Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2029. Niemiłość

dziesięć lat wcześniej

Deszcz padał i padał. 
Pierwsze latarnie na ulicach zaczęły gasnąć po szóstej rano, chociaż nad miastem wciąż rozciągał się ocean mroku. Ciężka mgła unosiła się w przesyconym wilgocią powietrzu; biała, gęsta jak zupa mleczna, nadająca światu chłodny, nieprzyjemny klimat. Na wpół roztopiony śnieg przemieszany z piaskiem tworzył na chodnikach brudną, szarawą breję. Wielkie krople deszczu uderzały o parapety, szyby i dachu zaparkowanych samochodów, zbierając się w miejscach, w których asfalt nieco opadał. Wiatr wył przeraźliwie. Na ulicach powoli pojawiało się więcej aut, pierwsi przechodnie wychodzili z ciepłych mieszkań, otwierając kolorowe parasolki i spiesząc do pracy. Około czterdziestoletni mężczyzna w czarnym płaszczu i kapeluszu, z szyją owiniętą idiotycznie wielobarwnym szalikiem z włóczki zręcznie wyminął niewielkie bajorko na środku chodnika, przystanął pod wysokim wieżowcem i zadarł głowę w górę, jakby usiłując dojrzeć coś interesującego. 
Lubił wystawać tutaj, wypatrywać jakiejś niewielkiej jej cząstki, stęsknionej, zabłąkanej poza domem. Zastanawiał się, jak bardzo jej życie różni się od tamtego, które znał i pamiętał: co teraz robi, gdzie - i czy w ogóle - pracuje. Czy nadal nosi włosy związane w kucyk na boku; czy maluje usta szminką w tym samym odcieniu czerwieni, a rzęsy tym samym tuszem i czy jej oczy w kolorze butelkowej zieleni lśnią wesołym, rozgrzewającym serce blaskiem. Ciekawiło go, czy wciąż pija kawę tej samej marki – z cukrem i śmietanką – czy chodzi spać równie późno, o trzeciej nad ranem, czy też coś się zmieniło i zaczęła zasypiać o dziesiątej przed telewizorem, z lampką wina na stoliku obok. Może obcięła włosy. Albo zamiast spódniczek, które tak lubił, nosi teraz wygodne dresy i adidasy. Czy kogoś ma.
To ostatnie pytanie dotknęło go w samo serce, chociaż minęło już sześć lat od rozstania. 

Chociaż nie mógł tego zobaczyć, w oknie na jedenastym piętrze zapaliło się światło.
Westchnął ciężko, przestępując z nogi na nogę. Mroźne powietrze owijało się wokół jego kostek, a jednak nie miał ochoty odejść, schronić się w ciepłym, suchym biurze z kubkiem parującej kawy. Mógł tkwić tutaj całymi godzinami, czekając aż wyjdzie, by nasycić się widokiem – choćby z daleka – jej smukłej sylwetki, gęstych, ciemnych włosów. Jej widok przywoływał inne wspomnienia, jak choćby zapach szamponu czy ubrań. I wciąż pamiętał tamten żółty parasol – niezmiennie, mimo upływu lat. To dzięki tym wycieczkom wiedział, że wciąż mieszka w tym samym mieszkaniu. Tak wiele razy napawał się jej widokiem z bezpiecznej odległości i cierpiał. Ale nie potrafił tego przerwać.

Jedenaste piętro.

