
Sloane Senna Fletcher ——— 22 latka; urodzona 16 maja 2003 roku w Los Angeles. Piosenkarka, tancerka i autorka tekstów o francusko-amerykańskich korzeniach, tworząca emocjonalny pop z elementami zmysłowości i surowej szczerości. Rodzice mieli fantazję, plany i prochy, dlatego Sloane w dokumentach widnieje jako Sloane Senna Fallon Delphina-Roux Petronille Fletcher-Basset. Jedyna córka Ivonne Basset - francuskiej modelki i jedno z wielu dzieci Desmonda Fletchera - amerykańskiego perkusisty zespołu alternatywnego Hollowed Souls. Właścicielka podążającej za nią krok w krok Rue. Zwyciężyni Grammy 2025 za Best New Artist, krążą plotki, że ojciec maczał palce w tym, aby dostała statuetkę. Między 2024, a 2025 była w międzynarodowej trasie don't call him back po wydaniu drugiego albumu old receipts. Mieszkanie w SoHo. Instagram.
Sloane Fletcher jest dziewczyną, która ma w życiu wszystko, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Bo nie pozwoli, aby obcy dostrzegli więcej niż chce pokazać. O swoich słabościach do ciemnych oczu, perfum z nutami tytoniu i słodkich słów, w które nie wierzy, opowiada w piosenkach podbijając TikToka i listy przebojów, na których króluje przez tygodnie. Urodziła się z nazwiskiem znanym od dekad. Otworzyło to przed nią wiele drzwi, zza które chętnie zagląda i garściami bierze to, co jest jej oferowane. Starannie pielęgnuje swoją karierę od szesnastego roku życia, kiedy pierwszy raz podzieliła się ze światem swoimi tekstami i głosem. Filmik wybił się momentalnie, a wytwórnie rozpoczęły między sobą wojnę, aby przygarnąć Sloane pod swoje skrzydła. Pierwszy poważny kontrakt podpisała dwa lata później. Wbrew matce, która wymarzyła dla niej karierę w Hollywood. Wbrew ojcu, który kręcił nosem na popowe szmiry, ale nawet mimo swojej niechęci, o ile nie jest czymś akurat naćpany lub nie szuka swoich zagubionych dusz na pustyniach, pojawia się na koncertach.
Sloane Fletcher sama do końca nie wie, jaka jest tak naprawdę. Na scenie jest głośna, pewna, nieco niebezpieczna. Nie ma tam chwili na zawahanie, a każda sekunda jest dokładnie zaplanowana. Poza sceną wśród mniej lub bardziej znajomych osób zdaje się, że wcale z niej nie schodzi. Ciągle odgrywa narzuconą sobie rolę, tyle, że przed mniejszą publicznością. Szuka towarzystwa, które bez mówienia tego na głos, da jej hałas i adrenalinę, aby zagłuszyć wszystkie niewypowiedziane na głos emocjonalne i fizyczne potrzeby. Nie pozwala ludziom się poznać, a oni, zdaje się, że wcale też nie chcą wiedzieć co tak naprawdę w niej się kryje.
Sloane Fletcher próbuje być autentyczna, ale nie wie, gdzie zaczyna się ona, a gdzie akt.
🎶🎶🎶
Kolejne dni przyniosły coś, czego się nie spodziewał. Powoli, niemal niezauważalnie, między nim a Sloane zaczęło się robić chłodniej. Z zewnątrz wszystko wyglądało tak samo. Uśmiechy w obecności innych, krótkie wymiany spojrzeń, czasem niewinne dotknięcie ramienia, kiedy ktoś patrzył. Ale w środku… coś się przesunęło.
OdpowiedzUsuńSloane przestała inicjować nocne wizyty. Żadnego delikatnego pukania do drzwi jego pokoju, żadnego „nie mogę spać” wyszeptanego w ciemności korytarza. Wracała do swojego apartamentu i zamykała drzwi, a on — choć chciał — nie pukał. Nie naciskał. Może z obawy, że Julie miała rację, a może dlatego, że bał się usłyszeć odmowę.
Te noce stały się dziwnie puste. Dziś, tak jak kilka poprzednich, siedział sam na balkonie. Noc miała w sobie coś z ciszy, która przytłacza bardziej niż hałas. Woda lśniła odbijając światło księżyca, a gdzieś w oddali pojedyncza łódź bujała się na lekkich falach. W dole cicho szumiało morze, a w dłoni obracał szklaneczkę szkockiej. Złoty płyn łapał ostatnie odbicia świateł z ogrodu, migocząc jak coś, co udaje ciepło, ale wcale nie grzeje.
Patrzył w mrok, czując, jak chłód wkrada się nie tylko w powietrze, ale i w niego samego. Z każdym kolejnym łykiem wracały mu słowa Julie. Krążyły w jego głowie uporczywie, nie sposób było ich zatrzymać, ale też nie można było udawać, że ich nie słyszy.
Zaczął się zastanawiać, ile w tym, co było między nim a Sloane, było prawdziwe. A ile wymuszone przez okoliczności. Ta bliskość narodziła się z milczącego porozumienia, z setek godzin spędzonych w tych samych hotelowych korytarzach, w samochodach, w ciszy po trudnych rozmowach. Widziała w nim kogoś, kto rozumie, i może to wystarczyło, by zaczęła go wpuszczać coraz dalej. Ale w normalnym świecie? Na ulicy w Nowym Jorku, w klubie pełnym obcych twarzy? Byłby dla niej nikim. Wtopiłby się w tłum, a ona minęłaby go, pachnąca drogimi perfumami, z telefonem przy uchu, nawet na niego nie patrząc.
I właśnie to go bolało. Ta świadomość, że ich historia mogła wydarzyć się tylko tutaj, w tej zamkniętej, nienaturalnej bańce, gdzie wszystko jest zintensyfikowane do granic wytrzymałości. To nie był świat, tylko kulisy, ciemne, duszne, odcięte od normalnego życia.
Julie miała rację w jednym: Sloane mu ufała. I to zaufanie było dla niego jak dar, którego nie chciałby nigdy zmarnować… ale też jak odpowiedzialność, która potrafi dusić. Bo jeśli ta intymność była sztuczna, wykreowana przez to, że był jedynym stałym elementem w jej życiu… to może wcale nie miał prawa jej dotykać. Może powinien był trzymać się z dala.
Tylko że nie potrafił. Nie wtedy, gdy widział w jej oczach tę mieszaninę pewności siebie i kruchości, której nikt inny nie zauważał. Wszyscy patrzyli na nią jak na markę, produkt, maszynkę do robienia pieniędzy. Nikt się nie zastanawiał, ile w niej zostało człowieka. Nikt poza nim. A może tak mu się tylko wydawało.
Może tylko wmawiał sobie, że tak jest?
Patrzył w ciemną taflę wody, a w głowie słyszał cichy, natrętny głos Julie: „Upewnij się tylko, że oboje wiecie, co robicie”. Chciałby jej odpowiedzieć, że wiedzą. Że on wie. Ale prawda była taka, że pierwszy raz od dawna nie miał pojęcia, dokąd to prowadzi. W tej ciszy, zaczynał wątpić, czy przypadkiem nie wszedł w coś, czego nie potrafi udźwignąć.
Z zamyślenia wyrwał go cichy, ale wyraźny dźwięk — pukanie do drzwi.
Odwrócił głowę w tamtą stronę, przez chwilę zastanawiając się, czy to mu się nie przesłyszało. Sięgnął po zegarek leżący na stoliku obok szkła. Było po drugiej. O tej porze nikt nigdy nie pukał bez powodu.
Serce zabiło mu szybciej, choć nie chciał, by tak było. Wstał powoli, odstawiając szklankę na stolik, i ruszył w stronę drzwi, czując, że chłód nocy ustępuje miejsca ciepłu, które rozlewało się w nim gdzieś głęboko, mieszance oczekiwania i ostrożności.
James patrzył na nią w milczeniu, czując, jak w jego wnętrzu ścierają się dwie sprzeczne siły: ta, która od momentu usłyszenia jej kroków na korytarzu chciała po prostu wciągnąć ją do środka, oraz ta, której echo brzmiało głosem Julie, przypominającym, że każda chwila bliskości tylko bardziej wszystko komplikuje.
OdpowiedzUsuńSloane wyglądała inaczej niż zwykle. Nie jak błyszcząca, opanowana gwiazda, którą potrafiła być w towarzystwie, ale jak ktoś… zwyczajny. Krucha dziewczyna, której zabrakło sił, żeby dalej trzymać fasadę. I może właśnie to wbijało się w niego najmocniej.
Kiedy usiadła na brzegu łóżka, miał ochotę przerwać jej w pół zdania. Powiedzieć, że nie musi wyjaśniać. Że nie ma za co przepraszać. Ale znał ją na tyle, by wiedzieć, że to „głupie” wcale nie znaczyło dla niej błahostki, raczej to, że w jej głowie uczucia i decyzje od dawna nie miały prawa bytu w jednym miejscu.
Widział, jak ociera łzy, które wcale nie były o niego. Może o nią samą. Może o coś, czego on nigdy do końca nie zrozumie.
Nie ruszył się od razu. Dał jej chwilę, jakby chciał, by sama zdecydowała, czy rzeczywiście chce tu zostać. I choć wiedział, że to kolejny krok w stronę czegoś, co prędzej czy później może go zaboleć, to tej nocy bardziej niż zasad, potrzebowała jego obecności. A on… nie umiał jej tego odmówić.
James patrzył na nią w milczeniu, czując, jak w środku zaciska mu się coś, czego nie potrafiłby nazwać. Nie pytał, dlaczego przyszła. Nie wypytywał, co się stało, ani czego się boi. Widział, że sama ledwo trzyma się w ryzach i wiedział, że każda próba rozgrzebywania tego tylko pogłębi pęknięcia.
Podszedł powoli, jakby obawiał się, że jeden gwałtowny ruch mógłby ją spłoszyć. Usiadł na krawędzi obok niej, a materac lekko się ugiął pod jego ciężarem. Delikatnie, niemal ostrożnie, wsunął dłoń na jej kark, pozwalając kciukowi przesunąć się po delikatnej skórze tuż pod linią włosów.
— Oczywiście, że możesz zostać — powiedział cicho, tak, jakby wypowiadał słowa, których był absolutnie pewien. — Nie potrzebujesz do tego powodu ani przeprosin.
Odsunął się tylko po to, by przesunąć kołdrę, robiąc jej miejsce. Widział, jak waha się przez ułamek sekundy, zanim wsunęła się pod przykrycie. Sam zrobił to samo. Sloane niemal od razu znalazła drogę do niego, wtuliła się w jego tors, chowając twarz gdzieś przy jego obojczyku, jakby próbowała ukryć się przed całym światem. Czuł ciepło jej ciała, drobny, niespokojny oddech, którym ogrzewała mu skórę.
Owinął ramieniem jej plecy, przyciągając ją bliżej, a drugą dłonią delikatnie odgarnął kosmyk włosów z jej policzka.
— Co się dzieje, Sloane? — zapytał cicho. Było w tym pytaniu coś miękkiego, ale i upartego zarazem, nie naciskał, ale jasno dawał do zrozumienia, że chciał wiedzieć. Że był tu po to, by wysłuchać, jeśli tylko pozwoli.
JH
Zaire parsknął cicho, ale nie było w tym drwiny, raczej coś na kształt ulgi, że choć na moment mogą dotknąć lżejszego tematu.
OdpowiedzUsuń— Jaka butelka? — uniósł brew z udawaną niewinnością, ale w oczach błysnęło coś ciepłego. — Nic takiego nie pamiętam. — Wzruszył ramionami, jakby chciał zdjąć z niej ciężar winy i jednocześnie przemycić w to trochę żartu, żeby nie ugrzęźli znowu po uszy w tym, co między nimi było mroczne.
Patrzył na nią jeszcze chwilę, a jego uśmiech powoli gasł, zastąpiony czymś łagodniejszym. — Vegas… — zaczął ciszej, jakby to słowo ważyło więcej, niż powinno. — Nie powinienem… — urwał, jakby szukał właściwych słów — …nie powinienem pozwolić, żeby to tak wyglądało. Żałuję tego, Sloane. Wszystkiego, co wtedy poszło w złą stronę.
Westchnął i przetarł dłonią kark, odwracając wzrok na moment, jakby sam musiał przełknąć coś ciężkiego, zanim spojrzy jej znowu w oczy.
Zaire poczuł, jak coś w nim drgnęło, kiedy jej palce musnęły jego policzek. Ten gest był miękki, prawdziwy, zupełnie inny od tej udawanej czułości, którą znał z nocy przesiąkniętych prochem i fałszywym śmiechem. Nie odpowiedział od razu. Patrzył na nią w ciszy, jakby chciał zatrzymać ten moment, wbić go w pamięć na stałe. Przez sekundę wydawało się, że w jego spojrzeniu nie ma już tej nieustannej czujności, którą zawsze trzymał przy sobie. Żadnej gry. Żadnego planu. Tylko on i Sloane.
— Myślisz, że ja nie tęskniłem? — zapytał cicho, z tym swoim chropowatym tonem, w którym więcej było prawdy niż w jakimkolwiek wyznaniu, jakie kiedykolwiek od niego słyszała. — Każde miejsce w tym mieście mi cię przypominało. Nawet te, w których nigdy razem nie byliśmy. Zwłaszcza ten cholerny billboard z twoją twarzą przed moim apartamentowcem — zaśmiał się nieznacznie. Palcami przesunął po jej dłoni, którą trzymała przy jego policzku, jakby nie chciał pozwolić, żeby zabrała ją choćby o centymetr.
— Myślałem, że może znikniesz mi z głowy, jak będę miał kogoś innego obok. — Kącik ust drgnął mu w czymś, co było gorzkim uśmiechem. — Ale tylko pogorszyło sprawę, nienawidziłem siebie jeszcze bardziej. Widziałem cię nawet wtedy, kiedy cię tam nie było.
Nie cofnął się ani o krok, jakby bał się, że jeśli puści tę chwilę, to znowu zostanie mu po niej tylko puste miejsce.
Zaire nie odpowiedział od razu. Zamiast tego, wolną ręką złapał ją w talii, a drugą odsunął jej włosy z twarzy. Pociągnął ją lekko w swoją stronę, jakby chciał sprawdzić, czy się nie wycofa a kiedy tego nie zrobiła, przyciągnął ją mocniej, z taką siłą, jakby próbował wcisnąć każdy kawałek jej ciała w swoje, żeby już nigdy nie dało się ich rozdzielić. Pachniała inaczej niż zapamiętał, mniej słodko, bardziej surowo, ale i tak w tym zapachu było coś znajomego, co uderzyło go w środek klatki piersiowej.
Nie puścił jej, nawet kiedy oboje osunęli się na sofę. Siedział bokiem, ona oparta plecami o jego tors, jego ręce oplatały ją ciasno. Czuł, jak oddycha, ten rytm działał na niego dziwnie uspokajająco.
— Chciałem ci to powiedzieć już wtedy, zanim wszystko się posypało… — zaczął, cicho, jakby mówił do samego siebie. Palcami przesuwał leniwie po jej ręce, zatrzymując się co chwilę na drobnych kostkach palców, jakby potrzebował ich dotyku, żeby nie stracić wątku.
Zaire odchylił głowę na oparcie, ale nie puścił jej ani na moment. Jego głos był niższy niż zwykle, bez tego zaczepnego tonu, który tak często przybierał w rozmowach z nią.
— To nie jest tak, że któregoś dnia siadłem i pomyślałem: „dobra, od jutra wchodzę w interes z handlarzami prochów” — zaczął, a jego ręka przesunęła się po jej ramieniu, jakby ten dotyk miał złagodzić każde kolejne słowo. — To wjechało w moje życie bokiem. Na początku to były koncerty, normalna ochrona, ludzie, którzy załatwiali backstage, transport… Wszyscy wyglądali jak zwykła ekipa.
OdpowiedzUsuńZamilkł na chwilę, patrząc gdzieś w bok, jakby sam próbował poukładać w głowie, od którego momentu wszystko się przekręciło.
— Normalne rzeczy. Ludzie, którzy znają się na robocie, którzy potrafią zrobić tak, żeby wszystko działało jak w zegarku. Może trochę za dobrze, ale wtedy się nad tym nie zastanawiałem.
Przesunął kciukiem po jej dłoni, jakby chciał ją uspokoić.
— Potem pojawiły się przysługi. Ktoś prosi, żeby przewieźć coś razem ze sprzętem. Mówią, że to „dla kumpla z branży”, że tak będzie szybciej, taniej. Mówili, żebym się tym nie przejmował… i wiesz co? Na początku to było wygodne. Bo kiedy nie pytasz, nie musisz brać za nic odpowiedzialności. Nie zadajesz pytań, bo… po co? Każdy coś przewozi. Ja takich rzeczy nie sprawdzam osobiście, są od tego ludzie z ekipy.
Zatrzymał na niej spojrzenie, ostrożnie dobierając słowa.
— Aż w pewnym momencie orientujesz się, że robisz dla nich za dużo, że to nie są tylko… biznesowe sztuczki. To coś, co ciągnie się głębiej. I że to nie są ludzie, którym mówisz „nie” i po prostu odchodzisz. — Westchnął cicho. — Chciałbym powiedzieć, że mogę się z tego wypisać tak, jak się rezygnuje z kontraktu… ale to tak nie działa. Zorientowałem się za późno.
Ścisnął ją trochę mocniej, jakby wbrew wszystkiemu chciał, żeby to właśnie u niego czuła się bezpieczna. Oparł łokieć o oparcie sofy, nachylając się bliżej.
— I tak, wiem, jak to brzmi. — Uśmiechnął się krzywo, ale było w tym więcej goryczy niż rozbawienia. — Ale wiesz, jak wygląda ten biznes. Jak chcesz grać na poziomie, musisz mieć zaplecze. Ja je dostałem… tylko, że z nie tej strony, co trzeba.
Odchrząknął, jakby musiał odgonić coś, co za bardzo ściskało mu gardło.
— Wiem, że powinnaś była zostać daleko od tego wszystkiego.
Odchylił się lekko, jakby chciał jej dać przestrzeń, ale nie puszczał jej dłoni.
— Nie chcę, żebyś myślała, że to moja gra, bo nie jest. To… raczej układ, w który wpadłem, zanim zrozumiałem, z kim mam do czynienia. — Zawiesił głos, a potem dodał ciszej.
— A teraz ich pieniądze są wszędzie. W trasie, w merchu, nawet w promocji mojej muzyki.
Zaire milczał chwilę po ostatnich słowach, jakby ważył w głowie, czy powinien powiedzieć coś więcej. Potem lekko ścisnął jej dłoń, odwracając twarz w jej stronę.
— Mówię ci to, bo… — zawiesił głos, a w jego spojrzeniu nie było ani cienia żartu. — Bo ci ufam. I dlatego, że… — uniósł drugą rękę, muskając jej policzek w delikatnym, niemal niepewnym geście — …cię kocham Sloane.
W jego tonie nie było tej pewności, którą zwykle miała wrażenie, że nosi w kieszeni. Tym razem brzmiał jak ktoś, kto stawia wszystko na jedną kartę.
— Wiesz, że nie lubię się tłumaczyć. Ale z tobą jest inaczej. Chcę, żebyś wiedziała. Chcę, żebyś znała całą prawdę…
Zaciągnął się powietrzem, jakby miał problem, żeby wypowiedzieć kolejne słowa.
— Ale musisz też rozumieć jedno, Sloane. Jeśli kiedykolwiek to wyjdzie… jeśli ktokolwiek dowie się, że ci o tym powiedziałem… — jego palce zsunęły się z jej policzka i spoczęły na jej karku, nie po to, żeby ją przytrzymać, ale żeby poczuła ciepło jego dłoni — …to będzie jak podpisanie na mnie wyroku śmierci.
Patrzył jej w oczy jeszcze chwilę, jakby chciał mieć pewność, że dotarło do niej każde słowo.
Zaire
James leżał nieruchomo, pozwalając jej ułożyć się tak, jak potrzebowała. Czuł jej drobne drżenie, może od chłodu, może od czegoś, czego nie chciała nazwać. Objął ją mocniej, zupełnie instynktownie, jakby w tym geście chciał sprzeciwić się wszystkim słowom, które właśnie padły. Delikatnie przesunął dłonią po jej plecach, wzdłuż kręgosłupa, a jego palce zatrzymały się przy karku, trwając tam jak kotwica.
OdpowiedzUsuń— Sloane… — zaczął cicho, prawie szeptem. — Jeśli myślisz, że jestem tu po to, żeby dostać od ciebie jakąś obietnicę… to zupełnie mnie nie znasz.
Poczuł, jak jej oddech lekko przyspiesza, ale nie dał jej przerwać.
— Ja nie przyszedłem po „jutro”. Jestem tu, bo chcę być tu dzisiaj. I jeśli to dzisiaj ma być wszystkim, co dostanę, to i tak wezmę je w całości. Bez reszty.
Głos miał spokojny, ale w środku czuł coś, co jednocześnie bolało i dawało dziwną ulgę.
— I jeszcze jedno… — dodał, unosząc lekko głowę, żeby móc na nią spojrzeć. — Nie przepraszaj za to, że coś czujesz. Albo że czegoś nie czujesz. To twoje życie. Ale jeśli myślisz, że zniechęcisz mnie tym, że nie masz dla mnie planu na przyszłość… to musisz się bardziej postarać.
W jego oczach nie było żalu, tylko twarda, spokojna pewność.
James słuchał w milczeniu, czując, jak każde jej słowo trafia w niego z tą samą precyzją, z jaką ona potrafiła rozbroić go jednym spojrzeniem. Nie przerywał, nie próbował łagodzić jej wyznań półuśmiechem czy żartem.
Jego dłoń przesunęła się wzdłuż jej pleców, powoli, jakby chciał zapisać w pamięci każdy
fragment jej ciała, który drżał pod dotykiem.
— Sloane… — odezwał się w końcu, głosem niższym niż zwykle, lekko chropowatym.
— Nie wiem, co dokładnie powiedziała ci Julia — odezwał się po chwili, wciąż gładząc jej ramię. — Mogę się tylko domyślać… ale jeśli próbowała wmówić ci, że robisz coś złego, że mnie wciągnęłaś w coś, czego nie chcę… to się myli.
Jego głos był spokojny, ale w tonie pobrzmiewała twarda pewność, która nie znosiła dyskusji.
— Mogę odejść, jeśli tego naprawdę chcesz. Ale nie dlatego, że ktoś ci to podpowiedział. Nie dlatego, że Julie uważa, że tak będzie lepiej. To ma być twój wybór.
Zrobił krótką pauzę, jakby ważył słowa.
— A jeśli chcesz zostać… to nnie będę cię odpychał, nawet jeśli wszyscy naokoło będą mówili, że to się źle skończy. Nawet jeśli za tydzień stwierdzisz, że to wszystko był błąd.
Jedną rękę trzymał na jej talii, drugą powoli splótł z jej palcami, zamykając je w pewnym uścisku. W jego ruchach nie było nerwowości, raczej spokojna, cicha pewność, że w tej chwili nic innego się nie liczyło. Patrzył w sufit przez chwilę, jakby zbierał myśli, a potem znów spojrzał na nią, szukając jej wzroku, nawet jeśli ona wciąż go unikała.
— Powiesz mi w końcu… czego się boisz? — zapytał spokojnie, bez presji w głosie, ale z tą charakterystyczną dla niego nutą, która sugerowała, że odpowiedź jest dla niego ważna.
Nie próbował odsunąć jej od siebie, patrzeć w oczy, ani wymusić kontaktu. Mówił w przestrzeń, do jej włosów pachnących szamponem, dając jej pełną swobodę, mogła mu odpowiedzieć teraz, jutro, albo nigdy. Ale chciał, żeby wiedziała, że pyta nie z ciekawości, a z troski.
— Sloane, wiesz, że nie ma na świecie takiej rzeczy, z którą nie moglibyśmy sobie poradzić — powiedział w końcu, a jego głos brzmiał jak obietnica. Cicha, ale twarda jak stal, na której można się oprzeć. Palce Jamesa, ciepłe i pewne, przesuwały się powoli po jej dłoni, kreśląc na skórze niewidzialne linie. Nie ponaglał jej, ale każde jego dotknięcie było wezwaniem. Delikatnym, nieuchronnym.
— Nieważne, czy to było w Vegas, czy na końcu świata.
Jego oddech musnął jej policzek, kiedy szepnął:
— Powiedz mi… Co się wydarzyło?
Nie pytał z ciekawości. W tym pytaniu było coś znacznie cięższego, pragnienie, żeby wziąć na siebie cokolwiek, co ją przygniatało. Żeby znaleźć w tym koszmarze winnego i odebrać jej strach. Patrzył na nią tak, jak patrzy człowiek, który woli sam spłonąć, niż pozwolić, by ogień tknął kogoś, kogo trzyma w ramionach.
James przez moment milczał, a cisza między nimi zgęstniała, jakby nawet powietrze nie chciało się poruszyć.
JH
James uniósł lekko kącik ust, próbując rozładować napięcie, które od kilku minut gęstniało w powietrzu.
OdpowiedzUsuń— Sloane… ja nie potrzebuję od ciebie planu na przyszłość. — powiedział spokojnie, patrząc jej prosto w oczy. — No, może poza twoim grafikiem na tydzień do przodu… — dodał półżartem, z tym charakterystycznym, ledwie widocznym uśmiechem, który nadawał jego słowom ciepła.
Zastanawiał się, po co to mówiła. Czy naprawdę próbowała być z nim tak brutalnie szczera, czy raczej powoli, ostrożnie przygotowywała grunt pod to, żeby się wycofać? Jej słowa brzmiały jak ostrzeżenie, ale i jak wyrok, który wypowiadała z ciężkim sercem. Może to był jej sposób, by w białych rękawiczkach przekazać mu, że chciałaby to zakończyć. W końcu powrót do Nowego Jorku zbliżał się wielkimi krokami. Każde zdanie niosło w sobie ładunek, który miał go odsunąć: może po to, by go chronić, a może, by siebie uwolnić od czegoś, co zaczynało ją przerastać.
Słuchał jej w ciszy, czując, jak między nimi wisi niewypowiedziane pytanie: czy to był początek końca, czy tylko sposób, w jaki radziła sobie z tym, że pierwszy raz od dawna ktoś naprawdę chciał przy niej zostać.
— Nie obchodzi mnie, czy zmieniasz zdanie co pięć minut. — Powtórzył ciszej, prawie jakby chciał, żeby te słowa w niej zostały. — Jesteś młoda, wspięłaś się na szczyt i powinnaś z tego korzystać, wierz mi, jestem ostatnią osobą, która chciałaby cię ograniczać, przynajmniej do momentu az nie zaczynasz robić niebezpiecznych rzeczy, przesadzać z narkotykami o wychylać się za barierki na 5 piętrze.
Uniósł rękę i przesunął kciukiem po jej policzku, delikatnie, w geście, który miał jej powiedzieć więcej niż tysiąc zapewnień.
— Obchodzi mnie to, co jest w tej chwili. A jeśli jutro będziesz czuła inaczej… jeśli się rozmyślisz… wtedy po prostu przyjmę to na klatę. — Brzmiało to tak prosto, a jednocześnie miało w sobie coś, co mogło rozbroić nawet jej cynizm.
— Oczywiście w takiej sytuacji będę musiał oddać komuś nocne zmiany, zwłaszcza jeśli wrócisz do starych nawyków, bo po tym wszystkim byłoby mi trudno patrzeć na to, jak ktoś inny cię dotyka.
James nie miał pojęcia, skąd wzięło się w niej i w całej reszcie otoczenia Sloane to przekonanie, że skończy ze złamanym sercem. Przecież od początku wiedział, że to jest tymczasowe. Sam w myślach odliczał dni do powrotu do służby, do dawnego życia, które nijak miało się do tej sytuacji, w jakiej teraz tkwił. Nie planował zostawać w jej świecie dłużej niż musiał. Nie miał złudzeń co do tego, że ich drogi w końcu się rozejdą, pytanie brzmiało tylko, kiedy i w jakich okolicznościach. To ona była dla niego wyjątkiem, chwilą oderwaną od rzeczywistości, nie fundamentem przyszłości. A mimo to, patrząc teraz na jej twarz i słysząc drżenie w jej głosie, czuł, że wcale nie jest mu obojętne, kiedy ten koniec nadejdzie.
— Ale rozumiem co masz na myśli — przytakną. A może nie rozumiał? Może nawet ona sama nie rozumiała? Bo jeśli to był tylko seks, wakacyjna przygoda, to dlaczego aż tak się miotała? To było do niej nie podobne. Tylko czy to w ogóle możliwe, żeby było w tym coś więcej? Bo co niby James mógł jej zaoferować, spokój i bezpieczeństwo? Tacos w środku nocy w knajpie nad rzeką? To nie było coś na czym zależy dziewczynom w jej wieku. Ona potrzebowała adrenaliny, kogoś takiego jak pieprzony Crawford i James nie mógł z tym walczyć. Może na chwilę o tym zapomniał, a potem odsuną to trochę z premedytacją, ale to nie zniknęło.
James rozumiał, że być może ma do niej słabość, nie taką, która sprawia, że traciłby głowę, ale wystarczającą, by pozwalał jej na więcej, niż pozwoliłby komukolwiek innemu. Potrafił to sobie wytłumaczyć: była inna niż ludzie, z którymi miał do czynienia na co dzień, potrafiła rozbroić go jednym spojrzeniem, jednym półuśmiechem. Może to przez to, że zobaczył w niej coś więcej niż wizerunek, który sprzedawała światu. A może dlatego, że sama pozwoliła mu być bliżej, wpuściła go w przestrzeń, do której rzadko kogo dopuszczała. I choć wiedział, że to uczucie nie powinno rosnąć, to jednocześnie nie miał w sobie determinacji, by je całkowicie zdusić.
James nawet nie drgnął, nie pozwalając, by na jego twarzy pojawił się cień rozbawienia czy kpiny. Jej słowa, choć podane w żartobliwej formie, brzmiały dla niego jak coś znacznie cięższego niż zwykła anegdota o strachu przed ciemnością. Czuł, jak w jej głosie drży coś, czego nie chciała nazwać.
UsuńPrzesunął dłonią po jej plecach, powoli, uspokajająco, jakby chciał w ten sposób zakotwiczyć ją w chwili, w tym miejscu, przy nim. — Nie mam najmniejszego zamiaru się śmiać — powiedział cicho, ale z taką pewnością, że trudno było mu nie uwierzyć. — Strach to strach, Sloane. Nie obchodzi mnie, czy dotyczy ciemności, ciszy czy czegokolwiek innego. Ważne, żebyś wiedziała, że nie musisz się z nim mierzyć sama.
Patrzył na nią, czując, że balansuje na granicy. Że za tym, co powiedziała, kryje się więcej, niż pozwoliła ujawnić. I że być może nigdy się tego od niej nie dowie, chyba że sama uzna, że jest gotowa. Nie naciskał. Nie pytał dalej. Ale w jego spojrzeniu była wyraźna obietnica: że kiedy będzie chciała mówić, on będzie tu, żeby słuchać.
JH
Zaire przyjął jej słowa w milczeniu, ale nie spuścił z niej wzroku ani na sekundę. Czuła go — jego oddech, zapach, ciężar dłoni na jej biodrze. Kiedy skończyła, uniósł palce do jej policzka i przesunął kciukiem po kości policzkowej, powoli, tak jakby chciał zapamiętać każdy szczegół jej twarzy.
OdpowiedzUsuń— Nie mów tak… — wymruczał, a w jego głosie nie było złości, tylko coś miękkiego, niemal proszącego. — Nie mów, że nie byłabyś moim wyborem. Nawet nie wiesz, ile razy już cię wybrałem. I ile razy będę wybierał.
Westchnął i na chwilę przymknął oczy.
— Wiem, że to nie jest proste. Wiem, że ja… nie jestem prosty. Ale jeśli naprawdę mnie kochasz, jeśli to, co czuliśmy wtedy, między tym całym syfem, było prawdziwe… to nie pozwól, żebym został z tym sam.
Jego głos stał się niższy, trochę bardziej surowy, ale bez agresji.
— Nie mogę ci obiecać, że będzie idealnie. Mogę ci tylko obiecać, że nie pozwolę, żeby ci się coś stało.
Przesunął dłonią po jej karku, zatrzymując palce w jej włosach. Zaire przesunął dłonią po jej policzku, patrząc jej prosto w oczy, jakby chciał wbić każde słowo w jej pamięć.
— Sloane… ty nie musisz w niczym brać udziału. — Mówił spokojniej niż wcześniej, ale z tą charakterystyczną intensywnością, która sprawiała, że trudno było mu przerwać. — Możemy to zostawić tak, jak było. Jakbyś o tym nigdy nie wiedziała. Jakby to wszystko działo się gdzieś daleko, za moimi plecami, w kuluarach. Bo tak właśnie jest. Na co dzień tego się nie widzi.
Ścisnął lekko jej biodro, żeby podkreślić wagę swoich słów.
— To nie jest mój świat na pierwszej linii. To się dzieje obok… ja tylko robię swoje. Vegas… — urwał na moment, jakby sam musiał zebrać się, żeby o tym mówić. — Vegas było błędem. Przypadkiem. Miało mnie tam nie być. I ciebie też. Nie powinnaś była tego zobaczyć. Ale ja.. ja nawet niewiele z tego pamiętam, byłem tak naćpany, wszystko mi się miesza…
Przybliżył się jeszcze odrobinę, a w jego głosie pojawiła się nuta prawie prosząca:
— Nie pozwól, żeby jeden pieprzony moment przekreślił wszystko, co było dobre. Możemy wrócić do tego, jak było.
Zaire przesunął kciukiem po jej dolnej wardze, jakby chciał zetrzeć z niej resztki tej rozmowy, a potem spojrzał na nią z takim uporem, że aż trudno było odwrócić wzrok.
— Wiem, że Vegas cię zniszczyło, ale Sloane, my to przetrwaliśmy razem. — Jego głos przycichł, nabierając tej miękkiej, niemal intymnej barwy, którą potrafił używać tylko wtedy, gdy naprawdę zależało mu na tym, żeby dotrzeć do niej. — To nie było coś, co wydarzyło się tobie przy mnie. To wydarzyło się nam. I jeśli wtedy, w tym pieprzonym mieście, pośród tego całego syfu, potrafiłaś być przy mnie… to znaczy, że możemy być razem wszędzie.
Ścisnął ją mocniej w talii, przyciągając tak, że praktycznie siedziała na jego kolanach.
Zamilkł na moment, wpatrując się w nią tak intensywnie, że prawie czuła na skórze ciężar jego spojrzenia.
— Możemy to obrócić w naszą historię. Nie coś, co nas rozdzieli. Vegas może być tym, co nas połączyło na dobre.
Zaire
Tak długo, jak trzymał się w ryzach, potrafił zachować dystans. To była jego niewidzialna granica, cienka linia, której przekroczenie groziło utratą kontroli. Wiedział, kim jest Sloane, wiedział, że przyszłość z nią jest jak miraż na horyzoncie: piękny, ale nietrwały, stworzony z ciepłego powietrza i złudzeń. Ta świadomość była jego tarczą. Pozwalała mu utrzymać fason, zachować chłód w słowach, odsunąć od siebie pokusę wejścia w coś, co mogłoby go zniszczyć.
OdpowiedzUsuńNie chodziło o brak emocji, bo te były w nim obecne, żywe, czasem aż nazbyt wyraźne. Chodziło o ich trzymanie na krótkiej smyczy. O umiejętność patrzenia jej w oczy i jednoczesne mówienie sobie w myślach: „Nie idź dalej. Nie sięgaj po więcej”. Wiedział, że jeśli pozwoliłby sobie na odrobinę więcej, na tę drobną, ale decydującą zmianę w tonie głosu, na nieopatrzne wyznanie, które mogłoby paść w chwilach podobnych do tej: poległby.
Bo gdyby tylko pozwolił sobie przyjrzeć się temu, co naprawdę w nim jest… gdyby pozwolił temu rosnąć, eksplodować, wyjść poza te bezpieczne ramy… nie zatrzymałby tego nigdy. A wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Straciłby dystans, a z nim zdolność do racjonalnych decyzji. Byłoby tylko „chcę więcej” i ta potrzeba zmiotłaby całą ostrożność, którą tak starannie budował przez lata.
Patrzył na nią i wiedział, że ta granica jest tuż obok, tak cienka, że wystarczy jeden krok, jeden dotyk, jedno spojrzenie za długo, by już jej nie było. I choć był pewien, że potrafi walczyć z wieloma rzeczami, z tym… z nią… nie był pewien, czy kiedykolwiek wyszedłby zwycięsko.
To, co mówiła, nie pomagało. Wręcz przeciwnie, robiło mu w głowie jeszcze większy bałagan. Słowa „to nie tylko seks” wbijały się w niego głębiej, niż chciał przyznać, bo brzmiały jak wyznanie, jak coś, co miało sens.
„Nie chciałabym, żeby dotykał mnie ktoś inny”, mówiła to tak, jakby naprawdę to czuła, jakby w tej chwili była pewna, że tylko jego obecność ma dla niej znaczenie. I to było kluczowe - w tej chwili. Bo zanim zdążył pozwolić sobie poczuć ulgę czy satysfakcję, zaraz dodawała: „Za pięć minut może mi się zmienić” lub „nie mogę dać ci niczego w zamian”.
To było jak zimny prysznic zaraz po tym, jak rozpalono w nim ogień. Zamiast prostych, jednoznacznych uczuć dostawał mieszaninę sygnałów, która mieszała mu w głowie bardziej niż cokolwiek innego. Czuł się tak, jakby stał na moście, który co chwilę ktoś podcinał od spodu, jeden krok ku niej, jeden gest, jedno spojrzenie, a zaraz potem ostrzeżenie, że grunt może się pod nim rozpaść.
„…chcę, żebyś wiedział, że… nie traktuję tego, jak czegoś, o czym zapomnę, jak tylko wrócę do domu.” Słowa opadły między nimi ciężko, jakby coś, czego nie można już cofnąć. W jej głosie nie było patosu, nie próbowała go przekonywać ani szukać aprobaty, po prostu wyrzuciła to z siebie, tak jakby przez cały czas dźwigała na barkach kamień i nagle pozwoliła mu spaść. James patrzył na nią w ciszy. Widział, jak jej spojrzenie błądzi po suficie, jak lekko odwraca głowę, uciekając od niego wzrokiem. I chociaż nic w jej słowach nie brzmiało jak obietnica, on poczuł, jak w środku coś w nim drgnęło. Właśnie dlatego trzymał się w ryzach. Wiedział, że gdyby choć na moment pozwolił sobie uwierzyć w takie zdania, wpuściłby je głęboko pod skórę, a potem nie byłoby odwrotu.
Zamiast odpowiedzieć od razu, przesunął dłonią po jej włosach, pozwalając, żeby ten prosty, czuły gest powiedział więcej niż słowa.
— Może to żałosne, Sloane — odezwał się w końcu cicho, spokojnym tonem, który kontrastował z tym, co działo się w jego głowie — że biorę to, co mi dajesz, ze świadomością, że może się to skończyć szybciej, niż bym chciał. I nie, to nie jest tak, że nic mi nie dajesz. Wręcz przeciwnie… Dajesz mi więcej, niż myślisz.
