Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2021. Zimnica

Siedziałem po turecku na panelach na moim wydzierżawionym strychu. Papiery walające się na około mnie, sprawiały wrażenie, że wybudowałem sobie fort. Było strasznie ciemno, pomimo faktu, że zegar wskazywał szesnastą trzydzieści dziewięć. Rozejrzałem się w celu sprawdzenia czy wszystkie możliwe lampy są zapalone – były, a pomieszczenie wciąż zdawało się być zbyt ciemne. Wstałem. Chciałem znaleźć jakąś świeczkę czy coś w ten deseń, kiedy dostałem oświecenia (o, ironio). Wszystkie okna dachowe zostały przysypane śniegiem tak, że nie dochodziło przez nie żadne światło. Musiałem rozwiązać ten arcytrudny problem. Było to odrobinę skomplikowane, bo musiałem otworzyć okno tak, aby śnieg z niego spadł, ale może niekoniecznie wprost na moje stopy.
Po kilkunastu minutach gimnastyki przy tych ustrojstwach, skutecznie udało mi się oświecić to ponure pomieszczenie. Tak naprawdę, ciemnica niespecjalnie mi przeszkadzała. W normalnych warunkach nie zwróciłbym na to uwagi, ale  musiałem napisać te piekielne recenzje do mojej rubryki w Sounds, a żarówki w większości lamp powoli odmawiały współpracy. Nie chciałem zostać ślepy w wieku dwudziestu-pięciu lat, i tak już musiałem umówić się na wizytę u okulisty.
Wziąłem do ręki odtwarzacz płytowy, na który kiedyś wydałem większość swojej pensji. Żyłem w przeświadczeniu, że jeśli już mam oceniać czyjąś muzykę, to muszę wysłuchać jej w pełnej krasie; usłyszeć każdy bas, każdą wyższą nutę, czy nawet każde przypadkowe pierdnięcie perkusisty. W odtwarzaczu była już załadowana płyta jakiegoś zespołu, którego nazwy nawet nie chciałbym przytaczać, bo to straszny chłam. Właściwie, cała ich płyta brzmiała jak pierdnięcie perkusisty. Nawet nie byłem w stanie bliżej określić jaki to typ muzyki. Stwierdziłem, że nie umieszczę tego szmatławca w mojej rubryce. Nie będę nikomu robił reklamy za beznadziejną robotę, jeszcze by to komuś uszkodziło bębenki. Fuj.
Kolejna płyta została mi podrzucona całkiem przypadkiem. Przyszła kiedyś listem na mój adres z dopiskiem „To powinno należeć do Ciebie”. Było to o tyle dziwne, bo musiała iść ona strasznie długo, bądź została zagubiona na poczcie, bo jej data nadania była oddalona o jakieś pół roku. Długo się zastanawiałem czy aby na pewno chcę odsłuchać zawartość tego krążka. Nie wiedziałem co na niej jest i nie byłem pewien czy mam ochotę to zmieniać. Miałem jednak swoje domysły, które nie napawały optymizmem. Ciekawość wygrała, a więc płyta zaczęła kręcić się w odtwarzaczu, a pierwsze nuty leciały z głośników.
– Boże – wydukałem.
Poczułem ukłucie. Nie, nie, nie. Nawet nie ukłucie. Poczułem, jakby ktoś godził mnie nożem w klatkę piersiową, a z każdym kolejnym taktem zagłębiał się bardziej w moje wiotkie i bezsilnie ciało.
To była składanka, którą kiedyś nagrałem dla niej. Nie miałem wątpliwości przez kogo została nadana przesyłka. To wyjaśniało datę. Nie wiedziałem czemu zadała mi kolejny cios. Myślałem, że wziąłem już ich wystarczająco dużo.   
Kolejne, dość bełkotliwe, zwrotki piosenek, niezgrabnie nagrane instrumenty i śmiechy w tle sprawiały mi ból. Ból tak ogromny, że nie byłem w stanie tego dłużej słuchać, ale nie byłem też w stanie tego wyłączyć. Zostałem sparaliżowany przez melodie wspomnień.
Pamiętałem, że składanka trwała dwadzieścia osiem minut i trzydzieści sześć sekund. Pamiętałem jej tytuł, Ametystowe 28’36’’. Ostatni utwór był największym ciosem. Zupełnie jakby ktoś wyrwał mi serce. Najzabawniejsze jest to, że sam go kiedyś tam wsadziłem – wtedy to ja wysłałem płytę do niej, mając nadzieję, że mnie pokocha. Trwał dwie minuty dwadzieścia dwie sekundy, ale czas ten był niesamowicie zbliżony do wieczności. Mimo przeszywającego bólu nie byłem w stanie wcisnąć pauzy.
Ostatnim utworem nie była piosenka. Były nim nagrane oświadczyny. Miałem dwadzieścia jeden lat, maślane oczy, myślałem, że jestem panem świata i byłem szczęśliwy. Teraz ryczałem. Głośno. Przeszywająco. Boleśnie. Zupełnie, jakbym był na dnie. W ogóle nie przypominałem tamtego chłopaka.
 Totalny paraliż i jedna kreska. Biała, ale nie ze śniegu. Zrozumiałem, że już czas. Koniec odwlekania. Puściłem płytę od początku. Chwyciłem do ręki płaszcz i wyszedłem. W kieszeni miałem pudełko. Zawsze je ze sobą nosiłem. Z żalu i sentymentu.  

