Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

1920. I ain't no fortunate son


UWAGA!
Rozdział zawiera śladowe ilości słów, które powinny zostać ocenzurowane, a nie zostały.

~~~~~۞~~~~~

Timothy Barrowman tęsknił za swoją małą córeczką. Potrafił siedzieć przy biurku w swoim niedużym nowojorskim mieszkaniu i tylko patrzeć przez okno, zastanawiając się, co Eleonor w tym momencie robi. Miała już pięć lat, więc pewnie siedziała w przedszkolu i bawiła się z innymi dziećmi. Jej jasne loczki (odziedziczone po mamusi) podskakiwały razem z nią, gdy biegła do piaskownicy, a potem budowała babki razem z najlepszą przyjaciółką. Chciał dla niej takiego życia. Chciał, by była szczęśliwa.
Jej matka nie ułatwiała mu tego i tak już trudnego zadania.
- Timothy, muszę z tobą porozmawiać.
Nawet po trzech latach słyszał te słowa. Słowa pełne powagi. Może nawet żalu i smutku, ale w szczerość tych uczuć wątpił. W szczerość czegokolwiek związanego z Lilly wątpił. Nie, żeby od razu była wredną suką wykorzystująca wszystkich według własnego widzimisię. Co to, to nie. W gruncie rzeczy była dobrą osobą. Dobrą żoną i dobrą matką, a już na pewno dobrą córką. Rodzice popierali jej decyzję. Zostaw tego nieudacznika, mówili. Z nim twoje życie, kochanie, będzie trudne. I popatrz na Christophera. To dobry chłopak. Prawnik. Bogaty. Ma dom pod Londynem. Duży dom z dużym ogrodem, tak jak zawsze pragnęłaś. Pan Barrowman (nazywali go tylko „pan Barrowman” jakby był obcym, a przecież poślubił ich córkę, do cholery jasnej!) nie da ci tego. Cały czas będziecie mieszkać w tej klitce, którą on ledwo opłaca. Z Chrisem nie będziesz musiała pracować i zajmiesz się malowaniem, tak jak zawsze chciałaś. Wychowasz córkę na dobrą osobę…
I tak dalej, i tak dalej.
Czasami dziwił się, że tacy ludzie mogli mieć takie wspaniałe dziecko.
Bo Lilly była wspaniała. Wyobraźcie tylko ją sobie: złote włosy, błyszczące niebieskie oczęta i filigranowa figura. Ideał, w którym podkochiwał się każdy uczeń Leicester posiadający oczy i uczucia. Timothy miał jedno i drugie, a koło Lilly siedział na biologii, co czyniło go „niesamowitym szczęściarzem”, jak nazywali to jego kumple. Ej, Tim, ty cholerny szczęściarzu, jak tam ci idzie z Lilly? Jednak po miesiącu mógł pochwalić się jedynie tym, iż Lilly się zaśmiała, kiedy opowiedział jej jeden ze swoich standardowych kawałów:
Siedział sobie facet w domu wieczorem zmęczony po pracy, a tu nagle ktoś zapukał do jego drzwi.
Facet otworzył i zobaczył jeża.
- Czego chciałeś? - zapytał facet
- Klej masz?
- Nie mam.
Jeż odwrócił się i odszedł. Zdziwiony facet zamknął drzwi i wrócił do swoich zajęć.
Po chwili znowu ktoś zapukał. Facet otworzył, a tam znowu jeż.
- Czego znowu chcesz? - spytał poirytowany facet.
Na to jeż spokojnie:
- Klej przyniosłem.
Była inteligentna. Właściwie to ona wykonywała wszystkie doświadczenia, robiła wszystkie trudne zadania i to on ściągał od niej na wszystkich sprawdzianach. Czuł się z tym trochę głupio, bo to on powinien zapewniać ich przyszłemu związkowi stabilność i równowagę, ale… sprawdzian to sprawdzian. Musiał przynieść do domu dobre oceny. I chciał studiować, naprawdę chciał. Matematykę. Bo w sumie, czemu nie? Był dobry. Nie był geniuszem, ale był dobry. Starał się nawet o miejsce w Cambridge, choć był pewien, że jego rodziców na to nie stać. Chyba, że by dostał stypendium, ale nie bardzo na to liczył.