Zrobił krótką pauzę, jakby ważył słowa. — Wychodzę z założenia, że dobre momenty trzeba doceniać. Nawet jeśli są krótkie. Nawet jeśli wiem, że mogą się skończyć jutro, a może jeszcze dzisiaj. Czy to mi wystarcza? — jego wzrok przez chwilę zatrzymał się na jej twarzy, ale zaraz przesunął go na sufit, jakby odpowiedź wymagała większej odwagi, niż chciał po sobie pokazać. — Oczywiście, że nie. Jasne, że chciałbym obudzić się rano i nie musieć udawać, że nie chcę cię pocałować. Ale… nie zmienię cię. I nawet nie będę próbował. I nie zrozum mnie źle — dodał po chwili, głos miał niższy, bardziej stanowczy. — To, że się nie łudzę, nie znaczy, że chcę się tobą dzielić. Znam uczucia takie jak zazdrość i wiem, jak smakują.
OdpowiedzUsuńPatrzył na nią poważnie, bez uśmiechu, jakby chciał, żeby zrozumiała, że w tym jednym punkcie nie ma w nim ani krzty obojętności. Powiedział to tonem człowieka, który zna swoje granice, nawet jeśli wie, że reszta układu jest daleka od ideału. Przesunął spojrzeniem po jej twarzy, jakby upewniał się, że rozumie, że to nie jest tylko pusta deklaracja.
— Różnica jest taka, że wiem, kiedy to uczucie trzeba trzymać na wodzy. Bo albo biorę cię taką, jaka jesteś teraz, albo wcale.
Oparł głowę o wezgłowie, wypuszczając powietrze przez nos, jakby te słowa od dawna czekały na swoje miejsce.
James uniósł kącik ust w ledwie zauważalnym uśmiechu, choć nie było w nim nic rozbawionego. Jej prośba o światło była czymś więcej niż prośbą o żarówkę, była prośbą o obecność.
— Jasne — odparł spokojnie, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. — Zostawimy.
Czuł, jak jej spojrzenie prześlizguje się po nim, zanim uniosła się na łokciu. Kiedy zadała pytanie o alkohol, nie zdążył odpowiedzieć, bo już była bliżej, a jej usta musnęły jego w krótkim, ledwie kontrolowanym geście. Ciepło tego pocałunku zostawiło po sobie dziwne uczucie, jakby sprawdzała, czy wciąż jest jej, a on… pozwolił, bo nie potrafił nie pozwolić.
— Mhm… whisky — przyznał półgłosem, jakby przyłapany na czymś zupełnie nieszkodliwym, choć oboje wiedzieli, że nie pił dla smaku.
Przez moment patrzył na nią z bliska, czując, że gdzieś w tej odległości między nimi gubi się cały jego zdrowy rozsądek.
JH
Wypuścił powietrze wolno, a w jego głosie pojawił się cień goryczy.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że już jesteś w to zamieszana. Widzieli cię, pamiętam o tym każdego dnia. Ale jeśli zostaniesz przy mnie, to obiecuję, że nie pozwolę, żebyś kiedykolwiek znów znalazła się w takim miejscu, jak tamta willa.
Ścisnął ją w talii mocniej, prawie instynktownie, jakby bał się, że może wstać i odejść.
— Odcięcie się ode mnie… — jego głos przybrał niższy, spokojniejszy ton, choć czuć było, że każde słowo jest wyważone — …na to nie pomoże, Sloane.
Przesunął dłonią po jej plecach, jakby chciał podkreślić wagę tego, co mówi.
— Odejście to nie jest wolność… — mówił cicho, prawie szeptem, ale każde słowo wbijało się w nią jak cierń. — To ryzyko większe niż zostanie.
Przesunął kciukiem po jej policzku, powoli, w skupieniu, jakby próbował ją tym gestem uspokoić.
— Bo jeśli odejdziesz… przestaniesz być „moją” w ich oczach. A ja… ja jestem twoją tarczą. Polisą. — Zawiesił głos, patrząc jej prosto w oczy. — Wiem, jak to brzmi… — powiedział spokojnie, ale z tym swoim ciężarem w głosie, który sprawiał, że każde słowo zostawało w głowie na dłużej. — I nie, Sloane… ja cię nie straszę.
Jego kciuk przesunął się wolno po jej żuchwie, jakby chciał podkreślić, że nie mówi tego w złości, tylko z jakimś dziwnym, cichym smutkiem.
— To nie są groźby. To nie jest próba cię zastraszenia. To jest rzeczywistość, w której od jakiegoś czasu oboje tkwimy. — Wciągnął powietrze przez nos, jakby zbierał się w sobie, żeby wypowiedzieć kolejne zdanie. — Nie prosisłaś się o to życie. Ale ono już cię dotknęło.
Nachylił się tak, że jego usta były blisko jej ucha, głos zniżył do ledwie wyczuwalnego szeptu.
— I właśnie dlatego… ja chcę, żebyś była po mojej stronie. Żebym mógł trzymać cię blisko.
Zaire poczuł, jak coś w nim ustępuje, ta napięta, twarda skorupa, którą trzymał przez całą rozmowę, zaczęła pękać pod naporem jej słów i tego pocałunku. Odpowiedział na niego od razu, zachłannie, ale bez pośpiechu, jakby chciał się upewnić, że każdy fragment jej ust, każdy drobny gest, zapisze mu się w pamięci na później.
— Może i wygrałem… — wyszeptał, kiedy odsunęli się od siebie o ledwie kilka centymetrów, a jego czoło opadło na jej. — Ale to nie była gra, Sloane. Nigdy nie byłaś grą.
Jego dłoń przesunęła się wolno po jej plecach, aż zatrzymała się w dolnej części kręgosłupa, przyciągając ją tak, że w końcu praktycznie na nim usiadła.
— I nie obchodzi mnie, że powinnaś mnie nienawidzić… — urwał, muskając jej usta kolejnym, krótkim pocałunkiem. — Chcę, żebyś tu była. Po prostu… była.
Patrzył na nią intensywnie, niemal z niedowierzaniem, że znów jest tak blisko, mimo wszystkich słów i gróźb, które wymienili w ostatnich tygodniach.
— Wiesz, że teraz już cię nie puszczę, prawda? — dodał ciszej, jak obietnicę, ale i ostrzeżenie.
Zaire przymknął oczy na moment, jakby te słowa, które zamierzał wypowiedzieć, musiał wcześniej ułożyć i przełknąć razem z goryczą, którą niosły. Jego głos był niższy, chropowaty, ale pozbawiony udawanej pewności siebie.
— Jesteś jedyną osobą na świecie, która jest mi naprawdę bliska.
Zawiesił wzrok na jej twarzy, jakby chciał to w niej wyryć.
— Nie mam nikogo poza tobą, Sloane. Nikt inny nie przejąłby się, gdyby pewnego dnia mnie zabrakło. Nikt by się nawet nie zastanowił.
Palcami delikatnie przesunął po jej karku, przyciągając ją bliżej, jakby chciał ją w tym momencie w siebie wtopić, żeby już nigdy nie mogła odejść.
— I może to jest popieprzone, ale… to ty sprawiasz, że jeszcze mi na czymś zależy. To ty sprawiasz, że w ogóle mam ochotę nad sobą pracować — powiedział cicho, jakby sam siebie tym przyznaniem zaskoczył.
— Że myślę o tym, żeby coś w tym wszystkim zmienić… zrobić coś dla siebie.
Palcami przesunął po jej włosach, zatrzymując się na karku. Patrzył na nią tak, jakby chciał, żeby zrozumiała, że te słowa nie były rzucone na wiatr.
— Gdyby nie ty… ja bym już dawno przestał próbować.
Zaire
James przez chwilę tylko na nią patrzył, jakby próbował uchwycić w jej słowach coś więcej niż to, co padało wprost. Było w tym jej „to się mną nie dziel” coś, co niebezpiecznie wytrącało go z równowagi. Bo wbrew temu, co powtarzał sobie od początku, od ich pierwszego przekroczenia tej granicy, nie był w stanie w pełni odseparować się od niej emocjonalnie. Zamiast prostego układu, jaki potrafił utrzymać w innych relacjach, ze Sloane wszystko się rozmywało.
OdpowiedzUsuńRzucała mu te zdania jak zapalniki, a on niby wiedział, jak ma to przyjmować: z dystansem, z tą wewnętrzną dyscypliną, która pozwalała mu się trzymać w ryzach. Ale gdyby tylko pozwolił sobie na to, by chcieć więcej… gdyby przyjrzał się temu, co naprawdę do niej czuje, przepadłby.
Cicho się zaśmiał, nie w kpinie, ale w tym swoim półuśmiechu, który zdradzał, że część jej słów trafiła w niego mocniej, niż chciałby przyznać.
— I dobrze… nie musisz wszystkiego rozumieć. — Głos miał niski, spokojny, jakby te słowa były prostsze, niż w rzeczywistości były.
James poczuł jej ciężar na swoich biodrach, ciepło jej dłoni po bokach jego twarzy i ten znajomy zapach, który już dawno przestał mu się kojarzyć wyłącznie z perfumami, teraz był czymś w rodzaju bodźca, który od razu włączał w nim alert, przypominał, że to jest Sloane, że to jest ta przestrzeń, w której nie do końca kontroluje samego siebie. Poczuł znajome napięcie w ciele. Nie chodziło tylko o fizyczną bliskość, ale o to, co ona w nim uruchamiała. Ten stan półczujności, półpoddaństwa, w którym balansował od tygodni.
Jego dłoń powędrowała do jej uda, nie w geście pożądania, a raczej zakotwiczenia jakby chciał, żeby poczuła, że jest tu i teraz, bez żadnych „ale”. Zatrzymał na niej spojrzenie na dłużej, a w jego oczach pojawił się cień czegoś bjardziej intensywnego.
— Chcę cię całej, Sloane. — Nie było w tym prośby, nie było miękkiego „jeśli chcesz”. Brzmiało to jak deklaracja, coś ostatecznego, co stawia granice. — Twojego ciała. Twojej głowy. Tego, co mówisz i czego nie mówisz.
Jego głos, choć spokojny, niósł w sobie ton, który nie znosił sprzeciwu.
— Ale to ty zdecydujesz, czy mi to dasz.
Poluzował uścisk na jej nadgarstku tylko po to, by przesunąć dłoń na bok jej szyi, opuszki palców wsuwając w miękkie włosy.
— Nie będę się za tobą uganiał, Sloane. Jeśli zdecydujesz się iść, droga wolna. Jeśli chcesz zostać… to na moich zasadach.
Jego spojrzenie stwardniało.
— A ja nie uznaję półśrodków…
Przesunął na jej kark, przyciągając ją do siebie na krótki, zdecydowany pocałunek. Był to pocałunek, który nie prosił o pozwolenie, który mówił dokładnie to, czego nie ubierał w słowa.
— Posłuchaj mnie uważnie. — Przytrzymał jej spojrzenie, jakby chciał, żeby każde zdanie zapisało się w niej na stałe. — Jeśli po powrocie do Nowego Jorku zmienisz zdanie… jeśli pójdziesz do Cartera, czy kogokolwiek innego… — zrobił krótką pauzę, celowo pozwalając, żeby to zawisło między nimi ciężarem. — …to nie wrócimy już do tego, co jest teraz. Nawet jeśli za tydzień, za miesiąc, uznasz, że to był błąd.
Jego ton był spokojny, ale w tej ciszy kryła się twardość, która nie dawała miejsca na negocjacje.
— Nie dlatego, że będę na ciebie obrażony, tylko dlatego, że ja nie bawię się w półśrodki, Sloane. Chcę mieć cię całą, albo wcale.
Mówił powoli, spokojnie, ale w jego tonie nie było miejsca na negocjacje. Dłoń, którą trzymał przy jej karku, nie ściskała, a jednak czuła, że w tym geście jest cała jego stanowczość.
OdpowiedzUsuńJego wzrok był nieustępliwy, ciemny, jakby w tej chwili widział ją na wylot i nie zamierzał odwrócić głowy, niezależnie od tego, co miała mu powiedzieć.
Patrzył na nią jeszcze moment, zanim przesunął dłonie na jej biodra, przyciągając ją lekko do siebie. — A co do whisky… — kącik jego ust drgnął w uśmiechu — wygląda na to, że nie tylko ty miewasz kłopoty ze snem.
Jego palce wsunęły się w jej włosy, trzymając je delikatnie, ale wystarczająco stanowczo, żeby wiedziała, że ma go tu całkowicie skupionego. Nie odrywał od niej wzroku, kiedy mówiła o tym, że może ją całować kiedy i gdzie chce. Wiedział, że nie mówiła tego lekkomyślnie, ale też miał świadomość, że jutro mogłaby rzucić to w żart, odwrócić na swoją stronę, udawać, że nigdy tego nie powiedziała. To był właśnie ten chaos, który robiła mu w głowie, dawała mu coś, po czym od razu zostawiała drzwi uchylone do ucieczki.
— Wiesz… — odezwał się cicho, a w jego głosie pobrzmiewał ten ton, który zawsze pojawiał się, gdy mówił coś zupełnie serio — to jest ten moment, w którym każdy inny facet w moim miejscu próbowałby cię przekonać, że potrafi cię zmienić. Że wystarczy, że zostaniesz, a on zrobi resztę. — Zrobił krótką pauzę, nie spuszczając z niej wzroku. — Ja nie zamierzam. Nie będę cię składał na swoją modłę, bo to, co mnie do ciebie ciągnie, jest dokładnie tym, czego nie potrafisz utrzymać w ryzach.
Przesunął dłonie z jej bioder wyżej, zatrzymując je po obu stronach jej talii, tak jakby w ten sposób mógł ją utrzymać bliżej siebie.
JH
Zaire przez chwilę tylko siedział w milczeniu, patrząc na nią w sposób, w którym mieszało się coś ciężkiego i coś miękkiego. Jego palce wciąż były na jej biodrze, ale teraz przesunęły się wyżej, po plecach, jakby chciał się upewnić, że naprawdę jest przy nim, że jeszcze się nie odsunęła.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, Sloane… — odezwał się w końcu, głos miał niższy, trochę zachrypnięty. — Nie jestem pewien, czy potrafię to w ogóle nazwać. Może chciałbym… przestać żyć tak, jakbym codziennie miał umrzeć. Żeby to nie było tylko uciekanie przed czymś albo gonienie za czymś, co nigdy się nie kończy. Żeby w końcu móc się zatrzymać.
Jego spojrzenie na moment uciekło w bok, jakby mówił coś, czego nie powinien, a potem wróciło do niej.
— Chciałbym nie musieć grać tego pieprzonego teatru przed każdym, kto mnie otacza. Żeby nikt już niczego ode mnie nie chciał… żadnych przysług, żadnych „ostatnich razów”, żadnych długów do spłacenia. Chciałbym mieć jeden dzień, w którym nikt nie będzie dzwonił, że coś trzeba załatwić.
Przesunął kciukiem po jej policzku, uśmiechając się krótko, ale bez wesołości.
— I… chciałbym wreszcie mieć kogoś, przy kim nie będę się zastanawiał, ile może zobaczyć, zanim zacznie się bać, kiedy powie dość i się usunie. Chciałbym mieć kogoś, kto po prostu będzie.
Nachylił się, by oprzeć czoło o jej czoło, tak że ich oddechy mieszały się między słowami.
— Zaire zamknął oczy na moment, jakby chciał w głowie ułożyć sobie ten obraz, zanim go wypowie. Palce zacisnął lekko na jej boku, a potem przesunął je wolniej, niż wymagała tego chwila — jakby każde muśnięcie było częścią myśli, którą dopiero składał.
— Wiesz, że o czym czasem myślę? — odezwał się cicho, tak jakby obawiał się, że ktoś poza nimi mógłby to usłyszeć. — Że moglibyśmy po prostu… spakować się w środku nocy i zniknąć. Nie na tydzień. Nie na wakacje. Na zawsze.
Odsunął się o milimetr, żeby móc patrzeć jej w oczy. Było w nim coś poważnego, coś, co sprawiało, że te słowa nie brzmiały jak puste marzenie po alkoholu.
— Znaleźć miejsce, w którym nikt nas nie zna. Bez telefonów, bez kontraktów, bez tych wszystkich ludzi. Moglibyśmy żyć tak, jakby ten świat nigdy nie istniał. Tylko ty i ja. Stać nas na to.
Kącik jego ust drgnął, ale to nie był uśmiech, raczej cień czegoś, co mógłby poczuć, gdyby to było realne. Oparł czoło o jej czoło, wciągając powietrze tak, jakby chciał nim ugasić napięcie między nimi, a zamiast tego jeszcze je podsycił.
Jego spojrzenie nie odrywało się od niej ani na sekundę, jakby chciał zobaczyć na jej twarzy każdą, najmniejszą reakcję na te słowa. Palce wciąż gładziły jej kark, a drugą ręką przesunął po jej udzie, powoli, z namysłem, jakby dotyk miał ją uspokoić i jednocześnie przekonać.
— Wiem, co myślisz… że to tylko gadanie. — Uniósł kącik ust w krótkim, pozbawionym radości uśmiechu. — Ale ja naprawdę czasem mam dość tego, co mam. Tego, że wszystko kosztuje mnie więcej niż powinno.
Przyciągnął ją bliżej, tak, że mogła poczuć bicie jego serca, szybkie i nierówne, jakby ta wizja naprawdę w nim coś poruszała.
— Mógłbym przestać. Wiesz? Mógłbym przestać grać, przestać być ZAIRE.
W jego głosie pojawiła się ta rzadko słyszana nuta, coś pomiędzy nostalgią a zmęczeniem, ale bez nuty słabości. Bardziej jak wyznanie człowieka, który naprawdę zaczął rozważać, czy cena, którą płaci, nie jest zbyt wysoka.
Zaire
James patrzył na nią jeszcze przez chwilę w milczeniu, jakby ważył każde słowo, które padło. W głowie miał echo rozmów z Julie, jej ostrzeżeń, jej sugestii, że Sloane prędzej czy później się znudzi i odejdzie. Ale teraz, patrząc na nią, rozczochraną, z tym błyskiem w oku, z tą mieszaniną wyzwania i szczerości w głosie, wyrzucił to wszystko z pamięci. Nie zamierzał pozwolić, żeby ktokolwiek z zewnątrz decydował, jak ma o niej myśleć.
OdpowiedzUsuń— Pociąga mnie w tobie wszystko, Sloane.
James przesunął kciukiem po wewnętrznej stronie jej nadgarstka, patrząc na nią tak uważnie, jakby próbował uchwycić w jej oczach cień wahania.
— I skoro mamy to ustalone… — nachylił się minimalnie, a jego głos stwardniał, choć wciąż był cichy. — To może przejdziemy do przyjemniejszych rzeczy.
Nie czekał, aż zdąży się odezwać. W mgnieniu oka zrzucił ją z siebie, odwracając całą sytuację w jedynym ruchu. Jego ruch był szybki, ale nie chaotyczny, precyzyjny, pewny, jakby od początku dokładnie wiedział, jak to się potoczy. Znalazła się pod nim, a świat w tej jednej chwili skurczył się do przestrzeni między nimi. Jego ciało przygniatało jej delikatność nie ciężarem, a kontrolą, tą męską, stanowczą obecnością, która mówiła, że od tej chwili to on nadaje tempo. Nachylił się minimalnie, tak że jego usta musnęły jej ucho, a głos obniżył się o ton. — I obiecuję ci, Fletcher… jak już skończę, nie będziesz miała siły nawet mówić. Zaśniesz w sekundę.
Nie dał jej czasu na ripostę. Pochylił się tak, że ich usta były o centymetr od siebie, ale zamiast ją pocałować, skręcił lekko głowę i zatrzymał się przy jej uchu.
— A skoro dziś ustaliliśmy, że jesteś moja… — W jego tonie nie było groźby, tylko absolutna pewność, że to nie jest temat do negocjacji. —— wreszcie złożył na jej ustach ciężki, głęboki pocałunek, taki, który nie zostawiał miejsca na wątpliwości — …to zamierzam z tego korzystać.
Jedną dłonią przesunął po jej żebrach, sunąc powoli w górę, jakby badał każdy fragment jej ciała. Nie musiał się spieszyć. Miał czas. Miał ją. A to, jak patrzyła mu w oczy, trochę wyzywająco, trochę z niecierpliwością, tylko podsycało to, co w nim siedziało. Oderwał się od niej tylko po to, by wolną ręką unieruchomić jej nadgarstki nad głową. Palce zacisnął mocno, ale nie brutalnie, tak, by wiedziała, że już nie ma odwrotu. Druga dłoń przesuwała się powoli wzdłuż jej uda, wyznaczając ścieżkę, która sprawiała, że jej ciało reagowało szybciej niż myśli.
— Więc… zamierzasz być grzeczna? — spytał półgłosem, unosząc jedną brew. — Bo jeśli nie, to będzie długa noc.
Jego spojrzenie przybrało ten ciężki, skupiony wyraz, który Sloane już zdążyła poznać, taki, który mówił jej bez słów, że właśnie przestaje mieć jakikolwiek wpływ na to, co się wydarzy. James nie pytał, nie sugerował, tylko działał.
Jego dłoń, wciąż unieruchamiająca jej nadgarstki nad głową, mocniej przycisnęła je do poduszki, jakby chciał, by zapamiętała ten moment i ten dotyk. Celowo zwlekał, budując napięcie, które w niej narastało z każdą sekundą.
— Teraz jesteś tu tylko dla mnie. — Wyszeptał to nisko, chropowato, tak blisko jej ust, że czuła na wargach ciepło jego oddechu. — I dopilnuję, żebyś o nikim innym nawet nie pomyślała.
Pochylił się i zaczął całować ją powoli, metodycznie, najpierw muskając kącik ust, potem drugą stronę, jakby się z nią droczył.
OdpowiedzUsuńZsunął się ustami niżej, zostawiając ślad przy szyi, na obojczyku, niżej, wolno, ale z tą bezdyskusyjną kontrolą, która odbierała jej oddech.
Jego palce powoli, niemal leniwie, rozluźniły uścisk na jej nadgarstkach. W pierwszej chwili poczuła tę swobodę, ale zanim zdążyła poruszyć rękami, James nachylił się niżej, tak że jego usta były przy samym jej uchu. Zamiast tego jego spojrzenie zatrzymało się na niej w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że to wciąż on dyktuje tempo.
— Nie ruszaj. — Powiedział to tak spokojnie, jakby wydawał najprostszy rozkaz na świecie, ale w jego tonie było coś, co sprawiło, że poczuła to w całym ciele. To nie była prośba. To była granica, którą stawiał tylko po to, żeby sprawdzić, czy potrafi się jej podporządkować.
— Sprawdzimy, jak długo potrafisz być grzeczna. — Mruknął, a potem znów wrócił ustami do jej skóry, jakby w ogóle się nie spieszył.
Wiedział, że posłucha. To, że mógł mieć nad nią taką kontrolę bez użycia siły, było jeszcze bardziej podniecające.
Jego dłoń przesunęła się powoli po jej biodrze, a potem niżej, zupełnie jakby badał każdy milimetr jej ciała. Był tak blisko, że niemal całkowicie ją zasłaniał, a cień jego sylwetki sprawiał, że świat wokół nich nagle przestał istnieć.
Jego usta powoli przesuwały się coraz niżej, zostawiając na jej skórze wilgotne ślady i ciepło, które rozlewało się po całym ciele. Każdy centymetr pokonywał tak, jakby miał na to całą noc, bez pośpiechu, ale z tym niepodważalnym poczuciem, że kontroluje absolutnie wszystko, co dzieje się między nimi. Gdy jego dłoń zahaczyła o linię jej boku, mięśnie Sloane napięły się odruchowo, a ona mimowolnie uniosła biodra, szukając więcej kontaktu.
James oderwał usta od jej ciała i spojrzał na nią z góry.
— Ręce. — Przypomniał jej krótko, tonem, który nie pozostawiał złudzeń, że każda próba złamania jego polecenia będzie miała konsekwencje.
Kiedy znowu się poddała, przesunął dłonie na jej uda, rozchylając je zdecydowanie. Opadł niżej, jego ramiona blokowały jej możliwość poruszenia się, a wzrok, ten intensywny, skupiony tylko na niej, sprawiał, że miała wrażenie, iż czyta w niej jak w otwartej księdze.
JH
Carter przez chwilę milczał, wpatrując się w nią tak, jakby ważył, czy w ogóle ma ochotę otwierać przed nią ten konkretny rozdział. Na moment jego dłonie, dotąd swobodnie spoczywające na jej udach, zacisnęły się mocniej, jakby odruchowo chciał się czegoś w sobie trzymać, zanim się odezwie.
OdpowiedzUsuń— Ta historia nie jest romantyczna, Sloane. — Powiedział w końcu, głos miał niski, ochrypły, bez krzty miękkiego tonu, który czasem się u niego pojawiał. — Nie ma w niej wielkiego odkrycia i mentorów, którzy uwierzyli w mój potencjał. Jest… brud. Taki, w którym człowiek tonie, ale jakoś się nie topi. — Spojrzał jej prosto w oczy, jakby chciał się upewnić, że wie, w co się pakuje, prosząc o prawdę.
Oparł się wygodniej, ale jej nie zsunął z kolan. Wręcz przeciwnie, jedną ręką przesunął ją bliżej siebie, tak że ich twarze dzieliło ledwie kilka centymetrów.
— Dorastałem w miejscu, gdzie jedyną zasadą było to, że albo bierzesz, co możesz, albo ktoś ci to zabiera. Żeby cokolwiek mieć, trzeba było kombinować. Handlowałem czym popadnie, robiłem rzeczy, które w normalnym świecie kończyłyby się więzieniem. — Wzruszył lekko ramionami, jakby mówił o czymś zwyczajnym, choć każde słowo niosło w sobie ciężar lat. — Potem była muzyka. Ale muzyka nie wzięła się z marzeń, tylko z tego, że potrzebowałem pieniędzy. I szybko się nauczyłem, że talent to jedno, ale przetrwanie w tym świecie to drugie.
Jego wzrok na chwilę odsunął się gdzieś ponad jej ramieniem, jakby wrócił pamięcią do tamtych miejsc.
— Żeby stać się Zaire Carterem, musiałem przestać być chłopakiem, którym byłem. Musiałem odciąć się od ludzi, którzy trzymali mnie przy życiu, bo inaczej bym się z nimi stoczył. Musiałem sprzedać kawałki siebie, żeby kupić coś, co mogę nazwać przyszłością. — Zamilkł na moment, po czym znów na nią spojrzał. — Ale wiesz, co jest najgorsze? Że jak już wejdziesz w ten świat, to niezależnie od tego, jak wysoko się wdrapiesz, dalej czujesz się jak dzieciak z pustymi kieszeniami.
Przejechał kciukiem po wewnętrznej stronie jej uda, jakby odruchowo musiał poczuć coś realnego, żeby nie ugrzęznąć w tych wspomnieniach.
— Więc… chcesz brudnej prawdy? To jest ona. Jestem tutaj, bo umiem grać w tę grę lepiej niż większość. Ale każdy ruch ma cenę. — Uniósł kącik ust w krótkim, pozbawionym radości uśmiechu. — A ja przestałem liczyć, ile razy już zapłaciłem.
Kącik jego ust drgnął, gdy usłyszał jej wcześniejsze słowa o tym, że mogliby gdzieś zniknąć. Odchylił się lekko, ale nie po to, żeby się odsunąć, raczej, by móc spojrzeć na nią tak, jak się patrzy na kogoś, kto właśnie powiedział coś na wpół szalonego, na wpół kuszącego.
— Nie Sloane i Zaire. — Poprawił ją cicho, z tą charakterystyczną pewnością w głosie, która sprawiała, że jego zdania brzmiały jak ostateczne ustalenia. — Jak uciekniemy, to będziemy Ivy i Travis. — Wypowiedział to tak, jakby imiona miały już swoje miejsce w jego głowie, jakby gdzieś, w alternatywnej wersji rzeczywistości, oni już nimi byli.
Przesunął dłonią po jej plecach, wolno, leniwie, ale z wyczuwalną siłą w uchwycie, jakby chciał zakotwiczyć ją przy sobie, żeby ta wizja stała się czymś więcej niż tylko słowem rzuconym w powietrze. — Nikt nie będzie miał pojęcia, kim jesteśmy. — Zniżył głos tak, że każde słowo otulało jej skórę. — Żadnych kontraktów, żadnych tras, żadnych starych znajomych, którzy wiedzą, gdzie uderzyć, żeby zabolało. Tylko Ty i ja.
Wpatrywał się w nią intensywnie, tak jakby testował, czy naprawdę jest gotowa usłyszeć, że on wcale nie żartuje. Że gdyby jutro powiedziała “jedziemy”, spakowałby wszystko, co dla niego ważne, w jedną torbę i zniknął bez oglądania się za siebie.
Zaire
James czuł, jak jej ciało reaguje pod nim, każdy drobny ruch, każdy wstrzymany oddech, każda próba powstrzymania się przed złamaniem jego polecenia. Wiedział, że balansuje na granicy, i właśnie tam chciał ją trzymać.
OdpowiedzUsuń— Dobrze… — mruknął nisko, przesuwając ustami wolno, jakby celowo zaznaczał każdy fragment jej skóry, który bierze dla siebie. — Taką chcę cię mieć… całkowicie skupioną na mnie.
Jego dłonie zacisnęły się mocniej na jej udach, przytrzymując je w rozchyleniu, gdy on kontrolował tempo. Czuł napięcie w jej mięśniach i to, jak bardzo walczy ze sobą, żeby się nie poruszyć.
— Właśnie o to chodzi, Sloane — powiedział nisko, z tą pewnością w głosie, która nie dopuszczała negocjacji.
— Żebyś chciała mnie dotknąć, ale nie mogła — powiedział bezpośrednio, unosząc na moment wzrok, żeby upewnić się, że patrzy mu w oczy, kiedy przyjmuje jego warunki.
— A kiedy w końcu dam ci na to pozwolenie… — pochylił się tak, że ostatnie słowa niemal wyszeptał jej przy uchu, a jego oddech musnął jej skórę — …nie będziesz chciała przestać.
Dopiero wtedy wrócił do tego, co robił, tym razem odrobinę szybciej, intensywniej, ale wciąż tak, by zostawić ją z niedosytem. Lubił patrzeć, jak traci nad sobą kontrolę, jak jej oddech przyspiesza, a dłonie zaciskają się na prześcieradle w desperackiej próbie, by nie
sięgnąć do niego.
Celowo wrócił do tego wolnego, kontrolowanego tempa, które doprowadzało ją do granicy cierpliwości.
Nie dotykał jej tam od razu. Wręcz przeciwnie, zwalniał, drażnił, pozwalał, by napięcie rosło jak naciągnięta struna. Raz po raz przesuwał ustami po jej brzuchu, po wewnętrznej stronie uda, aż do granicy, której tak bardzo chciała, by przekroczył… i znów się cofał.
Widział, jak jej ciało reaguje, jak palce zaciskają się mocniej na materiale pod nią. Każdy jej drobny ruch odbierał jako przyznanie, że traci nad sobą kontrolę. Czekała.
James wrócił spojrzeniem do jej oczu, a kącik jego ust uniósł się w tym krótkim, pewnym siebie półuśmiechu, który u niego nigdy nie zwiastował litości.
— Jeśli chcesz więcej… powiedz.
Jego palce sunęły teraz po jej skórze wzdłuż linii biodra, tak wolno, że czuła się, jakby całe jej ciało płonęło od środka. James nie czekał dłużej. Jej oddech był urywany, ciało napięte do granic, dokładnie w tym punkcie chciał ją mieć. Jego język w końcu przesuną się tam, gdzie najbardziej tego pragnęła, bez wahania, bez zbędnych wstępów. Nie dawał jej czasu na oswojenie się z tym, co robił. Ruchy były pewne, stanowcze, tak jakby od początku wiedział, co doprowadzi ją do utraty kontroli. Jednocześnie trzymał jej biodro mocno przy materacu, uniemożliwiając jakikolwiek gwałtowny ruch, zmuszając, by przyjmowała wszystko dokładnie w taki sposób, w jaki on tego chciał.
Wiedział, że jest na krawędzi, i zamierzał ją przez nią przeprowadzić, ale na swoich warunkach. Skupił się na tym, by krok po kroku odbierać jej resztki samokontroli. Czuła, jak narasta w niej napięcie, jak każdy jego ruch przyciąga ją bliżej tej granicy, o której mówił wcześniej.
— Wiem, że chcesz — mruknął nisko, tak blisko, że poczuła drżenie jego słów na skórze.
James czuł, jak jej ciało zaczyna drżeć pod jego dłońmi, ten charakterystyczny moment, kiedy była już tak blisko, że wystarczyło kilka odpowiednio poprowadzonych ruchów, by całkiem się zatraciła.
Nie zwalniał ani na chwilę. Tempo, nacisk, sposób, w jaki ją dotykał, wszystko było wyliczone, perfekcyjnie dopasowane do jej reakcji. Jedną ręką wciąż trzymał ją przy materacu, a drugą prowadził bezlitośnie, nie pozwalając jej złapać choćby odrobiny oddechu między falami przyjemności.
Przesuwał się w równym, nieubłaganym tempie, idealnie odczytując jej reakcje. Zacieśniał krąg kontroli wokół niej, jego dłoń trzymała ją unieruchomioną, jego bark przyciskał jej uda w miejscu, a wolna ręka podążała ścieżką, która doprowadzała ją na granicę, ale jeszcze jej nie przekraczała.
Kiedy w końcu pozwolił jej przekroczyć tę granicę, zrobił to gwałtownie, bez ostrzeżenia, mocno przyciągając ją do siebie. To nie był przypadek, chciał, żeby straciła grunt pod nogami, żeby poczuła, że to on kompletnie zabrał jej kontrolę i oddał ją dopiero wtedy, gdy sam uznał to za stosowne.
OdpowiedzUsuńNie dał jej żadnej ucieczki. Poprowadził ją prosto przez ten moment, trzymając ją mocno w miejscu, aż poczuł, jak całkiem się pod nim rozpada.
— Właśnie tak… — mruknął, przesuwając dłonią po jej biodrze w powolnym, posiadawczym geście, który mówił jasno: wiedział, że doprowadził ją tam, gdzie chciał.
James nie dał jej ani chwili na dojście do siebie. Jej ciało jeszcze drżało, kiedy przesunął się wyżej, przytrzymując ją mocno za biodra i wbijając w materac. Zatopił się w niej jednym, pewnym ruchem, jakby należała do niego od zawsze. Nie było w tym miejsca na delikatność tylko zdecydowana, męska pewność, że bierze to, co jego. Przytrzymywał jej nadgarstki jedną ręką nad głową, drugą oplatał jej udo, zmuszając, by przyjęła go głęboko, bez żadnej bariery między nimi.
Jej oddech łapał się w krótkich, pospiesznych wdechach, a on kontrolował tempo tak, jak chciał, raz szybciej, raz wolniej, drażniąc ją do granic.
James trzymał się tak długo, jak potrafił, ale teraz już czuł, że granica jest niebezpiecznie blisko. Jej ciało, napięte pod nim, jej spojrzenie, które wbijała w niego jak kotwicę, i ten dźwięk, cichy, urywany, który wymykał się z jej ust, wszystko razem doprowadzało go do szaleństwa.
Tempo stało się cięższe, bardziej chaotyczne, jakby już nie chodziło o to, żeby prowadzić ją gdzie chciał, ale żeby samemu dotrzeć do pu
— Kurwa… Sloane… — warknął, jakby jej imię było jedynym, co potrafił w tej chwili wydusić.
Pochylił się, przyciskając jej nadgarstki znów do łóżka, jakby bał się, że jeśli puści, to ona się wymknie… albo on straci grunt pod nogami.
— Nie masz pojęcia, co ze mną robisz… — wymruczał w jej usta, całując ją głęboko, zachłannie, tak jakby próbował zabrać z niej wszystko, co było do wzięcia.
Przysunął się jeszcze bliżej, biodrami napierając w mocnym, głębokim rytmie, jakby chciał wbić w nią całą swoją pewność i głód. Jedna jego dłoń zacisnęła się na jej biodrze, druga przesunęła w górę, zatrzymując się na jej karku, by przyciągnąć jej twarz tak, że musiała patrzeć mu prosto w oczy, a potem poczuł ten znajomy, obezwładniający moment, w którym wszystko inne przestaje istnieć. Jego ciało zadrżało, oddech przyspieszył, a palce mocniej wbiły się w jej skórę, jakby chciał zatrzymać tę chwilę.
Został w niej jeszcze chwilę, opierając czoło o jej skroń, łapiąc głęboki oddech, jakby próbował dojść do siebie po tym, jak właśnie się przy niej złamał. Serce waliło mu jak po długim biegu, a każdy mięsień w ciele pulsował jeszcze od napięcia. Powoli poluzował uchwyt na jej biodrze, ale nie wysunął się od razu, jakby nie chciał stracić tego ostatniego fragmentu bliskości. Jego ciężar wciąż lekko przyciskał ją do materaca, a ciepło jego ciała otulało ją jak koc. W końcu opadł na bok, pociągając ją ze sobą tak, że wylądowała wtulona w jego tors. Jedną dłonią objął ją mocno, drugą wsunął w jej włosy, przeczesując je powolnym, uspokajającym gestem.
Nie odezwał się od razu. Było w nim coś z mężczyzny, który nie potrzebuje słów, żeby zakomunikować, że ta chwila należy tylko do nich. Jego kciuk przesunął po jej kości policzkowej.
— I jak ja miałem, do cholery, nie stracić dla ciebie głowy? — mruknął nisko. — Wchodzisz mi pod skórę, mieszasz mi w głowie i jeszcze sprawiasz, że mi się to podoba.
Jego ton był szorstki, ale w tym szorstkim brzmieniu kryło się coś, co uderzało mocniej niż słodkie wyznania. To nie był mężczyzna, który mówił podobne rzeczy lekko, każda z nich była wyciągnięta prosto z niego, bez owijania w delikatne formy.
— Nie wiem, czy bardziej mnie kręci to, jak wyglądasz, czy to, co robisz ze mną tu — stuknął palcami lekko w jego pierś — i tu — przesunął kciukiem po jej skroni.
JH
Zaire patrzył na nią długo, bez pośpiechu, jakby każde jej słowo chciał rozłożyć na czynniki pierwsze i zapamiętać na stałe. W jego spojrzeniu było coś miękkiego, ale i coś ciężkiego, jakby ta wizja, którą właśnie oboje kreślili, była jednocześnie kusząca i nierealna.
OdpowiedzUsuń— Utah, Oklahoma… — mruknął pod nosem, a kącik jego ust uniósł się w półuśmiechu. — Brzmi jak coś, czego nigdy bym o sobie nie pomyślał. Ale wiesz co? Gdyby to miało znaczyć, że będę miał cię obok i że w końcu przestanę oglądać się za siebie… zrobiłbym to.
Odchylił się lekko, żeby móc lepiej na nią spojrzeć, a potem przesunął kciukiem po jej brodzie, delikatnie, tak jakby ten gest miał przytrzymać ją w tym momencie.
— Nie będę ci wciskał, że to łatwe. Bo nie jest. Ale… — zawiesił głos na sekundę — …jak patrzę na ciebie teraz, to sobie myślę, że może jednak jest coś, za co warto byłoby spróbować się z tego wyrwać.
