Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

1987. "Wczoraj znowu bolało mnie serce, a ciągle nie mam pomysłu na życie."

        Był dopiero ranek, nie było jeszcze dziesiątej, ale właściciel piekarni już wiedział, że ten dzień będzie należał do udanych. Na zewnątrz słońce powoli ogrzewało powietrze, w środku natomiast było przyjemnie ciepło. Od pieca, który pracował na tyłach piekarni całą noc.
        Od samego rana przychodzili kolejni klienci. Matka po bułki dla dzieci, staruszek po kawałek jasnego chleba, młody mężczyzna kupił bochenek bezmącznego. Nic nie mógł poradzić na to, że po tylu latach wciąż zapamiętywał ludzi i ich zamówienia, a w chwilach samotności lubił sobie wyobrażać, dla kogo kupowali jego chleb. Tworzył zakwasy, zagniatał ciasto i piekł bochenki od ponad czterdziestu lat, powoli zbliżało się półwiecze, a wciąż kochał to tak samo jak wtedy, gdy był jeszcze młodym rozrabiaką. Dziadek, to on nauczył go piec, zawsze mu powtarzał, że to jeden z niewielu pewnych interesów- ludzie zawsze będą jedli chleb. Czy można by żyć bez niego? A nawet jeśli- po co? Istnieje tyle rodzajów chleba, jasne, ciemne, pełnoziarniste, bezmączne, drożdżowe,  na zakwasie. Już w starożytnej Grecji znano ponad 50 różnych chlebów. Dla każdego taki, jaki lubi.          Chleb to życie, radość, miłość. Czy istnieje zapach piękniejszy niż świeży bochen chleba, wyjęty świeżo z pieca?
        Jego rozmyślania przerwał dźwięk dzwoneczka, zawieszonego u góry drzwi. Podniósł wzrok i spojrzał na mężczyznę, na oko czterdziestoletniego, który wszedł do środka pewnym krokiem. Kojarzył go, przychodził tu raz w tygodniu, może co dwa tygodnie, czasami w towarzystwie młodszej blondynki. Zawsze ubrany w garnitur, zazwyczaj ogolony, rzadko się uśmiechający.  Piekarz nie pałał żadnymi nadzwyczajnymi uczuciami do swoich klientów. Lubił ich, szanował, rozmyślał o ich zamówieniach, ten mężczyzna jednak zawsze go zastanawiał. Nie był żydem, co do tego nie było wątpliwości, zawsze jednak, na dzień przed Szabatem, kupował chałkę. Dziś jednak był czwartek.
        -Chałkę proszę- Usłyszał właściciel, w chwili gdy zaczął już sięgać po ten wypiek. Sam też lubił drożdżowe warkocze, ich zapach przywoływał na myśl kuchnię babci i piękne szabasowe wieczory. Piekł je już nad ranem, jako ostatnie, ponieważ lubił zmęczonymi, bolącymi dłońmi zaplatać chleb. Czuł się wtedy bardziej wnukiem swoich dziadków, połączonym z nimi nie tylko więzami rodzinnymi, krwią i zawodem, ale też choć najmniejszą namiastką bólu życia.
     Elegancki klient zapłacił, wziął w rękę papierową torbę z wypiekiem i ruszył do drzwi. Dzwoneczek znów zadzwonił, drzwi się otworzyły, mężczyzna jednak przystanął.
        -Ketivah VaChatimah Tovah- Powiedział posyłając mu uśmiech, po czym wyszedł. Niech Bóg Cię zapisze i zapieczętuje w swojej księdze. Piekarz poczuł pojedynczą łzę spływającą po jego policzku. Od lat nie słyszał tego noworocznego, żydowskiego, pozdrowienia, które powtarzała mu co roku babcia, aż do tego jednego roku, gdy oboje z dziadkiem zginęli. Niedługo będzie rocznica.