***
Było zimno. Naprawdę, było tak cholernie zimno, że palce odmarzały mi gdy tylko wyściubiłem je z kieszeni płaszcza na około dwie sekundy. Szczerze mówiąc, to w środku było jeszcze gorzej niż na zewnątrz. W środku mnie, oczywiście.
Mimo minusowej temperatury i odmarzających kończyn skierowałem swój nieco chwiejny krok w stronę parku, w którym wszystko było spowite ciemnością, która wydawała się być otulana przez spadające płatki śniegu. Poczułem się nieswojo, bo miałem wrażenie, że nawet rzeczy niematerialne i przeciwstawne do siebie zdołały znaleźć sobie drugą integralną połówkę. Była osiemnasta, a czułem się jakby był środek nocy.
Szedłem samotnie ośnieżoną ścieżką. Krok za krokiem stawał się coraz cięższy, kiedy moje stopy coraz głębiej zatapiały się w białym miękkim puchu. Usiadłem na pierwszej z brzegu ławce. Przeszedł mnie dreszcz, kiedy zorientowałem się, że od zimnego śniegu wszystko mi przemokło. Nie mogłem być mniej zainteresowany tym faktem. Byłem obojętny w stosunku do samego siebie. Moje dobro i komfort już dawno przestało się liczyć. Przynajmniej takie odnosiłem wrażenie.
Z kieszeni wyciągnąłem sześcian. Pudełko, a w nim błyszczący krążek z kamieniem; ametystem. Symbol, który zmienił znaczenie. Przypominał o bólu, a jednocześnie był przestrogą. Kilkukrotnie obróciłem opakowanie w dłoni. Nie otworzyłem go, nie byłem na to gotów. To i tak było bez różnicy, bo znałem kształt i fakturę tego drogocennego sentymentu na pamięć.
Uwierające i niewygodne myśli kłębiły mi się w głowie. Miałem nadzieję, że siedzenie na mrozie sprawi, że poza moimi palcami zamarzną i one. Nic takiego jednak się nie stało. Jedynym co zamarzało, byłem ja. Powoli i stopniowo, aczkolwiek doszczętnie; do szpiku kości.
Podświetliłem ekran telefonu. Teoretycznie, chciałem sprawdzić godzinę. Praktycznie, sprawdzałem czy mam jakieś nowe wiadomości albo nieodebrane połączenia. Była osiemnasta siedemnaście i głucha cisza.
Kiedy byłem już wystarczająco przemarznięty, wstałem i ruszyłem w stronę, w którą kierowałem się zanim zboczyłem z trasy i poszedłem do tego piekielnego parku. Droga wyglądała prawie tak samo jak wcześniej. Z tą różnicą, że teraz szło mi się jeszcze ciężej. Wydawało mi się, że grawitacja ze zdwojoną siłą przyciąga, albo raczej przygważdża, mnie do ziemi. W rzeczywistości to chyba był mój strach i słabość. Wszystko na około wydawało się szare, smutne, ponure. Chociaż, może ja chciałem to tak widzieć. Ja byłem czarny.
        Dotarłem do swojego celu. Popatrzyłem na witrynę sklepu. Jeszcze przez chwilę lustrowałem ją dokładnie wzrokiem, jakbym podejmował ostateczną decyzję o przekroczeniu progu tego miejsca. Spojrzałem na swoje odbicie. Było niewyraźne, ale wystarczyło by dostrzec fioletowawe wory pod oczami, spowodowane ograniczoną ilością snu. Wystarczające, aby dostrzec, że płaszcz był ładny, ale zdecydowanie za duży i zwisał swobodnie na moich ramionach. Wystarczające, aby zobaczyć, że wyglądałem jak siedem nieszczęść z fatalnie ułożonymi włosami. Nacisnąłem na klamkę. Dzwonek dźwięcznie zabrzęczał, a pracownik stojący za ladą leniwie podniósł wzrok. Patrzyłem prosto na niego.
            Poczułem dziwne ukłucie w środku. Dokładnie takie jakie zazwyczaj pojawia się, kiedy słyszy się dźwięk ambulansu – masz świadomość tego, że coś jest nie tak, ale nie wiesz gdzie ani dlaczego. Wewnętrzny niepokój niemożliwy do uspokojenia.
 – Witam z powrotem – powiedział i uśmiechnął się lekko. – Powiedziała tak? – zapytał, ale chyba przyjrzał mi się dokładniej, bo szybko opuścił wzrok i wbił go w ziemię.
Moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz, a w moim umyśle, jak piłeczki pingpongowe, zaczęły odbijać się słowa „Maurice, ty masz za wielkie problemy”, w tle grały melodie z tej cholernej płyty. Ostatnim razem, kiedy tutaj byłem, szczęście niemal unosiło się w powietrzu. Teraz był tu tylko kurz i niepokój.
Rozejrzałem się na około w poszukiwaniu maszyny do pisania, którą kiedyś tutaj zastawiłem. Oddałem swój największy skarb, żeby zyskać coś jeszcze piękniejszego, a straciłem wszystko. Podszedłem bliżej do lady. Niepewnie wyciągnąłem pudełeczko z kieszeni, po czym przesunąłem je powoli w stronę starszego pana.
– W zamian za to, chciałbym moją maszynę do pisania – wydukałem słabym głosem.
Kiedy mężczyzna otworzył pudełko odruchowo wbiłem wzrok w stary zegar z kukułką, który stał za nim. Nie byłem gotów zmierzyć się z widokiem tego przeklętego kamienia.
– To jest warte dużo więcej – podsumował i znów spojrzał na mnie, ale szybko zrezygnował z patrzenia mi w oczy.
– Wiem – zacząłem. Nie było to zaskoczeniem; maszyna była warta grosze, nabyłem ją dawno temu w antykwariacie.  – Nie interesuje mnie to, chcę po prostu tę maszynę. Jest tu jeszcze ona?
– Naturalnie – odpowiedział, udając się na zaplecze.
Wracając przyniósł duże pudełko w kolorowe kwiaty, co nieco zbiło mnie z tropu.
– Proszę bardzo. – Postawił je na blacie. – Należy z powrotem do pana.
– Dziękuję – powiedziałem. Chciałem zmusić się do nawet najlżejszego uśmiechu, ale okazało się to niemożliwe do wykonania.
Zamknąłem pudełko leżące na ladzie. Siwiejący pan kiedy to zauważył gwałtownie wrzucił je do szuflady. Skierowałem się do wyjścia.
–  Trzymałem tę maszynę na zapleczu. Na wszelki wypadek, z takimi sytuacjami różnie bywa – powiedział zanim zdążyłem dotknąć klamki.
Odwróciłem się w jego stronę i mrugnąłem kilka razy, aby upewnić się, że naprawdę tutaj jestem. Wysłałem mu pytające spojrzenie.
– Ostatnim razem… – zaczął, ale zatrzymał się jakby szukał odpowiednich słów. – Mówiąc o niej, był pan taki szczęśliwy – wzdychając dokończył. Odniosłem wrażenie, że to zdanie pozbawiło mnie resztek tlenu znajdującego się w pomieszczeniu.
Pokręciłem przecząco głową, próbując się otrząsnąć. Byłem zdziwiony, że mnie zapamiętał. Moja ostatnia wizyta była oddalona o nieco ponad miesiąc wstecz.
– Naprawdę mi przykro. Ten pierścionek też zachowam. Będzie na pana czekał. Na wszelki wielki – zapewnił mnie.
Starałem się odgadnąć motywację tego człowieka, jednak bezskutecznie – nic nie przychodziło mi do głowy. Stwierdziłem więc, że pewnie przemawia przez niego żal. Było to bardzo możliwe, bo patrząc wtedy na mnie jedynym słowem, które cisnęło się na usta była żałość. Wiem to, gdyż było tak, nawet kiedy patrzyłem w lustro. Moje odbicie zdawało się być zniekształcone. Zupełnie, jakbym był imitacją siebie, jakbym powoli przestawał istnieć. Cały byłem pozalepiany żalem.
– Dziękuję, ale lepiej będzie, jeśli pan go po prostu sprzeda – odparłem, chociaż przyszło mi to z bólem niemalże rozdzierającym klatkę piersiową.
Pomieszczenie zaczęło przywoływać moją klaustrofobię. Czułem się jakby brakowało mi powietrza. Raptownie nacisnąłem na klamkę i wyszedłem.
            Wychodząc, od razu poczułem mroźne powietrze atakujące moje policzki, które momentalnie się zaróżowiły. Zacisnąłem uścisk na sporych rozmiarów kwiatowym pudełku, które trzymałem w ramionach. Chociaż w środku i na zewnątrz wciąż było niesamowicie zimno, to poczułem ulgę. Postawiłem pierwszy krok w śnieg, który wpadł do środka mojego buta. Było jeszcze zimniej. Wzdrygnąłem się, ale wciąż czułem ulgę.
            Rozejrzałem się dookoła, ani żywej duszy. Ciemno. Głucho. Wybuchnąłem śmiechem. Sam nie wiem dlaczego. Ze stresu i ze zmęczenia, chyba.
Rozczochrany koleś w czarnych spodniach i czarnym długim przydużym płaszczu z pudełkiem w kolorowe kwiaty. Na dodatek śmieje się do rozpuku.