Ścisnął lekko jej udo, przyciągając ją do siebie tak, że niemal wtuliła się w jego tors. Mówił niżej, bardziej jak do siebie, ale tak, żeby ona słyszała.
— Nigdy nie miałem nikogo, kto by był mój na serio. Bez warunków. Wszyscy zawsze czegoś chcieli. Czegoś za coś. A ty… ty jesteś jedyną, której w ogóle mogę powiedzieć, co mi siedzi w głowie. I wiesz… to jest pieprzone, bo im więcej ci mówię, tym bardziej chcę ci mówić.
Zamilkł na chwilę, jakby ważył następne słowa, a potem z tym swoim poważnym spojrzeniem dodał:
— Może kiedyś, Sloane, naprawdę się spakujemy i znikniemy. Nie na chwilę. Na stałe. I wtedy ani oni, ani scena, ani nikt… nie będą mieli do nas dostępu.
Zaire parsknął cicho, jakby wspomnienie o Travisie i Ivy wywołało w nim coś cieplejszego, mniej obciążonego całym tym mrokiem, o którym rozmawiali wcześniej.
— Travis? — uniósł brew i uśmiechnął się pod nosem. — On jest w Ivy zakochany do szaleństwa. I nawet nie próbuje tego ukrywać. Wiesz, jaki on jest… jak się przywiąże, to na dobre.
Pokręcił głową z lekkim rozbawieniem.
— Jak go czasem słucham, to mam wrażenie, że mógłby jej oddać ostatni oddech, gdyby o to poprosiła. I… wiesz co? Patrzę na nich i myślę, że wcale nie jest taki głupi ten cały pomysł, żeby dla kogoś zmienić całe swoje życie.
Przesunął dłonią po jej plecach, jakby chciał, żeby to, co mówi, zostało z nią dłużej niż tylko na chwilę.
Zaire uśmiechnął się półgębkiem, jakby nagle w jego głowie pojawił się zupełnie inny obraz niż ciężkie rozmowy i plany ucieczki.
— Wiesz co? — mruknął, lekko przechylając głowę. — Zanim zaczniemy planować, gdzie się zaszyjemy na koniec świata… chcę cię zabrać na prawdziwą randkę.
Przesunął kciukiem po jej biodrze, patrząc jej prosto w oczy.
— Nie klub, nie backstage po koncercie, nie hotel po całej nocy imprezy… Tylko my. W miejscu, gdzie nikt nas nie będzie szturchał łokciem, gdzie nikt nie będzie patrzył, czy pijesz, czy nie. Chcę zobaczyć cię… tak po prostu. Bez całego tego gówna w tle.
Kącikiem ust drgnął mu lekki, szczery uśmiech.
— Może wtedy zobaczysz, że potrafię być facetem, z którym można normalnie spędzić wieczór.
Zaire
Nowy Jork pachniał inaczej niż Włochy, ciężej, gęściej, bardziej betonem i benzyną niż rozgrzanym słońcem i słoną wodą. James wiedział, że powrót tutaj oznaczał jedno:
OdpowiedzUsuńtrzeba było zmierzyć się z konsekwencjami.
Nie zdążył jeszcze odłożyć torby, gdy telefon zadzwonił z krótkim, pozbawionym emocji poleceniem: „Przyjedź do biura. Teraz.”
Gabinet Marie zawsze działał jak zimny prysznic. Surowe wnętrze, duże okno z widokiem na Manhattan i ona, spokojna, opanowana, ale o spojrzeniu, które widziało wszystko. James wszedł bez zbędnych słów, gotowy wysłuchać tego, co miało nadejść.
— Wiem o wszystkim — zaczęła, składając dłonie na biurku. Nie musiała precyzować. Nie chodziło o drobiazgi, nie chodziło o domysły. Wiedziała. O nim i Sloane. O tym, że w pracy przekroczył granice, których przekraczać nie wolno. James milczał. W tym gabinecie nie było miejsca na tłumaczenia czy kręcenie.
— Nie będę udawać, że mi się to podoba — ciągnęła Marie. — Ale nie będę też udawać, że nie rozumiem.
Uniósł na nią wzrok. Ten ton… był miększy, niż się spodziewał.
— Masz umiejętności, doświadczenie i wiedzę, które są dla mnie zbyt cenne, żeby je wyrzucać do kosza. Ale po tym, co się wydarzyło, nie mogę cię zostawić na tej samej pozycji.
— Marie nie oczekuję cudu, wiem że muszę się zmierzyć z konsekwencjami…
— Mam inną propozycję — przerwała mu. Marie oparła się lekko w fotelu. — Chcę, żebyś przejął zarządzanie ochroną Sloane. Będziesz odpowiadał za dobór ludzi, którzy będą przy niej, ustalanie harmonogramów, procedur. Żadnych półśrodków. Ty tworzysz zespół, ty za niego odpowiadasz. Ale nie zbliżasz się do niej.
Zrobiła krótką pauzę.
— W godzinach pracy — sprecyzowała, uśmiechając się przy tym nieznacznie.
— Rozmawiałam z jej teamem. Julia się zgodziła, w zasadzie to był też trochę jej pomysł.
To nie była degradacja… ale też nie był powrót do dawnej swobody. To było wzięcie odpowiedzialności, która wymagała, żeby przestał myśleć o tym, co łatwe, a zaczął planować trzy kroki naprzód. Patrzył na Marie przez moment, wiedząc, że ta decyzja oznacza, że każdy błąd odbije się nie tylko na nim, ale i na Sloane. A teraz, po tym, co przeszli, nie było opcji, żeby dopuścił do czegokolwiek, co mogłoby ją złamać.
— Kiedy zaczynam? — zapytał w końcu.
Jej spojrzenie zdradzało, że właśnie takiej odpowiedzi oczekiwała.
James nie zdążył nawet pomyśleć, jak przekazać to Sloane, kiedy nowa rzeczywistość wzięła się za niego sama. Jeszcze tego samego popołudnia Marie ustawiła mu grafik tak, żeby nie miał kontaktu ze Sloane do czasu, aż „wszystko będzie ustalone formalnie”.
Zaraz po spotkaniu w gabinecie dostał informację, że wieczorem Sloane jedzie na miasto załatwiać jakieś zawodowe sprawy i że będzie jej towarzyszyć ktoś inny z ekipy ochrony. Nie jego wybór, nie jego człowiek. Standardowa procedura, dopóki nie wejdzie w nową rolę w pełni. Patrzył przez okno biura, obserwując ruch uliczny gdzieś na dole, i miał wrażenie, że w jego głowie jest ciszej niż zwykle. Marie dała mu zadanie, które było czymś więcej niż kolejną zmianą w grafiku. Wiedział jednak, że pontym do czego mięrzy nimi doszło nie mogli dalej pracować tak, jak dotychczas. To było niemożliwe z wielu przyczyn.
Miał parę godzin wolnego. Pierwszy raz od dawna. Żadnych telefonów, żadnych punktów do obstawienia, żadnego czujnego śledzenia jej z drugiego końca sali. Tylko on i cztery ściany wynajętego mieszkania.
Usiadł na kanapie, opierając łokcie na kolanach. Myślał o tym, co powiedziała mu w ostatnich dniach we Włoszech. O tym, jak łatwo mógł się w tym zatracić. I o tym, że teraz… teraz musi być tym, który trzyma granice, nawet jeśli ona będzie chciała je przesuwać.
To, co wydarzyło się tam, na drugim końcu oceanu, było oderwaniem od codzienności. Ale Nowy Jork nie wybaczał takich odskoczni. Nie tutaj, gdzie każdy miał oczy i uszy, a jeden zły ruch potrafił rozsypać wszystko.
Oparł się w fotelu, przymknął oczy i przez moment pozwolił sobie nie myśleć o procedurach, harmonogramach, ludziach, których musi wybrać. Tylko o tym, co zrobi, kiedy w końcu znów będzie mógł spojrzeć na nią z bliska.
Tego wieczoru Sloane zniknęła z jego radaru w najbardziej dosłowny sposób.
OdpowiedzUsuńNajpierw, brak odpowiedzi na krótką wiadomość, którą wysłał odruchowo, jeszcze zanim dobrze zdążył sobie uświadomić, że przecież nie ma już obowiązku meldować jej swoich ruchów. Potem, dwa nieodebrane połączenia, które posłał w odstępie godziny.
Nie mogło być tak, że coś się stało. Miała przy sobie człowieka z ekipy, sprawdzonego i godnego zaufania. Marie nie puściłaby jej w miasto bez tego. A jednak… to wrażenie, które zakorzeniło się w nim jeszcze we Włoszech, to podskórne czucie, że jeśli Sloane nie odpowiada, to rzadko jest to dobry znak, nie chciało odpuścić. Opadł głębiej w kanapę, patrząc w ekran telefonu. Wiedział, że mógłby zadzwonić do ochroniarza, którego jej przydzielono. Wystarczył jeden telefon, jedno pytanie, a wiedziałby dokładnie, gdzie jest i co robi. Ale… może to właśnie był moment, w którym trzeba jej pozwolić oddychać.
Może ona też potrzebowała chwili oddechu.
Chwili, żeby w swojej głowie poukładać to, co się wydarzyło, tak samo, jak on próbował teraz.
Nie miał wątpliwości, że przyjdzie czas na rozmowę. Może jutro, może pojutrze. Ale dziś? Dziś oboje mogli potrzebować trochę ciszy między sobą, nawet jeśli ta cisza była cięższa, niż chciałby przyznać.
Przez myśl by mu nie przeszło, że mogłaby być wtedy z Carterem. Nie po tym, co powiedziała we Włoszech. Nie po tym, jak tamtej nocy patrzyła mu w oczy, mówiąc, że Crawford dla niej „już nie istnieje”. James nie był naiwny, potrafił odróżnić słowa rzucone w przypływie emocji od obietnic, które ktoś naprawdę zamierza dotrzymać. Tak mu się przynajmniej wydawało. A w tym jednym punkcie… po prostu jej wierzył. Może to było nierozsądne. Może wbrew wszystkim jego zasadom. Ale od chwili, gdy usłyszał tamte słowa, nie brał pod uwagę, że Carter wciąż mógłby być w jej życiu w jakikolwiek sposób.
W tej chwili, siedząc w półmroku swojego mieszkania, z telefonem leżącym ekranem do góry na stoliku, miał w głowie różne scenariusze, ale żaden z nich nie obejmował Zaire’a.
W tym właśnie tkwił problem, kiedy dotyczyło to Sloane, jego wyobraźnia zawsze wolała iść w stronę najgorszych scenariuszy, ale tym razem, nawet jeśli miałby szukać powodu do niepokoju, Carter był ostatnią osobą, o której by pomyślał.
Kolejnego dnia też milczała.
Telefon leżał w kieszeni, ciężki jakby ważył dwa razy więcej, ale ekran ani razu nie rozświetlił się jej imieniem. James starał się nie nakręcać. W końcu znał ją, potrafiła zamknąć się w sobie na dzień czy dwa, odciąć od wszystkich, kiedy potrzebowała przewietrzyć głowę. Tak samo robiła po głośnych występach, po większych aferach w mediach, po kłótniach z Julką czy resztą zespołu. To mogło być to samo.
Zajął się więc nowymi obowiązkami. Przeglądał profile ludzi, których miałby dobrać do jej ochrony. Analizował trasy, lokale, wydarzenia, przy których będzie musiał zadbać o każdy szczegół. Rozmawiał z ludźmi Marie, robił listy, weryfikował nazwiska. Im bardziej w to wchodził, tym bardziej czuł, że wraca na swój teren, tu nie było miejsca na emocje. Tu liczyła się tylko skuteczność.
A jednak, gdy wieczorem w końcu odłożył laptopa, myśl o niej wróciła. Tak po prostu, jakby nigdy nie wyszła z jego głowy, tylko czekała w ukryciu, aż znajdzie chwilę spokoju.
Wtedy dopiero poczuł, że cisza między nimi zaczyna być… za długa. Nie na tyle, żeby panikować, ale wystarczająco, żeby cholerne „dlaczego” powoli wkradało się w jego myśli.
JH
Zaire roześmiał się cicho, tak, jak robił to rzadko, bez ironii, bez tej maski, którą nosił w towarzystwie.
OdpowiedzUsuń— Może cię zaskoczę, Fletcher. Może okaże się, że w tej mojej „normalnej” wersji potrafię kupić kwiaty, otworzyć ci drzwi, zabrać w miejsce, w którym nikt nawet nie wie, jak się nazywam.
Pochylił się, musnął ustami jej skroń i mówił dalej, niżej, jakby to był sekret tylko dla niej.
— Może nawet będę tym facetem, który siedzi naprzeciw ciebie w knajpie i patrzy, jak śmiejesz się z czegoś głupiego… zamiast tym, który patrzy na ciebie znad kieliszka w klubie, zastanawiając się, ile jeszcze wytrzymasz hałas.
Przesunął dłonią po jej plecach, wolno, uspokajająco, jakby sam też szukał w tym dotyku równowagi.
— Wiem, że my… mamy w tle za dużo. Ale czasem myślę, że gdybyśmy mogli choć raz, choć jeden wieczór, wyrwać się z tego wszystkiego… to zobaczyłabyś, że potrafię być prosty. Bez krzyku, bez dramy. Po prostu twój.
Zamilkł na moment, przyciągając ją bliżej, jakby chciał zamknąć ten moment w klatce i nie pozwolić mu uciec.
— Obiecuję ci jedno. Jak już pójdziemy na tę randkę… nic nas stamtąd nie wyrwie. Żaden telefon, żadna robota, żadne gówno, które ciągnie się za mną. Będę tam tylko ja. I ty.
— Bo może, Sloane, w tym całym moim pieprzonym świecie… ty jesteś jedynym fragmentem normalności, który mi został. I jak będę musiał, to nauczę się być tym „idealnym chłopakiem”.
Zaire odsunął się na tyle, by złapać jej dłoń, i bez pytania pociągnął ją w górę z sofy.
— Chodź. — Uśmiechnął się pod nosem, tym razem bez śladu cynizmu. — Skoro już mam być tym „idealnym chłopakiem”, to zaczniemy od śniadania.
Nie pozwolił jej protestować. Prowadził ją przez apartament w stronę kuchni, trzymając jej palce splecione ze swoimi. Jego krok był spokojny, ale stanowczy, jakby naprawdę miał plan.
W kuchni od razu zabrał się do roboty, otworzył lodówkę, przeglądając jej zawartość z miną kogoś, kto rzadko stoi po tej stronie blatu.
— Masz tu wszystko… albo prawie wszystko. — Zerknął na nią przez ramię, lekko unosząc brew. — Powiedz, czego chcesz, a ja to zrobię. Nawet jeśli przypalę połowę, to obiecuję, że będzie najlepsze śniadanie, jakie dziś dostaniesz. Sięgnął po dwa kubki i postawił je obok ekspresu.
Wsypał świeżo zmielone ziarna do pojemnika, uruchamiając maszynę. Cała kuchnia wypełniła się tym głębokim, aromatycznym zapachem, który wgryzał się w powietrze jak obietnica powolnego poranka. Zaire, oparty o blat biodrem, czekał, aż pierwszy strumień ciemnego napoju wleje się do kubka, a w tym czasie zerknął na nią z tym rzadkim, spokojnym spojrzeniem, takim, w którym nie było pośpiechu ani cienia problemów.
Kiedy gotowe, chwycił oba kubki, jeden podał jej, a drugi zostawił dla siebie.
— Proszę. — Postawił przed nią, jakby podawał coś znacznie cenniejszego niż kawa. — Idealna, bo zrobiona przeze mnie.
Oparł się biodrem o blat, obserwując, jak chwyta kubek i upija pierwszy łyk.
— No? — uniósł brew. — Mogę zostać twoim osobistym baristą, czy jednak mam wrócić do rapowania?
Przy tym wyglądał tak, jakby naprawdę sprawiało mu przyjemność, że może zrobić coś zwyczajnego, bez żadnych cieni w tle.
Zaire odłożył swój kubek na blat, podszedł bliżej i oparł dłonie po obu stronach jej bioder, pochylając się nad nią tak, że ich twarze dzieliły ledwie centymetry. Ciepły zapach świeżej kawy mieszał się z jego perfumami.
OdpowiedzUsuń— Jeszcze coś… — mruknął nisko, a zanim zdążyła zapytać co, nachylił się i pocałował ją powoli, tak jakby mieli na to całą poranną ciszę świata. Pocałunek był miękki, ale stanowczy, taki, który wchodzi pod skórę i zostaje tam na długo.
Oderwał się tylko na tyle, by jego usta wciąż muskały jej wargi, kiedy mówił:
— A, i pamiętaj… — mruknął nisko, z tym swoim półuśmiechem, który zawsze zwiastował coś między ostrzeżeniem a żartem. — Powiedz tamtemu typowi, żeby trzymał się z daleka. — Uśmiechnął się krótko, ale w oczach miał coś poważniejszego. — Lepiej dla niego, żeby nie wchodził mi w drogę.
Podniósł kubek z powrotem, jakby właśnie nie wypowiedział zdania, które mogło zabrzmieć jak groźba, i pociągnął łyk kawy, obserwując jej reakcję spod przymrużonych powiek.
Zaire
James właśnie zamykał laptopa, kiedy ktoś zapukał. Nie spodziewał się nikogo, tym bardziej jej. Otworzył drzwi i… tam stała.
OdpowiedzUsuńZero zapowiedzi, zero SMS-a, zero telefonu. Tylko Sloane, oparta lekko ramieniem o framugę, w płaszczu z rozpiętym kołnierzem, włosy trochę rozwiane, policzki lekko zaróżowione od chłodu.
Przez ułamek sekundy po prostu na nią patrzył, jakby jego mózg potrzebował momentu, żeby przeskoczyć z „nie odzywa się od dwóch dni” do „stoi w moich drzwiach”.
— No proszę… — wymsknęło mu się ciszej, niż planował.
Nie musiał dodawać nic więcej, spojrzenie mówiło wszystko. Ulgę, że ją widzi. Zaskoczenie, że jednak przyszła. I coś jeszcze… coś, co sam musiał uciszyć, zanim wypowie kolejne słowo.
Oparł dłoń o framugę, jakby nie był pewny, czy ma zrobić krok w jej stronę, czy raczej zapytać, dlaczego milczała. Ale zobaczył to jej spojrzenie: zmęczone, trochę zamyślone i poczuł, że pytania mogą poczekać.
— Wejdź — rzucił w końcu miękko, ale w tym głosie dało się słyszeć coś jeszcze. Uczucie, które zdążyło w nim narosnąć przez te dwa dni ciszy.
W salonie, wciąż leżały notatki i dokumenty z pracy. Był w trybie „codziennym”, a nie w tym, który rezerwował na sytuacje kryzysowe.
Uśmiechnął się lekko, tak, jak robił to zawsze, kiedy widział ją po przerwie. Nie analizował jeszcze, dlaczego trzyma ręce tak blisko siebie, dlaczego nie weszła do jego mieszkania z tą samą lekkością, z jaką potrafiła wejść we Włoszech do jego sypialni. Nie zwrócił uwagi na to, że jej spojrzenie uciekło, kiedy się uśmiechnął.
Przez chwilę mierzył ją spojrzeniem, jakby dopiero teraz próbował zrozumieć, po co właściwie przyszła.
— Pewnie słyszałaś o ostatnich zmianach — zaczął spokojnym, niskim tonem, jakby to była zwyczajna sprawa do wyjaśnienia. — Chciałem ci o tym powiedzieć osobiście, ale… no, wyszło, jak wyszło.
Zrobił krok w jej stronę, opierając szklankę na blacie, żeby mieć wolne ręce.
— Tak będzie lepiej dla nas obojga — mówił dalej, patrząc jej prosto w oczy, jakby chciał, żeby od razu wiedziała, że mówi szczerze. — Nie mogłem z tym dyskutować.
Miał na myśli dokładnie to, co działo się po rozmowie z Marie. W jego głowie było to proste: nowa rola oznaczała więcej kontroli nad jej bezpieczeństwem i mniej okazji, by ktoś próbował ich rozgrywać. Nie podejrzewał, że w jej głowie mogło się kryć coś zupełnie innego.
James zrobił jeszcze jeden, powolny krok w jej stronę, aż między nimi nie zostało prawie żadnego dystansu. Jego spojrzenie przesunęło się po jej twarzy, od ust, które tak dobrze pamiętał, po oczy, które zwykle potrafiły go rozbroić w sekundę. Teraz były inne… ale nie od razu to wychwycił.
Podniósł rękę, żeby odgarnąć niesforny kosmyk włosów z jej policzka. Zatrzymał dłoń na chwilę przy jej twarzy, jakby chciał ten dotyk zapamiętać.
— Wyglądasz, jakbyś miała coś jeszcze na myśli — mruknął, ale nie czekał na odpowiedź.
Pochylił się, zamykając im przestrzeń, i musnął jej usta w pocałunku, który miał być prostym powitaniem… ale odruchowo przedłużył go odrobinę bardziej, niż planował.
Początkowo, przez te pierwsze sekundy, wszystko wydawało się normalne. Jej miękkie usta, znajome ciepło. Ale szybko poczuł, że czegoś brakuje.
Zwykle Sloane reagowała natychmiast, potrafiła odwzajemnić pocałunek tak, że zapominał o całym świecie. Czasem zahaczała dłonią o jego kark, czasem lekko przysuwała biodra, jakby od razu chciała więcej. Teraz… była nieruchoma. Nie cofnęła się, ale też nie poszła za nim.
James odsunął się na tyle, by spojrzeć jej w oczy. W pierwszym momencie poczuł lekki niepokój, ale maskował go spokojem w głosie.
— Co jest? — spytał nisko, nie ruszając się z miejsca, ale patrząc na nią tak intensywnie, że trudno byłoby ten wzrok zignorować. — Powiesz mi, o co chodzi, czy wolisz, żebym sam zgadywał?
Nie było w tym wyrzutu, raczej prosty fakt, ubrany w jego niski, spokojny ton. Ale w środku czuł, jak serce przyspiesza, bo te dwa dni ciszy zdążyły zrobić swoje. Nie wiedział jeszcze, czy ma się przygotować na walkę, czy na to, że w końcu przestała uciekać.
JH
James stał w miejscu przez kilka sekund, które dla niego wydłużyły się do wieczności.
OdpowiedzUsuńJeszcze chwilę wcześniej był pewien, że chodzi o zmiany w pracy. O to, że ktoś inny będzie chodził krok w krok za nią, a on będzie stał trochę z boku. To potrafiłby jej wytłumaczyć, nawet jeśli miałby to zrobić z ciężkim sercem. Ale to, co właśnie usłyszał, wbiło się w niego jak ostrze.
Nie potrzebował szczegółów. Wystarczyły dwa słowa: „Byłam z nim”.
Patrzył na nią długo, w milczeniu, bo nie miał w zwyczaju rzucać słów na oślep. Mięśnie na jego szczęce naprężyły się wyraźnie, jakby walczył z odruchem natychmiastowej reakcji.
— Rozumiem — powiedział w końcu, krótko, bez drżenia w głosie. Ale w tym tonie było wszystko, co miało do niej dotrzeć, że to nie była dla niego drobna informacja.
W pierwszej sekundzie po jej słowach czuł tylko pustkę, jakby jego głowa zresetowała się na moment, żeby w ogóle przyjąć informację, którą mu właśnie rzuciła.
Nie zapytał „dlaczego”. Nie uniósł głosu. Po prostu patrzył na nią tym ciężkim, uważnym spojrzeniem, w którym stopniowo coś się zmieniało, spokój ustępował miejsca twardemu, zamkniętemu chłodowi.
Przesunął dłonią po brodzie, jakby chciał sobie kupić jeszcze sekundę, by trzymać się w ryzach.
— Wiesz, co mówiłem we Włoszech. O tym, że jeśli wrócisz do niego… — urwał na moment, a potem dokończył z pełną pewnością — nie będę ci robił scen — zrobił krok w tył, jakby w ten sposób fizycznie zaznaczał granicę, która właśnie między nimi urosła. Zrobił krok w bok, jakby musiał zwiększyć między nimi dystans, żeby utrzymać kontrolę nad sobą.
W jego spojrzeniu pojawił się cień, ten specyficzny miks rozgoryczenia i zimnej kalkulacji, gdy walczył z tym, co powinien powiedzieć, a czego powiedzieć nie mógł.
— Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? — rzucił półgłosem, przesuwając dłonią po karku, jakby chciał zbić napięcie. — Że nawet nie masz pojęcia, z czym się mierzysz. Carter jest… — urwał gwałtownie. Przełknął resztę zdania, jakby w ostatniej chwili przypomniał sobie, że nie może tego powiedzieć, bo te słowa wykraczają za linię, której przekroczyć nie powinien. Przez moment milczał, patrząc na nią w ten sposób, który sprawiał, że człowiek czuł się jak pod rentgenem. Potem powoli pokręcił głową.
— Po prostu… uważaj na siebie.
Spojrzał na nią jeszcze raz, a w jego oczach było coś, czego rzadko u niego widziała, nie tylko rozczarowanie, ale chłodna świadomość, że to był moment, w którym granica została przekroczona. James zacisnął szczękę, a w jego spojrzeniu pojawił się cień tego, czego nie chciał pokazywać, rozgoryczenia, które wbijało się głębiej niż powinno.
— I doceniam, że powiedziałaś mi to osobiście, ale będzie, jak już sobie pójdziesz…
Wsunął ręce z powrotem do kieszeni, tym razem już wyraźnie odgradzając się od niej.
Zacisnął usta, odwracając wzrok na sekundę, żeby zapanować nad sobą. Kiedy znów na nią spojrzał, jego ton był spokojniejszy, ale nie mniej stanowczy.
JH
Poranek zaczął się dla niego leniwie, w przeciwieństwie do tego, jak wyglądał dla wszystkich, którzy wpadli w panikę po otrzymaniu kopii certyfikatu małżeństwa. Zaire siedział w swojej kuchni w T-shirt’cie i spodniach od dresu, nogi opierając na krześle naprzeciwko, z telefonem w jednej dłoni i kubkiem parującej kawy w drugiej.
OdpowiedzUsuńNa blacie leżała koperta, którą znalazł wcześniej wrzuconą pod drzwi przez kuriera. Otworzył ją bez większego zainteresowania, spodziewając się jakichś kontraktów do podpisania. Dopiero kiedy zobaczył nagłówek Marriage Certificate – State of Nevada, uniósł brwi, a kąciki jego ust drgnęły w rozbawieniu.
— No proszę… — mruknął sam do siebie. Przesunął palcem po elegancko wydrukowanym nazwisku „Sloane Fletcher-Crawford”. — Romantycznie się zrobiło.
Zamiast od razu dzwonić do kogokolwiek czy wpadać w panikę, po prostu oparł się wygodniej i przescrollował kilka powiadomień na telefonie. Dopiero kiedy na ekranie zaczęły się pojawiać kolejne nieodebrane połączenia od jego managementu, wytwórni i… od samej Sloane, parsknął cicho pod nosem.
Zamiast oddzwonić, włączył muzykę. Potem długo stał pod prysznicem, nucąc pod nosem, jakby miał wolny dzień. Wyszedł stamtąd dopiero, gdy zaparowało całe lustro, a zegarek pokazywał, że do spotkania w wytwórni zostało mu niewiele czasu.
Ubierając się, wybierał ubrania z taką precyzją, jakby szykował się na event, a nie na przesłuchanie: czarne spodnie, luźny T-shirt od projektanta, złoty łańcuch, okulary przeciwsłoneczne, które i tak nie były potrzebne o tej porze. Na koniec wziął z blatu ten sam certyfikat, zwinął go w rulon i wsunął do tylnej kieszeni spodni, jakby to była jakaś ulotka rozdana na ulicy.
Zamiast zamawiać kierowcę od wytwórni, pojechał tam swoim czarnym porshe. W samochodzie jeszcze zdążył zrobić sobie selfie z dokumentem, które wysłał do jednego z kumpli z podpisem: “No i patrz, Vegas mnie dorwało”, z emoji ognia i kieliszków.
Kiedy wysiadał przed siedzibą wytwórni, ochroniarz przy drzwiach zdążył już rzucić mu krótkie:
— Pan jest odważny, że tu dzisiaj wchodzi.
Zaire tylko uśmiechnął się pod nosem.
— Nie ma czego się bać, bracie.
Podciągnął kaptur, poprawił okulary i wszedł do środka z takim spokojem, jakby szedł właśnie wygrać zakład.
Drzwi sali konferencyjnej zamknęły się za nim ciężko, a w środku panowała gęsta, napięta cisza. Przy długim stole siedziała Sloane, jej cały team, ludzie z wytwórni, prawnicy, a na drugim końcu, jego własny management. Wyglądali, jakby właśnie uczestniczyli w naradzie kryzysowej, a każdy milimetr ich ciał krzyczał “mamy problem”.
Zaire wszedł jak do własnego mieszkania, z kubkiem kawy w jednej ręce i telefonem w drugiej. Ciemne okulary zsunął dopiero, kiedy podszedł bliżej, i wtedy rozciągnął usta w leniwym, zadowolonym półuśmiechu.
— No, no… wyglądacie, jakbyście mieli zaraz ogłosić koniec świata. — Odstawił kubek na stół, nonszalancko zajął wolne krzesło naprzeciwko Sloane i oparł się wygodnie, zakładając rękę na oparcie. — To o co ten cały cyrk?
Ktoś z działu prawnego przesunął po stole teczkę. Wypadła z niej kopia aktu małżeństwa, opatrzona datą sprzed kilku tygodni w Las Vegas.
Carter sięgnął po dokument, uniósł brew i przez sekundę patrzył na niego, jakby to był menu z baru, w którym i tak zna wszystkie pozycje.
— Aaaa, o to chodzi! — roześmiał się cicho, odkładając kartkę tak, jakby była bez znaczenia. — Myślałem, że wydarzyło się coś poważnego.
Przy stole ktoś odchrząknął, a Sloane zerknęła na niego spod przymrużonych powiek, jakby próbowała zrozumieć, czy on naprawdę to bagatelizuje.
— Serio? — odezwał się jeden z menadżerów. — Dostajemy certyfikat, że w Vegas się ożeniłeś, i to akurat ze Sloane, a ty mówisz, że to nic takiego?
— Bo to jest nic takiego — odparł Zaire, wciąż w tym samym, lekko rozbawionym tonie. — Ludzie biorą śluby w Vegas po pijaku co weekend. A my… no cóż, może nie byliśmy najtrzeźwiejsi, ale najwyraźniej chcieliśmy zrobić coś szalonego. — Rzucił spojrzenie na Sloane, krótkie, pełne tego charakterystycznego błysku, jej wzrok mówił: ja to pamiętam trochę inaczej.
Jego ton był luźny, wręcz dobry humor aż od niego bił, jakby traktował to wszystko jak kiepski żart, który reszta bierze zbyt poważnie. Spojrzał w stronę Sloane i, nie mogąc się powstrzymać, rzucił z półuśmiechem:
OdpowiedzUsuń— W sumie… to mógł być gorszy wybór, nie?
Zaire podniósł dokument jeszcze raz, obrócił go w dłoniach, jakby chciał się upewnić, czy na pewno czyta dobrze, po czym rzucił go z powrotem na stół, tak jak wrzuca się rachunek z baru do kupki paragonów, których i tak nikt już nie sprawdzi.
— Naprawdę… cała ta zbiórka tutaj, bo dwoje dorosłych ludzi wzięło w Vegas ślub? — rozejrzał się powoli po sali, unosząc brew. — Myślałem, że dostanę dziś reprymendę za coś naprawdę poważnego.
Sięgnął po swoją kawę, upił łyk, zupełnie jakby był w prywatnej kuchni, a nie w samym środku narady kryzysowej.
— To na prawdę jest taki problem? — dodał.
Zaire podsunął sobie kartkę bliżej, ale nie po to, żeby ją czytać, raczej po to, żeby palcem poprawić krzywo postawiony spinacz, jakby to był jedyny szczegół, który go tu naprawdę interesował.
— Rozumiem, że nie chodzi wam o moje nazwisko na tym papierze, tylko o to, że jej nazwisko tam jest.
Zrobił krótką pauzę, przeciągnął spojrzeniem po twarzach całego stołu, jakby chciał się upewnić, że nikt się nie odważy mu przerwać.
Uśmiechnął się półgębkiem, przysuwając się lekko do stołu, jakby dopiero teraz zaczynał być zainteresowany.
— Może to jest moment, żeby sobie spokojnie usiąść, wypić kawę i pogadać… no, tak prywatnie. Bez tych waszych min i spojrzeń jak na sali sądowej.
Zerknął znowu na Sloane, tym razem dłużej, z tym znajomym, prowokującym błyskiem w oku.
— Co ty na to, Sloane? Może najpierw my powinniśmy ustalić, co o tym myślimy, zanim pozwolimy tu robić z tego dramat.
Zaire
James patrzył na nią dłużej, niż zamierzał, jakby chciał wyłapać w jej twarzy choćby cień wahania, który dałby mu powód, żeby ją zatrzymać. Ale nie było czego szukać, decyzja już zapadła.
OdpowiedzUsuń— Przestań, Sloane. — Uciął ostro, patrząc jej prosto w oczy. — Oszczędź mi tej śpiewki…
Przechylił lekko głowę, jakby badał, czy w ogóle rozumie, co do niej mówi.
— Nie próbuj tego ubierać w jakiś szlachetny gest. — Uniósł brew, a w jego głosie pojawiła się nuta chłodnej ironii.
Przechylił lekko głowę, jakby próbował ją przejrzeć na wylot.
— Może jeszcze mam ci podziękować?
James skrzyżował ramiona na piersi, patrząc na nią tak, jakby chciał ją zatrzymać w miejscu samym spojrzeniem.
— Sloane… — zaczął, ale w głosie nie było już
tego ciepła, którym potrafił ją otulić. Teraz był tam chłód, kontrola, odrobina tego wojskowego tonu, który mówił, że właśnie zamyka sprawę. — Wiesz, że nie będę się z tobą licytował o to, co było szczere, a co nie. Nie muszę.
W głosie nie było ani krzyku, ani łagodności. Była twarda, pewna siebie stal.
— Słowa są niczym, jeśli idą w inną stronę niż to, co robisz. A twoje? — prychnął krótko. — Twoje zawsze brzmią ładnie… dopóki nie przychodzi moment, żeby je udźwignąć.
Zrobił krok bliżej, nie spuszczając z niej wzroku, jakby wbijał każde zdanie prosto w jej świadomość.
— Nie roztrząsaj tego, bo to i tak nic nie zmieni.
Przez sekundę wyglądał, jakby chciał powiedzieć jeszcze coś ostrego, ale jego ton znów wrócił do tej twardej, zamkniętej pewności.
— Nie musisz mi tego pudrować ani robić ze mnie biednego faceta, któremu trzeba współczuć. Reszta jest już poza twoimi rękami.
James patrzył na nią jeszcze przez chwilę w milczeniu, jakby sam testował swoją cierpliwość. Widać było, że w środku wciąż coś w nim pracuje, ale już nie zamierzał tego wypuszczać na wierzch. Gdy w końcu odezwał się ponownie, ton miał spokojny, choć był to ten rodzaj spokoju, który potrafił ciąć ostrzej niż krzyk.
— Nie jestem jednym z twoich przystanków, Sloane. Nie gram w tę grę, w której wracasz, kiedy ci wygodnie, kiedy się czymś sparzysz.
James stał w miejscu, ale w środku gotowało się w nim znacznie bardziej, niż pokazywał. Gdzieś w głębi, pod warstwą chłodu i opanowania, krążyła myśl, której nigdy nie zamierzał jej zdradzić, nie teraz, kiedy już wiedział, że nie może jej ufać. Carter i jego ludzie byli na celowniku służb od dawna. Nie był żadnym królem w tej układance, raczej plotką, przynętą, pionkiem w grze, w której próbowano dobrać się do grubych ryb. James wiedział, że ten układ jest brudny i kruchy, a przebywanie z tamtym człowiekiem to balansowanie na linie nad przepaścią. Wiedział też, że gdyby powiedział jej cokolwiek więcej, mogłoby się to skończyć źle, dla niego, dla niej, dla całej operacji, o której istnieniu nie miała pojęcia.
Ale teraz… nawet jeśli mógłby, nie powiedziałby. Bo żeby dzielić się takimi informacjami, trzeba ufać. A to, co się między nimi wydarzyło, właśnie to zaufanie złamało.
Zrobił krok w bok, omijając ją i podchodząc do drzwi. Otworzył je na oścież, a w jego geście nie było ani krzty zawahania.
— Powiedziałaś, co miałaś powiedzieć. Teraz idź.
Przeniósł na nią wzrok ostatni raz, a w jego oczach była mieszanka zimnej determinacji i tego, czego Sloane wcześniej w nim nie widziała: zamykającej się drogi.
JH
Carter wysłuchał Clary do końca z tym swoim półuśmieszkiem, jakby wcale nie słyszał, że ktoś właśnie wygłosił mu tyradę o tym, jak bardzo jest rakiem toczącym życie Sloane. Oparł się wygodnie o oparcie krzesła, splótł ręce na piersi i przez moment po prostu patrzył na nią — jakby oceniał, czy to, co właśnie powiedziała, było groźbą, czy raczej formą komplementu.
OdpowiedzUsuń— Clara… — zaczął powoli, z tą spokojną, niemal kpiącą nutą w głosie — jeśli to, że jestem problemem, jest dla ciebie nowością, to znaczy, że kiepsko odrobiłaś pracę domową.
Zrobił krótką pauzę, żeby upić łyk kawy, po czym wzruszył ramionami.
Carter parsknął śmiechem tak głośno, że kilka osób w sali odruchowo na niego spojrzało, jakby właśnie złamał wszelkie zasady powagi tego „posiedzenia dyscyplinarnego”.
— Clara… — przeciągnął jej imię, opierając się niedbale o stół. — Ty naprawdę myślisz, że mi grozić? Że możesz mi zaszkodzić?
Jego uśmiech się poszerzył, ale w oczach pojawił się ten chłodny błysk, który zawsze zwiastował, że zaraz powie coś, co wbije się w rozmówcę głębiej niż powinno.
— Nie chciałabyś się o tym przekonać — jego wzrok był zimny. — Wiesz, co jest zabawne? — pochylił się lekko w jej stronę, głos obniżając tak, że w sali zrobiło się nienaturalnie cicho. — Z tego, co pamiętam… zdaje się, że niedługo będziesz chciała ode mnie przysługę. A o przysługę… Clara… nie prosi się w ten sposób.
Wyprostował się, jakby dopiero co oddał ostatni ruch w partii, której wynik już dawno znał.
— Więc… uważaj na słowa.
Odchylił się z powrotem, jakby właśnie skończył temat, i znów spojrzał tylko na Sloane, zostawiając Clarę z jej wściekłością.
Carter, jakby tylko czekał na te słowa, uniósł brew i spojrzał na Clarę z tą samą pobłażliwą miną, którą wcześniej jej serwował.
Ten ostatni komentarz Sloane wyjątkowo przypadł mu do gustu. Na jego twarzy pojawił się ten znajomy, lekko zadziorny uśmiech, taki, który zwykle poprzedzał kłopoty, ale też zdradzał, że absolutnie nie zamierza nikomu tłumaczyć swoich zamiarów.