Zrobił parę kroków w stronę wejścia, niepewnie, chroniąc się pod daszkiem. Prócz kapelusza nic nie chroniło go przed deszczem. Ciemne włosy miał wilgotne. Z kieszeni płaszcza wyciągnął paczkę marlboro, odpalił jednego papierosa i wsunął go do ust, mocno zaciągając się dymem. Nie obchodziło go, że spóźni się do pracy: po raz kolejny w tym tygodniu zresztą. Musiał ją zobaczyć – to pragnienie było zbyt silne, by z nim walczyć. Oparł się o chłodną ścianę, uważnie obserwując otoczenie. Mgła przerzedziła się odrobinę, wyłaniając z mroku ulicę przed wieżowcem. Myślał, zagłębiając się we wspomnieniach. Była taka młodziutka, kiedy się poznali. Szybko wzięli ślub, z rozwodem poczekali parę lat, ale od pierwszych dni było wiadomo, że to małżeństwo jest jedną, wielką pomyłką. Rozeszli się: ona z poczuciem dojmującego żalu, jak napisała mu potem w liście, on... no cóż, on nieszczególnie był w stanie wówczas przejmować się czymkolwiek. "Tak będzie lepiej", powiedziała mu, patrząc na niego tymi swoimi dużymi oczami. Gdyby tylko umiał spojrzeć głębiej, dostrzegłby niemal dziecięcą bezradność w jej wzroku, to pragnienie, by ktoś się nią w końcu zaopiekował. A on nic. Zostawił jej tylko mieszkanie, meble i ciepłą posadkę w firmie swojego kolegi. Zamieszkał u kuzyna, z workiem własnych rzeczy i poczuciem, że wszystko poszło nie tak. 
Nigdy nie potrafił się z nią obchodzić, ale dopiero po czasie to do niego dotarło, cała ta rozpacz, ten żal. Brak jej poplątanych, długich włosów na poduszce obok, promiennego uśmiechu i ciepłego głosu, na dźwięk którego topniało mu serce. Dotkliwie odczuwał pustkę w nowym, wielkim mieszkaniu, gdzie nie było żadnych śladów jej obecności; nie przechadzała się, podśpiewując stare piosenki, taka delikatna i bezbronna w swojej króciutkiej koszulce nocnej; nie budziła go rano z dzbankiem kawy w ręku i nie patrzyła na niego rozmarzonymi oczami. Brakowało mu jej zmęczonego uśmiechu, gdy wracała z pracy. Może to dlatego wciąż nie mógł się oprzeć pokusie, by przychodzić pod jej blok i myśleć, myśleć, myśleć, chociaż to już sześć, długich lat.

Drzwi otworzyły się niespodziewanie, w momencie, kiedy strzepnął popiół z papierosa, wypuszczając z mroku klatki niedużą, bladą dziewczynkę o patykowatych nóżkach, odzianych w czarne rajstopy. 
– Dzień dobry – przywitała się uprzejmie, zerkając na jego twarz. Oczy miała duże, podkrążone, w odcieniu znajomej zieleni i wejrzeniu równie bezradnym, a spod pluszowej, szarej czapeczki wymykały się kosmyki ciemnych, długich włosów. Mężczyzna miał wrażenie, że ktoś poraził go prądem. 
– Dzień dobry – odpowiedział, próbując złapać wzrok małej, która najwyraźniej pomyliła go z jakimś sąsiadem. Zauważył, że ubrana jest trochę nieporządnie: granatowy płaszczyk gwałtownie domagał się zszycia dziur na łokciach, szary szalik był postrzępiony i brudny, a na nogach miała tylko cienkie, czarne trampki – absolutnie nieodpowiednie na taką pogodę. Patrzyła na niego spokojnie, pozwalając mężczyźnie tonąć w swoim spojrzeniu, odbiciu oczu, za którymi tak tęsknił...
– Alivia – powiedział cicho, jakby do siebie, zachrypniętym z emocji głosem.
– Tak? – zerknęła na niego nieufnie, przytrzymując pasek wyświechtanej torby na ramieniu.
Zawahał się przez krótką chwilę.
– Nic takiego. – Z trudem przełknął ślinę. – Pozdrów mamę ode mnie.
– Pozdrowię – obiecała grzecznie, uśmiechając się nieśmiało. – Muszę już iść do szkoły. Do widzenia.
Nie odpowiedział. Za gardło ściskało go coś jakby wzruszenie; patrzył na jej filigranową, oddalającą się figurkę, jakby odchodząc zabierała ze sobą jego serce. Niespodziewanie zerwał się i pomaszerował za nią.
– Może cię podwieźć? – Zaproponował, usiłując nie zerkać w dół, na jej buty. – Okropnie leje.
– Mama nie pozwoliłaby mi z panem jechać. 
– Nie daj się prosić. Pojedziemy do kawiarni – dodał kusząco, uciekając się do niezbyt czystej zagrywki. Dziewczynka przygryzła wargę. Ochota na łakocie walczyła w niej z chęcią bycia posłusznym dzieckiem.
– No dobrze, chodźmy – powiedziała w końcu, łapiąc go za rękę.