Jaki werdykt?
Szaleniec, proszę państwa.
                                                                                                                                        
Uhu, planuję tutaj dłuższą historię, proszę Państwa. Trochę będę odszyfrowywać Maurice'a, który z pewnością do jakiegoś stopnia jest zagadką. Mam nadzieję, że tragedii nie ma. 

7 komentarzy

  1. Muszę powiedzieć, że masz bardzo ciekawy styl pisania i zdecydowanie jest w nim coś, co mi się podoba i mnie przyciąga :) Szkoda mi tylko niezmiernie Maurice'a... Choć jednocześnie cieszę się, że to właśnie przez post zdecydowałaś się opowiedzieć nam o nim więcej :) Sama lubię te ważniejsze wydarzenia z życia moich postaci dokładnie sobie opisać i umieścić właśnie w poście fabularnym, więc tym bardziej jestem szczęśliwa, kiedy robią to również inni, nie opierając się tylko i wyłącznie na karcie postaci :)
    Skoro planujesz dłuższą historie, to czekam niecierpliwie na kolejne posty i po cichu mam nadzieję, że z czasem u Maurice'a będzie coraz lepiej.
    I jeszcze taka moja drobna administracyjna uwaga: dałoby radę zmienić czcionkę na obowiązującą na blogu Times New Roman? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, dzięki. Powiem szczerze, że po ponad roku wróciła do mnie wena, więc trochę jakbym znowu uczyła się chodzić. Mam nadzieję, żę ta paskuda szybko mnie nie opuści i rozwinę historię Maurice'a.
      Co do uwagi, według mojego Worda i oka to jest Times New Roman, ale jeśli coś mi świruje to możesz zmienić. No problemo, amigo!

      Usuń
  2. Szaleniec lub flower power, choć w kontekście do rozwijającej się historii Maurice'a, żart pewnie nie jest na miejscu. Bardzo ciekawie, acz nadal tajemniczo. Małymi kroczkami zdradzasz jego historię. Bardzo to zachęca do czekania na kolejną część! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żarty zawsze są na miejscu, bo potrafią minimalnie podnieść na duchu nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji. :) Ja nie wiem, ta tajemniczość się mnie chyba uczepiła... Nie planuję tego, aczkolwiek lubię zostawiać niektóre rzeczy między wierszami. Mam nadzieję, że zachęca. :)

      Usuń
  3. Jaki werdykt? Jestem na tak, a Maurice wcale nie wydaje się szaleńcem. Jestem przekonana, że właśnie teraz, kiedy pozbył się pewnego ciężaru, będzie mógł na powrót wieść normalne, szczęśliwe życie.
    Bardzo podoba mi się sposób, w jaki jest napisana notka. Czytało się bardzo lekko, a na koniec pozostał niedosyt. ;)
    Udanego pobytu na NYCu!

    Sloan

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za miłe słowa! Co do historii Mauricea to myślę, że jest on na tyle skomplikowany, że na szczęście sobie szybko nie pozwoli - ma trochę duży bagaż problemów na plecach. :)

      Pozdrawiam!
      Maurice

      Usuń
  4. Notkę czytałam już wcześniej, ale jakoś nie miałam okazji, by jej skomentować, ale już szybciutko to nadrabiam ;3
    Nie wydaje mi się on być szaleńcem. Bardzo mnie zaintrygował i jestem ciekawa jego losów oraz życzę mu, by wszystko u niego zmierzało ku poprawie :D Notkę czytało się szybciutko, lekko i przyjemnie, nawet nie zorientowałam się, że dotarłam do końca ;3 Ze zniecierpliwieniem czekam na kolejne Twoje dzieło! :D

    OdpowiedzUsuń