— No proszę… — rzucił, opierając łokcie o kolana i nachylając się lekko do przodu, jakby właśnie dostał najlepszy argument w tej całej dyskusji. — Słyszeliście? Moja żona chce pogadać ze mną na osobności — rzucił luźno, specjalnie przeciągając to nazwisko, jakby smakował je na języku.
Nie patrzył przy tym na Sloane, jego wzrok przesunął się po całej sali, zatrzymując się na Clarze dłużej niż wypadało, z czystą satysfakcją malującą się w spojrzeniu.
Wstał z krzesła, ale ani przez moment nie wyglądał na kogoś, kto zamierza się tłumaczyć. Wręcz przeciwnie, wyglądał, jakby w ogóle nie brał pod uwagę, że mógłby cokolwiek komukolwiek wyjaśniać. Spojrzał na zegarek, zupełnie ostentacyjnie, jakby spotkanie było tylko irytującą przerwą w jego planach.
— Dobra, zamknijmy ten teatrzyk, bo mamy ważniejsze rzeczy do roboty niż siedzenie tu w kółku i robienie z igły wideł — mruknął, przesuwając spojrzeniem po wszystkich w sali, zatrzymując się na Clarze tylko na ułamek sekundy.
Otworzył drzwi sali, po czym odwrócił się jeszcze do Sloane i skinął jej głową w stronę korytarza, jakby mówił chodź, mała, całkowicie ignorując fakt, że patrzy na nich cały jej team.
— Chodź, Fletcher — rzuciła potem spojrzał po zgromadzonych i uśmiechnął się — przepraszam, Crawford — celowo przeciągnął drugie nazwisko, puszczając jej krótkie oczko. — Skoro już mam żonę, to wypada ją od czasu do czasu wysłuchać… choćby po to, żeby potem zrobić po swojemu.
To ostatnie rzucił wystarczająco głośno, by cały pokój usłyszał, i jednocześnie wystarczająco lekko, żeby brzmiało jak żart.
— Niech sobie powzdychają nad papierami
Zaire
Drzwi były dla niego tarczą. Stał w nich, jakby te parę cali drewna i metalu mogło powstrzymać cokolwiek, jej zapach, jej głos, wspomnienia Włoch, wspomnienia tego, jak wyglądała, kiedy zasypiała na jego ramieniu.
OdpowiedzUsuńZ zewnątrz wyglądał, jakby panował nad wszystkim. Ramiona wciąż szerokie, wyprostowana sylwetka, twarz wykuta z kamienia. Ale w środku? W środku każdy jej oddech, każde słowo, które wypowiadała, rozbijało się o niego, zostawiając pęknięcia, których nie chciał pokazać. Musiał włożyć w to całą siłę, jaką miał, żeby nie złapać jej za nadgarstek, nie przyciągnąć do siebie, nie powiedzieć, że wszystko jedno, co zrobiła, byleby została.
W głowie krzyczało wszystko, co tłumił. Każda część niego, która jeszcze parę dni temu chciała jej całej, teraz błagała, żeby się nie odwracała. Ale jego duma… jego duma siedziała głęboko, wbita w niego jak gwóźdź, którego nie da się wyciągnąć. Ona nie pozwalała mu na ten krok, na poddanie się, na kolejne upokorzenie.
Był facetem, który nauczył się trzymać linię, kiedy wszystko wkoło płonęło. Widział rzeczy, które potrafiły złamać ludzi twardszych od niego. Ale teraz największym wysiłkiem było nie poruszyć się, kiedy poczuł, że coś w nim pękło.
Patrzył na nią tym twardym spojrzeniem, które miało ją odepchnąć, choć w rzeczywistości trzymało ją na tej cienkiej nici kontaktu, jakby to był ostatni raz, kiedy mógł na nią patrzeć tak blisko.
— Idź, Sloane — powtórzył, głosem, który brzmiał pewnie, choć w środku czuł, jakby mówił to z dna pustki.
James stał w drzwiach, patrząc, jak mija go bez słowa, a echo jej kroków rozchodzi się po klatce schodowej. Mógłby coś powiedzieć. Mógłby ją zatrzymać, wyrzucić z siebie wszystko, co myśli, wstrząsnąć nią na tyle, żeby odwróciła się i została. Ale nie zrobił tego.
Wiedział, że każda próba „walki” skończyłaby się tym samym: jej wyborem. A on już znał wynik. Powiedział we Włoszech, gdzie jest granica. Ona świadomie ją przekroczyła. I w tym momencie w głowie miał tylko jedno: nie prosi się o czyjąś lojalność. Albo ją dostajesz, albo jej nie ma.
Zamknął drzwi, zostając sam w ciszy, która nagle wydała się zbyt gęsta. Oparł się o framugę, przymknął oczy, zaciskając szczękę. W jego myślach Carter znów pojawił się jak cień: głośna, zbyt pewna siebie figura, która w rzeczywistości była tylko pionkiem. James wiedział, że wokół niego krążyły służby, że gra toczyła się na znacznie wyższym poziomie, a Crawford był w tej rozgrywce jedynie przynętą. Ale Sloane nigdy się tego od niego nie dowie. Nie teraz. Nie po tym, jak udowodniła, że w tej historii nie stoi po jego stronie.
Przesunął dłonią po twarzy, czując znajome napięcie w karku. W środku buzowało mu wszystko, ale na zewnątrz pozostał niewzruszony. Tak było łatwiej, nie dać jej satysfakcji, że jeszcze cokolwiek w nim poruszyła.
Wypuścił powietrze powoli, głęboko, jakby od tego zależało, czy utrzyma się na nogach. Stał wyprostowany, jak żołnierz na warcie, bo to była jedyna pozycja, w której czuł, że się nie rozpadnie.
OdpowiedzUsuńNie zawróciła.
Dopiero po chwili odszedł od drzwi, kroki miał cięższe niż zwykle, jakby każdy był wymuszony. Wszedł do salonu. Ręce wsunął we włosy, a palce mocno zacisnęły się na potylicy. Czuł, jak napięcie wbija się w kark, jak ból rozchodzi się wzdłuż kręgosłupa.
Maska, którą trzymał przez cały ten czas, zaczęła się kruszyć i wcale nie w sposób dramatyczny. Nie było krzyku, nie było rzucania przedmiotami. Był tylko on, zaciśnięte szczęki i ten cholerny ucisk w klatce, który znał aż za dobrze. Ten sam, który pojawiał się zawsze wtedy, gdy tracił coś, na co nie miał wpływu.
Odsunął się od stołu i przeszedł do okna. Wpatrywał się w rozświetlone miasto, ale w głowie nie miał obrazu ulic ani ludzi. Widział tylko ją, stojącą w jego drzwiach, z tym spojrzeniem, które mówiło mu jednocześnie „przepraszam” i „to koniec”.
Dłonie miał zaciśnięte w pięści, ale nie z gniewu, raczej po to, żeby nie drżały. Nie chodziło nawet o to, że wybrała Cartera. Chodziło o to, że sam sobie obiecał, że jeśli do tego dojdzie… to jej nie zatrzyma.
I dotrzymał słowa.
Nie wiedział tylko, czy ta duma była warta tego, co czuł teraz.
Zapach wypolerowanych na wysoki połysk podłóg i chłodny, sterylny powiew klimatyzacji uderzył go, kiedy wszedł do siedziby wytwórni. Julie wysłała mu krótką wiadomość: „Potrzebuję cię tu natychmiast”. Nie podała szczegółów. Nie musiała. Ton tej wiadomości mówił wszystko.
OdpowiedzUsuńRecepcjonistka spojrzała na niego z czymś pomiędzy współczuciem a ciekawością. Już wtedy wiedział, że w środku wrze. Korytarze były głośniejsze niż zwykle, w pokojach spotkań ktoś podnosił głos, telefony dzwoniły jeden po drugim.
Kiedy dotarł do sali konferencyjnej, drzwi były uchylone. W środku siedziała Julie, obok niej dwóch prawników i facet od PR-u, który wyglądał, jakby od rana wypił co najmniej cztery kawy na raz. Atmosfera gęsta jak dym w klubie.
— Wszyscy już wiedzą — rzuciła Julie bez żadnego wstępu, kiedy wszedł. Nawet nie podniosła głowy znad telefonu. — Sloane wyszła za Cartera.
James poczuł, jak coś w nim twardnieje. Nie drgnął nawet powieką, chociaż w środku wszystko momentalnie znalazło się w stanie alarmu.
— Kiedy? — zapytał krótko.
— W pierdolonym Vegas. A ten idiota wrzucił do do sieci zdjęcie z certyfikatem małżeństwa i obwieścił to światu. Internet już się gotuje, sponsorzy dzwonią. — Julie w końcu spojrzała mu prosto w oczy. — A ty pewnie rozumiesz, w jakiej jesteśmy sytuacji.
Rozumiał aż za dobrze. W tej branży skandale były codziennością, ale małżeństwo z kimś takim jak Carter? To nie była tylko plotka, to była bomba z opóźnionym zapłonem. I chociaż jego pierwszym odruchem było wstać, znaleźć ją i… nawet sam nie wiedział, co zrobić… to tutaj nie mógł być facetem, który właśnie dostał w twarz. Musiał być tym, który panuje nad chaosem.
— Po co mnie tu ściągnęłaś? — spytał spokojnie, choć każde słowo wymagało wysiłku.
— Bo twoim zadaniem jest upewnić się, że nikt jej nie dorwie. Media, paparazzi, fani Cartera, jego wrogowie… Lista jest długa. — Julie mówiła twardo, ale w jej oczach mignęło coś, co wyglądało na cień współczucia. — I wiem, że to nie jest łatwe po… tym wszystkim. Ale jesteś jedynym, komu ufam, że potrafi to zrobić.
Stał przez chwilę w milczeniu. Z tyłu głowy brzmiało mu jedno zdanie: „Wyszła za Cartera”. Miał ochotę zapytać, czy to jakiś kiepski żart, ale przecież wiedział, że nie.
JH
Carter przesunął spojrzeniem po jej twarzy, jakby wcale nie słuchał, a jednocześnie chłonął każde słowo. Kącik jego ust uniósł się leniwie.
OdpowiedzUsuń— Wiedziałem? — powtórzył, jakby to pytanie było o pogodę. — Może. Albo po prostu mi się śniło. W Vegas granica jest cienka.
Nie przejął się jej brakiem wspomnień, nie próbował też niczego prostować. Zachowywał się tak, jakby wszystko było normalne, jakby to, że właśnie wyszli z sali, gdzie pół sztabu ludzi debatowało nad ich „małżeństwem”, było tylko zabawnym epizodem w środku dnia.
— Sushi brzmi dobrze. — Rzucił to tonem człowieka, który nie planuje przeanalizować żadnego problemu, dopóki nie zje.
Kiedy padło o super glue, zaśmiał się krótko i bez cienia irytacji. Zrobił krok w jej stronę, stając na tyle blisko, że musiała odchylić głowę, by na niego spojrzeć.
— To brzmi jak groźba, ale też jak obietnica — mruknął. — Jeśli przykleisz, będę musiał nosić ją do końca życia. I wtedy, pani Crawford, już naprawdę mnie nie zgubisz.
Nachylił się lekko, opierając dłoń o ścianę obok jej głowy.
— A co do stanu cywilnego… — jego spojrzenie na moment spoważniało, choć wciąż z tą nutą prowokacji — …najpierw zjem sushi. Potem mogę być nawet najlepszym mężem, jakiego miałaś.
Odchylił się, jakby nic się nie stało, i ruszył w stronę wyjścia, zostawiając jej decyzję, czy pójdzie z nim od razu, czy spróbuje jeszcze wyciągnąć z niego coś więcej.
Carter roześmiał się krótko, tym swoim niskim, nonszalanckim śmiechem, który zawsze brzmiał jakby w pół drogi między rozbawieniem a wyzwaniem. Ale kiedy wyszli na ulicę, zamiast skręcić w kierunku, w którym zazwyczaj chodzili po jedzenie, złapał ją za dłoń i bez słowa pociągnął w poprzek ulicy. Zatrzymali się przed witryną eleganckiego jubilera. Witryna dosłownie świeciła od diamentów, złota i platyny. Carter otworzył drzwi z tym samym pewnym siebie gestem, jakby wchodził do własnego apartamentu.
— Najdroższe, najbardziej zajebiste obrączki, jakie macie — rzucił do sprzedawczyni już w progu. W jego głosie było tyle luzu, jakby właśnie zamawiał kawę na wynos, ale spojrzenia innych klientów w sekundę powędrowały w ich stronę.
— Dla mnie i dla mojej żony — dodał, obejmując Sloane w pasie i przyciągając ją bliżej. — Chcę, żeby były tak cholernie dobre, że każdy, kto je zobaczy, pomyśli: „to jest para, z którą lepiej nie zadzierać”.
Sprzedawczyni, lekko zaskoczona tonem i intensywnością, skinęła głową i zaczęła wyciągać z gabloty szkatułki. Carter ani przez chwilę nie wyglądał, jakby żartował, jego ciemne oczy przesuwały się po błyskotkach, ale bardziej po reakcji Sloane, niż po samych pierścionkach.
Carter nie czekał, aż sprzedawczyni zacznie wykładać całą kolekcję. Wystarczyło mu kilka sekund, żeby wyłowić z rzędu szkatułek jeden zestaw, platynowe obrączki wysadzane drobnymi, perfekcyjnie szlifowanymi diamentami. Błyskotki wyglądały tak, że aż trudno było oderwać od nich wzrok, a cena… no cóż, nawet nie spojrzał na metkę.
— Te. — Stwierdził bez cienia zawahania — ale bez tych wszystkich pudełek. Chcę je od razu założyć.
Sprzedawczyni uniosła lekko brwi, ale posłusznie wyjęła obrączki i podała mu na welurowej podkładce. Carter wziął mniejszą i, w ogóle nie pytając o zgodę, ujął dłoń Sloane.
— Patrz na mnie — rzucił cicho, a gdy uniosła spojrzenie, wsuną jej obrączkę na palec serdeczny lewej ręki. Gest był zaskakująco delikatny, prawie intymny, zupełnie jakby nie robili tego przy świadkach.
— Teraz ty. — Podał jej drugą, większą. Odwrócił dłoń, wystawiając palec serdeczny w jej kierunku, patrząc na nią z tym swoim lekko zadziornym półuśmiechem. — Żeby nikt nie miał wątpliwości, że jestem zajęty.
Pozwolił, by wsunęła mu obrączkę, nie spuszczając z niej wzroku ani na moment. Kiedy pierścień znalazł się na jego palcu, uniósł ich splecione dłonie i przez sekundę trzymał tak, jakby pozował do zdjęcia, które nigdy nie powstanie.
— Idealnie. — Puścił jej oko, a potem dodał głośno, tak żeby usłyszała cała obsługa: — No, pani Crawford… teraz to już oficjalne.
Zaire
Carter parsknął krótkim, niskim śmiechem, jakby właśnie usłyszał najlepszy warunek transakcji w życiu.
OdpowiedzUsuń— Wszyscy mają wiedzieć? — powtórzył, unosząc brew. — Dobra, to niech wybiorą taki, co będzie ich raził w oczy z drugiego końca miasta.
Odwrócił się w stronę sprzedawczyni, stukając lekko palcami w blat.
— Chcę największy, najbardziej diamentowy pierścionek, jaki macie. Bez żadnego skromnego gówna. Ma być tak, żeby paparazzi dostali odblaskiem po twarzach.
Kobieta kiwnęła głową i po chwili na ladzie pojawiła się szkatułka z pierścionkiem, który mógłby konkurować z reflektorem scenicznym Cartera. Platyna, centralny kamień jak z bajki, otoczony drobnymi brylantami.
Zaire sięgnął po niego bez wahania.
— Podoba ci się? — spytał, ale w jego tonie nie było miejsca na odmowę. Jeszcze zanim odpowiedziała, ujął jej dłoń i powoli wsunął pierścionek na palec.
Sloane przyjrzała się błyskotce, a w jej kącikach ust pojawił się ten charakterystyczny uśmiech, który mówił, że wie, jak bardzo mu ustępuje, ale tylko wtedy, kiedy sama tego chce.
Carter nachylił się nad nią, muskając ustami jej skroń.
— No, pani Crawford… teraz możemy iść na to twoje sushi. Ale ostrzegam, kelnerzy będą ci się gapić na rękę zamiast brać zamówienie.
Gdy tylko wyszli z chłodnego wnętrza jubilera na ulicę, Carter nawet nie próbował się zachowywać dyskretnie. Wręcz przeciwnie, wydawało się, że poczuł scenę tak samo, jak czuje scenę podczas koncertu. Zamiast iść normalnie chodnikiem, pociągnął Sloane bliżej krawędzi, gdzie już paru fotografów czaiło się z aparatami, wyłapując błysk jej nowego pierścionka.
— No, pokaż im, za co przepuściłem pół konta — mruknął, unosząc jej dłoń wysoko, jakby właśnie wygrali walkę bokserską. Sloane roześmiała się cicho, a on przyciągnął ją do siebie jedną ręką, drugą trzymając jej palce tak, żeby błyskotka była w centrum uwagi. Nie całował jej od razu, najpierw patrzył na nią tak, żeby każdy obiektyw mógł złapać to spojrzenie „męża, który właśnie spełnił kaprys żony”. Dopiero potem nachylił się i pocałował ją tak, że gwar na ulicy zniknął w tle.
— Teraz wszyscy będą wiedzieć, że pani Crawford ma się jak królowa — powiedział na tyle głośno, żeby któryś z paparazzich usłyszał. I faktycznie, po chwili rozbłysły kolejne flesze.
— Pamiętaj Sloane, nikt inny nie dałby ci tego, co ja — rzucił jeszcze przez chwilę na nią patrząc.
Sięgnął po telefon, włączył aparat i obrócił go w tryb selfie. Przyciągnął ją do siebie tak, że ich twarze znalazły się w kadrze, jego lekki, cwaniacki uśmiech i jej mina, w której mieszało się rozbawienie z tym „czy ty właśnie robisz to, o czym myślę?”.
— Uśmiech, pani Crawford — mruknął, klikając migawkę.
Oczywiście zrobił kilka ujęć, żeby wybrać to najlepsze. Potem, bez żadnej konsultacji, odpalił Instagram i wrzucił zdjęcie prosto na feed, podpisując je krótko:
„Moja na zawsze. 💍 #MrAndMrsCrawford”
— Dobrze ci z tym, co? — spytał półżartem. — Z nami to już żadna mała drama, tylko od razu show w wersji premium.
— Gotowe. — Odblokował jej telefon i pokazał ekran, gdzie już zaczynały spływać pierwsze komentarze i setki polubień. — Teraz nie ma odwrotu. Cały świat już wie.
Nachylił się do jej ucha, tak żeby tylko ona mogła to usłyszeć.
— I o to chodziło.
Małżeństwo ze Sloane miało wiele absurdalnych, czasem wręcz komicznych stron, ale Carter potrafił dostrzec też te… praktyczne.
UsuńByło coś perwersyjnie wygodnego w tym, że teraz, oficjalnie, mógł mówić jej wszystko. Całą prawdę, bez filtrów i półsłówek, bez kombinowania, czy czegoś nie powinna wiedzieć. Teraz każda informacja, którą jej powierzy, była bezpieczna, prawnie i emocjonalnie. Jeśli kiedykolwiek przyszłoby do najgorszego… gdyby złapali go, aresztowali i próbowali wyciągnąć z niej zeznania, mogła im po prostu odmówić. Prawo dawało jej tę ochronę, bo była jego żoną. Ochronę, której do tej pory nie miał od nikogo. I jakkolwiek cynicznie to brzmiało, to poczucie, że nawet w najbardziej pojebanym scenariuszu będzie miała wybór, czy milczeć w jego obronie, czy go wydać… dziwnie go uspokajało.
Carter nie zamierzał jej w to wprost wciągać, ale gdzieś w jego spojrzeniu kryło się to ciche „teraz mogę ci ufać jeszcze bardziej”.
A może też to, że ta cała farsa ze ślubem, z obrączkami i postami w sieci miała drugie dno, o którym wiedział tylko on.
Zaire
James nauczył się dawno temu, że Sloane Fletcher potrafi znikać. Potrafi wypaść z zasięgu jak cień, zostawić po sobie tylko pytania i pustkę. Ale też wiedział, że każdy, nawet ona, zostawia ślad.
OdpowiedzUsuńW jej telefonie od wyjazdu do Włoch działał lokalizator, o którym nigdy jej nie wspomniał. Nie był zależny od tego, czy aparat był włączony, czy wyciszony, czy wrzucony na dno torby. Mały, dyskretny chip wysyłał sygnał na jego jego aplikację, na wypadek, gdyby znowu próbowała się wszystkim wymknąć.
Kiedy na ekranie zobaczył, jak mała kropka przemieszcza się na północny zachód, już wiedział, dokąd jedzie. Nie musiał zgadywać. Znał ten kierunek, tę część miasta, te miejsca, w których lubiła się chować przed światem.
SUV-em dogonił ją w mniej niż dwadzieścia minut. Ostatnie dwie przeczekał w cieniu, obserwując, jak jej sylwetka znika między cegłami starego magazynu.
Wiatr od rzeki uderzył w niego zimnym podmuchem, niosąc ze sobą zapach wody, rdzy i papierosowego dymu. Ruszył wzdłuż bocznej ściany magazynu, kroki stawiał bezgłośnie, a jednak z pewnym ciężarem.
Wiedział, co zobaczy, kiedy dotrze na miejsce, tę cholerną potrzebę balansowania na krawędzi. Dosłownie i w przenośni. Nie był zaskoczony, że zniknęła ochroniarzowi. Nie pierwszy raz. Ale tym razem… tym razem irytacja była wymieszana z czymś innym. Z goryczą, że musi znowu odgrywać tę samą scenę.
Zobaczył ją w końcu, stała na wąskim murku jak postać wycięta z jakiegoś czarno-białego zdjęcia. Papieros w palcach, włosy rozwiewane przez wiatr od rzeki, pierścionek błyszczący w świetle księżyca.
Jej sylwetka była znajoma aż do bólu, a jednak teraz James patrzył na nią inaczej, z dystansem, którego sam od siebie wymagał.
— Ciekawa lokalizacja na wieczorny spacer, Fletcher — rzucił spokojnie, choć w jego głosie było coś twardego jak stal.
— Chociaż chyba powinienem powiedzieć: Crawford.
Murek, na którym stała, może miał trzydzieści centymetrów szerokości, ale dla niego wyglądał jak cholerny sznurek rozciągnięty nad wodą. Jedno potknięcie i…
Zacisnął szczękę.
— Znowu zamierzasz się w to bawić? — Odezwał się w końcu, pozwalając, żeby jego głos przeciął ciszę jak ostry nóż.
Zrobił kilka kroków w jej stronę, nie spuszczając z niej wzroku.
— W znikanie ochroniarzom? — Mówił spokojnie, ale każde słowo miało ciężar.
— Zejdź stamtąd. — Nie prosił. Rozkazywał.
Oczy miała uparte, to widział. Tak samo uparte jak wtedy, gdy kazał jej nie ruszać rąk, a ona i tak sprawdzała, jak daleko może przesunąć granicę. Tyle że teraz nie mieli gry, flirtu ani napięcia, które mógł rozładować dotykiem.
— Sloane, to nie jest ten moment, żeby sprawdzać moją cierpliwość. — Zrobił jeszcze jeden krok, skracając dystans. — Zejdź.
Ona odwróciła się przez ramię, wypuszczając z ust smużkę dymu. Było w tym coś prowokacyjnego, jakby testowała, ile jeszcze może. Nie zamierzał dawać jej tej odpowiedzi.
W dwóch krokach skrócił dystans, sięgnął po nią i chwycił za nadgarstek. Mocno, ale nie na tyle, by ją zranić. Drugą ręką złapał za biodro, odciągając od krawędzi w taki sposób, że nawet nie zdążyła zaprotestować. Czuł pod palcami chłód jej skóry i napięcie mięśni. Pociągnął ją ku sobie, nie brutalnie, ale stanowczo. Tak, żeby poczuła, że nie ma dyskusji. Papieros wypadł jej z palców, żar gasząc się na betonie. Jej stopy znalazły się na betonie obok niego, a on nie puścił od razu. Patrzył na nią z bliska, czując, jak wiatr szarpie ich ubrania.
— Nie interesuje mnie, po co tu przyszłaś ani czego szukasz — warknął, zatrzymując ją w bezpiecznej odległości od wody. — Jeśli chcesz się przewrócić, połamać, albo wylądować w rzece, to nie dzisiaj i nie przy mnie.
Patrzył na nią twardo, z tym samym chłodem, którym potrafił odgrodzić się od całego świata. W środku wrzał, ale twarz pozostawała kamienna. Jeszcze przez sekundę trzymał ją przy sobie, a potem… puścił. Odsunął się tak, jakby sam fakt jej bliskości był czymś, czego wolał unikać. Wzrok miał chłodny, badawczy, zupełnie pozbawiony tego ciepła, które jeszcze niedawno potrafiła w nim wywołać.
OdpowiedzUsuń— Chodź, odwiozę cie do domu — rzucił krótko, z wyraźnym obrzydzeniem w głosie, które ciągnęło się między nimi ciężkim echem.
Nie patrzył na nią dłużej niż było trzeba, jakby już dawno podjął decyzję, że jedyne, co go teraz interesuje, to odciąć od niej każdy zbędny kontakt fizyczny.
Sięgnął po telefon. Jednym ruchem odblokował ekran, znalazł właściwy numer i przyłożył aparat do ucha.
— Mam ją — powiedział bez wstępów, a w tle słychać było szum wiatru od rzeki. — Jest cała. Odwiozę ją do domu.
Nie tłumaczył, gdzie ją znalazł ani w jakim była stanie. Te szczegóły zatrzymał dla siebie, jej zespół nie musiał wiedzieć, że stała na krawędzi nabrzeża, z papierosem w dłoni, jakby balansowała nad czymś, czego konsekwencji chyba sama do końca nie rozumiała.
— Tak... — Urwał na moment, jakby chciał coś dodać, ale tylko przytaknął i rozłączył się bez pożegnania.
Schował telefon do kieszeni, nawet na nią nie patrząc.
— Chodź — rzucił sucho, ruszając w stronę samochodu zaparkowanego kilkadziesiąt metrów dalej.
JH
James złapał klucze bez wysiłku, ale nawet na nie nie spojrzał. Stał w miejscu, z tą swoją niewzruszoną postawą, jakby rzuciła mu nie metalowy pęk, a bezwartościowy kawałek plastiku.
OdpowiedzUsuń— Nie interesuje mnie, gdzie zamierzasz spędzić noc — jego głos był spokojny, ale w środku aż buzowało. — Ale jeśli myślisz, że zostawię samą na jakimś zardzewiałym nabrzeżu, to jesteś w błędzie.
Przesunął po niej spojrzeniem, krótko, bez cienia ciepła, ale z tą stanowczością, której nigdy nie tracił.
— Jestem tutaj, bo nadal odpowiadam za twoją ochronę — powiedział powoli, wyraźnie, jakby chciał, żeby każde słowo wbiło się jej w pamięć. — Nie dlatego, że mam ochotę wchodzić ci w drogę. Więc nie utrudniaj mi tego. Nie robię ci na złość, Sloane.
Odsunął się o krok, odwracając wzrok w stronę ciemnej tafli wody. Nie chciał, żeby widziała, że walczy sam ze sobą. Że w środku ma ochotę ją potrząsnąć, zapytać, czy kompletnie straciła rozum, a potem zamknąć w miejscu, z którego nie mogłaby wyjść bez jego zgody. Ale to już nie był jego przywilej. Nie po tym, co między nimi się wydarzyło.
— Twoje życie i twoje decyzje. — Odwrócił się z powrotem, patrząc na nią tym samym zimnym spojrzeniem, które paraliżowało ludzi na ulicy. — Ja zrobiłem, co do mnie należało. Znalazłem cię. Upewniłem się, że nic ci się nie stanie. Teraz możesz dalej udawać, że radzisz sobie sama.
— Okej — rzucił krótko, tonem, który nie znosił sprzeciwu. — Zaczekam w samochodzie. Jak się namyślisz, przyjdź.
Jeszcze raz spojrzał na nią, długo, uważnie, jakby chciał się upewnić, że zapamięta to spojrzenie bardziej niż jego słowa. Potem odwrócił się bez słowa i ruszył w stronę czarnego SUV-a zaparkowanego kawałek dalej.
Kiedy dotarł na miejsce, zatrzasnął drzwi z głośnym, metalicznym dźwiękiem, przeszedł na przód i stanął, opierając się o maskę. Skrzyżował ręce na piersi i utkwił wzrok w rozciągającym się przed nim nocnym mieście: w światłach, w ruchu ulicy, w rozmazanych refleksach na mokrym asfalcie. Patrzył przed siebie, ale w myślach wciąż widział ją, stojącą na tym murku, w cieniu starych magazynów, z papierosem i pierścionkiem, który ciążył bardziej niż by się jej kiedykolwiek wydawało.
Wydawał się niewzruszony, ale każdy kolejny oddech tylko pogłębiał napięcie w jego ramionach.
JH
James uniósł na nią wzrok. Stał tak samo jak wcześniej, ręce skrzyżowane na piersi, sylwetka oparta o auto, twarz niewzruszona.
OdpowiedzUsuń— Gdybyś miała, to byś już wiedziała — odparł spokojnie, jakby zupełnie nie dawał się wciągnąć w jej zaczepny ton.
Jego spojrzenie przez chwilę zatrzymało się na jej dłoni z papierosem, potem na twarzy. Oceniał, czy to odpowiedni moment, by coś dodać, czy lepiej zachować milczenie.
Nie ruszył się z miejsca. Czekał, aż ona sama podejmie decyzję, zachowując tę samą lodowatą cierpliwość, której używał w pracy, kiedy musiał obstawiać kogoś wyjątkowo upartego.
— Powiem to jeszcze raz, Fletcher. Albo Crawford. Jak wolisz. — Jego głos był twardy, ale nie podniesiony. — Jestem tutaj ze względu na twoje bezpieczeństwo. Nie po to, żeby ci zrobić na złość.
Odepchnął się od maski auta i wyprostował, nadal trzymając z nią dystans.
— Widziałem, co się stało wcześniej, nagranie, jak dopadli cię paparazzi. — W jego spojrzeniu pojawił się cień czegoś, co mogło być troską, ale szybko zniknęło pod warstwą chłodnej, wyćwiczonej obojętności. — Dlatego tu przyjechałem.
Nie brzmiało to jak usprawiedliwienie. Raczej jak stwierdzenie faktu, które miało zakończyć dyskusję. Nie było w tym ani śladu osobistych emocji, żadnego „bo mi zależy” ani „bo się martwię”. To był czysty, zawodowy ton, tak samo mógłby powiedzieć do każdej innej osoby, za którą odpowiadał.
— Robię to, co do mnie należy. — Po tych słowach skinął głową w stronę auta. — Teraz wsiadaj. Nie każ mi tu stać całą noc.
Nie ruszył się z miejsca, nie spróbował skrócić tej odległości między nimi. Dał jej przestrzeń, ale jego wzrok ani na sekundę z niej nie zszedł. Było w nim napięcie, które aż prosiło się, żeby je sprowokować, jak sprężyna, która trzyma się w ryzach tylko dlatego, że ktoś włożył w to piekielny wysiłek.
Wypowiadając te słowa, James czuł, jak w środku wszystko w nim pulsuje napięciem. Miał ochotę złapać ją za ramiona i potrząsnąć, żeby w końcu zrozumiała, że to nie jest gra. Że ten pierścionek na jej palcu i nazwisko Cartera w dokumentach nie chronią jej przed tym, co czyha za rogiem. Ale wiedział, że każde takie działanie dałoby jej pretekst, by odebrać jego obecność jako atak, a nie ochronę.
Musiał trzymać twarz z kamienia, choć w środku gotowało się w nim od złości i bezsilności. Oglądając to nagranie wcześniej, poczuł znajome uderzenie adrenaliny, ten sam instynkt, który kiedyś ratował ludzi z sytuacji, z których nie dało się wyjść bez szwanku. Ale tym razem chodziło o nią. O Sloane. I właśnie to sprawiało, że każda sekunda, w której ona bagatelizowała sprawę, była jak ostrze wbijające się głębiej pod skórę.
Przyjechał tutaj, bo nie potrafiłby siedzieć z założonymi rękami, wiedząc, że po tym, co widział, ona jest sama. A teraz stała przed nim i patrzyła tym swoim upartym spojrzeniem, jakby chciała mu udowodnić, że wcale go nie potrzebuje. I to bolało, bo wiedział, że wbrew temu, co mówiła, to właśnie na nim mogła polegać najbardziej.
JH
James skinął jedynie głową, nie komentując jej decyzji. Usiadł za kierownicą, ale przez chwilę nie odpalał silnika, jakby potrzebował jeszcze momentu, by zebrać myśli i utrzymać w ryzach ton, który wciąż balansował na granicy chłodu i czegoś ostrzejszego.
OdpowiedzUsuń— Jeśli moja obecność ma cię tak drażnić — odezwał się w końcu, patrząc przed siebie — to w przyszłości skupię się na pracy zza biurka.
Nie brzmiało to jak groźba, raczej jak rzeczowa deklaracja. Ale pod spodem, w jego głosie, kryło się coś więcej, ciężar rezygnacji, której Sloane mogła nawet nie zauważyć, jeśli nie chciała słuchać uważnie.
Mówiąc to, czuł wewnętrzny konflikt. Z jednej strony naprawdę chciał dotrzymać słowa i odsunąć się od niej, skoro tego właśnie chciała. Z drugiej… sam widok jej wcześniej na tym murku utwierdzał go w przekonaniu, że trzymanie się z dala będzie błędem. Ale jego duma była zbyt mocno zakorzeniona, żeby teraz pozwolić sobie na słabość.
James doskonale wiedział, że potrafiłby pilnować jej z dystansu. Że mógłby siedzieć w czterech ścianach, patrząc w monitory i wysyłając innych tam, gdzie trzeba. Ale świadomość, że wtedy ktoś inny miałby wyciągać ją z tarapatów bolała go bardziej, niż chciałby przyznać. Dlatego teraz, patrząc na miasto rozciągające się przed maską samochodu, czuł, że mówi coś o wiele większego, niż ona była w stanie odczytać z tych kilku prostych słów.
Jeszcze niedawno leżała z nim w łóżku we Włoszech. Czuł jej oddech na swojej skórze, słyszał ten cichy, zaspany ton, którym mówiła tylko do niego. Wtedy wydawało się to tak proste jakby świat na chwilę zwolnił i pozwolił im udawać, że nic poza tym pokojem się nie liczy.
A teraz?
Teraz siedziała na tylnej kanapie jego samochodu jako żona Cartera Crawforda.
Nie tylko w teorii, nie jako plotka z brukowców, ale z pierścionkiem, obrączką i całym tym medialnym cyrkiem, który widział w internecie.
Zmiana była tak drastyczna, że gdyby ktoś opowiedział mu o niej miesiąc temu, uznałby to za kiepski żart.
A jednak tu byli.
On, w roli kierowcy i ochroniarza, z kamienną twarzą, bo nie mógł sobie pozwolić na nic więcej.
Ona, z tym samym spojrzeniem, które było zarezerwowane tylko dla niego, gdy wyciągał z jej włosów pojedyncze pasma po nocy, w której śmiała się cicho, leżąc obok niego.
James miał wrażenie, jakby ktoś brutalnie wyrwał mu tamtą wersję rzeczywistości z rąk i wcisnął w dłonie tę obecną: zimną, obcą, nieznośnie realną.
I choć nic po nim tego nie zdradzało, ta nagła przepaść między „wtedy” a „teraz” ciążyła mu jak cholera.
W milczeniu ruszył z miejsca, czując, jak napięcie w samochodzie jest niemal namacalne. Każdy jej ruch, każde westchnienie rejestrował odruchowo, choć patrzył tylko na drogę. Nie było w tym już tamtej swobody, kiedy potrafili w aucie rozmawiać godzinami, przekomarzać się albo milczeć w sposób, który nie ciążył. Teraz cisza była jak mur, którego żadne z nich nie chciało, albo nie potrafiło przeskoczyć.
Nie dodał, że przyjechał, bo widział nagranie z paparazzi i z każdym ujęciem czuł coraz większą wściekłość na to, że nie było go wtedy obok. Nie powiedział też, że żaden z ludzi, których mógłby wysłać, nie zareagowałby tak jak on, bo wbrew wszystkiemu wciąż znał ją lepiej niż ktokolwiek inny. Zamiast tego trzymał obie dłonie na kierownicy, skupiając wzrok na drodze i nie pozwalając sobie, by choć przez moment odszedł od tego chłodnego, profesjonalnego tonu.
JH
To, co powiedziała, zadziałało na niego wbrew jego woli. Siedział za kierownicą, skupiony na drodze, ale jej głos cichy, bez zwyczajowej zaczepki wbijał się w niego bardziej niż jakikolwiek krzyk. „To nie ty drażnisz mnie. Tylko ja ciebie.” brzmiało to jak dziwny rodzaj kapitulacji, a on nie był pewien, czy powinien to odebrać jako próbę skruchy, czy kolejną z jej gier.
OdpowiedzUsuńJeszcze kilka dni temu leżeli razem w łóżku we Włoszech. Była wtedy rozgrzana od jego dotyku, z półprzymkniętymi oczami i tym oddechem, który pamiętał aż za dobrze. Wtedy myślał, że zaczynają coś budować, coś realnego, nawet jeśli niebezpiecznie kruchego. A teraz siedziała z tyłu jego samochodu jako żona Cartera. Jego nazwisko w mediach znów wiązano z jej imieniem, a jego samego, choć tego jej nie mówił, szlag trafiał na samą myśl, że ktoś taki jak Zaire mógł ją wciągnąć jeszcze głębiej w swoje bagno.
Kiedy usłyszał jej słowa o Vegas, poczuł znajome, irytujące ukłucie gdzieś pod mostkiem. Nie wiedziała, nie pamiętała. Mogła kłamać. Mogła mówić prawdę. Tylko co z tego?
Chciał jej odpowiedzieć, wyrzucić wszystko, co myślał, ale powstrzymał się. Przez całą drogę trzymał ręce zbyt mocno na kierownicy, jakby to miało mu pomóc utrzymać się w ryzach. Bo prawda była taka, że jego duma wciąż była silniejsza niż potrzeba, żeby dać się jej wytłumaczyć.
Wiedział jedno, jeśli dopuści ją teraz choć na centymetr bliżej, zacznie znowu w nią wierzyć. A tego obiecał sobie już nigdy nie robić.
To, co mówiła, wcale mu nie pomagało. Jej głos, miękki, momentami niepewny, wbijał mu się pod skórę. Za dobrze pamiętał ten ton. Niósł ze sobą wspomnienia wieczorów, w których to właśnie on był jedyną osobą, przed którą zdejmowała maskę. Teraz musiał się przed tym bronić.
Kiedy powiedziała, że nie pamiętała za wiele z Vegas, przez ułamek sekundy miał ochotę zapytać, co dokładnie pamięta. Ale ugryzł się w język. Nie potrzebował jej odpowiedzi, bo tak naprawdę bał się, że ją usłyszy. Jeszcze kilka dni temu leżała z nim w łóżku we Włoszech, pachnąca morzem i jej ulubionym balsamem, a teraz… była żoną Cartera. Nawet jeśli jej słowa brzmiały jak tłumaczenie, to fakt pozostawał faktem. Wybrała jego.