Mgła niemal całkowicie już zniknęła, latarnie zdążyły zgasnąć, a resztki śniegu umarły, zamienione w wodę pod wpływem deszczu. Słońce zaczęło wschodzić za jednym z wieżowców, kiedy Alexander Lacey wraz ze swoją córką wsiedli do zaparkowanego nieopodal samochodu. 
– Gdzie chodzisz do szkoły? 
– Tu... Niedaleko – wykręciła się, obserwując trasę. Z zaciekawieniem wyglądała przez okno, co upewniło Alexa, że jej matka wciąż nie ma samochodu.
– Czym jeździcie po mieście z mamą?
– Chodzimy albo jedziemy autobusem. Ale Ginny pracuje i chce sobie kupić auto, to wtedy ona będzie mnie wozić do szkoły.
– A mama nie ma samochodu, co?
– Miała, ale musiała sprzedać, żeby zapłacić rachunki, już dawno temu. – Mała paplała żywo i niezbyt uważnie, co nie spodobało się mężczyźnie. Co ta Vanessa z nią zrobiła?
– Okej. To dokąd jedziemy? Na pewno znasz mnóstwo cukierni.
– Nie aż tak. Obojętnie, naprawdę.
Zaparkował pod ulubioną kawiarnią swojej byłej żony, wysiadł i otworzył drzwi swojej małej pasażerce. Nerwowo kręciła na palcu długie, ciemne kosmyki i co chwila poprawiała czapeczkę. Wyraźnie żałowała, że dała się skusić; umilkła, odpowiadała półsłówkami. 
– Livs – zagadnął przyjaźnie, nie chcąc, by się denerwowała.
– Muszę wracać. Mama będzie zła.
– Może zadzwonię do twojej mamy?
– Chyba nie – odparła cicho, kręcąc głową. – Bo będzie się martwić.
– Nie przejmuj się. Potem z nią porozmawiam. Chodź, kupię ci ciastko – zaproponował, otwierając drzwi cukierni.
Cała spięta usiadła przy stoliku, gryząc paznokcie. Alexandrowi zrobiło się jej żal. Wiedział już, że popełnił błąd: nie powinien jej stamtąd zabierać. Przyjął mocne postanowienie, że zaraz po poczęstunku zawiezie ją prosto do szkoły i nigdy więcej nie wtargnie w jej życie.
– Czekoladowe z galaretką malinową? – Uśmiechnął się do dziewczynki. – I kilka tych dużych, owsianych, żebyś miała do szkoły? Twoja mama bardzo je lubi.
– Skąd pan wie?
Och, idiota!
– Wszystkie kobiety je lubią – mrugnął do niej, przyprawiając ją o cichy śmiech. Zapłacił za ciastka; te w papierowej torebce schował Alivii do torby. Drugie pyszniło się czekoladową barwą na białym talerzu. Pochłonęła je w oka mgnieniu, co kazało mu się zastanowić, czy to zwykły, niezaspokojony dziecięcy apetyt na słodycze, czy najnormalniejszy w świecie głód. Wyglądała na bardzo drobną. Wiedział, że ma teraz dziesięć lat, ale dałby jej najwyżej siedem. 
– Idziemy do szkoły?
– Tak, proszę pana. Dziękuję za ciastka – dodała nieśmiało.
– Nie ma za co, skarbie. Chodź, pokierujesz mnie. Na pewno jesteś świetnym nawigatorem.

Pożegnał się z nią przed budynkiem i nie mógł przestać myśleć. Nie zdążył do pracy, co go średnio obeszło, zwłaszcza, że nikt i tak nie komentował jego spóźnienia. Piękna sekretarka, Amelia, zaproponowała mu nawet kawę, więc doszedł do wniosku, że musi wyglądać wyjątkowo niemrawo. Podziękował wylewnie i przyjął kubek parującego napoju.
Alivia. Jego córka Alivia.
Była podobna do matki jak dwie krople wody... i nie poznała go. Fakt ten bardzo go zabolał, bo to oznaczało, iż Vanessa nie pielęgnowała w dzieciach wspomnień. Ginevra, Julia i Albert byli już starsi i zakładał, że gdyby chcieli, sami by się z nim skontaktowali. Nigdy tego jednak nie zrobili, a on dobrze wiedział dlaczego.
Trzeba było nie spieprzyć im życia, frajerze.