Lilly też chciała studiować w Cambridge i prawdopodobnie to dla niej tak się starał. Byłoby wspaniale, gdyby o tym wiedziała, ale Tim nie należał do osób wylewnych, jeśli chodzi o wyrażanie swoich uczuć. Kiedyś wysłał jej anonimowo walentynkę, a kilka tygodni później nawet zaprosił ją do kina. Powiedział jej, że wygrał bilety na najnowszy film z Johnnym Deppem, którego uwielbiała, a wszyscy jego koledzy są akurat tego wieczora zajęci. Chyba mu nie uwierzyła, ale zgodziła się i tym sposobem wylądowali na swojej pierwszej randce. Kilka lat później śmiali się z tego wyjścia, ale to było jeszcze przed Zabójczymi Pięcioma Słowami Lilly Goldsmith. Dwa tygodnie później zabrał ją do lodziarni, a miesiąc po tym cała szkoła mówiła o niesamowitym wydarzeniu, jakim było oficjalne uznanie ich za parę. Ona – śliczna, inteligentna, perfekcyjna. On – przeciętnie-wyglądający, nie-tak-inteligetny, zupełnie-nie-perfekcyjny. Ale byli razem i byli razem szczęśliwi.
A przygotowania do Cambridge szlag wziął.
Gdzieś tak w maju, gdy rodzice Lilly dowiedzieli się o tym, co naprawdę robi w wolnym czasie ich córka, kazali jej się uczyć. Więc uczyli się razem. Ona filologii angielskiej, on matematyki. I tak kończyło się na rozmowach – najczęściej o tym, co zamierzają robić potem, po studiach. Lilly marzyła o wielkim domu z ogrodem, ślicznej córeczce i psie. To wszystko, czego pragnę, mówiła. I jeszcze ciebie. Tim, nie zostawiaj mnie nigdy samej. I jej nie zostawił. Nie musiał. Już ona się tym zajęła.
Oboje się dostali. To było niczym uśmiech od losu. Tim dostał stypendium, a za studia Lilly zapłacili bogaci rodzice. Nie byli zadowoleni z jej kontaktów z „tym paskudnym Barrowmanem”, ale cóż mogli zrobić? Lilly była zakochana, a ponadto była ich ukochaną jedyną córeczką. Nie stawiali oporu nawet wtedy, kiedy po kilku latach razem oznajmiła im, że bierze ślub. Marie i Harold dali córce pieniądze na ślub i na przeprowadzkę do Nowego Jorku, gdzie Tim dostał pracę na jednej z uczelni.
Lilly i Timothy Barrowmanowie mieli się w Nowym Jorku dobrze. Chodzili na koncerty, do teatru, kina. Po roku pojawiła się Eleanor, ich mała córeczka. To śliczne stworzenie odnowiło ich związek. Tim czuł, jakby na nowo zakochiwał się w Lilly, a ona deklarowała, że czuje dokładnie to samo.
Gdy mała miała dwa lata, padło Pięć Zabójczych Słów Lilly Jeszcze-Wtedy-Barrowman.
- Timothy, muszę z tobą porozmawiać – powiedziała poważnie, a on się strapił. Lil powiedziała do niego Timothy ostatnio dobre dziesięć lat wcześniej, kiedy jeszcze siedzieli razem na biologii: Timothy, wcale nie jesteś tak zabawny, jak ci się wydaje. Tak powiedziała tuż po tym, jak dał jej balon z napisem „Odwróć mnie”. Odwracała tak długo, aż znów wróciła do napisu. Po tym oddała mu balon, wypowiadając powyższe słowa. Była wtedy w naprawdę podłym humorze. Timowi wydawało się, jakby mogła zabić go samym spojrzeniem. Nawet nie próbował nic na to odpowiedzieć, co było doprawdy do niego niepodobne.
Teraz, dziesięć lat po tamtym wydarzeniu (Może nawet dokładnie dziesięć, pomyślał Tim i zadrżał. Po dziesięciu latach szczęścia czeka mnie dziesięć nieurodzaju. Do boju, kowboju, nie poddawaj się.) nie była wściekła. Wydawała się raczej smutna. Wyglądała, jakby musiała powiedzieć mu coś ważnego.
Siedzieli w kuchni. Nell spała. Wyglądała przesłodko w piżamce, kiedy dawała mu całusa na dobranoc. Bardzo przypominała Lilly.
- Tim, ja… znaczy my… nie możemy razem być. Nie zrozum mnie źle, ja naprawdę nie mam nic przeciwko tobie, ale cały czas zachowujesz się tak, jakbyś miał siedemnaście lat. To było fajne, ale tylko na początku. Mamy córkę, a ty cały czas chcesz się bawić. Nie, gorzej, ty się bawisz. Bawisz się w pracy, w domu, wszędzie.