Nie pozwolił sobie na odwrócenie głowy w jej stronę, choć czuł jej spojrzenie. Nie mógł zobaczyć w jej oczach czegoś, co złamie resztki jego obrony. Za dużo wysiłku kosztowało go zbudowanie tego muru, żeby rozwaliła go jednym zdaniem i tym swoim półuśmiechem, który potrafił go rozbroić w sekundę.
To, że siedziała teraz z tyłu, a nie obok, paradoksalnie było ratunkiem. Łatwiej było mu udawać, że to już tylko praca, że wiezie klientkę, której bezpieczeństwo jest jego obowiązkiem. A nie kobietę, której dotyk jeszcze niedawno znał na pamięć.
Chciałby uwierzyć, że to wszystko to tylko pomyłka, że Carter jest epizodem, a nie wyborem. Ale wiedział, jak kończy się uleganie takim złudzeniom. Raz już zapłacił za to zbyt wysoką cenę. Dlatego pozostał niewzruszony. Nawet jeśli w środku wszystko w nim krzyczało,.
James w końcu przerwał ciszę, choć zabrzmiało to tak, jakby każde słowo musiał odważyć, zanim je wypuścił.
— Nie drażnisz mnie, Sloane — powiedział spokojnie, bez cienia ironii czy złości, ale też bez tej miękkości, którą kiedyś potrafił w nią wpleść.
To była prawda. Ona sama w sobie go nie drażniła. Drażniło go to, co między nimi zostało po wszystkim, te niedopowiedzenia, decyzje, których już nie dało się cofnąć, i to, że jeszcze kilka dni temu zasypiała obok niego, a dziś nosiła na palcu obrączkę innego mężczyzny. Drażniła go świadomość, że nadal chciałby jej dotknąć, choć wiedział, że nie ma już do tego prawa.
— Po prostu… — urwał na moment, jakby szukał odpowiednich słów, ale jednocześnie nie chciał, żeby zabrzmiały zbyt osobiście.
OdpowiedzUsuńPo prostu…
…cholernie boli, że już nie jesteś moja.
…wkurwia mnie, że wciąż pamiętam dotyk twojej dłoni na moim karku i że ten obraz miesza się teraz z błyskiem pierścionka, który nosisz dla niego.
…nienawidzę tego, że część mnie wciąż chce cię chronić, nawet jeśli sama robisz wszystko, żeby wpakować się w kłopoty, od których nie będę mógł cię wyciągnąć.
…nie mogę pogodzić się z tym, że tamta noc we Włoszech znaczyła dla mnie wszystko, a dla ciebie nic.
…nie wiem, czy bardziej boli mnie to, że cię straciłem, czy to, że w ogóle cię miałem.
…chciałbym móc ci powiedzieć, żebyś została. Ale wiem, że i tak byś odeszła.
— …sytuacja jest, jaka jest. — dokończył chłodno, urywając temat tak, jakby to miało go definitywnie zamknąć.
Sytuacja wyglądała tak, że siedziała obok. W jego samochodzie. Z pierścionkiem Cartera na palcu. I próbowała zachowywać się tak, jakby to wszystko nie miało znaczenia. Jakby nie rozdarła go na pół, wracając do człowieka, który od dawna był na celowniku służb, a którego James traktował jak zagrożenie. Jakby nie wyrwała mu z rąk czegoś, co nawet nie zdążyło w pełni powstać.
Miał ochotę powiedzieć, że pamięta każdy cholerny szczegół z Włoch. Każde jej spojrzenie, każdy dotyk. Miał ochotę zapytać, jak mogła zamienić to na Cartera i jego świat, pełen syfu, w którym utonie, jeśli nie zacznie słuchać ludzi, którzy chcą ją chronić. Ale trzymał język za zębami. Bo nie mógł pozwolić sobie na to, żeby zabrzmieć, jakby mówił to z zazdrości.
James w końcu oderwał wzrok od drogi na tyle, by na moment zerknąć w lusterko, w którym odbijała się jej twarz. Czuł, jak napięcie w nim powoli, ale boleśnie, ustępuje miejsca zmęczeniu.
— Przepraszam… — powiedział cicho, niemal jakby nie chciał, żeby te słowa zabrzmiały zbyt głośno. — Za to, że byłem nieprzyjemny.
Głos miał spokojny, ale w środku wcale spokojny nie był. Te słowa nie znosiły tego, co powiedział wcześniej, nie wymazywały chłodu, którym ją oblał. Ale przynajmniej były namiastką mostu nad tą przepaścią.
JH
Skinął tylko głową, nie patrząc na nią w lusterku.
OdpowiedzUsuń– Dobrze. – padło z jego ust cicho, bez żadnego zniecierpliwienia, które jeszcze godzinę temu miał na końcu języka. – Zatrzymamy się.
Zawrócił na najbliższym skrzyżowaniu, kierując się w stronę znanego mu całodobowego drive-thru. Znał trasę na pamięć, jeździł tędy wiele razy, ale nigdy z taką świadomością, że każda minuta jest trochę ostatnia.
Czuł jej obecność z tyłu. Ten cholerny zapach, którym przesiąkła cała tapicerka jego samochodu, mieszał się z jego perfumami i przypominał mu rzeczy, o których powinien zapomnieć. I może potrafiłby, gdyby nie siedziała tak blisko, pochylona chwilę wcześniej pomiędzy siedzeniami, tak że czuł jej oddech na karku.
Zatrzymał się w kolejce do okienka. Światła czerwonych liter odbijały się w jego dłoniach na kierownicy. Otworzył szybę, nie patrząc na nią, choć czuł, że go obserwuje.
– Co chcesz? – zapytał spokojnie.
Patrzył na rozświetlone menu, jakby skupienie wzroku na czymkolwiek innym niż ona mogło mu pomóc, ale myślami był zupełnie gdzie indziej.
Z każdą minutą coraz mocniej upewniał się w tym, co przeczuwał od dawna, że praca przy niej, po tym wszystkim, była błędem. Nie tylko zawodowym. Osobistym przede wszystkim.
Powinien był wtedy, kiedy jeszcze miał okazję, całkiem się przenieść. Zniknąć z jej orbity, przestać być tym, który pojawia się, gdy świat jej się wali. Bo teraz każdy taki moment, każda podróż w tym samym aucie, każde jej spojrzenie, każde słowo… były jak powrót do czegoś, czego nie mógł już mieć.
Kiedy podał zamówienie do okienka, jego ton był spokojny, wręcz bezosobowy, jakby chciał tym samym odgrodzić się od wszystkiego, co siedziało mu w głowie. Po kilku minutach papierowa torba z jedzeniem wylądowała na siedzeniu obok, a on ruszył powoli, nie odzywając się ani słowem.
Jej głos, cichy, niemal zawstydzony, rozciął ciszę w samochodzie jak nóż. Bardzo mnie nienawidzisz?
Przez sekundę miał wrażenie, że mu zabrakło powietrza. Patrzył przed siebie, na równy pas świateł ulicznych, które odbijały się w przedniej szybie. W środku jednak coś w nim drgnęło, w niewłaściwy sposób. Nie… on jej nie nienawidził. Problem był inny. On jej chciał. Chciał cholernie mocno, a nie miał prawa. Nie teraz. Nie po tym wszystkim. Nie od razu odpowiedział. W tej jednej, przeciągniętej chwili przeleciały mu w głowie obrazy, które przez ostatnie dni próbował w sobie zakopać. Chciał jej powiedzieć, że nienawidzi… ale nie jej. Nienawidzi tego, co z nimi zrobiła. Tego, co musiał oglądać z boku. Nienawidzi tego, że pamięta te wszystkie wspólne noce, rozmowy, spojrzenia trwające odrobinę za długo. Tego, że była w tym wszystkim taka prawdziwa a jednocześnie nieszczera.
— Nie, Sloane… — odpowiedział w końcu cicho, krótko, bez patrzenia na nią. — Nie nienawidzę cię.
Reszta została w jego głowie, niewypowiedziana, duszna i ciężka.
Na zewnątrz trzymał kamienną twarz, ręce pewnie na kierownicy. W środku czuł się tak, jakby ktoś wbił mu nóż między żebra i powoli obracał.
— Próbuję się w tym wszystkim jakoś odnaleźć — powiedział spokojnie, choć w środku każde słowo brzmiało ciężej, niż chciał.
Głos miał przytłumiony, jakby bardziej mówił to do siebie niż do niej, ale wystarczająco wyraźny, żeby Sloane usłyszała.
Siedząc tam w półmroku, z dłońmi opartymi o kierownicę, miał wrażenie, że próbuje poukładać puzzle, w których połowa elementów została spalona.
Próbował się odnaleźć w pracy, która nagle przestała być tylko pracą, w tej nowej, chłodnej dynamice między nimi, w świadomości, że jeszcze kilka dni temu leżeli razem we Włoszech, a teraz była żoną Cartera.
To było jak stąpanie po cienkim lodzie. Każdy krok wymagał kontroli, bo jedno słowo, jeden gest, mógł sprawić, że pęknie wszystko, co z takim trudem trzymał w sobie.
OdpowiedzUsuńWięc siedział, milczał i patrzył przed siebie, pozwalając, by szum klimatyzacji zagłuszał to, co naprawdę chciałby jej powiedzieć.
Zjechał w boczną ulicę, mijając znajome skrzyżowania, aż w końcu skręcił w podjazd prowadzący do podziemnego parkingu jej apartamentowca. Światła reflektorów odbijały się od betonowych ścian, a echo silnika niosło się w ciasnej przestrzeni.
Podjechał na jej stałe miejsce, zatrzymał samochód i wrzucił bieg jałowy. Przez chwilę siedział w ciszy, opierając dłoń o kierownicę, zanim odwrócił głowę w jej stronę.
— Mogę ci w czymś jeszcze dzisiaj pomóc? — zapytał.
Patrzył na nią uważnie, jakby chciał się upewnić, że naprawdę nie zostawia jej z czymś, co wymaga jego interwencji. A jednocześnie w środku miał wrażenie, że to pytanie jest dużo szersze, niż powinno i że sam nie chciałby usłyszeć na nie szczerej odpowiedzi.
JH
James przez chwilę siedział w milczeniu, opierając łokieć o krawędź drzwi i spoglądając gdzieś w głąb przyciemnionego parkingu. Jej „dziękuję” i „przepraszam” zawisły w powietrzu jak coś, czego nie był pewien, czy chce przyjąć. Czuł w sobie napięcie, które od kilku dni nie dawało mu spokoju, odkąd dowiedział się tym, że Sloane wróciła do Cartera, że poszła do niego od razu po powrocie z Włoch. Jeszcze kilka dni temu trzymał ją w ramionach, w łóżku we włoskim apartamencie, a teraz siedziała metr od niego jako żona innego faceta. I to nie byle jakiego.
OdpowiedzUsuńSpojrzał na nią, nie od razu odpowiadając. Widział, że coś w niej się tli, że chce mu coś powiedzieć, ale rezygnuje. Może to lepiej, bo nie wiedział, czy byłby gotów na to, co mogłaby wyrzucić z siebie. Wciąż próbował znaleźć swoje miejsce w tym wszystkim. Od początku mówił sobie, że musi zachować dystans, że nie może pozwolić, by emocje decydowały o jego ruchach. A jednak tu był, nie wysłał nikogo innego, tylko sam po nią pojechał.
— Nie musisz… — powiedział spokojnie, choć głos miał lekko ochrypły od tłumionych emocji.
— To nie Clara mnie o to prosiła.
Przesunął dłonią po kierownicy, jakby szukał w tym ruchu ujścia dla nerwów.
— Zaplanujemy wszystko tak, żeby było… odpowiednio. Żebyś miała swój spokój. I żebym ci nie wchodził w drogę.
Westchnął, opierając plecy o fotel, jakby próbował odsunąć się od jej słów, ale wcale mu się to nie udawało.
W myślach krzyczał, żeby to wszystko odkręciła. Żeby powiedziała, że to był błąd. Że wciąż go chce, że wciąż go wybiera. Ale zamiast tego utrzymywał kamienną twarz, bo wiedział, że każde odsłonięcie skończy się kolejnym ciosem. Jego duma nie pozwalała jej pokazać, jak bardzo to wszystko go boli. Jak bardzo kusiło go, żeby wysiąść z auta, obejść je, otworzyć jej drzwi i po prostu zabrać ją stąd, gdziekolwiek, byle daleko od tego wszystkiego.
Patrzył na nią jeszcze moment, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół, nie w sposób czuły, ale z tym chłodnym skupieniem człowieka, który wie, że nie może sobie pozwolić na żaden niekontrolowany ruch. Potem odwrócił się z powrotem, sięgnął do przycisku i odblokował drzwi po jej stronie.
— Idź. Odpocznij.
I choć słowa były proste, w jego głowie wrzało od myśli, których nigdy nie zamierzał wypowiedzieć. Bo wiedział, że jeśli to zrobi, już nigdy nie będzie odwrotu.
Sloane wysiadła bez słowa, zamykając drzwi tak, że dźwięk odbił się w zamkniętej przestrzeni podziemnego parkingu. James patrzył jeszcze przez chwilę, jak oddala się w stronę wind, a potem wcisnął pedał gazu i wyjechał z miejsca.
Jechał już kilka minut, starając się wyrzucić z głowy jej spojrzenie, kiedy kątem oka wychwycił coś na tylnym siedzeniu. Skórzany pasek, błysk metalu na zapięciu. Torebka.
Sięgnął po telefon, wybierając jej numer. Odezwał się jednak jedynie przytłumiony dźwięk wibrującego aparatu, z torebki.
— Kurwa… — syknął pod nosem, uderzając lekko dłonią w kierownicę.
Zacisnął szczękę, zawrócił na najbliższym skrzyżowaniu i ruszył z powrotem w stronę apartamentowca.
James zaparkował ponownie na tym samym miejscu co wcześniej, wyłączył silnik i chwycił torebkę z tylnego siedzenia. James wysiadł z samochodu, trzymając jej torebkę w dłoni. W windzie patrzył tylko w jeden punkt. Nie musiał czekać długo. Gdy drzwi windy rozsunęły się z miękkim dźwiękiem, Sloane wyszła jakby prosto z sennego obrazu, miała na sobie ten swój czarny, jedwabny szlafrok, którego połysk łapał każde światło w holu. Materiał przesuwał się po jej ciele z każdym krokiem, ukazując fragmenty nagiej skóry w sposób, który był niemal prowokacją.
Była zaskoczona, najpewniej nawet nie zauważyła, że nie zabrała ze sobą torebki ani telefonu. Podeszła wolnym krokiem, a on przez krótką chwilę miał wrażenie, że czas się zatrzymał. Czuł, jak napięcie zaczyna mu ściskać żołądek, jak w jednej sekundzie mógłby zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło się wcześniej, wyjść jej naprzeciw i po prostu ją pocałować.
Zacisnął jednak palce na pasku torebki, unosząc ją nieco do góry, jakby ten gest miał go przywrócić do rzeczywistości.
OdpowiedzUsuń— To chyba twoje…
Stał w miejscu, patrząc, jak zbliża się z tym swoim pozornie obojętnym wyrazem twarzy, który tak doskonale maskował wszystko, co działo się pod powierzchnią. Podeszła bliżej, wyciągając rękę po torebkę, a James poczuł, że jeśli zrobi jeszcze jeden krok w jej stronę, to po prostu się pochyli i ją pocałuje. Byłby w stanie przysiąc, że wystarczyłaby sekunda, może nawet pół. Szybko odgonił od siebie te myśli, niemal brutalnie odcinając je w połowie. Zaciągnął w płuca powietrze, jakby potrzebował tlenu, żeby odzyskać kontrolę, i wyprostował się, podając jej torebkę bez żadnego zbędnego gestu. Nie pozwolił sobie nawet na sekundę dłużej zatrzymać wzroku na linii jej obojczyka, na miękkim połysku materiału.
— Zostawiłaś w samochodzie — powiedział chłodno, jakby właśnie ta obojętność miała uratować go przed zrobieniem czegokolwiek głupiego.
Stał wciąż w progu, gotów odwrócić się i odejść, jak tylko odbierze od niego swoją własność. Zanim cokolwiek między nimi zdąży wymknąć się spod kontroli.
JH
James stał w progu, trzymając jej torebkę w dłoni. Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, próbując utrzymać głos w neutralnym tonie, choć w środku czuł, jak wszystko się w nim napina. Wracał, bo gdzieś po drodze, kiedy ta skórzana rączka mignęła mu w świetle latarni na tylnym siedzeniu, poczuł w środku coś, czego nie potrafił zignorować. Mógł ją zostawić, oddać to komuś innemu, nawet wysłać kurierem, ale… nie zrobił tego. I teraz, stojąc w progu jej apartamentu, z jej torebką w dłoniach, miał wrażenie, że cała ta wyprawa była tylko wymówką. Pretekstem, by znów znaleźć się w tej samej przestrzeni, czuć jej obecność tak blisko, że mógłby przysiąc, iż wystarczy jeden ruch, by wszystko wróciło.
OdpowiedzUsuń— Tak. Po to wróciłem — powiedział krótko, z tym swoim spokojem, który tak często maskował to, co naprawdę w nim siedziało.
Chciał, żeby zabrzmiało to jak zwykłe stwierdzenie faktu, ale sam słyszał, że gdzieś między słowami czai się coś więcej, może wyrzut, a może cień tego, czego próbował się pozbyć. Patrzył na nią z tym swoim opanowaniem, ale wewnętrznie aż krzyczał, żeby tego nie przedłużała. Żeby nie szukała w jego powrocie czegoś więcej, niż było w stanie mu przejść przez usta.
Bo prawda była taka, że wrócił właśnie po to i tylko po to, a jednocześnie zupełnie nie tylko po to.
Gdy ich palce zetknęły się przy przekazaniu torebki, James poczuł znajome, niebezpieczne ciepło rozchodzące się po dłoni. Sloane nie cofnęła ręki, wręcz przeciwnie zostawiła między nimi ten milimetr dotyku, który sprawiał, że powietrze gęstniało z każdą sekundą.
W środku czuł się rozdarty. Chciał tego przedłużonego kontaktu, tej niepotrzebnej bliskości, która karmiła coś, co próbował w sobie zagłuszyć. Jednocześnie nie chciał, bo wiedział, że jeśli nie przerwie teraz, jeśli pozwoli jej jeszcze przez moment trzymać jego palce w swoich, to będzie krok od miejsca, z którego nie będzie powrotu.
Czekał. Wpatrzony w nią, gotów na każdy możliwy rozwój sytuacji. Gotów na to, że się odsunie i na to, że zrobi coś zupełnie odwrotnego.
Każdy jej ruch wydawał się zbyt powolny, jakby testowała jego cierpliwość. Każdy centymetr, o który się zbliżała, był dla niego wyraźnym ostrzeżeniem, że powinien się odsunąć… a jednak stał w miejscu. W głowie alarm, w ciele niewypowiedziane oczekiwanie. I gdzieś pod tym wszystkim czaiła się chęć ucieczki. Chęć odwrócenia się, rzucenia krótkiego „dobranoc” i zejścia z tej cienkiej linii, po której balansował.
Ale został. Patrząc, czekając, i czując, jak ta chwila przeciąga się w nieskończoność.
Jej dłonie znalazły się na jego twarzy szybciej, niż zdążył o tym pomyśleć.
A potem jej usta dotknęły jego miękko, pewnie, jakby robiła to nie pierwszy raz, a ostatni, i chciała zapamiętać każdy szczegół.
Przez ułamek sekundy na to pozwolił, zbyt krótki, by mógł to nazwać świadomą decyzją, ale wystarczający, żeby w środku coś w nim drgnęło. Nie ruszył się, nie zaprotestował, nawet oddychał tak, jakby wcale nie chciał przerwać.
Znał ten smak, ten nacisk, ten sposób, w jaki zawsze próbowała całować tak, jakby chciała przekazać wszystko, czego nie mówiła na głos.
I wtedy, jakby nagle oprzytomniał, poczuł w sobie spięcie. Jakby ten moment przekroczył granicę, której nie miał prawa dopuścić.
Coś w nim zaskoczyło. Złość?
Nie, to raczej nagłe, brutalne przypomnienie, że to nie jest jego miejsce, nie jego rola, nie jego prawo. Jego ręce odnalazły jej nadgarstki. Mocno, ale nie brutalnie, odsunął ją od siebie na wyciągnięcie ramion, wbijając w nią spojrzenie pełne napięcia.
— Co ty robisz? — warknął cicho, a w jego głosie pobrzmiewało coś więcej niż gniew. Była tam frustracja, obrona resztek granic, które starał się utrzymać, i to ukryte gdzieś pod spodem… rozczarowanie, że w ogóle musiał ten moment przerwać.
— Do cholery, Sloane…
OdpowiedzUsuńJego palce zacisnęły się mocniej na jej nadgarstkach, a w oczach błysnęło coś ostrzejszego niż zwykła złość.
— Myślisz, że możesz tak po prostu… — urwał, jego głos był o ton niższy, przeciągnięty gniewem, którego nie próbował maskować.
— Nie jestem twoją zabawką, Sloane. Nie będę tu po to, żebyś mogła sprawdzić, czy jeszcze mnie masz na smyczy.
Puścił jej nadgarstki i zrobił krok w tył, jakby chciał odciąć się od tej bliskości, od tej pokusy, którą niosła. Jakby chciał zakończyć tę scenę… ale w tej samej chwili coś w nim pękło.
Złość, napięcie i ten cholerny głód, który nosił w sobie przebiły się przez rozsądek szybciej, niż zdążył pomyśleć. Jeszcze sekundę temu chciał ją odepchnąć, zamknąć ten temat raz na zawsze, a teraz już skracał dystans jednym, zdecydowanym ruchem. Chwycił ją za kark, palce mocno wplatając w jej włosy i bez słowa przyciągnął do siebie. Ich usta zderzyły się w pocałunku, który pachniał złością i tęsknotą. To nie był delikatny gest, to był wybuch, niekontrolowany i desperacki. Jakby chciał w niej utopić cały ten gniew, cały żal, całą bezsilność.
Pocałunek był surowy, rozedrgany od sprzecznych emocji, jednocześnie karał i błagał, żeby odwzajemniła. Nie myślał, nie planował. Po prostu tonął w tym, co od dawna próbował w sobie stłumić, a każdy ułamek sekundy sprawiał, że odsuwał się coraz dalej od granicy, której miał już nigdy nie przekroczyć.
JH
James czuł, jak jej słowa rozcinają w nim coś, czego od dawna starał się nie dotykać. „Zostań, proszę” brzmiało w jego głowie, jakby próbowała wyrwać mu z serca ostatnią część, którą trzymał tylko dla siebie. Jej zapach, ciepło, ten znajomy smak, wszystko uderzyło w niego naraz. Czuł, jak dłonie same wędrują na jej kark, jak przyciąga ją jeszcze bliżej, jakby bał się, że jeśli puści, zniknie na zawsze.
OdpowiedzUsuńOddychał nierówno, wplątując palce w jej włosy. W środku czuł wściekłość na nią, na siebie, na to, że znów znaleźli się w tym samym miejscu, choć oboje wiedzieli, że powinni stać po dwóch różnych stronach. W tej świadomości było coś duszącego. Oderwał usta od jej ust, ale nie cofnął się od razu ich czoła zetknęły się, a oddechy mieszały. Patrzył na nią z bliska, jego spojrzenie było ciężkie od tego, czego nie powinien czuć, a czuł.
— Nie wiesz, o co prosisz… — wyszeptał nisko, prawie jak ostrzeżenie, ale nie cofnął się ani o centymetr. Jego dłonie wciąż były na jej plecach, trzymały ją tak, jakby instynktownie bał się, że jeśli poluzuje uchwyt, ona się rozpadnie. Albo on.
Czuł, że jeszcze jeden jej oddech na jego ustach, jeszcze jedno drżenie jej ciała w jego ramionach i przestanie walczyć. I zostanie.
Choć wiedział, że to będzie gwóźdź do trumny.
Jego spojrzenie przyciemniało, a oddech stał się cięższy, jakby nagle w nim pękło to ostatnie zabezpieczenie, które trzymało go w ryzach.
Nie odpowiedział od razu. Zamiast tego, powoli, niemal ostrożnie, wsunął dłonie pod jedwab szlafroka, czując pod palcami ciepło jej skóry. Materiał ześlizgiwał się po jej ramionach przy każdym jego ruchu, aż wydawało się, że zaraz zsunie się z niej całkiem.
Dotykał jej tak, jak nie dotykał jej od dawna, pewnie, stanowczo, ale z tą znajomą, rozbrajającą czułością, która kiedyś potrafiła sprawić, że Fletcher na moment milkła i przestawała grać swoją rolę. Jego kciuki zatoczyły powolne kręgi po bokach jej talii, jakby chciał w ten sposób odtworzyć w pamięci każde miejsce, które kiedyś znał na pamięć.
— Nie powinniśmy… — mruknął, choć brzmiało to jak połowiczna próba odwiedzenia samego siebie od tego, co już robił. Czuł jej zapach, czuł, jak jej ciało instynktownie wygina się w jego stronę, i wiedział, że jeśli teraz się cofnie, będzie to wbrew każdemu pragnieniu, które w nim narastało w ciągu ostatnich tygodni.
Jej szlafrok rozchylił się szerzej, a jego palce wędrowały coraz wyżej, jakby sam nie był w stanie zdecydować, czy chce ją przyciągnąć do siebie mocniej, czy po prostu zatrzymać ten moment jak najdłużej.
Jego dłonie powędrowały wyżej, wzdłuż linii jej pleców, a jedwab szlafroka pod jego palcami ustępował coraz bardziej, jakby sam materiał nie miał odwagi ich zatrzymywać. Przesunął kciukami po jej żebrach, a potem wyżej, aż do miękkiej krzywizny piersi, dotykając jej tak, jakby musiał upewnić się, że naprawdę stoi przed nim, że to nie jest kolejne wspomnienie, które go dręczyło nocami.
Jej ciało drżało pod jego dotykiem, a każdy jej głębszy oddech sprawiał, że przysuwał się bliżej. Pocałował ją mocniej, bardziej zachłannie, jakby każde kolejne zetknięcie ust miało być tym ostatnim.
James przesunął dłońmi po jej biodrach i przyciągnął ją do siebie tak, że poczuła, jak bardzo tęsknił za jej bliskością. Oddychał nierówno, czując, jak dawno skrywana potrzeba miesza się w nim z gniewem i tęsknotą.
Jego palce wplatały się w jej włosy, głowa lekko odchyliła się w bok, kiedy jego wargi odnalazły wrażliwe miejsce tuż pod uchem.
— Nawet nie wiesz… — wymamrotał między pocałunkami, pozwalając, by jego usta zsunęły się niżej, wzdłuż linii jej szyi. — …jak mi tego brakowało.
Wszystko w nim mówiło, że powinien się odsunąć… ale wszystko w nim też krzyczało, żeby w końcu przestać uciekać. Czuł, że jest o krok od tego, żeby przestać myśleć o wszystkim: o Carterze, o obrączce na jej palcu, o tym, kim dla siebie teraz są i po prostu wziąć to, czego oboje chcieli.
🔥
James patrzył na nią w milczeniu, jakby każdy ruch, każdy oddech Sloane wbijał się w niego ostrzem. Widział, jak szlafrok osuwa się z jej ramion i w jednej chwili powietrze między nimi zgęstniało jeszcze mocniej. Sam fakt, że potrafiła rozebrać się tak bez zawahania, tak bezwstydnie, rozdzierał go na pół. Jedna część chciała cofnąć się, zamknąć za sobą drzwi i udawać, że nic się nie wydarzyło. Druga, ta, której teraz nie potrafił uciszyć, ciągnęła go ku niej z siłą, przed którą nie miał już obrony.
OdpowiedzUsuńKiedy pociągnęła go lekko za koszulę, dał się poprowadzić. Kroki stawiał ciężko, z zawziętością człowieka, który walczy ze sobą, a i tak już wie, że przegra. Nie spuszczał z niej wzroku nawet na moment, jakby bał się, że jeśli odwróci głowę, czar pryśnie.
Wciąż był ubrany, a ona naga, i ten kontrast uderzył w niego mocniej niż cokolwiek innego. To nie był przypadek, ona chciała go wciągnąć do swojego świata, rozbroić, rozebrać z tej całej kamiennej fasady, którą wokół siebie zbudował. Wiedział o tym. I wiedział, że nie potrafi odmówić. Zatrzymał ją, zanim zdążyła zrobić kolejny krok w tył. Koszula napięła się pod jej palcami, kiedy nachylił się nagle, by znów zagarnąć jej usta brutalnym, łapczywym pocałunkiem. Dłonie, które jeszcze chwilę temu ściskały materiał jej szlafroka, teraz objęły jej nagie ciało, jedna zacisnęła się na talii, druga na karku, przyciągając ją do siebie tak, jakby chciał ją wtopić w siebie.
Czuł gorąco jej skóry pod opuszkami palców, każdy mięsień drżał, odpowiadając na jego dotyk. Oddychał ciężko, jakby brakowało mu powietrza, jakby jej bliskość paliła go od środka. I mimo całej świadomości tego, że robią coś, czego nie powinni, nie potrafił się cofnąć.
— Cholera, Sloane… — wymknęło mu się między pocałunkami, głosem zachrypniętym, pełnym napięcia i sprzeczności.
Nie było już odwrotu.
Kiedy wsunęła dłonie pod jego koszulę, poczuł, jak resztki zdrowego rozsądku wyślizgują mu się z rąk. Popchnął ją lekko w stronę ściany, nie odrywając ust od jej szyi, dłonie na jej biodrach wyznaczały tempo, które przyspieszało wraz z każdym jej cichym westchnieniem. Plecami uderzyła o ścianę.
Nie było w tym seksie grama chłodnej kontroli, którą James zwykle potrafił utrzymać. Była furia, tęsknota, pragnienie i żal, sklejone w coś, co eksplodowało w każdej sekundzie ich ruchów. Ich pocałunki były jak walka, pełne gryzienia, szarpania, natarczywości. Ręce Jamesa przesuwały się po jej ciele tak, jakby chciał zapamiętać każdą linię, każdy kształt, jakby wiedział, że już nigdy więcej tego nie dotknie. Sypialnia była ledwie metry dalej, ale ledwo do niej dotarli, potykając się o własne pożądanie. Kiedy James położył ją na łóżku, nie było już miejsca na żadne hamulce. Chciał jej całej, chciał tej niezdrowej intensywności, którą tylko ona potrafiła wywołać. To, co działo się między nimi, było inne niż kiedykolwiek wcześniej. Nie zwykła bliskość. Każdy ruch, każde pchnięcie było nasycone skrajnymi emocjami. On dawał upust gniewowi i tęsknocie, ona desperacji i potrzebie zatrzymania jej przy sobie. Sypiali ze sobą wcześniej, ale to… to było jak wojna i pojednanie w jednym.
Ich oddechy mieszały się w ciemności. Wzajemne jęki brzmiały jak echo wyrzucanych z siebie emocji, których żadne z nich nie umiało nazwać. Ona chwytała go paznokciami, zostawiając czerwone ślady na jego plecach, a on zaciskał dłonie na jej biodrach tak.
Gdzieś między bólem a rozkoszą była miłość. Niewypowiedziana, nieprzyznana, ale obecna w tym, jak ich ciała znajdowały rytm, w tym, jak patrzyli na siebie w chwilach krótkiego zatrzymania, w tym, jak żadne nie chciało puścić drugiego, jakby to był koniec świata.
A gdy w końcu przyszła ulga, nie było w tym nic lekkiego. To nie było zwykłe spełnienie. To była erupcja wszystkiego, co w nich narastało przez miesiące. Sypialnia pachniała pożądaniem i czymś, co oboje wiedzieli, że już nigdy nie da im spokoju.
James opadł obok niej ciężko, wciąż czując, jak jej ciało drży. Nie spojrzał od razu. Oddychał, jakby przebiegł maraton. Wiedział, że zrobili coś, czego nie da się cofnąć. Ale w tej jednej chwili, z jej paznokciami wciąż wbitymi w jego skórę i oddechem gorącym na jego szyi, nie żałował niczego. Przyciągnął ją do siebie, wtulając twarz w jej włosy, wdychając znajomy zapach jej skóry. W głowie miał chaos. Jeszcze przed chwilą byli ogniem, który miał ich spalić, a teraz, w tej ciszy, dochodziło do niego, co właśnie zrobili. Była cudzą żoną. Była wszystkim, czego nie mógł mieć. A mimo to miał ją w ramionach. Trzymał ją tak, jakby mógł ją zatrzymać przy sobie na zawsze, choć wiedział, że to złudzenie, że za kilka godzin to się skończy. Z każdą kolejną sekundą docierało do niego, że to nie był zwykły seks. To było coś, co rozdarło go od środka.
OdpowiedzUsuńCzuł jej ciepło, jej nagie ciało wtulone w niego i to sprawiało, że wcale nie chciał jej puszczać. Bał się, że jeśli puści, to znów będzie musiał wrócić do tej pustki, w której żył bez niej.
Pocałował jej skroń, bez słowa. Nie umiał znaleźć odpowiednich. Bo co miałby powiedzieć? Że ją kocha? Że nienawidzi siebie za to, że nie umie jej odpuścić? Że nie ma w nim siły na kolejne pożegnanie, ale wie, że ono nadejdzie? Że nienawidzi jej za to, że nie jest jego? Że nie przeżył takiej nocy nigdy wcześniej i wie, że to go złamie?
Chciał zatrzymać tę chwilę, choćby miała być ostatnią. Bo wiedział, że nie dostanie od życia nic więcej.
JH
Dni mijały szybko, jakby ktoś przewijał taśmę. Cały chaos po „niespodziewanym ślubie” nie ucichł, wręcz przeciwnie, branża żyła tym na okrągło. Carter się tym cieszył. Cała sala konferencyjna mogła mu prawić morały, Clara mogła walić tekstami o dnie i dorosłości, ale Carter wiedział jedno, ten szum to złoto. Nie do kupienia żadnymi pieniędzmi. Media same budowały im narrację, a oni musieli tylko dać się fotografować i wyglądać, jakby to wszystko było częścią planu. Każdy ich ruch odbijał się echem, a on wiedział, jak grać tą melodią.
OdpowiedzUsuńPortale prześcigały się w interpretacjach. Jedni pisali, że to wielka historia miłosna rodem z filmu, inni, że najgłupszy skandal roku.
„Ślub stulecia czy pijacki wybryk? Sloane Fletcher i Zaire szokują branżę” pisał Rolling Sound Magazine; „Sloane Fletcher została żoną złego chłopca rapu. Romans, który może ją zniszczyć”, wprost z New York Daily Press; „Zaire i Sloane Fletcher – miłość czy PR-owa ustawka?” zastanawiali się redaktorzy Variet; „It couple czy disaster couple? Media społecznościowe podzielone” głosił BuzzTalk
„Sloane Fletcher-Crawford: gwiazda, która poślubiła chaos” wprost z Vogue Digital
Do tego dziesiątki memów, z które bawiły go najbardziej. Raz porównywano ich do Bonnie i Clyde’a, raz do pijanych studentów w Vegas,.
I właśnie to go kręciło najbardziej, nie mogli być nijacy. Byli tematem. Carterowi to pasowało idealnie, bo nieważne, co pisali, ważne, że ich nazwiska grzały czołówki.
Wszedł do apartamentu Sloane jak do siebie. Nie czekał na zaproszenie, nie pukał, nie sprawdzał czy w ogóle ma dobry timing. Tak działał. Albo się przyzwyczajasz, albo wypadasz z gry. Drzwi zatrzasnęły się za nim, a on już rzucał na blat kuchenny świeżo pachnący drukiem numer „New York Weekly”.
— Dzień dobry, Mrs. Crawford — rzucił, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie, że nazywa ją żoną. Nawet nie dał jej czasu na reakcję, podszedł bliżej, schwycił ją za biodro i bez skrępowania przyciągnął do siebie, całując na powitanie. Krótko, pewnie, tak jakby od zawsze miał do tego prawo. Gazetę rzucił na stolik przed nią tak, żeby sama zobaczyła.
Okładka była krzycząca. „Małżeństwo roku czy największy skandal branży?”. Zdjęcie zrobione przed jubilerem: Sloane w jego ramionach, oboje roześmiani, pierścionek lśniący na jej dłoni jak reflektor w ciemności. Fotograf uchwycił moment, w którym Carter całował ją w policzek. Wyglądali jak cholerny plakat do filmu romantycznego. I właśnie dlatego to trafiło na pierwszą stronę.
Oparł się swobodnie o stół, wskazując palcem na gazetę jak na dzieło sztuki:
— Zrobili z nas amerykański sen w pigułce. Skandal, glamour, młodość, miliony w tle.
Uśmiechnął się szerzej, tym razem bardziej do siebie niż do niej.
— Ty wyglądasz jak gwiazda, ja jak facet, który wyrwał nagrodę życia. Twoja święta Clara będzie musiała w końcu przełknąć ten obrazek — rzucił z tym swoim szerokim, zuchwałym uśmiechem.
— Jesteśmy oficjalnie w obiegu. Już nie ma odwrotu.
Zerknął na nią spod przymrużonych powiek.
— I nie mów, że ci się nie podoba.
Pochylił się w jej stronę i pocałował a potem oderwał się od jej ust z tym cholernym samozadowoleniem, które nosił jak własny garnitur.
— Trzeba to opić, skarbie — rzucił z rozbawieniem, jakby to był ich wielki triumf, a nie medialny cyrk.
Bez słowa złapał dwa kieliszki z witryny i odstawił je obok gazety, która leżała teraz na blacie jak trofeum.
Potem ruszył w stronę barku, jakby znał każdy kąt tego apartamentu. Otworzył szafkę, przesunął dłonią po butelkach i wyciągnął jedną z tych, które wyglądały jak warte więcej niż niejedna miesięczna pensja. Uniósł brew z uznaniem.
Przesunął wzrokiem po wnętrzu, szukając otwieracza. Sięgnął po scyzoryk, który leżał rzucony między szkłem a butelkami. Zabawka z grawerem. Zaire obrócił go kilka razy w palcach, jakby ważył, co z nim zrobić. Metal błysnął w świetle, a inicjały „J.H.” były wyryte dokładnie tam, gdzie padł wzrok. Zatrzymał się na moment. Kącik ust drgnął mu w czymś, co mogło być rozbawieniem. Choć wyglądał jakby miał wszystko w dupie, w środku poczuł dziwne ukłucie. Ten scyzoryk, niby nic, zwykły przedmiot. A jednak cholernie symboliczny. Zmarszczył lekko brwi, choć zaraz tę reakcję przykrył półuśmiechem. Nie był typem, który dawał po sobie poznać, że coś go ruszyło.
OdpowiedzUsuńNie komentował tego. Żadnego pytania, żadnego krzywego uśmiechu, tylko szybkie, sprawne użycie otwieracza. Butelka otworzyła się z cichym trzaskiem, a Carter nalał wino do dwóch kieliszków tak, jakby robił to u siebie.