teraz

Nieznośne stukanie do drzwi boleśnie drażni jej uszy. Przeciera zmęczone, podpuchnięte oczy i z trudem zwleka się z łóżka. Wszystko ją boli. Po drodze odruchowo zerka w lustro i nawet ją przeraża ten wielki siniak na lewym policzku. Ma wczorajszy wiatr we włosach i wpisaną na twarzy niechęć.
Liv uchyla drzwi w stanie nieogarnięcia. Nieprzychylnym spojrzeniem taksuje stojącego na progu kolesia. Henry jest umyty, ogolony i trzyma w ręku bukiet czerwonych róż; na pierwszy rzut oka widać, że sporo kosztowały. Uśmiecha się i jakoś tak przychodzi jej do głowy, że wygląda jak głupek.
– Czego chcesz? – pyta dziewczyna znudzonym tonem, wciąż stojąc w przejściu. Jest całkiem inna. Ubrana w  koszulkę, której nie zmieniła od trzech dni, jej włosy sterczą we wszystkie strony, tworząc gniazdo, jakiego nie powstydziłaby się nawet słynna Gorgona. Ma oczy pandy i pozostałości wczorajszego alkoholu w żyłach.
Henry wygląda na zaskoczonego.
– Umawialiśmy się... – mówi, teraz jakby niepewny, czy mu się daty nie pomyliły, kiedy tak na nią patrzy, nieprzygotowaną, poirytowaną, zaspaną. – Czy może nie?
– Może nie ze mną – mruczy niechętnie Alivia, zatrzaskując mu drzwi przed nosem. Potem wraca do łóżka, zakopuje się pod kołdrą i myśli.
Chowam się przed światem, uciekając z jednego miejsca na drugie, choć wcale nie chcę, bo wolałabym zostać. Nie wiem, co mnie tak naprawdę goni, czy przeszłość moja, czy teraźniejszość. Wiem, że historia lubi się powtarzać, ale czy to jest normalne?
Po omacku odsuwa szufladę małej szafki nocnej i wygrzebuje z samego dna podniszczone, stare zdjęcie mężczyzny. Fotografia jest powycierana w niektórych miejscach, bo tak wiele razy przesuwała po niej palcami... Mężczyzna ma jasne włosy i oczy, patrzy wprost na nią i uśmiecha się szeroko. Nigdy nie widziała, by Richard się tak uśmiechał, poza tym Richard jest rudy i ma taki wyraz twarzy, jakby właśnie połknął coś niedobrego. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, przebiegł jej dreszcz po plecach. I nie był to przyjemny dreszczyk podniecenia.
Ten na zdjęciu w rzeczywistości uśmiechał się jeszcze cieplej, kiedy miała dziesięć lat i zabrał ją na ciastko. Wtedy nie wiedziała, kim był. Nigdy więcej go nie spotkała i była pewna, iż uznał, że zachowała się niegrzecznie, pozwalając mu kupić sobie tyle jedzenia, ale z biegiem lat uznała to za idiotyczną teorię. Była dzieckiem. A on sam zaproponował poczęstunek. Nie wydawał się jej człowiekiem, co podpuszcza smarkaczy, by sprawdzić ich poziom wychowania.
Nawet, jeśli był jej ojcem.
Nowy Jork, styczeń 2016, widnieje na odwrocie zdjęcia niewyraźnym pismem.


Jesteś tu, tato?

1 komentarz

  1. [Przyznam szczerze, że po przeczytaniu notki wreszcie załapałam o co chodzi z Twoją postacią. :D
    Bardzo ciekawa notka i sądzę, że jednocześnie bardzo potrzebna. Mam nadzieję, że pojawi się też kolejna i jakoś rozwinie się wątek tego jej ojca. Poza tym czyta się lekko i przyjemnie. Cieszę się, że mogłam ją przeczytać :)]

    Elaine

    OdpowiedzUsuń