- Lil…
- Nie, teraz ja coś mówię i masz mnie wysłuchać. Żadnego przerywania.
Kiedyś wplotłaby gdzieś mój rycerzu, ale te czasy bezpowrotnie minęły. Widział to w jej oczach. Nawet jeśli by z nim została, już nigdy nie usłyszałby nic o rycerzu, a on dostałby po łapach, nazywając ją swoją księżniczką.
Ludzie się zmieniają.
- To nie może tak wyglądać, Tim. Jestem tu tylko dla ciebie. Tylko dla ciebie przyjechałam do Nowego Jorku i dla ciebie tu cały czas jestem. I wiesz co? Nadal nie mamy porządnego mieszkania, porządnego samochodu, a ty nadal nie zarabiasz tyle, by utrzymać swoją rodzinę. Dla ciebie pracuję jako sekretarka. Dla ciebie, Tim.
Jej głos stał się piskliwy i ujawniła się goldsmithowa część jej charakteru. Pieniądze. Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze, prawda? Lilly Barrowman myślała o pieniądzach tak, jak robiła to Marie Goldsmith. Nie stać nas, za mało zarabiasz, jesteś pieprzonym nieudacznikiem, Tim. Ile razy już to słyszał od ukochanej teściowej?
Bawił się szklanką. Ona cały czas mówiła, a on bawił się szklanką. Nie czuł się winny. Zawsze taki był, wiedziała o tym. Nie musiała go zwodzić tak długo. Nie musiała przyjmować jego oświadczyn ani cieszyć się podróżą do Ameryki. Ach, wielka Ameryka, stolica radości i spokoju.
Wtedy tak myślał. Teraz zdaje sobie sprawę z tego, że jednak miała sporo racji. Timothy nie-taki-zabawny-duchowo-siedemnastolatek Barrowman.
- Masz kogoś, prawda? – zapytał, gdy skończyła, nie spoglądając na nią. Nie mógł. Cały czas była piękna i cały czas tonął w jej niebieskich oczach. Cały czas ją kochał. Gdyby spojrzał, nie potrafiłby z nią poważnie porozmawiać.
- To…
Wytrącił ją z równowagi. Jej starannie przygotowana przemowa została zburzona.
- To nie ma nic do rzeczy, Timothy.
Miała kogoś.
- Daj mi zgadnąć. Czy to bogaty, przystojny lekarz? Ewentualnie prawnik, ale to jeden pies. I mieszka w wielkim domu z ogrodem. Będziecie tworzyć niesamowitą rodzinę, Lilly. Wreszcie będziesz mieć pieniądze, gratuluję. Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz?
Rozwód odbył się kilka tygodni później. Bez orzeczenia o winie. Nell miała zamieszkać z matką i Christopherem jestem-taki-przystojny-utalentowany-a-przede-wszystkim-bogaty Creightonem. Rok później Lilly i Nell w papierach miały Creighton. Dostał zaproszenie na ślub, ale nie pojawił się na nim nawet dla córeczki. Nie chciał oglądać byłej żony z bogatym prawnikiem. Cały wieczór przesiedział w barze, tak jak tego dnia, kiedy wyjechała. Wrócił z pracy, a na stole leżała kartka z informacją o tym, że samolot mają o 15 (Bardzo zabawne, Lil, przecież wiesz, że wtedy pracuję) i że spakowała siebie i Nellie. I prosiła jeszcze, by przesłał jej pudło z książkami, które nie zmieściły się w walizce. I wysłał, a jakże. Potem pomaszerował prosto do baru i spędził tam większość nocy. Wódka, whisky, cokolwiek tam mieli. Następnego dnia przyszedł do pracy z, delikatnie mówiąc, ogromnym kacem. Szedł w miarę prosto, ale głowa bolała go, za przeproszeniem, jak cholera. Założył ciemne okulary, wziął ze sobą dużo wody. W sali było zdecydowanie za jasno, jednak usiadł na swoim obrotowym krześle i zaczął się zastanawiać, co zrobić ze swoimi uczniami.
- Robiliście kiedyś porządki? – zapytał po krótkiej chwili. – Porządki. W swojej szafie, w życiu, gdziekolwiek. Dobre rzeczy zatrzymujecie, stare i zepsute wyrzucacie. Te dobre potem chowacie do szuflady. Do szuflad. Dużo szuflad, jeszcze więcej rzeczy.