Odłoży scyzoryk na stolik. Idealnie frontem do góry, grawerem widocznym aż nadto. Nawet nie spojrzał na Sloane, jakby to była zwykła rzecz. Niby przypadek, niby obojętność, ale kryło się w tym coś więcej, jego własny, cichy komentarz.
— No, Mrs. Crawford, świętujemy? — rzucił luźno, jakby nie zadziało się absolutnie nic podejrzanego.
Podniósł kieliszek, a spojrzenie przez moment mu stwardniało.
— Na nas — powtórzył, tym razem mniej rozbawionym tonem.
Carter upił łyk wina, przetoczył je po języku, ale nawet nie czuł smaku. Wpatrywał się w Sloane, a kątem oka wciąż widział ten cholerny scyzoryk leżący na stoliku. Inicjały paliły go w pamięci jak rozżarzony metal.
Nagle odłożył kieliszek, oparł się wygodniej i wypalił bez żadnego wstępu:
— Powinnaś się do mnie wprowadzić.
Brzmiało to tak zwyczajnie, jakby mówił o zamówieniu jedzenia, a nie o wywróceniu jej życia do góry nogami. Jego spojrzenie jednak nie zostawiało miejsca na wątpliwości, nie rzucił tego ot tak.
— Albo nie, pieprzyć to. Kupimy coś swojego. Zrobimy sobie pałac nad całym tym miastem.
Nachylił się lekko nad stołem, jakby układał plan biznesowy, a nie snuł najbardziej osobiste deklaracje.
— Jesteśmy małżeństwem, Sloane. — Uniósł brew, a w kąciku ust pojawił się cień uśmiechu. — To chyba normalne, że zamieszkamy razem, a nie, że ja wpierdalam się tu jak gość.
Uniósł brew, jakby sprawdzał jej reakcję, ale nie czekał długo.
Ton miał spokojny, ale w spojrzeniu było zero żartów. Odstawił kieliszek, pochylił się do przodu, opierając łokcie o kolana.
— Serio, Sloane. Po co mamy tracić czas? I tak większość nocy spędzamy razem. I tak wszyscy o nas trąbią, że jesteśmy jak para z plakatu. — Wskazał brodą na okładkę magazynu. — To tylko logiczny krok.
Zamilkł, a jego wzrok znów przeskoczył na scyzoryk z inicjałami Harpera, po czym wrócił do niej.
— Zresztą, lepiej żebym ja miał cię na oku, niż żeby ktoś inny zostawiał swoje graty w twoim barku, hm? — rzucił półgłosem, niby lekko, a jednak z ostrzem.
Zaire
James nie odpowiedział od razu. Patrzył w sufit, jakby właśnie tam miał znaleźć rozwiązanie, wyjście z tej sytuacji, w której oboje tkwili po uszy. A jednak nie znajdował niczego poza własnym chaosem. Serce dudniło mu pod jej dłonią, w rytmie, którego nie potrafił opanować. Każdy dotyk Sloane, każdy jej szept tylko wbijał go głębiej w przekonanie, że to jest ten moment, w którym powinien się zerwać, wstać i odejść. A zamiast tego zacisnął rękę mocniej na jej plecach, jakby bał się, że jeśli odpuści, to ona naprawdę się rozpłynie.
OdpowiedzUsuńCzuł zapach jej skóry. Coś, co potrafiło śnić mu się w nocy, przypominać o sobie w zupełnie losowych chwilach. To, czego próbował się pozbyć, a co wracało do niego za każdym razem, gdy zamykał oczy.
— Sloane… — westchnął ciężko, przymykając oczy. Jej imię wymknęło się z jego ust prawie jak skarga, jak ostrze wbite zbyt głęboko. Sam nie wiedział, co chciał powiedzieć. Że nie powinni tego robić? Że nie powinni udawać, że to normalne? Że on powinien wrócić do swojego mieszkania i nauczyć się żyć tak, jakby ona nigdy nie istniała?
Przekręcił głowę w jej stronę i zobaczył ten spokój w jej oczach. Spokój, którego sam nie czuł. Zmarszczył lekko brwi, kiedy gładziła jego policzek, jakby chciała go uspokoić. Jakby naprawdę wierzyła, że oni mogą tak po prostu…
— Ty wiesz, że ja nie potrafię ci odmawiać, prawda? — odezwał się cicho. To było jak przyznanie się do winy. Jakby właśnie wyciął sobie kolejny kawałek serca i oddał go jej na talerzu. Jego oczy błyszczały w półmroku, nie gniewem tym razem, ale mieszaniną rezygnacji i pragnienia. Był rozdarty na pół, a ona widziała to wyraźnie. Wiedział też, że rano wróci rzeczywistość. Jej obrączka, Carter, ich praca. Wszystko to, przed czym oboje właśnie uciekali.
Mimo to, w tej chwili, zaciągnął się jej zapachem jeszcze raz i wyszeptał:
— Zostanę — wyszeptał krótko, bez żadnych warunków, bez tłumaczeń ale w jego głosie była szorstkość, jakby musiał przebić się przez własne opory. Nie wiedział, czy to była obietnica, czy kłamstwo, które miał odwołać za kilka godzin. Jej bliskość była jak narkotyk: niebezpieczna, uzależniająca, niszcząca. I dobrze wiedział, że jeśli sięgnie po więcej, to w końcu nie zostanie z niego nic.
Nie miał siły, żeby teraz odchodzić. Nie po tym, co się między nimi wydarzyło. Nie po tym, jak jej ciało drżało w jego ramionach, a ona sama prosiła go, żeby został. Wbrew wszystkiemu, co mówił rozsądek, nie mógł jej odmówić.
„To jest chore” powtarzał sobie w myślach. „Powinienem się ubrać, wyjść i już nigdy tu nie wrócić. Ale nie potrafię.„
Kiedy uniosła się na łokciu i musnęła jego policzek, spojrzał w jej oczy i zamarł. To spojrzenie go rozbrajało, rozrywało wszystkie zabezpieczenia, które przez miesiące budował między nimi.
Objął jej dłoń na swoim policzku, a potem powoli zsunął ją ku swoim ustom i musnął wargami jej skórę, zbyt czule jak na całą burzę, która między nimi przeszła. Przez moment pozwolił sobie wyobrazić, że to naprawdę może tak wyglądać, że zostanie, że zasną obok siebie, a rano obudzi go jej oddech na szyi i ten leniwy uśmiech. Palcami wolnej ręki przesunął powoli po jej udzie, leniwie, jakby chciał przedłużyć każdą sekundę, zatrzymać czas, zanim znowu ich rozdzieli. Ale tej nocy… tej jednej nocy mógł udawać, że należą do siebie.
James został. Pozwolił sobie na luksus słabości, na złamanie własnych zasad. Choć każda część jego rozsądku wrzeszczała, że powinien wstać i odejść, on został. Jak zaklęty, jak przykuty do materaca i jej ciała. Jakby sama obecność Sloane działała na niego jak ciężar, którego nie mógł już z siebie zrzucić.
Położył dłoń na jej karku, a kciukiem przesunął po linii żuchwy, wolno, jakby chciał zapamiętać każdy fragment jej twarzy. Pochylił się i pocałował ją w skroń, tym razem bez gwałtowności, która nimi wcześniej targała. To było ciche przyzwolenie. Przyjęcie jej prośby.
James długo leżał z otwartymi oczami, słuchając jej spokojnego, miarowego oddechu. Ciało miał zmęczone, ale myśli nie chciały go zostawić w spokoju. Każdy moment, w którym czuł jej ciepło obok siebie, przypominał mu, jak bardzo pragnął tego przez cały czas… i jak bardzo nie powinien.
OdpowiedzUsuńKiedy w końcu sen go dopadł, był niespokojny. Śniły mu się chaotyczne obrazy. Czuł zaciśniętą pięść, czuł ciężar czegoś, co musiał zostawić za sobą, a czego nie potrafił. Budził się co chwilę, ściągając brwi, oddech miał krótki i rwany.
O świcie otworzył oczy. Najpierw poczuł jej zapach, potem ciepło przy swoim boku. Leżała wtulona w niego, spokojna, jakby naprawdę mogła w nim odnaleźć azyl. Patrzył na nią chwilę w ciszy, wplątane w jego ramię włosy, lekko rozchylone usta, miękkość, której nigdy nie chciał jej odbierać.
I wtedy jego wzrok padł na jej dłoń. Na obrączkę, która połyskiwała w pierwszym świetle poranka.
Coś w nim pękło. Jakby wszystkie uczucia, które trzymał na wodzy tej nocy, w końcu wyrwały się na wolność i uderzyły z całą mocą. Nie mógł. Nie potrafił udawać, że to normalne. Że po wszystkim, co się stało, mogą teraz tak po prostu razem obudzić się jakby należeli do siebie.
Serce miał ściśnięte, kiedy powoli, ostrożnie wyswobodził się z jej objęcia.
Zebrał swoje ubrania w pośpiechu, nawet nie do końca zwracając uwagę, czy wszystko łapie. Poruszał się cicho, niemal na palcach, ale w środku dudniło mu w głowie, jakby każdy jego ruch był zdradą.
Nie obejrzał się jeszcze raz. Nie potrafił. Wiedział, że gdyby pozwolił sobie spojrzeć znowu, zostałby. A tego „poranka po” po prostu nie był w stanie udźwignąć.
Drzwi zamknęły się za nim niemal bezgłośnie. A jednak dla Jamesa zabrzmiały jak echo czegoś, czego być może już nigdy nie odzyska.
JH 😭
Zaire parsknął pod nosem, ale nie był to śmiech pełen lekkości. Pozwolił jej przyciągnąć się za pasek. Kącik jego ust drgnął w czymś, co balansowało między rozbawieniem a tą ciemniejszą nutą, która zawsze czaiła się pod powierzchnią. Patrzył na nią wyczekująco, gotowy na wszystko na co tylko miała ochotę.
OdpowiedzUsuń— Zazdrosny? — powtórzył powoli, jakby smakował to słowo, a przy tym patrzył na nią uważnie, niemal zbyt intensywnie. — Nie, Skarbie. Ja nie mam konkurencji.
Palcami przesunął po jej talii, lekko wciskając dłoń w materiał jej bluzki, jakby przypominał jej, że teraz to on jest tutaj, obecny, fizyczny, nie znikający w cieniu.
— Ale ten typ — wciągnął powietrze w płuca a potem powoli je wypuścił. — Miał w twoim świecie za dużo miejsca — skrzywił się nieznacznie przypominając sobie wszystkie te momenty, w których wyciągał Sloane z imprez i z jego objęć, jakby to miało ją w jakikolwiek sposób przed Carterem powstrzymać.
Palcami musnął jej talię, przesuwając dłoń wyżej, aż zatrzymał się na jej żebrach.
— A ja nie lubię… śmieci po innych. — Spojrzał przelotnie na stolik, gdzie leżał scyzoryk, a potem znów na nią. — Nie pasują do tego obrazka. Do nas.
Odchylił się na moment, żeby spojrzeć jej w oczy. Jego spojrzenie było twarde, ale jednocześnie pełne tej pewności, która sprawiała, że tak łatwo było mu się poddać.
— A co do mieszkania… — mruknął cicho. Przycisnął ją lekko do krawędzi stołu, nie odrywając spojrzenia od jej oczu.
— Zrobimy ten cholerny penthouse tak, jak będziesz chciała, ze ścianą ze szkła i wanną wielkości basenu, bo chcę żebyś zasypiała i budziła się obok mnie. Codziennie.
Uśmiechnął się szerzej, jakby mówił coś zupełnie oczywistego. Zatrzymał się na moment, przyglądając się jej twarzy z bliska, jakby chciał zapamiętać dokładnie tę minę.
— Ale najpierw… — wymruczał powoli, nachylając się tak, że jego oddech muskał jej wargi. — Spełnię swój małżeński obowiązek.
Wypił resztę wina nie odrywając od niej wzroku, a potem odłożył kieliszek na stół. Kciukiem przesunął po jej policzku. Pochylił się i musnął jej usta krótkim, szorstkim pocałunkiem, tak różnym od tego, którym ją przywitał.
Nie czekał na jej odpowiedź. Jego dłonie wróciły do roboty, zdecydowane, pewne siebie. Złapał za pasek spódnicy i pociągnął materiał w dół, a drugą dłonią odpiął stanik z wprawą, jakby od zawsze miał do tego prawo.
— Mąż musi zadbać o swoją żonę, prawda? — mruknął, zsuwając ramiączko z jej ramienia i zostawiając tam ślad swoich ust. Nie spieszył się każdy gest był powolny, kontrolowany, jakby bawił się tym, że może ją rozbierać w swoim tempie, a ona nie zamierzała go powstrzymywać. Obrączka błysnęła na jego palcu, kiedy złapał za rąbek materiału i podciągnął go do góry, tak żeby palce mogły zetknąć się z nagim ciałem pod spodem. Nie czekał na zgodę, nie potrzebował jej, wiedział, że i tak mu na to pozwoli. Jego spojrzenie było intensywne, przenikliwe, a w dotyku mogła wyczuć tę natarczywą potrzebę posiadania jej blisko. Albo po prostu posiadania jej.
Zsunął jej bluzkę przez głowę i odrzucił gdzieś za siebie, nie dbając o to, gdzie spadnie.
— Tęskniłem za tobą… — wymruczał nisko, jego usta zawisły przy jej uchu. — Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Palce rozpięły guzik jej spódnicy, a potem powoli zsunął zamek błyskawiczny, tak żeby materiał sam osunął się na podłogę. Przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej, jedną dłonią obejmując kark, drugą gładząc nagą linię jej pleców.
— Chcę cię teraz. Nie jutro, nie później. Teraz. Tutaj.
Zaire
— Wiesz, że nie musisz mnie prosić…
OdpowiedzUsuńPrzesunął kciukiem po jej linii żuchwy, a potem po dolnej wardze, jakby zaznaczał, że to on rozdaje karty. — Ale lubię, kiedy to robisz.
Palce na jej karku zacisnęły się mocniej, jakby chciał przypieczętować tę chwilę. Uśmiech wkradł mu się na usta, kiedy wspomniała o „zaniedbywaniu”.
— Zaniedbałem? — powtórzył nisko, jakby rozsmakowywał się w tym oskarżeniu. — Zaraz to naprawię.
Pozwolił jej na ten drobny bunt, na odepchnięcie, które było bardziej kokieterią niż realną siłą. Jego dłoń przesunęła się wzdłuż jej uda, zatrzymując się tam, gdzie jej ciało prosiło najbardziej o dotyk. Zaire patrzył jej prosto w oczy, bez mrugnięcia, jakby czerpał siłę z tego, że uparcie się mu nie poddaje a jednak w każdej sekundzie ugina się coraz bardziej.
— Powiedz mi to jeszcze raz… — wyszeptał przy jej uchu, muskając skórę oddechem. — Że jestem twój.
Zmrużył oczy, kiedy zobaczył, jak wślizguje się na stół i rozkłada przed nim nogi, bezwstydnie, prowokacyjnie, jakby to ona przejmowała kontrolę. Na moment zmrużył oczy, obserwując ją w ciszy. Nie spieszył się, nie rzucił się od razu, choć krew pulsowała mu szybciej.
— Siedzisz tu przede mną jak prezent rozpakowany w połowie… — wyszeptał chropowato. — Myślisz, że to ty tu rozdajesz karty, co? — mruknął nisko, przeciągając sylaby. Jego głos był jednocześnie rozbawiony i groźny. — I liczysz, że ja się w tym zgubię.
Powoli, niemal teatralnie, uniósł dłoń i wsunął palce pod jej kolano, po czym odsunął je jeszcze szerzej. Jego uśmiech był leniwy, niebezpieczny, przesycony tą pewnością, że gra toczy się zawsze na jego zasadach.
Położył obie dłonie na jej udach, rozpychając je jeszcze szerzej, jakby pokazywał, że teraz należała do niego cała, niezależnie od tego, jak bardzo próbowała utrzymać kontrolę. Przesunął kciukiem po delikatnej skórze, wolno, prowokacyjnie, aż poczuła ciarki przebiegające przez ciało.Nachylił się, tak że jego tors niemal przycisnął ją do blatu, a oddech zawisł tuż przy jej uchu.
Uśmiechnął się krzywo, z tym swoim drapieżnym spokojem, i uniósł jej podbródek palcami, zmuszając, by spojrzała mu prosto w oczy.
— Uważaj, bo spełnię więcej niż jeden małżeński obowiązek naraz.
Jego wzrok prześlizgnął się po niej powoli, intensywnie, zatrzymując się między jej rozchylonymi nogami. Nachylił się powoli, z premedytacją, aż jego oddech musnął wrażliwą skórę wewnętrznej strony uda. Najpierw pocałował ją delikatnie, niemal niewinnie, tuż nad kolanem, potem coraz wyżej — zostawiając za sobą mokre ślady, które kontrastowały z ciepłem jego ust. Jego język odnalazł ją powoli, z rozmysłem, jakby chciał wyryć w niej każdy ruch, każde muśnięcie. Sloane odchyliła głowę do tyłu, palce zacisnęły się na krawędzi stołu. Zaire poczuł to i uśmiechnął się krótko, jeszcze bardziej pewny, że miał nad nią pełną kontrolę.
Jedną dłonią przytrzymał jej biodro, żeby nie uciekła od tempa, które sam narzucał, a drugą wsunął wyżej, na jej brzuch, potem w górę, muskając materiał na jej piersi. Był zachłanny, nie zostawiał miejsca na niedosyt, ale też dawał jej dokładnie to, co wiedział, że doprowadzi ją na krawędź.
Gdy jęknęła głośniej, przycisnął ją mocniej do stołu, jakby chciał, by pamiętała dokładnie ten moment, gdzie była, co czuła i że to on sprawił, że jej ciało straciło kontrolę.
— Właśnie tak… — wyszeptał między kolejnymi ruchami, a potem powrócił jeszcze intensywniej, aż poczuła, że fala narasta nieubłaganie i nie da się jej powstrzymać. Zamiast dać jej kolejną przestrzeń do prowokowania, pociągnął ją ku sobie, tak że musiała niemal opleść go nogami. Jego pocałunek był zachłanny, głęboki, pełen głodu, który nijak nie pasował do słów o „obowiązku”. To nie była gra. To było realne.
Zsunął dłonie na jej biodra, a potem niżej, jakby wreszcie chciał udowodnić każdą zgłoszoną przez nią pretensję.
— Chciałaś dowodu? — wymamrotał między pocałunkami, przyciskając ją mocniej do siebie.
Jego spojrzenie, ciemne, przeszywające, nie pozwalało jej ani na sekundę oderwać wzroku. W nim nie było miejsca na wątpliwości.
Zaire
James wyszedł na chłodne powietrze jeszcze przed tym, jak Nowy Jork na dobre się obudził. Koszula niedopięta, ramiona spięte tak mocno, że aż bolały, a serce waliło mu jak po biegu. Czuł, że zostawił za sobą coś, czego nigdy nie powinien dotknąć. I że właśnie to „nigdy” złamało go bardziej niż cokolwiek innego. Szukał powietrza, a znajdował tylko ciężar. Wiedział, że musi to zakończyć.
OdpowiedzUsuńKiedy wszedł do biura Marie, ta spojrzała na niego uważnie. Był blady, zmęczony, z oczami przekrwionymi od braku snu. Nawet nie zdążyła zadać pytania, a on od razu wypalił:
— Nie dam rady, Marie. — Głos miał niski, zachrypnięty. — To mnie przerosło.
Zamilkł na chwilę, przestępując z nogi na nogę. Próbował złapać spokój, ale w środku buzowało w nim jak w rozszalałym kotle.
— Jeśli mam zostać, to skończy się katastrofą.
Marie długo nic nie mówiła, tylko wpatrywała się w niego jakby chciała odczytać więcej, niż wypowiadał. A James, zamiast się tłumaczyć, wyciągnął z kieszeni telefon. Pokazał jej listę nazwisk.
— Wszystko jest już ustawione. — W końcu odezwał się spokojniej, jakby tylko w logistyce mógł znaleźć oparcie. — Ludzie, którym ufam. Sprawdzeni, doświadczeni, każdy z nich przeszedł ze mną niejedno.
Przełknął ślinę, a w jego gardle zawiązał się supeł.
— Ja… — urwał, spuszczając wzrok. — Ja muszę odejść.
Te słowa zabrzmiały jak przyznanie się do winy. Do słabości, której zawsze unikał. Ale tym razem nie było innej drogi. Dla Jamesa to była decyzja, którą podejmował jak człowiek idący na egzekucję. Wiedział, że to konieczne, jeśli zostanie rozpadnie się wszystko, co do tej pory zbudował. A mimo to, gdy wypowiedział słowa o odejściu, czuł jakby wyrwał sobie serce i zostawił je w tamtym apartamencie.
To nie był zwykły „koniec kontraktu”. On odcinał się od czegoś, co zaczęło definiować każdy jego dzień. Każdy oddech. Każdą myśl. Sam fakt, że musiał to zrobić, rozrywał go od środka. Ale wiedział, że jeżeli zostanie, granice między obowiązkiem a pragnieniem rozmyją się zupełnie. A na to nie mógł pozwolić.
W pierwszych dniach po odejściu włóczył się po mieście bez celu. Zbyt trzeźwy, by uciec w alkohol, i zbyt twardy, by sięgnąć po coś mocniejszego. Potrzebował pracy. Potrzebował zajęcia, które odciągnie go od wspomnień.
Przełamał się i zadzwonił do kumpla. Facet prowadził jeden z popularniejszych klubów na Manhattanie i swego czasu zaoferował Jamesowi robotę przy ochronie. James wtedy odmówił, miał przecież Sloane. Teraz wrócił z podkulonym ogonem.
— Potrzebuję roboty — powiedział prosto, bez owijania w bawełnę. — Jeżeli oferta nadal aktualna.
Było trochę złośliwego uśmiechu po drugiej stronie, trochę przytyków, ale ostatecznie drzwi się otworzyły. James stanął znów na bramce, pilnując kolejki ludzi spragnionych wejścia do świata neonów i hałasu. Na początku było mu ciężko. Za każdym razem, gdy widział młodą dziewczynę w krótkiej sukience, podpitych muzyków albo celebrytów robiących zadymę, przed oczami stawała mu Sloane.
Ale z czasem wszedł w rytm. Klub był surowym, bezlitosnym miejscem, takim, w którym James umiał funkcjonować. Tu liczyła się siła, zimna głowa i autorytet. A tego ostatniego nigdy mu nie brakowało. Kilka tygodni później kumpel sam do niego podszedł i rzucił:
— Chłopaki cię słuchają. Ja nie mam głowy do dyscypliny. Ty to ogarniesz.
I tak się zaczęło. Z człowieka, który stał w drzwiach, James powoli stał się tym, który trzymał całą ochronę pod kontrolą. W nowym środowisku odzyskał część siebie, tego, który wie, co robić, gdy sytuacja wymyka się spod kontroli.
Tylko, że nocami, między jedną bójką a drugą, gdy klub pustoszał, cisza wypełniała go bardziej niż kiedykolwiek.
Była noc jak każda inna. Klub dudnił basem, światła migały w rytm muzyki, a on pilnował porządku, stojąc z założonymi rękami w cieniu, z tym chłodnym spojrzeniem, które od miesięcy odstraszało cwaniaków. Dla wszystkich tutaj był tylko Harperem, szefem ochrony, gościem, którego lepiej nie prowokować. Ale gdy kątem oka zarejestrował znajomą sylwetkę na barze, jego serce zatrzymało się na ułamek sekundy.
Sloane.
Jej włosy rozsypane w falach, spodenki ledwo trzymające się na biodrach, porozdzierane rajstopy, w dłoni kieliszek. Śmiech, który przebijał się ponad muzykę, ale nie był tym śmiechem, który znał. Był pusty. Widział to od razu. A wokół niej tłum, ludzie wyciągający telefony, robiący zdjęcia, kręcący filmiki. Obserwował, jak przesuwa dłońmi po własnym ciele, jakby odgrywała jakąś rolę. A może jakby chciała sama siebie przekonać, że wszystko jest pod kontrolą.
OdpowiedzUsuńJames poczuł, jakby ktoś uderzył go pięścią w brzuch. Bo przecież wiedział, że nie jest jego sprawą, co ona robi. Odszedł, odciął się. A jednak… widok jej zataczającej się na blacie baru, z tym błyskiem zagubienia w oczach rozwalił go od środka.
Widział już setki takich scen, dziewczyny, które przesadzały, które potrzebowały kogoś, żeby je ściągnął na ziemię, zanim wydarzy się coś złego. Ale kiedy chodziło o Sloane… to nie była jedna z wielu. To była ona.
Jeden z ochroniarzy spojrzał pytająco w jego stronę. Jakby czekał na sygnał, czy mają ją zrzucić z tego baru, czy zostawić, żeby show trwało. James nawet nie zastanawiał się nad odpowiedzią. Ruszył do przodu, przeciskając się przez tłum. Czuł na sobie spojrzenia, słyszał gwizdy i okrzyki, ale miał je gdzieś. Z każdą sekundą narastała w nim mieszanka gniewu i rozpaczy. Gniewu, że widzi ją w takim stanie. Rozpaczy, że nie miał już prawa jej stamtąd zabrać.
Zanim dotarł do baru, jej telefon wysunął się z kieszeni spodenek i uderzył o podłogę. Nawet nie zauważyła. Podniósł go z podłogi. Ekran rozbłysł, dziesiątki nieodebranych połączeń, wiadomości. Imię „Zaire” przewijało się co chwilę. James zacisnął szczękę tak mocno, że aż zabolało. Wsunął telefon kieszeni.
Wiedział, że jeśli jej teraz nie ściągnie z tego baru, zrobi to ktoś inny, ktoś z kamerą w telefonie. A tego widoku, upadłej Sloane, nie zniosłaby ani ona, ani on.
James nie czekał. Wsunął się między ludzi, jednym gestem odsunął barmana, wspiął się wyżej i złapał ją mocno w pasie. Nawet nie patrzył na jej twarz. Nie mógł. To nie miało znaczenia liczyło się tylko to, żeby ją stamtąd zabrać.
Jeden z gości, który próbował jeszcze złapać jej rękę, usłyszał tylko niskie, stanowcze:
— Spadaj.
James zeskoczył z nią z baru, jakby ważyła nic, chwycił w ramiona i bez oglądania się za siebie ruszył w stronę korytarza prowadzącego na zaplecze. Tłum gwizdał, śmiał się, ktoś krzyczał jej imię, ale on nie reagował. Po drodze wytrącił z rąk klubowiczów kilka telefonów. Każdy krok odbijał się w jego głowie jak echo, im głośniejsze, tym bardziej czuł wściekłość na siebie, że w ogóle ją widzi w takim stanie.
Drzwi do zaplecza otworzył barkiem. Korytarz pachniał piwem i detergentami, światła jarzyły się mdło, a za każdym zamknięciem drzwi hałas klubu oddalał się, aż został tylko ich ciężki oddech i jego pulsujące w skroniach napięcie.
Szedł zdecydowanym krokiem, mijając zdziwionych pracowników, którzy na jego widok natychmiast spuszczali wzrok. Tu był szefem. Tutaj nie musiał niczego tłumaczyć.
W końcu dotarł do tylnego wyjścia. Otworzył drzwi, chłodne nowojorskie powietrze uderzyło go w twarz. Zatrzymał się na chwilę, odetchnął głęboko, jakby musiał złapać dystans do tego, co właśnie się wydarzyło.
Ale dystansu nie było.
JH
Zaire poczuł, jak te słowa przebijają się przez jego ego i uderzają prosto w coś, czego zwykle nie dopuszczał do głosu. „Kocham cię” rzucone tak miękko, tak bezbrzeżnie, w momencie, w którym była cała jego. Na chwilę prawie się zatrzymał, choć wciąż miał jej ciało pod sobą, a dłonie wbite w jej skórę. Jego oddech na sekundę się wyrównał, jakby próbował ukryć to, że poczuł coś więcej niż tylko żar. Zamiast odpowiedzieć od razu, przygryzł jej dolną wargę i pogłębił pocałunek, brutalniejszy niż poprzednie, jakby chciał zagłuszyć własne myśli.
OdpowiedzUsuń— Kurwa, Sloane… — wymamrotał w końcu, z głosem ochrypłym od napięcia. Czoło oparł o jej skroń, a palce mocniej zacisnął na jej udzie, żeby utrzymać ją przy sobie. — Nie masz pojęcia, co ze mną robisz. — Jego głos był chropowaty, przyspieszony od oddechu, ale każde słowo ciążyło.
— Jesteś jedyną osobą, która potrafi mnie rozwalić i utrzymać w całości jednocześnie. Tylko ty — przylgnął ustami do jej szyi, a jego palce wbiły się w jej biodra.
Przez moment spojrzał jej prosto w oczy, zatrzymując rytm, jakby chciał się upewnić, że to naprawdę usłyszy.
— Nie obchodzi mnie nic, Sloane. Kasa, muzyka, ta cała pieprzona otoczka… — pochylił się, muskając jej usta. — Obchodzi mnie to, że jesteś moja. I że ja jestem twój. Do końca.
Carter miał zawsze w sobie tę sprzeczność: potrafił ją kochać tak mocno, że aż brakowało mu powietrza, a jednocześnie miał w sobie demona, którego nie umiał kontrolować. Ten demon wychodził na trasach, na afterach, gdy wokół było za dużo koksu, za dużo ciał, za dużo muzyki i ciemności. Wtedy nie był sobą. Wtedy nie był Carterem. Był tylko Zaire’em, scenicznym cieniem samego siebie. To nie on prowadził wtedy swoje życie, tylko ta kreacja, hałaśliwy, wiecznie odurzony idol, którego wszyscy chcieli dotknąć, posmakować, posiąść choć na chwilę. W takich momentach Carter tracił kontakt z rzeczywistością. Kiedy otaczało go kilkanaście par obcych dłoni, zapach perfum mieszał się ze słodkim dymem, a on sam nie pamiętał, gdzie kończy się hotelowy pokój, a zaczyna halucynacja.
Nie traktował tego jak zdrady. Nie dlatego, że chciał usprawiedliwiać swoje wybory, po prostu w jego głowie nie był wtedy sobą. To nie był Carter. To był Zaire, scena, narkotykowy amok, show, którego wszyscy oczekiwali. Carter siedział gdzieś z tyłu, zamknięty, a stery przejmował ktoś inny.
Ale kiedy widział jej spojrzenie, kiedy czuł jej usta na swoich, świadomość uderzała z całą mocą. Myśl, że Sloane mogłaby należeć do kogoś innego, że ktoś inny mógłby być tam, gdzie on teraz był, przy jej skórze, w jej oddechu, w jej ciele doprowadzała go do furii, której nawet nie umiał nazwać.
Przyparł ją mocniej do stołu, wplątując palce w jej włosy, nie spuszczając z niej wzroku ani na moment. Oddychał ciężko, a głos miał zachrypnięty od emocji, nie tylko od pożądania.
— Nie przeżyłbym, gdybyś kiedykolwiek pozwoliła komuś innemu cię dotknąć. Nie mogę nawet tego sobie wyobrazić. Straciłbym wtedy rozum i zrobiłbym coś głupiego. Bo cię kocham, Sloane. Do szaleństwa, do zatracenia, do bólu.
Jego biodra poruszyły się mocniej, jakby chciał tym udowodnić, że każde słowo jest prawdą, że nie są to puste deklaracje. Palce zacisnęły się na jej ciele, a spojrzenie pociemniało jeszcze bardziej.
— Nie wypuszczę cię. Nigdy. — dodał w końcu, niemal groźnie, ale z desperacją, której nie udało mu się ukryć. Zamiast tłumaczyć, wrócił do jej ust, całując ją tak, jakby próbował udowodnić, że te trzy słowa ma w sobie, tylko wyrażone inaczej.
— Tydzień bez ciebie to był pieprzony koszmar.
Wyobrażenie, że mogłaby być z kimś innym, dotknąć kogoś tak, jak dotykała jego, uśmiechnąć się do innego mężczyzny tym samym spojrzeniem, którym rozbrajała jego, doprowadzało go do szału. Sam mógł tonąć w brudzie, a jednak wizja, że ona miałaby się zanurzyć choć na chwilę w czyjeś ramiona, była czymś, czego jego umysł i serce nie umiały przyjąć. Paradoks, który go rozrywał: dla niego zdrada była niemal codziennym ryzykiem, nieświadomym, przyćmionym przez substancje i chaos. Ale jeśli chodziło o nią, nie umiał nawet dopuścić do siebie takiej ewentualności. Wystarczyło, że ktoś spojrzał na nią o sekundę za długo, a Carter czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Dla niego ona była jego. Nawet jeśli cały świat mógł myśleć inaczej.
OdpowiedzUsuńCarter 🔥
James stał przed nią sztywny, jakby każdy mięsień w jego ciele był napięty do granic. Nie dał jej przejść. Jego dłoń zaciśnięta na jej nadgarstku była chłodna i mocna, jak kotwica przytrzymująca ją w miejscu, choć sama chciała tonąć.
OdpowiedzUsuń— Do cholery, Sloane! — warknął, aż sam się cofnął pół kroku, jakby musiał zdławić w sobie impuls, żeby nie potrząsnąć nią dla otrzeźwienia. — Popatrz na siebie — warknął ostrzej niż zamierzał, a echo odbiło się od pustego korytarza przy tylnym wyjściu. — Ty naprawdę myślisz, że to jest zabawa? Że to jest oddech od twojego pieprzonego życia? Że topienie się w alkoholu to jakieś pieprzone lekarstwo?! — Jego dłoń opadła na bok, ale wciąż drżała, jakby ledwo powstrzymywał się, żeby nie chwycić jej znowu.
— „Odwal się”? — powtórzył jej słowa, a na ustach pojawił się krzywy, gorzki uśmiech. Jego głos odbił się echem od pustego korytarza przy tylnym wyjściu. — I co? Mam patrzeć, jak ledwo stoisz na nogach, a wszyscy robią sobie z ciebie atrakcję wieczoru? — jego ton zadrżał, mieszanina sarkazmu i bólu. — Wiesz, co o tobie za godzinę będzie w internecie?
James zacisnął szczękę tak mocno, że aż poruszył się mięsień na jego twarzy. Jego ludzie walczyli teraz o to, żeby nagrania w z telefonów uczestników imprezy.
— A może o to ci chodzi? Żeby Carter zobaczył nagłówki i poczuł, że nie jesteś jego, tylko wszystkich?
Zadrżał mu głos, bo w tej wściekłości była też bezsilność. Jego ton nie był już tylko zirytowany, wibrował czymś znacznie cięższym, jakby od środka coś się w nim rwało.
— Myślisz, że to jest sposób? — dodał ostrzej, a głos odbił się od chłodnej ceglanej ściany za nią. — Zalać się w trupa i tańczyć na barze?
Patrzył na nią tym samym spojrzeniem, którego tak nienawidziła, zbyt przenikliwym, zbyt znajomym, takim, które nie pozwalało jej kłamać ani przed nim, ani przed sobą.
Zacisnął powieki, wciągnął powietrze głęboko w płuca, jakby musiał się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć. Ale emocje i tak go przerosły.
Patrzył na nią z mieszaniną wściekłości i bezsilności, które w nim buzowały jak ogień i benzyna.
Puszcza ją. Powoli, z niechęcią, jakby sam bał się, że w chwili, gdy to zrobi, ona od razu zniknie. Cofnął rękę, ale nie zrobił kroku w tył. Wciąż blokował jej drogę.
— Wiesz, co mnie najbardziej wkurwia? — syknął. — Że wciąż mi na tobie zależy. Że widzę cię w takim stanie i zamiast odwrócić się na pięcie, jak powinienem… ja tu stoję. Jak idiota.
Zacisnął szczękę, wbijał spojrzenie w jej zapłakane oczy, jakby próbował ją przebić na wskroś, zmusić, żeby usłyszała każde jego słowo.
— Bo wiem, że pod tym wszystkim jest dziewczyna, którą… — urwał, odwracając wzrok, jakby bał się, że powie za dużo.
Odwrócił wzrok na sekundę, jakby musiał oderwać od niej spojrzenie, żeby zapanować nad sobą. Gdy znów spojrzał na nią, gniew w jego spojrzeniu mieszał się z bólem, którego nie potrafił ukryć.
— Masz wszystko, Sloane. Cały cholerny świat u stóp. A robisz z siebie… — wskazał na nią z bezsilnym gestem dłoni. — Nie potrafię, Sloane. I ty też o tym wiesz.
Milczał chwilę, patrząc na nią, aż w końcu dodał ostrzej:
— Więc albo idziesz ze mną… albo będziesz mnie przeklinać, kiedy wyniosę cię stąd siłą.
JH
James aż parsknął śmiechem, ale to nie był śmiech wesoły, raczej pusty, ostry, jakby sam dźwięk go ranił. Przesunął dłonią po karku, nerwowo, a potem spojrzał na nią ciężko, z tą surowością, która zawsze łamała maski, jakie próbowała na siebie zakładać.
OdpowiedzUsuń— Co miałem zrobić wtedy, Sloane? — warknął, głos mu drżał, jakby balansował na granicy furii i rozpaczy. — Jak to sobie wyobrażałaś? Że rano zrobię ci kawę, usiądziemy obok siebie, jakby to był normalny dzień… a potem ja wyjdę, zostawię cię i będę udawał, że nie wiem, że za parę godzin pójdziesz do niego?
Na moment spuścił wzrok, jakby sam obraz tego poranka wbijał mu nóż w brzuch. Zacisnął pięści, przygryzł policzek od środka i dodał ciszej, ale ostrzej:
— Nie umiem tak. Nie potrafię siedzieć obok ciebie i udawać, że on nie istnieje. Że nie nosisz jego nazwiska. Że nie kładziesz się do łóżka ze mną, tylko ze nim.
Spojrzał jej prosto w oczy, ciężko oddychając, z gniewem i bólem mieszającymi się w jednej linii na jego twarzy.
— Wiesz, co widziałem, kiedy cię ściągałem z tego pieprzonego blatu? — powiedział ostrzej, ale głos mu zadrżał. — Widziałem dziewczynę, która miała w sobie więcej ognia niż cała reszta świata razem wzięta. Która potrafiła zatrzymać mnie jednym spojrzeniem. A teraz… — urwał, zacisnął pięści i pokręcił głową, jakby sam nie chciał powiedzieć tego na głos. — Teraz ten ogień sama w sobie gasi. Widziałem kogoś, kto desperacko szuka sposobu na to, żeby nie czuć.
Przełknął głośno ślinę, jakby to, co mówił, też go bolało.
— I tak, zależy mi. Bo pamiętam tę Sloane, która potrafiła się śmiać tak, że wszystko inne znikało. Która nie potrzebowała kieliszka w ręce, żeby być centrum całego pomieszczenia…
— ugryzł się w język, odwrócił na moment spojrzenie, jakby to, co miał powiedzieć, było zbyt ciężkie, by wypowiedzieć je wprost. Potem wrócił wzrokiem do niej, jeszcze ostrzejszym. — Bo ty nigdy nie byłaś dla mnie „niczym”. I dlatego właśnie mnie rozwala, kiedy sama tak o sobie mówisz.
Zamilkł na moment, patrząc na nią z intensywnością, która nie dawała uciec. „Bo dla mnie jesteś wszystkim” dodał, ale już tylko w swoich myślach.