        Paul Moore wyszedł z piekarni i ruszył szybkim krokiem w kierunku Brooklyńskiego mieszkania jego kuzynki.  Zdecydowanie coś było ostatnio nie w porządku, przede wszystkim fakt, że Tommie nie odzywała się od ponad dwóch tygodni, a poza tym to, że po raz pierwszy nie zaprosiła go do siebie na luźną interpretację Rosh Hashanah. Ona nie była zbyt wierząca, on nie był żydem, ale lubili kilka tradycyjnych świąt i zazwyczaj się w nie spotykali. Tym razem jednak blondynka go nie zaprosiła, nawet się nie odezwała. Nie pozostało mu nic innego, jak, po raz pierwszy od dawien dawna, wziąć wolny dzień w pracy i przyjechać do niej. Coś było z nią nie tak, nagle się zmieniła, z tej twardej, zawsze pewnej siebie dziewczyny stała się słaba i bojaźliwa. A zamiast trajkotać mu godzinami o wielu nieistotnych sprawach nie mówiła nic.
        Tommie, co ten świat ci zrobił, czym cię skrzywdził?
        Na klatce schodowej w jej budynku panowały, jak zawsze, chłód i cisza. Zapukał do drzwi jej pracowni, po chwili jednak uświadomił sobie, ze to bez sensu, pchnął więc drzwi i wszedł do środka. Panowała cisza i nie było widać żywego ducha. Chciał już wychodzić i iść na górę, do jej mieszkania, w ostatniej chwili jednak ją zobaczył. Leżała z twarzą w jakiś materiałach, może to płaszcz czy sukienka, siedząc na stołku, oparta na stole. Spała, mimo tych wszystkich kaw, które musiała wypić (pracownia była wprost zasłana pustymi kubkami), niesamowicie blada. Schudła, to było widać już z daleka.
        Paul odłożył teczkę i torbę z piekarni, zdjął płaszcz i marynarkę, położył je na wolnym blacie i podszedł do niej, by zanieść ją na górę, do łóżka. Wziął ją na ręce, i dopiero wtedy, gdy już wszedł po schodach i stał przed drzwiami jej mieszkania, uświadomił sobie, ze zapomniał o takim szczególe jak klucz. Zrezygnowany nacisnął klamkę łokciem, i zdumiony odkrył, ze drzwi się uchyliły. Przez chwilę stał, zastanawiając się, dlaczego kuzynka ich nie zamknęła i jak długo mieszkanie stało otwarte, w końcu jednak wszedł i zaniósł ją do łóżka. Takiego bałaganu, w tym mieszkaniu, nie widział jeszcze nigdy. Tak, Tommie nie należała do typu sprzątającego często, ale jeszcze nigdy nie było aż tak źle.
        A ona, jak gdyby nigdy nic, obudziła się, wstała, przeszła obok niego i ruszyła do drzwi. Przystanęła tylko przed lustrem, związała ponownie włosy w kitkę, choć i tak nie wyglądały najlepiej.
        -Może byś została dziś w mieszkaniu, zrobiła sobie wolne?- Paul wyszedł za nią z mieszkania, zabierając po drodze klucz, żeby drzwi nie zostały znów otwarte. Wciąż nie rozumiał co się tu dzieje.
        -Nie ma żadnego powodu, żebym nie pracowała.- Była zdumiona, skąd taki pomysł? Przecież czuła się dobrze, może trochę bolała ją głowa, ale to normalne, każdego czasami boli. A poza tym miała dużo pracy, od kiedy skończyła praktykę w teatrze mogła przyjmować więcej klientek i to robiła.
        -Rosh Hashanah dziś. Myślałem, że może zechcesz ze mną świętować.- Wszedł za nią do pracowni i patrzył, jak ogląda swoją pracę, na której jeszcze nie tak dawno spała, i po chwili zaczyna w miejscu, gdzie skończyła.
        -Nawet nie jesteś żydem, co cię to obchodzi? Nowy rok mamy w styczniu, nie wiem jaki sens miałoby dzisiejsze świętowanie tego dnia, skoro żadne z nas nie jest religijnym żydem, dla którego cokolwiek to by miało znaczyć. A chałkę żydzi jedzą na kolacji szabasowej- Dodała jeszcze, zauważając torebkę z piekarni.
        -Wiem, mam też granat, jabłka i miód, nie zapomniałem, świętowaliśmy każdego roku. Nie rozumiem, co ci się nagle stało, dlaczego jesteś jakaś taka… nieswoja. Tommie?- Przerwał nagle, widząc, że dziewczyna upuściła swoją pracę i teraz stała oparta rękami o blat, oddychając głęboko. – Tommie, co się dzieje?
        A ona pomyślała, ze może już to się dzieje, że może Bóg jednak ją kocha, może pozwoli jej wrócić. I nikt się nigdy nie dowie, że była w ciąży. W następnej chwili zemdlała, wprost w ramiona Paula.