Urwał. Coś mu to mówiło, ale co? Myśl, Barrowman, myśl. Udowodnij im, że byłeś godny swojej byłej żony i swojej ukochanej córeczki. Bo jesteś dobry w tym, co robisz. Pieniądze nie mają znaczenia.
Zaskoczyło.
- Może o tym myślał Dirichlet. O porządkach. Notesik z Myszką Miki na dół, długopis do pojemnika, skarpetki do szafy. Grzechotki do pudełka. Dirichlet miał córkę? Miał. Florę, małą Florę. Ale o czym to ja… Ach tak. Szuflady. Tak więc, moi drodzy, dziś porozmawiamy o zasadzie szufladkowej Dirichleta. Słyszał ktoś kiedyś o niej?
Prawie go wyrzucili z roboty. Bo rzekomo gadał głupoty, jak doniósł mały kujonek z pierwszego rzędu. I cuchnęło od niego alkoholem.
- Tak, panie rektorze, to się więcej nie powtórzy. Obiecuję. Tak, jestem pewien. Dziękuję, panie rektorze.
Blablabla.
W barze zaczął pojawiać się coraz częściej, jednak wybierał tylko piątki lub soboty, kiedy wiedział, że następnego dnia nie będzie musiał pojawić się w pracy. Cóż, lubił swoich studentów (może z wyjątkiem małego kujona), a strata pracy zdecydowanie nie działałaby na jego korzyść. Nie chciał, by Lilly cały czas uważała go za nieudacznika.
Może trochę nim był.
Odrobinkę.
Ale był też zabawny. I był całkiem inteligentny. Nie tak jak ona, ale jednak.
Dziecinny. Wieczny siedemnastolatek.
Oto, kim był.
Może dlatego nie stawiał oporów, gdy śliczna rudowłosa zaczęła go uwodzić któregoś tygodnia. Co więcej, żartował sobie z nią, co ona pewnie odebrała jako flirt. Niektóre kobiety nawet picie piwa uznają za flirt. Nie powinien był się zgadzać na dodatkową szklankę whisky, ale to zrobił i obudził się rano koło rudowłosej. Już nawet nie pamiętał jej imienia. Zmył się jak potrafił najszybciej.
Zmienił bar.
Wolałby powiedzieć, że całkowicie przestał chodzić do baru, ale musiałby skłamać.
Cały czas żyje jak siedemnastolatek. Na wykłady przynosi stetoskop (Wygląda na to, że jesteś zdrowy, co znaczy, iż idiotą jesteś od urodzenia.), samochodziki (Kierowca A wyjeżdża z miasta A starą ciężarówką z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę w kierunku miasta B. Kierowca B wyjeżdża z miasta B nowiutkim czerwonym porshe i jedzie z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę w kierunku miasta A. Ile minut musi poczekać kierowca B, by spotkać się z kierowcą A dokładnie na środku trasy?), okulary 3d (Bo w sumie, czemu nie?) i właściwie wszystko, co mu się nawinie. Temat wybiera, stojąc na środku i patrząc na przedmioty, które zgromadził. Studenci się śmieją z jego długich wstępów, a on stara się być szczęśliwym człowiekiem. Wyleczył się z Lilly, ale jest jedna rzecz, za którą tęskni.
Timothy Barrowman tęskni za swoją małą córeczką.

______________________
Dzień dobry.
To nie jest moja najlepsza notka, dziękuję bardzo. Za dużo Stephena Kinga (♥), a ponadto brak pomysłu na zakończenie. Nie bijcie. 
Karta postaci jest TU, jakby ktoś miał ochotę na wątek czy coś.

2 komentarze

  1. [No, no, no. No! Bardzo, bardzo, bardzo dobra nota :) Czytało mi się ją z prawdziwa przyjemnością :) I żal mi się zrobiło trochę Timothy'ego... Poza tym muszę przyznać, że już go lubię. I uważam, że idealnie udało Ci się nakreślić to, kim jest i jaki jest.
    A poza tym witam na NYCu i niezmiernie mnie cieszy, że wraz z dołączeniem na bloga została opublikowana nota :)]

    OdpowiedzUsuń
  2. [nie lubie pisać, ze zgadzam się z kimś innym i podpisuję się pod jego słowami, ale w tym wypadku muszę zrobić wyjątek dla słów Nezi :P
    Czyta się świetnie, mogłabym czytać jeszcze i jeszcze, bo bardzo bym chciała, zeby Timothy spotkał się z córeczką. Ale niestety się skończyło, więc będę wyczekiwała kolejnego postu.
    Tim zapowiada się na świetnego gościa ;)]

    OdpowiedzUsuń