— Nie śledzę cię, Sloane. — Jego głos był niższy, bardziej zmęczony niż rozgniewany. — Po prostu tutaj byłem. Przypadek, nic więcej. Bo to pieprzone miasto jest za małe i nawet gdybym chciał się od ciebie odciąć i zapomnieć, to nie mogę. Bo patrzysz na mnie z dziesiątek billboardów i witryn, a na połowie jesteś z nim, bo słyszę twój głos za każdym razem kiedy włączam pieprzone radio, a teraz jesteś tutaj, w mojej pracy…
Spojrzał na nią z takim ciężarem w oczach, że aż sam czuł, jak pęka mu coś w środku. Jej słowa wbijały się w niego jak ostrze, a świadomość, że naprawdę mogła tak o nim myśleć, dusiła go jeszcze bardziej.
— Nie wszystko kręci się wokół ciebie — dodał po chwili ciszy, choć sam czuł, że to gorzkie kłamstwo, bo od miesięcy jego świat właśnie wokół niej orbitował, nawet jeśli usiłował od tego uciec. Stał, jakby zakotwiczony w miejscu, ale w środku szarpała go desperacka potrzeba wyjść stąd natychmiast, odciąć się, zniknąć. Bo jeśli zostanie, usłyszy od niej coś jeszcze, coś, co do reszty roztrzaska w nim te resztki, które jeszcze jakoś sklejał.
James zaciągnął się powietrzem, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, że musi oddychać. To wszystko, co przed chwilą z niego wypadło, było jak wybuch, którego nie umiał powstrzymać. A teraz, kiedy widział jej oczy pełne łez i to, jak drży, złość opadła zostawiła po sobie tylko ciężar zmęczenia i gorycz.
James zacisnął dłonie na jej ramionach, zmuszając ją, by na niego spojrzała.
— Nie walcz ze mną, Sloane — warknął nisko, ale w tym gniewie tliła się prośba, niemal desperacja. — Wiesz, że jestem po twojej stronie.
Przez chwilę milczał, jakby szukał w niej tego jednego błysku, tej dawnej iskry, którą pamiętał, a która teraz tonęła w alkoholu i wściekłości.
— Przestań traktować mnie jak wroga — dodał łagodniej.
James spuścił wzrok na moment, jakby potrzebował sekundy, by poukładać w sobie to, co miał powiedzieć. Palce wciąż obejmowały jej nadgarstek, ale trzymał ją delikatnie, zupełnie inaczej niż chwilę temu.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że masz do mnie żal… — powiedział cicho, spokojniej niż do tej pory. — Że obiecałem coś, a potem zniknąłem.
Zacisnął szczękę i przesunął dłonią po karku, jakby próbował zetrzeć z siebie tamtą noc i wszystko, co wydarzyło się później.
— I masz do tego prawo. Zostawiłem cię wtedy… bez słowa. Wiem, jak to wyglądało.
Uniósł spojrzenie z powrotem na nią, a w oczach miał tę mieszaninę zmęczenia i winy, której nie potrafił ukryć.
— Ale nie zrobiłem tego dlatego, że mi nie zależało… — pokręcił głową, zaciśnięta szczęka zdradzała, że to dla niego trudne. Podniósł na nią spojrzenie. Nie było w nim już gniewu. Przybliżył się o pół kroku.
— I wiem, że nie wymaże tego, co się stało, ale jeśli choć trochę mogę ci pomóc… to nie uciekaj ode mnie.
James patrzył na nią jeszcze chwilę, czując, jak napięcie powoli schodzi z jej ramion. To było ledwie zauważalne, jakby opadła o ten jeden centymetr bliżej niego, jakby ciężar, który dźwigała, zaczął ją nagle przerastać.
Nie naciskał. Po prostu objął ją pewniej, tym razem bez żadnej szarpaniny, bez stanowczości, którą narzucał jej przed chwilą. Było w tym coś znajomego ten sam sposób, w jaki kiedyś brał od niej kurtkę, gdy marzła i nawet nie zdążyła zaprotestować. To samo ciche „chodź”, które nie wymagało odpowiedzi, bo oboje wiedzieli, że pójdzie.
— Zabiorę cię do domu — powiedział spokojnie, miękko, prawie szeptem, jakby każde słowo miało ją otulić. — Jak dawniej. Nie musisz nic mówić.
Nie patrzył na nią z wyrzutem. Nie wypominał niczego, nie rozliczał. W tej chwili nie była „żoną Cartera”, nie była dziewczyną rozbitą przez świat. Była po prostu Sloane. Jakby czas się cofnął i nic się między nimi nie wydarzyło.
JH
Nie zamierzał czekać. Nie teraz, kiedy świat mówił ich imionami. Nie wtedy, gdy jej palce były jeszcze lepkie od jego obecności, a na skórze wciąż nosiła ciepło ich ostatniej nocy.
OdpowiedzUsuńZaire Carter nie dawał sprawom stygnąć.
Nigdy.
Nie było mowy o pauzie, o „zobaczymy co dalej”. Zaire działał z rozmachem, jakby chciał wmurować ich nazwiska w beton miasta, zanim ktoś się zorientuje, że to wszystko nie miało prawa się udać. To było jak narkotyk, ten moment tuż po katastrofie, kiedy wszystko jeszcze wiruje, ale ty już wiesz, że przeżyłeś. Że możesz to wykorzystać. Że jesteś niezniszczalny.
Nowy apartament znaleźli błyskawicznie.
Penthouse na ostatnim piętrze wieżowca z widokiem na miasto, gdzie nocą szyby odbijały pulsujące światła billboardów, a za dnia milcząco tonęły w mleku kalifornijskiego słońca.
Wysoki sufit, miękka cisza za pancernymi szybami, winda na odcisk palca i prywatny taras, z którego mógł patrzeć na miasto, które próbowało ich połknąć.
Wprowadzili się niemal natychmiast, bez zbędnego rozdrabniania się, z walizkami pełnymi ubrań, które w większości i tak lądowały na podłodze, i z emocjami tak świeżymi, że wszystko wydawało się odurzone, nierealne. Na początku był chaos.
Imprezy, dym, goście, których imion nie pamiętał. Każda bardziej przegięta od poprzedniej. Wódka mieszała się z perfumami, a muzyka z szeptami. On rzucał pieniędzmi, jakby miał ich więcej niż czasu. Apartament pulsował muzyką, światłem i zapachem dymu, który przenikał wszystko. Czasem zasypiali w ubraniach, czasem wcale. Czasem budzili się w południe, nie wiedząc, kto spał w salonie, a kto zostawił na kuchennym blacie koktajl z niedopitą pigułką. Chciał, żeby wszystko wokół wyglądało jak oni: świeże, niebezpieczne, nierealne. Znał ten rytm. Wiedział, jak nim manipulować. Wiedział, jak tworzyć legendy.
A ich nowy adres miał być świątynią tego kultu.
I choć to było jak z filmów, gorące, szalone, narkotycznie uzależniające, gdzieś pod powierzchnią zaczynało już drgać coś niepokojącego. Jak przeciążony kabel, który jeszcze świeci, ale lada moment zacznie iskrzyć.
Ale prawda była inna.
Nie chodziło o imprezy.
Nie chodziło o widoki, ani o betonowe ściany z widokiem na miliony.
Chodziło o nią. O to, żeby była tam, gdzie on. Zawsze. Bez wymówek. Bez ucieczek.
Bo choć nie powiedział tego na głos,
bał się. Bał się, że gdy tylko przestanie patrzeć, zniknie. Że ktoś inny ją dotknie. Że znowu poczuje na sobie coś, co nie będzie jego.
Bał się tego, co było w jej mieszkaniu, w jej oczach, w jej wspomnieniach. Bał się tych śladów po mężczyźnie, który nie był nim, a wciąż tam był. Więc musiał ją pochłonąć.
Zamknąć w tym świecie, który sam stworzył.
To nie była obsesja.
To była potrzeba przetrwania.
I nikt mu nie powie, że nie potrafił kochać.
Kochał.
Na oślep. Do zatracenia. Z nożem przy gardle.
Tamte dziewczyny nie miały twarzy. Backstage, pokoje hotelowe, zakulisowe korytarze: wszystkie wyglądały podobnie, pachniały tak samo, mówiły rzeczy, które się nie liczyły. Wchodziły w jego świat na chwilę, na pół tchu, na długość rozpiętego zamka. Nie traktował ich jak Sloane. Nigdy. Z nimi to było czysto mechaniczne. Łaskawość z jego strony polegała na tym, że pozwalał się dotknąć.
Że brał coś od nich, fragment ciała, jęk, chwilowy cień obecności, po czym odchodził, zostawiając je w tym samym miejscu, gdzie je znalazł. Bez słowa. Bez pytań. Nie dawał im nic. Nie czuł się winny.
To było jak rytuał, jak zejście z adrenaliny, jak wyrównanie tętna po zbyt ostrym bicie. Wyładowanie. Nie miłość, nie czułość, nie bliskość. Nigdy troska. Nie pamiętał ich imion. Nie chciał. Były dla niego tym samym, czym alkohol w garderobie, zgaszony blunt, albo chłodne powietrze z klimatyzatora, kiedy zbyt mocno wrze mu krew.
Ulga. Nic więcej.
Ale
Ale Sloane?
OdpowiedzUsuńSloane była napięciem.
Nie ulgą.
Z nią nie chodziło o to, żeby spuścić parę. Chodziło o to, żeby trzymać się przy życiu. To przez nią rozbierał się powoli. To jej dotykał z tą obsesyjną ostrożnością, jakby bał się, że zniknie. To dla niej nie spał całej nocy, słuchając jak oddycha w ciemności, nie z pożądania, ale z pierwotnego, nieznośnego strachu, że coś ją zabierze.
Tamte dziewczyny niczego nie znaczyły. Sloane znaczyła wszystko. I to właśnie było najbardziej niebezpieczniejsze. Bo ciało można było kontrolować. Ale kiedy ktoś sięgał dalej, w głąb tego, co ukrywał nawet przed sobą, wtedy zaczynało się piekło.
Siedział obok niej.
W domowym studio, które bardziej przypominało kapsułę niż pokój, miękkie światło, ściany obite panelami, sprzęt wart więcej niż nowy samochód. Głośniki wypuszczały dźwięk czysto jak z igły, bez zniekształceń. Sloane opadła lekko w fotel, bose stopy podkurczone pod siebie, dłoń luźno oparta o jego kolano. Naturalnie. Jakby tak miało być.
Singiel wchodził miękko.
Delikatne intro, potem pierwsza zwrotka, głos Sloane, ten głęboki, sensualny ton, którego nie dało się podrobić. Zaire słuchał w ciszy.
Nie kiwnął głową do bitu, nie rzucił komentarza w stylu: „to leci”, „to zje listy”. Milczał.
Bo coś w nim się zacięło. I nie chodziło o produkcję. Nie o wykonanie. To był świetny numer. Intymny, przemyślany, trafiający prosto w gardło.
Wiedział, że Sloane pisze z wnętrza. Nie była tą, która zmyślała rzeczy dla radia. Każdy wers, każda linia, każda zgrabna metafora miała swoje źródło w bólu, w bliznach, w kimś, kto zostawił po sobie ślad. Dlatego był tak dobry. Ale kiedy wypuściła ten singiel, pierwszy z nowego albumu, z eleganckim klipem i minimalistyczną okładką, coś w nim zadrżało. Nie od razu. Nie przy pierwszym odsłuchu. Dopiero przy drugim. Kiedy zaczął słuchać nie muzyki, tylko jej głosu. Tego, co zostawało między wersami. Nie powiedziała mu, że to o nim. Nie powiedziała wcale, o kim to jest. I może właśnie to zabolało najbardziej. Bo przecież znał ją. Znał jej język. Znał tempo, w którym ukrywała wspomnienia i sposób, w jaki mówiła o kimś, kto ją złamał, zanim się odrodziła. A ten utwór… Ten utwór nie pachniał nim. Pachniał kimś innym.
Może był tylko przewrażliwiony. Może szukał pretekstu. A może, i to była myśl, której nie mógł z siebie wyplenić, miała jeszcze w sobie kogoś, kogo nie potrafił wymazać.
Siedział więc dalej. Bez ruchu. Bez słowa.
Kiedy utwór się skończył, Sloane obróciła się do niego, z półuśmiechem na ustach, takim, który pytał, ale nie chciał prosić.
Zaire skinął głową.
— Mocne — rzucił. Tylko tyle. Bez emocji. Bez spojrzenia. Sięgnął po zip, który leżał na biurku obok interfejsu. Palce działały mechanicznie, grind, skręt, ogień.
— Idę zajarać — dodał. Sloane nie zatrzymała go. Nie zapytała, czemu wyszedł. A może wiedziała. Może właśnie dlatego nic nie powiedziała.
Wyszedł na taras. Zaciągnął się głęboko, aż do bólu. Nie chodziło o to, żeby się zrelaksować. Chodziło o to, żeby nie wybuchnąć.
„Kurwa,” pomyślał. A potem znów się zaciągnął.
I czekał. Nie wiedział na co.
Ten utwór był miękki, nieoczywisty, bez wybuchów. Tekst subtelny, ale bolesny.
Zbyt bolesny, by był o nim. Bo on ją kochał po swojemu: brutalnie, zachłannie, bez filtra.
To, co usłyszał, nie pasowało do historii, którą razem tworzyli. Czuł to jak tłumioną migrenę, coś w niej, czego nie znał. Coś, czego nie kontrolował. I to bolało bardziej niż wszystko.
ZAIRE
James milczał chwilę, czując, jak jej słowa wbijają się w niego głębiej niż powinny. „Byłeś jedynym, który mnie nigdy nie okłamał. I to zniszczyłeś.”, to zdanie zostanie z nim na długo, wiedział o tym. Bo miała rację. Zawiódł ją wtedy, choć sam siebie przekonywał, że tak będzie dla niej lepiej. Że nie może dać jej tego, czego pragnie.
OdpowiedzUsuńObjął ją mocniej, jakby mógł chociaż w ten sposób przykryć tamte rany, których nie dało się cofnąć. Pachniała alkoholem, dymem i czymś jeszcze, tym samym, co od zawsze kojarzyło mu się ze Sloane. Z tym, jak potrafiła rozedrzeć go na pół samym spojrzeniem.
— Sloane… — westchnął, zniżając głos, jakby mówił coś tylko dla niej, coś, czego nikt nie miał prawa usłyszeć. — Wiem, że mam u ciebie dług. I wiem, że cię wtedy zawiodłem. Ale jeśli myślisz, że kiedykolwiek przestało mi zależeć… to się cholernie mylisz.
Jej palce zacisnęły się na jego plecach, a on poczuł, że już nie walczy. Nie odpycha go, nie wyrzuca. To było jak powrót do tamtej bliskości, której żadne z nich nie potrafiło się wyrzec, choć próbowali. Na jej pytanie nie odpowiedział od razu. Do niego? Ta myśl była niebezpieczna. Zbyt łatwo mógłby się złamać, a przecież wiedział, że jutro oboje będą żałować. Ale kiedy uniosła głowę i spojrzała na niego bez tej maski, którą tak często zakładała, poczuł, że nie potrafi odmówić.
Skinął głową powoli, jakby sam przed sobą musiał się usprawiedliwić. — Dobrze. Do mnie. — powiedział cicho. — Ale obiecaj jedno… — przerwał, patrząc jej w oczy, jakby szukał w nich resztki dawnej Sloane, której mówiła, że już nie ma. — Obiecaj, że mi zaufasz. Chociaż dzisiaj.
Delikatnie otarł jej policzek kciukiem, jakby próbował zatrzeć ślady łez, zanim ją od siebie odsunął tylko tyle, by poprowadzić w stronę samochodu. Nie musiał jej już trzymać na siłę. Tym razem szła sama.
James prowadził ją pewnym krokiem przez wąski, ciemny korytarz zaplecza. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem, a chłodne powietrze nocnego Nowego Jorku uderzyło w twarz Sloane. Samochód czekał kilka kroków dalej. Ciemny SUV, zaparkowany na uboczu, z dala od migających neonów i krzyków dochodzących z klubu. Otworzył jej drzwi i poczekał, aż wsiądzie, a potem sam zajął miejsce za kierownicą.
W środku przez dłuższą chwilę panowała cisza, przerywana tylko szumem ulicy i ich oddechami. James odpalił silnik i ruszył powoli, kierując się w stronę swojego mieszkania. Palce mocno zacisnął na kierownicy, spojrzenie utkwił w drodze. Światła latarni odbijały się w przedniej szybie, oświetlając na moment jego skupioną twarz. Nie musiał nawet patrzeć na GPS — droga do jego mieszkania była automatyczna.
Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odzywało. James wpatrywał się w drogę, wzrok przyklejony do migających świateł latarni i sygnalizacji. Milczał tak długo, że cisza zaczęła ciążyć. W końcu westchnął, jakby musiał z siebie wyrzucić coś, co paliło go od środka.
— Wtedy… nie kłamałem. — powiedział cicho. Głos miał niski, lekko ochrypły. — Chciałem zostać. Naprawdę. — Jego szczęka lekko się zacisnęła, a palce jeszcze mocniej uchwyciły kierownicę. Nie patrzył na nią, nawet przez sekundę. Jakby bał się, że jedno jej spojrzenie zburzy mur, który teraz desperacko próbował trzymać.— Ale potem… kiedy zasnęłaś a ja zostałem sam ze swoimi myślami…— przerwał, jakby to jedno zdanie miało w sobie ciężar całego wyjaśnienia. — To mnie przerosło.
Cały czas wpatrywał się w drogę przed sobą, w kolejne pasy jezdni, jakby skupienie na kierowaniu było jedynym, co trzymało go w całości.
Na chwilę zamilkł, przelknął ślinę, zmieniając pas. Jego spojrzenie było utkwione w migających liniach na asfalcie, jakby tam szukał ratunku. Jego głos znów przeciął ciszę, tym razem cięższy, niż wcześniej.
— Gdybym został… — zaczął powoli, jakby każde słowo musiał wyrwać z gardła. — Byłoby jeszcze trudniej.
Światła miasta odbijały się w przedniej szybie, rozcinając jego profil na fragmenty, cień, blask, cień. Milczał przez kilka sekund, a potem dodał jeszcze ciszej, z nutą czegoś, co brzmiało jak przyznanie się do słabości:
OdpowiedzUsuń— Bo przy tobie Sloane… cholernie łatwo jest stracić kontakt z rzeczywistością.
Nie odwrócił głowy, nie dał jej ani sekundy spojrzenia. Wbił wzrok w drogę, kurczowo trzymając kierownicę. Zapadła kolejna cisza, gęsta, ale inna niż wcześniej. On nadal patrzył tylko na drogę, jakby wpatrywanie się w ciemny asfalt i światła miasta pozwalało mu ukryć przed nią całą prawdę.
Kiedy samochód w końcu się zatrzymał, James wyłączył silnik. W samochodzie zapadła ciężka cisza, przerywana tylko ich oddechami. Dopiero wtedy odważył się odwrócić głowę i spojrzeć na nią. Jej twarz była zmęczona, przygaszona, z tym cieniem bólu, który potrafił odczytać natychmiast, nawet po miesiącach rozłąki. Zacisnął szczękę, jakby walczył sam ze sobą.
— Nie przejmuj się mną — odezwał się w końcu spokojniej, niż się czuł. — Poukładałem to sobie jakoś w głowie. Chyba…
Zanim zdążyła odpowiedzieć, odpiął pas i wysiadł z auta. Obszedł samochód, otworzył jej drzwi i wyciągnął dłoń, by pomóc jej wysiąść. Nie zostawił jej ani na moment samej, prowadząc ją spokojnie w stronę wejścia, tak pewnie, jak wtedy, kiedy był zawsze obok, gdy świat walił się jej na głowę.
W mieszkaniu panował znajomy porządek. Cichy, uporządkowany azyl. James zniknął na moment w łazience, a kiedy wrócił, podał jej miękki ręcznik i jedną ze swoich koszulek.
— Ogarnij się trochę — powiedział krótko, ale ton był łagodny. — Chyba pamiętasz, gdzie co jest — dodał z lekkim uśmiechem. Jego ton był prosty, pozbawiony patosu, ale w tym drobnym zdaniu kryło się wszystko: wspomnienie ich bliskości, tego jak dobrze znał jej przyzwyczajenia, i to, że wciąż był gotów zadbać o nią tak, jakby od tamtego czasu nic się nie zmieniło.
JH
Czuł jej obecność, zanim dotknęła go dłonią.
OdpowiedzUsuńTen zapach. Ten cichy krok. Ten drobny ciężar, który unosił się w powietrzu, zanim zdążył naprawdę opaść. Zaciągnął się jeszcze raz. Powoli. Głęboko. Trzymał dym w płucach jak złość w gardle. Kiedy położyła dłoń na jego plecach, mięśnie mu drgnęły. Nie od niej. Od tego, że wiedział, że wie.
„Nie lubię, jak mi uciekasz,” powiedziała. Ale to ona uciekła pierwsza. Przez chwilę nie odzywał się wcale. Nie dlatego, że nie miał słów. Miał ich za dużo. Wszystkie brudne. Wszystkie niebezpieczne. Znał siebie. Znał ten stan, w którym wystarczy jedno złe zdanie, jedno przejęzyczenie, jedno spojrzenie zbyt długie i wszystko się sypie. A tego nie chciał. Jeszcze nie. Jeszcze potrzebował jej zbyt blisko. Kiedy oparła głowę o jego klatkę piersiową, jego ręka opadła w na jej biodro. Delikatnie. Ale wciąż milczał.
Patrzył na miasto pod sobą jak na coś, czym już dawno przestał się zachwycać. Nie chodziło o widok. Chodziło o to, że nie potrafił już odróżnić iluzji od prawdy.
— To na prawdę dobry numer — rzucił w końcu.
Ton miał zbyt równy. Zbyt spokojny, żeby nie był udawany.
— Gładki. Wszystko w nim siada.
Przerwał, zanim dotarł do tekstu. Zawiesił się. Celowo. Milczała, ale czuł, że jej ciało się lekko spina. Jakby też wiedziała, że grają teraz w coś więcej niż „czy ci się podobało?”. To była partia szachów na emocje. Każdy ruch miał znaczenie.
— Tylko tak się zastanawiam… — mruknął cicho, niemal szeptem, bardziej do siebie niż do niej.
— Kto ci aż tak wszedł pod skórę, że musiałaś go z siebie wyrzygać?
Nie było w tym tonu oskarżenia. Nie było krzyku. Ani agresji. To było gorsze. Bo prawdziwe. Bo nagie. Spojrzał w dal, zaciągnął się znów, ale tym razem wypuścił dym przez nos powoli, kontrolowanie. Odwrócił głowę, spojrzał na nią. Nie przesunął ręki. Nie cofnął dotyku. Ale spojrzenie było inne. Cięższe. Prawdziwe. Zaciągnął się raz jeszcze, głęboko.
Dym rozszedł się powoli między zębami, zostawiając po sobie smak, którego nawet nie czuł.
— Ktoś, kto był przede mną? A może ktoś, kto ciągle gdzieś tu jest?
Dotknął palcami jej mostka. Jednym ruchem, krótkim, ale wymownym.
Cisza. Ale nie taka, która zostaje po rozmowie. Taka, która coś mówi zanim padnie słowo. Zaire wyprostował się. Oderwał dłonie od balustrady. Nie patrzył na nią. Jeszcze nie.
— Nie musisz kłamać, Sloane. Ale nie próbuj mi też wciskać, że to tylko sztuka.
W końcu spojrzał w dół, w jej oczy, które próbowały utrzymać spokój, ale on znał te wszystkie niuanse. Była świetna w odwracaniu uwagi. Ale nie przed nim. Nie wtedy, kiedy chodziło o coś takiego.
— Ja też piszę — dodał po chwili, spokojnie, bez złości. Ale w jego głosie brzmiało coś ciężkiego. — I wiem, jak brzmi tekst, kiedy ktoś mówi o kimś, kogo wciąż się czuje.
Przechylił głowę.
— Ale cholera… chciałbym wiedzieć, kto ci zrobił taką burzę pod żebrami, że musiałaś ją nagrać.
Nie podniósł głosu. Nie dotknął jej. Ale każde słowo wbijało się powoli, jakby testował granice. Zamilkł na ułamek sekundy. Patrzył prosto w nią. Tak, jak patrzył tylko wtedy, gdy już nie miał siły udawać, że nie widzi.
— Kiedyś mówiłaś, że muzyka to prawda, Sloane. — Przełknął ślinę. — To czyja to prawda?
ZAIRE
James usiadł na kanapie, gdy drzwi łazienki zatrzasnęły się za Sloane. Oparł łokcie o kolana, dłonie splótł ze sobą tak mocno, że aż zbielały mu knykcie. Cisza mieszkania była dziwnie ciężka, a w tle słyszał tylko odgłos wody. Wiedział, że płacze. Znał te dźwięki aż za dobrze, nawet jeśli starała się je zagłuszyć.
OdpowiedzUsuńPrzymknął oczy, odchylając głowę do tyłu. W głowie miał chaos. Obraz jej na barze, pijanej, zagubionej, mieszając się z tym, jak przed chwilą wtuliła się w niego jak dawniej, jakby szukała ratunku. I wciąż miał przed oczami tamten poranek, kiedy odszedł, bo zabrakło mu odwagi, żeby zostać.
Usłyszał jej szloch wyraźniej, a potem stłumione słowa, które, choć skierowane do siebie, brzmiały tak, jakby były wypowiedziane wprost do niego.
Wyszła z łazienki już bez makijażu, z jego koszulką na sobie. Była w niej prawie zagubiona, za duża, opadająca z ramienia, jakby chciała się w niej schować. Włosy jeszcze wilgotne, twarz zaróżowiona od gorącej wody, a oczy… czerwone i zmęczone. Bez słowa podeszła do kanapy i opadła na nią ciężko, podciągając nogi pod brodę i otulając się nimi, jakby w ten sposób mogła ochronić się przed całym światem. James przyglądał się jej chwilę w ciszy. To nie była Sloane ze sceny, błyszcząca i głośna. Nie była też tą, którą widział dziś na barze. Była nagą wersją samej siebie, rozbitą, kruchą, taką, którą znał sprzed lat.
Przesunął się bliżej, nie naruszając jej przestrzeni. A potem, powoli, jakby bał się ją spłoszyć, wyciągnął do niej rękę. Jego dłoń zatrzymała się w pół drogi, otwarta, cierpliwa, nie zmuszająca jej do niczego.
Nie patrzył na nią tak, jak wszyscy inni, nie było w tym ani litości, ani oceny, tylko to samo uważne spojrzenie, które zawsze ją rozbrajało.
— Nie musisz sobie radzić ze wszystkim
sama — powiedział cicho, tym samym tonem, którym uspokajał ją kiedyś po koszmarach, po kłótniach z ojcem, po chwilach, gdy świat zdawał się walić jej na głowę. W tych słowach nie było obietnicy, że rozwiąże jej życie. Nie było złudzeń, że naprawi wszystko, co już się rozpadło. Było tylko jedno, że wbrew wszystkiemu wciąż był gotów być obok, kiedy cała reszta świata się od niej odwracała.
James siedział, wciąż trzymając rękę wyciągniętą w jej stronę, i czuł ten znajomy ciężar w piersi. Ten sam, który zawsze pojawiał się, gdy widział Sloane taką, złamaną, a jednak uparcie próbującą udawać, że nic się nie dzieje.
Mógł udawać twardego, mówić, że jego to nie dotyka, że wie, kiedy się wycofać. Ale patrząc na nią zwiniętą na kanapie, w jego koszulce, czuł, że kłamie sam przed sobą. Nie potrafił być obojętny. Nigdy nie potrafił.
„Nie musisz sobie radzić sama” — powtórzył w myślach swoje słowa, czując, jak paradoksalnie brzmią. Bo to on odszedł. To on zostawił ją, kiedy najbardziej chciała, żeby został. A mimo to wciąż wierzył, że może być tym, kto ją utrzyma na powierzchni, kiedy będzie tonęła.
JH 💝
Nie spojrzał na nią. Jeszcze nie.
OdpowiedzUsuńZamiast tego spojrzał na miasto, jakby tam mógł znaleźć odpowiedź, która by go uspokoiła. Ale tam było tylko światło, beton, obcy ludzie i pliki pieniędzy, które nic nie znaczyły, jeśli nie był w stanie trzymać jej przy sobie.
— Nie mówię, że musi być — dodał chłodno. — Ale jak coś się wbija między żebra… Czujesz to.
Zamilkł. Potem wzruszył ramionami, tak jak to robił, gdy próbował zrzucić z siebie ciężar, którego nie potrafił unieść.
Cisza po jej słowach nie była spokojem.
Była napięta jak lina, na której oboje stali, a każdy kolejny krok mógł skończyć się upadkiem.
Zaire patrzył na nią z góry, bez cienia uśmiechu. Nie kupował tego. Ani tonu, ani treści, ani wzruszenia ramion, które miało mu wmówić, że to wszystko było tylko przypadkiem z przeszłości i ładnie opakowanym wspomnieniem. Nie był idiotą. Był człowiekiem, który znał ton głosu kobiety, która coś ukrywa. I właśnie taki ton teraz słyszał. Nie odpowiedział od razu. Przez chwilę tylko obserwował, jak porusza się jej twarz, drobne drgania mięśni, które znał na pamięć. Jak układa usta, jak ściera z siebie irytację, żeby wyglądać na opanowaną. Ale on widział. Zawsze widział.
Powoli odłożył jointa na krawędź szklanego stolika obok, niedopałek skrętu dogasał w ciszy.
I dopiero wtedy się odezwał, cicho, ale tak twardo, że słowa zawibrowały między nimi.
— Gdyby to naprawdę było nic takiego, nie brzmiałabyś jakbyś próbowała mnie przekonać.
Nie odsunął się. Nie trzasnął drzwiami. Ale coś w jego spojrzeniu pękło, jakby złamał mu się ząb w środku uśmiechu.
Milczał chwilę.
Potem uniósł dłoń, palcem dotknął tego samego miejsca, gdzie wcześniej, mostka.
— Tu… — powiedział cicho. — Jak o kimś piszesz stąd, to znaczy, że coś wciąż tam siedzi. Że się tli. Że oddychasz tym jeszcze, choćby od niechcenia.
Patrzył w nią głęboko. Nie chodziło o to, że potrzebował nazwiska. Nie chodziło nawet o to, że była przeszłość. Zaire nienawidził tego uczucia. Tego dziwnego, drażniącego podskórnego niepokoju, który zaczynał się od niczego, wersu, spojrzenia, tonu głosu, a potem rósł jak pęcherz na gorącej bliznie.
Zamilkł. Potem zaśmiał się krótko, zimno, nieprzyjemnie.
— Chciałaś grać ze mną w prawdę, Sloane.
— Ale grasz tak, jakbyś od początku trzymała karty w rękawie.
Odwrócił się. Zrobił dwa kroki w stronę balustrady, znów patrząc na nocne miasto.
To nie był tylko tekst. To była jej pamięć, którą zamknęła w rytmie i pokazała światu,
Złapał się na tym, że zbyt mocno ściska poręcz tarasu. Palce miał białe od napięcia. Czuł, jak serce bije mu w karku.
Przetarł twarz dłońmi.
— Mam dzisiaj koncert — rzucił beznamiętnie przez ramię. W myślach już był na scenie — widział siebie pod światłem, z mikrofonem, plując wersami jak jadem. Wiedział, że dziś poleci ostro. Nie da się zatrzymać. I może o to właśnie chodziło. Może musiał rozjebać coś na głos, zanim coś rozjebało się w środku.
Zwrócił się w jej stronę jeszcze raz, tylko na moment. Spojrzał na nią, jakby chciał zapamiętać każdą linię jej twarzy na wypadek, gdyby coś dziś pękło na dobre. A potem wypalił, cicho, z niską chrypą w głosie:
— Wiesz, czego nienawidzę najbardziej?
Zawiesił głos, nie spuszczając z niej wzroku.
— Tego, że zaczynam się zastanawiać, czy jestem tylko przystankiem między wersami.
Uśmiechnął się, ale to nie był jego uśmiech.
Odwrócił się. Ruszył w stronę drzwi bez słowa. Zostawił za sobą zapach dymu, ciężką ciszę i kobietę, która wciąż mogła wszystko odwrócić. Ale musiała to zrobić teraz. Zanim pochłoną go światła. Zanim on sam znów zamieni się w ogień.
ZAIRE
Jej spojrzenie było inne. Zmęczone. Zgaszone. Bez tej iskry buntu, która zwykle błyskała w jej oczach, kiedy chciała mu pokazać, że nikt nie ma nad nią władzy. Patrzył, jak się waha, jak palce nerwowo zaciskają się na materiale koszulki. I już, już miał tę myśl, że znowu zostanie z pustą dłonią. A potem poczuł jej dotyk. Delikatny, niepewny, jakby sama się przed sobą wstydziła, że jednak sięgnęła po niego. James nie zastanawiał się długo. Pociągnął ją lekko do siebie i objął ramionami. Było to dla niego niemal naturalne, choć serce przyspieszyło mu tak, jakby robił coś zakazanego. Jej ciało od razu osunęło się na niego, jakby czekało tylko na ten gest. Zamknął na moment oczy, czując jej głowę na swojej klatce. Pachniała jego żelem pod prysznic, jego szamponem, była w jego koszulce i w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek uświadomił sobie, że mógłby zapomnieć o całym świecie, jeśli tylko miałby ją w ramionach.
OdpowiedzUsuńAle zaraz pojawiła się druga myśl, ta chłodniejsza, ta rozsądna: ile razy jeszcze da się wciągnąć w to samo? Ile razy będzie pozwalał, żeby wracała do niego poobijana, i udawał, że wystarczy, jeśli ją przytrzyma mocniej?
Mimo to nie odsunął się. Przyciągnął ją bliżej, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że choćby miała rozpaść się na kawałki, on je zbierze.
Nie zdawała sobie sprawy, że właśnie w takich momentach najbardziej go rozbrajała. Nie wtedy, kiedy była pełna energii, z błyskiem w oku i zadziornym uśmiechem, tylko właśnie teraz, kiedy zrzucała z siebie te warstwy sarkazmu i ironii, a zostawało tylko coś surowego i bolesnego.
James słuchał jej w ciszy, czując, jak coraz mocniej wtula się w niego. Jej głos był cichy, ale każde słowo wbijało się w niego jak gwóźdź.
„Mąż, który zalicza panienki, jak nie widzę.”
A więc to o to chodzi. Poczuł, jak ściska mu się żołądek. Nie był naiwny, domyślał się, jak wygląda to małżeństwo, bo znał Zaire’a, widział jego świat, ludzi, którzy go otaczali. Ale słyszeć to z ust samej Sloane, w takim stanie… to było jak cios.
— Nie musieć tego znosić — odezwał się w końcu, głosem niższym niż zwykle. Nie miał w nim złości, raczej tę gorzką pewność.
Przesunął dłonią po jej ramieniu, powoli, jakby chciał zetrzeć z niej ten jad, który wypowiadała.
— Zasługujesz na coś więcej niż bycie kolejną zabawką w jego kolekcji — powiedział cicho, nie patrząc jej w oczy, bo wiedział, że wtedy zabrzmiałoby to jak wyznanie. Milczał przez chwilę, pozwalając, by ich oddechy się wyrównały. Oparł brodę lekko o czubek jej głowy, żeby nie musiała widzieć, jak mocno go to rusza.
— Może nie mogę zmienić tego, co wybierasz… — zaczął powoli, jakby każde słowo ważyło tonę — …ale nie wmówisz mi, że naprawdę chcesz tak żyć. Że godzenie się na to, żeby ktoś miał cię na pół etatu, to wszystko, czego pragniesz.
Zacisnął szczękę, wciąż patrząc gdzieś w bok.
— Nie jesteś półśrodkiem. Nigdy nim nie byłaś.
Dopiero po chwili spojrzał na nią z góry, wciąż obejmując ją ramieniem, i dodał ciszej, prawie jakby zdradzał własną tajemnicę.
— Tak, chce żebyś w takich chwilach do mnie zadzwoniła, albo przyszła, zanim sięgniesz po butelkę alkoholu, albo po skręta. Nawet jeśli myślisz, że to by jeszcze bardziej wszystko skomplikowało. — Powiedział z przekonaniem.
Nawet jeśli znów zostałby wciągnięty w jej chaos. Bo i tak zawsze do niej wracał.
Przymknął na moment oczy, czując jej głowę na swojej klatce. Palce drgnęły, jakby chciał pogładzić ją po włosach, ale powstrzymał się. Nie mógł jej dawać więcej, niż był w stanie unieść.
Zacisnął lekko szczękę, czując ciężar jej zdania, że jeśli nie poradzi sobie sama, skończy się to źle. On doskonale wiedział, że nie była to przesada. Już dawno balansowała na krawędzi, a on sam widział, jak blisko potrafiła podejść do tej granicy.
Wpatrywał się w pustkę przed sobą, jakby próbował przekonać samego siebie, że mówi coś, w co naprawdę wierzy. A potem poczuł, jak napięcie w jego ramionach powoli puszcza. Bo tak naprawdę, mimo gniewu, mimo żalu, mimo całego tego muru, który sam między nimi postawił, wystarczył jeden jej ruch, jeden dotyk, żeby wszystko znów zaczęło się chwiać.
James przesunął dłonią po jej ramieniu, jakby próbował ją uspokoić, choć sam czuł się rozbity. Wbił wzrok w ciemność za oknem, żeby nie musiał patrzeć jej w oczy i nie zdradzić wszystkiego, co kłębiło mu się w środku.
OdpowiedzUsuń— Dzisiaj… możemy udawać, że reszta świata nie istnieje — powiedział cicho, spokojnie, bez wyrzutu, ale z tym ciężarem, który zawsze brzmiał, kiedy mówił coś ważnego.
Odwrócił głowę i spojrzał na nią uważnie, jakby chciał się upewnić, że rozumie.
Tej nocy James naprawdę został. Nie uciekł, nie szukał wymówek, nie zasłaniał się zasadami, które dotąd tak łatwo przychodziło mu podnosić jak tarczę. Nie sabotował samego siebie, jak robił to wcześniej. Nie szukał powodów, by się odsunąć, ani pretekstów, by wmówić jej, że tak będzie lepiej. Tym razem chciał być obecny. Chciał sprawdzić, czy jeszcze potrafi. Nie jako ochroniarz, nie jako ktoś, kto trzymał ją z dala od krawędzi, tylko jako James.
Prysznic pozwolił mu odetchnąć, oczyścić myśli. Wyszedł stamtąd spokojniejszy, a jednocześnie bardziej rozdarty niż wcześniej. Znalazł ją skuloną w łóżku, tak kruchą i niepewną, że przez chwilę po prostu stał w progu. Powinien był wtedy zawrócić, zostać na sofie, jak zawsze. Odbudować mur, który od dawna próbował stawiać między nimi. Ale nie zrobił tego.