        Chłodną ciszę przerywało rytmiczne popiskiwanie maszyn, które sprawdzały czy wszystko na pewno jest w porządku, z nią i z dzieckiem. Spała, a kroplówka powoli podawała jej składniki potrzebne do prawidłowego funkcjonowania organizmu. Żyła, oboje żyli. I tylko Paul nie wiedział, czy ma odetchnąć spokojnie, że nic im się nie stało, czy raczej być wściekłym, że Tommie doprowadziła się do tego stanu.

        Obudziła się po ponad dobie snu, i od razu zobaczyła rozzłoszczone oczy jej kuzyna, który siedział tuż obok łóżka. Odwróciła wzrok, nie musiał nic mówić, i tak wiedziała co zrobiła nie tak. Jak wiele rzeczy zrobiła nie tak.
        Nie chodziło o to, że nie chce dziecka. Chciała go, od wielu lat pragnęła dziecka. Ale nie teraz. I nie w taki sposób. To miało zaburzyć całe jej życie. Nie chodziło o to, że będzie miała dziecko, że będzie musiała się nim zajmować i w ogóle koniec już z wolnością. Nie. Problemem było to, że to było jego dziecko.  A ona nie miała prawa mieć z nim dziecka, wszyscy o tym wiedzieli. I dlatego nigdy już nie będzie mogła wrócić do domu. Bo skoro Paul o tym wie, to ten koszmar nie minie, on na to nie pozwoli.
        Dopiero późnym wieczorem, gdy Moore już poszedł do domu, zdała sobie sprawę z tego, że trafiła tu w Rosh Hashanah. Tak, jakby Bóg chciał jej coś powiedzieć, pokazać.

        Patrz, mogłaś umrzeć, ono mogło umrzeć, ale oboje żyjecie. Zapisałem was w mojej księdze i zapieczętowałem ją. Jeszcze wszystko mogę naprawić, tylko zaufaj mi. 


Wraz z Tommie dziękujemy, że cierpliwie na nas czekano i nie zostałyśmy wyrzucone :) I jednocześnie właśnie powracamy, wszystkich chętnych zapraszamy do wątków i dziękujemy tym, co przeczytali to, co powyżej.Cytat w tytule z wiersza J. Borszewicza. 

2 komentarze

  1. [Korzystając z wolnego wieczoru, wreszcie usiadłam do czytania :)
    Widzę, że u Tommie sporo się zmieniło. No dobrze, może nie tak znowu wiele, ale ten jeden, istotny szczegół na pewno znacząco wpłynie na jej życie, a to już na pewno można podciągnąć pod wielkie zmiany ;) Szkoda tylko, że Tommie doprowadziła się do takiego stanu. Całe szczęście, że Paul postanowił nieco pomęczyć kuzynkę i znalazł się, tak dla odmiany, w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie.
    A tak przy okazji... Zrobiłaś mi niesamowitego smaka na chałkę :)]

    OdpowiedzUsuń
  2. [Zawsze czytam Twoje notki z uśmiechem na ustach i ogromną fascynacją. Żydowska tradycja zanikła w mojej rodzinie dwa pokolenia temu, ale od zawsze czuję ogromną więź z Izraelem i jakoś mi się ciepło robi na serduchu, kiedy czytam o Tommie. Czasami jest rzeczywiście tak, że życie (Bóg?) funduje nam niespodziewane, a przez to niechciane zmiany. Ostatnia linijka tekstu będzie chyba moją wskazówką na następny miesiąc. Może jeszcze wszystko się uda, i Tommie i mi.

    Z niecierpliwością czekam na Twoje kolejne notki i pozdrawiam serdecznie. ]

    OdpowiedzUsuń