Zdjął zegarek, odłożył telefon, zanim zgasił światło wyłączył małą lampkę nocną. Położył się przy niej. Nie przez przypadek, nie dlatego, że oboje zasnęli na sofie. A dlatego, że sam intencjonalnie wybrał to miejsce. Kiedy wsunął się pod kołdrę, od razu poczuł jej ciepło, miękkość jej włosów na swoim ramieniu, ten znajomy ciężar, który zamiast przytłaczać, dawał mu spokój. Nie spał z nią, bo tak wyszło. Nie spał z nią, bo mieli za sobą upojne chwile. Spał z nią, bo tego właśnie chciał. Świadomie. Z zamkniętymi oczami, ale z jasnością w głowie. Pierwszy raz od dawna niczego nie udawał.
James
Zaire nie był przyzwyczajony do tego rodzaju ciszy. Ciszy między gestem a odpowiedzią. Między pytaniem a gniewem. Ciszy, w której kobieta, z którą dzielił łóżko i nagłówki, nagle mówiła prawdę, ale nie do końca. Tak, jakby każda fraza była okrojona z mięsa, zostawiając mu tylko kości do przełknięcia. Stał pochylony nad szufladą, nie szukając niczego konkretnego. Chodziło o ruch. O zająknięcie ciała, które jeszcze trzymało się w całości.
OdpowiedzUsuńWszystko w nim pracowało. Nerw, mięsień, tętno. A potem usłyszał ją za sobą. Miękkie „Carter”. Tylko tyle. Zamarł. Nie dlatego, że się przestraszył. Ale dlatego, że coś w tonie jej głosu przesunęło granicę jego gniewu. O pół centymetra. W lewo. Nie odwrócił się od razu.
Słyszał jej kroki w garderobie. Ciche, niepewne. Jakby szła do kogoś, kto był dla niej ważny, ale już niepewna, czy nadal ma do niego klucz.
Miał ochotę nie reagować. Doprowadzić ją do granicy, przy której zawsze była gotowa się złamać, nie dla niego, ale przez niego. Ale kiedy powiedziała „nie jesteś przystankiem”, coś w nim się poruszyło. Nie zniknęła. Nie spakowała się w milczeniu. Nie uciekła do wersów, do studia, do ciszy. Przyszła. Z sercem na dłoni. Albo z czymś cholernie bliskim temu.
Odwrócił się. Powoli. W jego oczach nie było już złości. Twarz miał chłodną, rysy zacięte. Na czole ledwie widoczna linia zmarszczki. Nic teatralnego, żadnego tupetu, żadnej przemocy w spojrzeniu. Tylko zawieszone napięcie.
Złożone z braku zaufania i potrzeby, która nie chciała się przyznać, że właśnie się rodzi. Znajoma ciemność, cicha, głęboka, tłumiona. To nie był Zaire ze sceny. To był ten, którego rzadko ktoś widywał.
Kiedy złapała go za rękę, nie cofnął się. Ale też nie odwzajemnił uścisku od razu. Patrzył na ich dłonie, jakby próbował odczytać coś z kształtu ich palców. Nie musiała mówić więcej. Ścisnęła go, jakby naprawdę mogła go utrzymać, kiedy wszystko w nim chciało się rozpaść.
— W czerwonym — powiedział, cicho, z niskim, matowym głosem. — Tym, co wygląda, jakby było tylko po to, żeby ci je zdjąć.
Cisza znowu opadła między nimi. Ale już inaczej. Ciężko, nie groźnie. W jego oczach czaiło się coś miękkiego, ale zranionego, jak pies, który warczy, ale jeszcze nie gryzie.
Powoli uniósł dłoń i przesunął kciukiem po jej policzku. Nie z czułości. Z potrzeby upewnienia się, że nadal jest jego. Jego chaos. Jego własność. Jego zagadka. Przez chwilę tylko na nią patrzył. W ciszy, która była bardziej intymna niż wszystko, co robili na głos.
— Nie lubię myśleć, że ktoś inny znał cię w taki sposób, w jaki znam ja. — Zamilkł na sekundę. Tylko oddech, tylko uścisk dłoni. Gdy znów mówił, robił to z wyraźną trudnością. Jakby każde słowo musiał wyciągać sobie z żeber. — Ale wiem, że też nie jestem pierwszym, który dotknął twojego serca. I może właśnie to mnie rozwala.
Bo dla Zaire’a wszystko było walką. O respekt, o uwagę, o przestrzeń. O swoje miejsce w świecie, w wersach, w cudzym umyśle. A kiedy pokochał, to też kochał jak wojownik, do krwi, do bólu, bez kalkulacji.
— Jak go widzisz w snach… — dodał po chwili. — To mu mów, że ja cię trzymam, dobra?
Wszystko w nim było spięte. Plecy, kark, szczęka. Ale głos, ten sam, którym kiedyś wypowiadał najcięższe wersy, teraz był dziwnie cichy. Objął ją w talii. Mocno, prawie brutalnie. Nie żeby ją skrzywdzić, tylko żeby się upewnić, że jest tu. Że nie wyślizgnie się znowu między słowami, że nie rozpłynie się w pamięci, której nie może kontrolować. — Tylko nie pisz już o nim. Nawet między wersami. — To nie był rozkaz. To była prośba wypowiedziana głosem człowieka, który nie dopuszcza sprzeciwu ani odmowy.
Ucałował jej czoło. Cicho, prawie ceremonialnie.
— Załóż czerwone — powtórzył już z większym przekonaniem. — Chcę pamiętać tylko to.
Ucałował jej czoło. Nie z czułości. Z rytuału. Z gestu ostatniego zaufania, zanim znowu wejdzie w świat świateł, dźwięku i fałszywych obietnic.
James wyjątkowo zaspał. Może dlatego, że zasnęli późno, a może dlatego, że tym razem nie pozwolił sobie na ten zwyczajowy, czujny sen, którym zawsze obdarzał świat.
OdpowiedzUsuńObudził się wcześniej niż ona, ale nie ruszał się przez długi czas. Leżał nieruchomo, słuchając jej miarowego oddechu, tego spokojnego rytmu, którego dawno przy niej nie słyszał. Nie chciał tej chwili przerywać. Była zbyt rzadka, zbyt krucha, jak coś, co mogło rozsypać się od jednego nieuważnego ruchu.
Gdy w końcu otworzyła oczy, na krótko skrzyżował z nią spojrzenie i nie odwrócił się, choć kusiło go, by to zrobić, dla własnej ochrony. Ale nie. Tym razem został.
— Pierwsza pomoc jest na stoliku nocnym — odezwał się spokojnie, lekko ochrypłym głosem od snu. Wskazał butelkę izotoniku i blister z tabletkami przeciwbólowymi, które zostawił tam jeszcze wczoraj, przewidując jej poranek.
— A zaraz poratuję cię czymś do jedzenia. — Jego ton nie znosił sprzeciwu, ale nie był surowy. Bardziej przypominał dawne czasy, kiedy to on pilnował, żeby Fletcher nie przegapiła posiłku, kiedy była za bardzo pochłonięta trasą albo własnym chaosem.
Sięgnął po swój telefon, sprawdził godzinę i parsknął cicho pod nosem. — Jest przed jedenastą — odpowiedział. Było w tym coś niecodziennego. James przesunął dłonią po twarzy, kiedy wstał z łóżka. Czuł ciężar w barkach i znajomy ucisk gdzieś w środku, ten, który wracał zawsze, kiedy pozwalał sobie na coś, czego nie powinien. Ale dziś nie chciał analizować. Nie od razu.
Cisza w mieszkaniu była inna niż zwykle. Nie przytłaczała. Była nasycona obecnością Sloane, tą subtelną, której nie dało się pomylić z niczym innym. Zajął się czymś prostym. Rytuałem, który zawsze stawiał go na nogi. Otworzył lodówkę, wyjął jajka, kilka warzyw. Wrzucił patelnię na kuchenkę. Zajęcia dla rąk i dla głowy. Kiedy kroił pomidory, czuł, że jego ruchy są trochę wolniejsze niż zwykle. Może dlatego, że dobrze wiedział, iż ona tam jest. Może dlatego, że od dawna nie miał poczucia, że robi coś tak prostego dla niej.
Zerknął przez ramię, tylko na moment. Jej blond włosy były jeszcze wilgotne, koszulka wyglądała na niej tak, jakby zawsze miała do niej należeć. I to uczucie, które ścisnęło go w żołądku, było znajome, aż za bardzo. Odwrócił się z powrotem do patelni, mieszając jajka z dodatkami. Chciał się skupić na tym, żeby nie przypalić. Na niczym więcej.
A jednak myśli wracały.
Że Fletcher tu siedzi, że to realne, że znów tak łatwo wdarła się w jego życie, bez pytania, bez ostrzeżenia. I że, cholera, znowu poczuł się tak, jakby to był dom.
Nalał wody do szklanek, przełożył jajecznicę na dwa talerze. Wszystko odruchowo, tak jakby to nie była żadna wyjątkowa chwila.
Nie powiedział nic wielkiego, żadnych komentarzy. Tylko proste:
— Jedz, zanim wystygnie. — I spojrzenie, które brzmiało jak: dopóki tu jesteś, będziesz mieć siłę w nogach.
Usiadł obok z własnym talerzem i zajął się jedzeniem, nie patrząc na nią na siłę. Dał jej przestrzeń, żeby mogła po prostu usiąść i poczuć, że wszystko jest normalne.
Po wszystkim sprzątnął i włączył ekspres. Rytuał - mielenie, para, ciemny strumień kawy spływający powoli do porcelanowej filiżanki. Wiedział dokładnie, jaką lubiła. Nie musiał się zastanawiać. Dodał odrobinę mleka, odmierzoną tak, jak zawsze mu wychodziło w punkt.
Kiedy wszedł do salonu, zobaczył ją na balkonie, rozłożoną na miękkiej sofie. Promienie tańczyły po jej skórze, oplatały złote refleksy włosów, a James złapał się na tym, że gapi się na nią dłużej, niż powinien. Wyglądała inaczej niż kilka godzin temu, jakby ciężar nocy zsunął się z jej ramion chociaż na chwilę. Była zmęczona, ale w tej chwili… wyglądała spokojnie.
— Proszę. — Podał jej kubek, taki ciężki, ceramiczny, który zawsze trzymała oburącz, jakby ogrzewanie się nim było częścią całego rytuału.
Potem usiadł naprzeciwko, z własnym kubkiem. Oparł się wygodnie, przez chwilę nic nie mówiąc, tylko pozwalając sobie patrzeć. Promienie słońca odbijały się w jej włosach, rozświetlały twarz, jakby światło specjalnie wybrało właśnie ją. Wtedy poczuł, że zbyt długo milczy, że musi to przerwać.
OdpowiedzUsuń— Jak się dzisiaj czujesz? — zapytał spokojnie, nie chcąc niczego wymuszać.
Nie spuszczał z niej wzroku, choć miał wrażenie, że ten obraz, ona w porannym świetle, z kawą w dłoni, wbije mu się w głowę na długo.
Siedziała tam, wtulona w miękką sofę, nogi podciągnięte pod siebie. On wiedział, że w środku jest chaos, czuł to w każdym geście, ale z boku… wyglądała spokojnie. Tak, jak kiedyś.
I wtedy pomyślał, że jeśli ona zostanie w tym mieście, to pożre ją kawałek po kawałku. Media, presja, Zaire, wszystkie spojrzenia i szepty za plecami. A on mógł zrobić tylko tyle, ile pozwoliła.
— Masz mocno zajęty grafik? — spytał nagle, odkładając kubek na stolik. Ton miał swobodny, ale spojrzenie uważne, jakby badał jej reakcję. — Może przydałoby ci się na kilka dni wyrwać z miasta. Zresetować się.
Zrobił krótką pauzę, a w jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, nieco nostalgiczny.
— To nie będzie co prawda Amalfi — powiedział cicho, prawie z nutą przeprosin, jakby sam dźwięk tej nazwy był ciężki. — Ale znam miejsce, w którym można na chwilę schować się przed całym światem.
James milczał chwilę po tym, jak wyrzucił z siebie tę propozycję. Patrzył, jak słońce przesuwa się po jej twarzy, jak jej palce zaciskają się na filiżance. Zawsze był dobry w czytaniu Sloane, wiedział, że w głowie kręci jej się karuzela myśli, że waży każde słowo, które właśnie od niego usłyszała.
Do tej pory często wybierał bierność. Stawał krok w tył, zostawiał przestrzeń, uciekał, zasłaniał się zasadami i rozsądkiem. Miał pilnować, żeby była bezpieczna, a nie, żeby była szczęśliwa. To drugie pozostawało poza jego kompetencjami, choć cholernie często właśnie tego pragnął. Więc siedział z boku. Patrzył, jak wchodzi w relacje, w chaos, w świat, który ją wciągał. I nie robił nic. Nie mógł. Do momentu w którym na prawdę sobie zagrażała, przedawkowaniem albo upadkiem z tarasu.
Ale teraz? Teraz nie miał żadnego kontraktu, żadnych zasad trzymających go na smyczy.
Nie chciał już się cofać.
— Wiesz, zawsze mówiłem sobie, że są sprawy, w które nie powinienem się mieszać… że to nie moja rola — zaczął, opierając przedramiona o kolana. James upił łyk kawy, powoli, jakby dawał sobie czas na dokończenie tej myśli. Odstawił filiżankę na niski stolik między nimi i przez chwilę patrzył na jej sylwetkę, jak pół przysypana światłem mruży oczy do słońca.
— Ale teraz nie ma żadnego kontraktu — wziął głębszy oddech, nie spuszczając z niej oczu. — Po prostu myślę, że to ci dobrze zrobi.
Nie rozwijał tego. Nie dodał „zawalczę”, nie próbował jej do niczego przekonać. Ale ton jego głosu i sposób, w jaki patrzył na nią, mówiły więcej niż tysiąc słów. Odchylił się na oparcie, patrząc na nią prosto, bez maski dystansu, którą dotąd tak często zakładał.
James
Klub był wypchany do granic. Tłum kotłował się pod sceną. Każdy wiedział, że ZAIRE nie wychodził na scenę, żeby zagrać. On wychodził, żeby się wyładować. Rozliczyć. Spalić coś na oczach ludzi i zostawić ich z niedopowiedzeniem. Był spóźniony. Jak zawsze. Bo musiał być ostatnim, który się pojawia. Tym, który wszedł, kiedy świat już trzymał wstrzymany oddech. Wszedł powoli, bez słowa. W ciemnościach jego sylwetka była tylko cieniem. Cisza przeciągała się za długo, jakby inżynier dźwięku sam się bał wcisnąć play. Ale Zaire tylko podniósł rękę. Jeden gest. Potem drugi, skinienie głowy.
OdpowiedzUsuńGłos miał głęboki, szorstki. Brzmiał jak pęknięty beton, jakby coś się kruszyło pod spodem. Ludzie krzyczeli, ale on nie słyszał. Dla niego ta scena była pustym ringiem.
Rapował o tym, że ma wszystko i nic. Że miłość to gra o sumie zerowej, a wygrywa ten, który kocha mniej. Że nie chce wspomnień po kimś. Że zazdrość to nie słabość, tylko dowód, że coś jest warte więcej niż duma.
Bit był ciężki, prawie industrialny. Dudnił jak stalowy tłok, rozdzierał gardło. Każdy wers padał jak wyrok. Publiczność chłonęła każde słowo. Był bliski upadku, ale nie pozwalał sobie runąć. Był tak chory z miłości, że musiał ją rozszarpać, zanim go zje od środka.
I wtedy, między jednym beatem a drugim, kiedy światło zawisło na nim jak gilotyna, wypowiedział wers, którego nie było w oryginale. Wers, którego nikt nie znał,
ale ona miała go usłyszeć.
— Dziwna rzecz z tym pisaniem — rzucił nisko. — Zawsze wydaje się, że jak coś napiszesz, to już to z ciebie wyszło. Że możesz to oddać światu i się tym nie udławić.
Przeszedł się powoli wzdłuż sceny. Ciało rozluźnione, ale głos miał napięty jak struna.
— Ale są wersy, które się pisze tylko dlatego, że nie miało się odwagi powiedzieć tego komuś w oczy. — Wzruszył ramionami. — Ja mam odwagę.
Tłum zareagował oklaskami, ale Zaire nie czekał. Patrzył w ciemność pod sceną. Patrzył prosto na nią.
— … kiedy będziesz krzyczeć moje imię nocą, to krzycz je głośno, żeby tamten wiedział, że przegrał. Bo jestem całą jebaną historią!
Słowa padły ciężko. Bez melodii. I wtedy światło zgasło. Publiczność zawyła. Znów rozległa się muzyka. Drugi numer poleciał mocniej, szybciej. Tłum oszalał. Refren wlewał się do żył jak amfetamina, a Zaire płynął po bicie bez najmniejszego wysiłku, jakby jego gniew znał każdy takt. Ale zanim DJ włączył trzeci numer, zanim ktoś zdążył się odezwać, on znowu wziął mikrofon do ręki, bez podkładu, bez tła, naga prawda w samym środku gorącego klubu.
— Są tacy, co potrzebują bólu, żeby być artystami. — Spojrzał gdzieś w bok, w światło reflektorów. — I są tacy, co potrzebują artystów, żeby poczuć się kimś.
Publiczność eksplodowała. Zaire się nie uśmiechnął. On już to wygrał.
Ściągnął z siebie koszulkę. Pot lał się po karku, oczy miał przekrwione, ale nie od zmęczenia.
To był ten stan, w który wchodził rzadko, tylko wtedy, gdy już nie chciał udawać. Gdy wszystko, co miał w sobie, musiało wyjść. Podniósł mikrofon, jakby to był nóż. Jakby miał go komuś przystawić do gardła. Tłum był cicho. Wszyscy czekali. Zaire przeciągnął palcami po skroni, jakby próbował utrzymać myśli w ryzach.
Zamilkł na chwilę. Potem znów rzucił linijkę — krótką, brutalną.
— Możesz rozbierać swoje wspomnienia i ubierać je w melodie. Możesz zmieniać imiona, tempa, metafory. — Zrobił krok do przodu. Słychać było tylko jego głos i oddychające razem z nim setki ciał. — Ale jeśli myślisz, że się zmieszczę w jakimś pierdolonym refrenie — Zawiesił głos. Milczenie przeszło przez tłum jak prąd. Zaire uniósł brew. Oczy błysnęły. — …to przysięgam… — Urwał. Spojrzał po wszystkich.
Przeskanował salę spojrzeniem tak ciężkim, że ludzie cofali się o krok, mimo że nikt nic nie zrobił. I wtedy się zaśmiał. Suche, krótkie, gardłowe. Nie z rozbawienia. Z pogardy dla złudzeń. Potem nachylił się lekko do mikrofonu.
Ton zszedł w półszept, ale każda sylaba dźwięczała jak obietnica.
— Jeśli się zmieszczę… to ten refren będzie twoją klątwą. — Światło zgasło jak przecięte żyletką. Tłum wybuchł. A on zniknął.
Tego wieczoru wszystko kręciło się wokół niej.
Każda linijka. Każde zawieszenie głosu. Każdy beat, który uderzał zbyt mocno, każde światło, które świeciło za długo. Cały jego występ był jak rytuał odwetowy, zbudowany nie z zemsty, ale z potrzeby wyprzedzenia ciosu. Bo jeśli ona miała opowiedzieć historię, to on musiał opowiedzieć ją pierwszy. I zrobił to. Na oczach tłumu. Bez nazwisk. Bez konkretów. Bez wyjaśnień. A teraz wszyscy już wiedzieli.
OdpowiedzUsuńNawet jeśli nie wiedzieli, to czuli.
Czuli, że każda z tych pieprzonych linijek była wymierzona w kogoś, kto siedział w ciemności, gdzieś między VIP roomem a tylnym wyjściem, milcząca, może blada, może wściekła.
Nie musiał jej pokazywać palcem. Nie musiał jej wskazywać, ona była tłem całego wieczoru.
I właśnie dlatego, kiedy wypuści swój singiel,
kiedy odważy się zagrać go na żywo,
kiedy podniesie mikrofon i zacznie śpiewać słowa, które miały być tylko jej, tylko dla niej, wszyscy będą wiedzieli. Każdy, kto usłyszy tę piosenkę, będzie patrzył na nią przez pryzmat jego koncertu. Będzie się zastanawiał, o kim mówiła. Ale już nie po to, by zgadywać. Bo Carter zrobił to, co potrafił najlepiej. Nie zakazał jej mówić. Nie zabrał głosu. Sprawił, że jej głos stracił znaczenie.
Za kulisami panował rozpierdol doskonały.
Garderoba tętniła życiem, choć lepiej pasowałoby słowo: rozkład. Przesiąknięta potem, dymem i ekscytacją, która nie miała w sobie nic świętego. Wszędzie leżały butelki, puste, do połowy opróżnione, przewrócone, z resztką whisky, wódki, szampana, który dawno stracił bąbelki. Powietrze było gęste od marihuany i czegoś ostrzejszego, czego nie dało się już nawet nazwać. Na blacie koło lustra rozłożone były woreczki, jak cukierki w złotym papierze, tylko że nikt tu nie liczył kalorii. Każdy brał, ile potrzebował. A potrzebowali dużo.
Ludzie wchodzili i wychodzili. Śmiali się za głośno, gadali zbyt blisko twarzy, ślinili się przy słowach, których nikt nie słuchał. Dziewczyny były wszędzie. Ubrane, rozebrane, leżące na kanapach jak scenografia, która nie musi mieć znaczenia, dopóki dobrze wygląda.
I pośrodku tego wszystkiego był ZAIRE.
Bez koszulki, tylko w luźnych spodniach i grubym łańcuchu na szyi. Siedział rozpartym ciałem na skórzanym fotelu, z jednym ramieniem zarzuconym na oparcie. W drugiej dłoni miał szklankę, w której coś brzęczało. Lód? Może resztka tabletek.
Obok niego siedziała jakaś dziewczyna. Może brunetka. Może nie. Jej dłoń gładziła jego tors, jakby dotykała pomnika, a nie człowieka.
Zaire nawet nie patrzył w jej stronę. Patrzył przed siebie, w lustro. Własne odbicie go nie ruszało. Przeciwnie. Patrzył na siebie z pustką, jakby chciał upewnić się, że wciąż tam jest. Że nie zniknął razem z tym, co wykrzyczał do mikrofonu.
Otoczenie mówiło: jestem ponad tym.
Ale jego ciało mówiło coś innego: jeśli nie wrócisz, przestanę oddychać.
ZAIRE
Wszystko, co w nim chwilę wcześniej było pewne, rozpadło się w jednej sekundzie, kiedy tylko zobaczył jej reakcję. Zbyt szybkie westchnienie, pytanie o to, czy nie będzie dziwnie, ten błysk zawahania w oczach. Nie wiedział, czego się spodziewał, może nie entuzjazmu, ale na pewno nie tego ścisku w jej spojrzeniu, który od razu podciął mu nogi. Poczuł, że robi mu się zwyczajnie głupio. Jakby postawił ją pod ścianą, choć nie taki był jego zamiar. Spuścił na moment wzrok w kubek, obracając go powoli w dłoniach, jakby to miało odwrócić uwagę od jego własnego dyskomfortu. Bo wyszedł za daleko, bo zabrzmiało to tak, jakby miał wobec niej jakiś plan, jakby chciał wykorzystać to, że coś psuje się w jej małżeństwie, że jest zraniona i skołowana. A przecież nie o to mu chodziło. Szybko spróbował to zamaskować, uciekając w praktyczne szczegóły:
OdpowiedzUsuńJames odchrząknął, odwracając wzrok w bok. — To zabrzmiało inaczej, niż chciałem. To nie miało być… nie wiem… coś zobowiązującego.
James wiedział, że za dużo wyłożył na stół i że Sloane to wychwyciła. A on, zamiast pójść za ciosem, odruchowo zaczął cofać krok po kroku, jakby próbował rozbroić własne słowa. Przejechał dłonią po karku, jak zawsze wtedy, gdy szukał czegoś, co mogłoby rozładować atmosferę. Zmarszczył lekko brwi, chcąc nadać słowom ciężar, a jednocześnie ukryć, że przez moment naprawdę stracił grunt pod nogami.
— Po prostu… wiem, jak to jest, kiedy wszystko cię przygniata. — Wzruszył ramionami, niby od niechcenia. — Czasem lepiej wyjechać na chwilę, niż siedzieć i kisić się w tym samym.
Przesunął spojrzeniem na bok, ku balustradzie balkonu, jakby tam nagle było coś ważniejszego.
— Możemy po prostu wysłać któregoś z chłopaków po twojego psa, żebyś miała go przy sobie. — dodał spokojniej. — A ty możesz wziąć ze sobą Cleo albo kogokolwiek chcesz. To spokojna okolica, las, jezioro, niecałe dwie godziny drogi od miasta. Ja tylko was tam zawiozę, możesz ulokować w okolicy twoich ochroniarzy, żeby mieli na ciebie oko, tak w razie czego. — Wypowiedział to zbyt szybko, jakby chciał zdjąć z niej ciężar, który sam niechcący włożył jej na ramiona. — Nie muszę się tam kręcić, serio. To nie o to chodziło — zakończył, próbując brzmieć neutralnie, ale pod spodem kryło się coś więcej: jakby próbował ją przekonać, że naprawdę nie chodzi mu o wpychanie się w jej życie, tylko o to, żeby miała oddech, jeśli tego potrzebuje.
James przez chwilę siedział w ciszy, aż w końcu przetarł dłonią twarz i lekko się nachylił, jakby chciał, żeby jego słowa były bardziej osobiste, nie formalne.
— Wiesz… — zaczął spokojnie, ostrożnie dobierając ton. — Kiedy powiedziałem, że teraz nie ma między nami kontraktu, chodziło mi o to, że nie patrzę już na ciebie z punktu widzenia ochroniarza...
Zawiesił na moment wzrok na jej twarzy, potem odwrócił spojrzenie, jakby nie chciał, żeby wzięła to za deklarację większą, niż było.
— Po prostu… — zastanowił się chwilę nad tym jak to ubrać w słowa. — To raczej… nie wiem… możesz to nazwać przyjacielską propozycją, jeśli chcesz. — Wzruszył ramionami, jakby chciał zdjąć ciężar z tego zdania, sprawić, żeby zabrzmiało lżej, ale było w nim coś, co zdradzało, że jednak miało większe znaczenie.
James kiwnął lekko głową, jakby chciał zamknąć temat, żeby nie przygniatać jej jeszcze bardziej.
— Po prostu się zastanów, okej? — odezwał się spokojnie, tonem, który nie brzmiał jak nacisk, tylko jak propozycja zostawiona w powietrzu. — A na razie po prostu zostań tutaj, ile potrzebujesz. Odeśpij, ogarnij się…
Nagle jakby coś sobie przypomniał. Sięgnął do kieszeni spodni, zmarszczył brwi i wyciągnął telefon. Jej telefon. Położył go na stoliku między nimi, ekranem do góry. Szkło było rozbite, popękane pajęczynką od jednego z rogów.
— No… nie jest w najlepszym stanie — mruknął, opierając się wygodniej o oparcie. — Upuściłaś go jak byłaś na barze, albo rzuciłaś.
Uniósł lekko brew, jakby chciał dodać coś żartobliwego, ale ostatecznie zamilkł. Zamiast tego przesunął telefon bliżej jej strony stołu, pozwalając jej samej zdecydować, czy chce go wziąć do ręki.
James
James patrzył na nią przez chwilę w ciszy. Mówiła spokojnie, choć wiedział, że za tym spokojem krył się jej bałagan. Widział, jak dłoń zacisnęła się w pięść, jakby chciała wyrwać z siebie coś, co wbijało się za mocno. James oparł łokieć o podłokietnik fotela, a palcami potarł lekko brodę, jakby się nad czymś zastanawiał. Kiedy spojrzał na nią ponownie, w kąciku ust zatańczył mu cień rozbawienia.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, że wszyscy twoi ochroniarze są ode mnie, prawda? — rzucił pół żartem, pół serio. — Oni naprawdę potrafią radzić sobie w skrajnych sytuacjach. — Zrobił pauzę, unosząc brew, jakby chciał dodać coś poważnego, ale zamiast tego pozwolił sobie na drobną kpinę. — No, prawie tak dobrze jak ja.
Na moment w jego spojrzeniu było coś łagodniejszego, jakby tym żartem próbował odciążyć ciężar rozmowy. Wiedział, że takie drobiazgi działały na nią lepiej niż kolejne poważne zapewnienia.
— Także spokojnie. Rue trafi tutaj cała i zdrowa, a Carter nawet nie zdąży mrugnąć. — Dodał jeszcze, odchylając się wygodniej. — Potrzebujesz czegoś jeszcze z mieszkania?
Zerknął na nią kątem oka, gdy padło to o „przyjacielskiej relacji”. Brzmiało to jak próba ustawienia ich na bezpiecznym torze… ale w nim samym to słowo uwierało. Przyjaciel. Nie chciał być jej wrogiem, ale nigdy też nie traktował jej jak zwykłej koleżanki. Chciał być kimś więcej. Chciał mieć ją blisko siebie tak, jak wtedy, we Włoszech. Chciał móc ją całować na dobranoc i na dzień dobry. A jednak nie zakwestionował tego, tylko skinął krótko, z lekkim, wymuszonym uśmiechem.
— Nie przeszkadzasz — powiedział krótko.
Nie odrywał od niej wzroku, kiedy dodała, że tęskniła za ich rozmowami. Poczuł, jak coś w nim drgnęło, coś, co od miesięcy spychał na bok. Wciąż było w niej to samo: ten błysk, który kazał mu słuchać każdej, nawet najbardziej absurdalnej historii.
— Wiesz… — westchnął cicho, jakby zbierał się do przyznania czegoś, czego normalnie by nie powiedział. — Mnie też tego brakowało.
Nie musiał dopowiadać, o co chodzi. O te zwyczajne rozmowy, poranki z kawą, jej komentarze, które potrafiły w jednej chwili rozbroić powagę sytuacji. O jej obecność w jego mieszkaniu, która zawsze wprowadzała chaos, a jednak w tym chaosie było coś, co sprawiało, że łatwiej mu się oddychało.
— Cisza potrafi być dobra, ale… nie taka. — Dodał po chwili, odwracając spojrzenie na balkon, na kubek z kawą w jej dłoni. — Nie taka, w której brakuje ci czyjegoś głosu.
Zacisnął lekko usta, jakby sam przed sobą chciał zminimalizować ciężar tych słów, ale już były wypowiedziane i zawisły między nimi.
James odchylił się lekko do tyłu, bawiąc się kubkiem w dłoniach, jakby szukał dla siebie zajęcia, które pozwoli mu nie patrzeć zbyt długo w oczy Sloane.
— Jak można się skupić na czyimś życiu, to wtedy nie trzeba się za bardzo skupiać na swoim. — Rzucił to niby mimochodem, spokojnym tonem, ale od razu po słowach upił łyk kawy, jakby chciał je czymś przepłukać, zanim wybrzmią mocniej, niż planował. Przesunął spojrzeniem po kubku, który trzymała w dłoniach. — Taka praca była wygodna. Ty byłaś priorytetem, a ja nie musiałem się za bardzo zastanawiać nad sobą.
Potarł dłonią kark, jakby nagle poczuł ciężar własnych słów. Nie planował aż tak się otworzyć, ale wyszło naturalnie.
A kiedy wspomniała o rybach… parsknął śmiechem, kręcąc głową. To pytanie naprawdę go rozbawiło.
— Serio, Sloane? — rzucił, oparł się wygodniej i podrapał po brodzie. — Spójrz na mnie. Czy ja wyglądam na gościa, który w wolnych chwilach siedzi nad stawem i łowi ryby? — Zamilkł na moment, teatralnie unosząc kubek z kawą. — Albo wiesz co… może lepiej nie odpowiadaj. — Uniósł dłonie w obronnym geście, jakby się poddawał. — Bo jeśli właśnie tak wyglądam, to naprawdę nie chcę wiedzieć. — Przez chwilę przyglądał się jej z tym charakterystycznym błyskiem w oku, który dawno zniknął, a teraz powoli wracał.
— Spokojnie. Nie będziesz spała obok żadnych rybich trupów. — Oparł się wygodniej, a uśmiech nie schodził mu z ust jeszcze przez moment. — Ale uprzedzam, że jeśli chcesz resetu, to może być cisza, las i zero klubów do czwartej nad ranem.
OdpowiedzUsuńJej pytanie o telefon i publikację wytrąciło go trochę z tego lżejszego tonu. Zmarszczył brwi, patrząc na nią uważniej.
— Pokaż. — Uniósł dłoń w jej stronę, jakby chciał od razu odebrać urządzenie. — Ale zanim to zrobisz… powiedz mi, czy to coś z kategorii: „ładne selfie”, czy raczej „coś, co powinniśmy przedyskutować”? Bo jeśli czegoś mi z tej współpracy nie brakuje, to kazań Julie. — Spojrzał na nią z lekkim uśmiechem.
JJ
Kiedy snuła obraz jego z piwem i wędką, wywrócił oczami.
OdpowiedzUsuń— Już przestań. — Wzdychnął teatralnie. — Jeszcze chwila, a sam w to uwierzę i naprawdę kupię sobie to krzesełko turystyczne.
Uśmiech, który jej posłał, był rozbrajający. Rzadki, szczery, rozbawiony. Ten, który kiedyś tak często pojawiał się tylko dla niej.
Kiedy padło jej pytanie o Julie, uniósł brew, jakby zastanawiał się, czy naprawdę ma na to odpowiadać.
— Cóż… Julie miała swoje teorie i swoje misje. — Pociągnął temat pół żartem. — Ale faktycznie, nie zakończyły się sukcesem.
Julie nie odpuszczała łatwo. Zawsze była tą, która potrafiła znaleźć odpowiedni moment, wejść w czyjeś życie jakby od niechcenia i spróbować się w nim zadomowić. Kiedy James odszedł od Sloane, Julie uznała, że teraz jest jej kolej. W końcu już wcześniej nie kryła się z sympatią do niego, a po jego odejściu najwyraźniej poczuła, że ma wreszcie czyste pole do działania. Najpierw były drobne wiadomości, niby o pracę, niby o ludzi, których James zostawił, jakby pytała z troską. Potem próbowała bardziej bezpośrednio. On z kolei reagował w swoim stylu, uprzejmie, ale chłodno. Jasno pokazywał, że nie szukał tego rodzaju bliskości. I choć Julie była atrakcyjna, wygadana i „rozsądniejsza” w oczach ludzi, on ani razu nie poczuł, żeby chciał sprawdzić, co by było, gdyby dał jej szansę. Zawsze miał wrażenie, że to, co próbowała w nim zobaczyć, było jedynie projekcją. A James miał już dość projektów.
James przez moment tylko patrzył na ekran telefonu, który podała mu Sloane. Czuł, że to nie jest zwykła rzecz, jej gest, ton głosu, ta ostrożność, jakby dawała mu do rąk coś kruchego i ciężkiego jednocześnie. Przez sekundę chciał zapytać, czy na pewno, ale jej spojrzenie mówiło wszystko. Ona chciała, żeby to on zdecydował. Wziął telefon, przesunął palcem i odtworzył nagranie.
Dźwięk uderzył go od razu, nie jak zwykła piosenka, którą słyszał przypadkiem w radiu, ale jak coś, co rozrywało przestrzeń między nimi. Jej głos… znajomy, a jednocześnie inny. Zbyt prawdziwy, zbyt odsłonięty. Tekst był prosty i boleśnie szczery. Poczuł dziwny ucisk w klatce piersiowej. Każdy wers brzmiał jak echo ich wspólnej przeszłości, jak wspomnienie, którego nie mógł się pozbyć, a jednocześnie… nie był pewien, czy to rzeczywiście o nim. Może sobie to dopowiadał? Może po prostu chciała stworzyć dobrą historię, która będzie się sprzedawać, a on naiwnie przypisywał jej prawdziwe znaczenie.
Im dłużej słuchał, tym bardziej miał wrażenie, że traci grunt. Jakby odpływał gdzieś dalej, w jakieś zawieszenie, w półświat pamięci i teraźniejszości. Dysocjacja. Głos Sloane brzmiał tak blisko, że aż nierealnie.
Patrzył w jeden punkt na stoliku, nie odrywając wzroku od telefonu, jakby obraz na ekranie miał mu dać odpowiedź. Ale widział tylko swoje odbicie w rozbitym szkle.
— Sloane… — zaczął spokojnie, ale z wyczuwalnym napięciem. — Nie wiem, co mam o tym myśleć… — przyznał w końcu, powoli, jakby ważył każde słowo. — Nie chciałbym wyciągać z tego więcej, niż powinienem. — Przesuną spojrzeniem gdzieś obok niej, jakby łatwiej było mu mówić, nie patrząc prosto w jej oczy. — Bo to… brzmi bardzo konkretnie. Jakby każdy, kto tego posłucha, wiedział o tobie… więcej, niż powinien. Ale może tylko tak mi się wydaje. Może to tylko ja tak to słyszę. — Przygryzł wewnętrzną stronę policzka, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale się powstrzymywał.
Ostatecznie odchylił się lekko, opierając ramiona na oparciu fotela.
OdpowiedzUsuńJames przesunął dłonią po karku, a na jego twarzy pojawił się ten charakterystyczny cień niepewności, który rzadko dopuszczał do głosu.
— Nie wiem, może właśnie w tym tkwi siła. Dla ciebie to coś konkretnego, dla reszty świata, coś uniwersalnego. — Podniósł na nią spojrzenie, uważne, prawie badawcze. — Ludzie i tak dopasują sobie historie pod swoje wyobrażenia. — James uśmiechnął się krótko, bez wesołości, bardziej z rezygnacją. — Ale ja nie słucham tego jak zwykły słuchacz. I chyba właśnie w tym tkwi problem. — Niby wypowiedział słowa spokojnie, niby zachował ten wyważony ton, który zawsze miał go chronić, ale wcale nie czuł się spokojny. Piosenka wybiła go z równowagi. Każdy wers brzmiał tak, jakby był o nich, o wszystkim, co zostawił, udając, że tak trzeba. W słowach Sloane słyszał własne wspomnienia. Ale równie dobrze mógł oszukiwać samego siebie, dorabiać do tego własną wersję. Siedział więc, trzymając na wodzy emocje, sle wewnątrz było coś, co ściskało go za gardło: świadomość, że nie umiał o niej zapomnieć. I że w jej głosie słyszał nie tylko muzykę, ale też echo wszystkiego, czego sam nie potrafił wypowiedzieć.
James
James przesunął kciukiem po linii ust, jakby próbował w ten sposób zatrzymać ciszę, która się między nimi zrobiła. Piosenka siedziała mu w głowie jak coś, od czego nie można się oderwać, i to właśnie najbardziej go drażniło. Każdy wers wbijał mu się w pamięć, jakby mówiła to do niego teraz, a nie wtedy, kiedy pisała.
OdpowiedzUsuń— Ja nie jestem od tego, żeby decydować, co wydasz, a co nie. Ale wiem, że jeśli to wypuścisz, to nie unikniesz pytań. I nie będziesz w stanie kontrolować tego, jak ludzie to odbiorą. — Westchnął cicho i pochylił się nieco do przodu, łokcie oparł na kolanach.
— Jeżeli to dla ciebie ważne, jeżeli potrzebujesz to wydać, żeby… nie wiem, żeby to z ciebie zeszło — zaczął, głosem niższym niż zwykle, jakby nie chciał, żeby ktokolwiek poza nią to usłyszał — to nie pytaj mnie o zgodę. To twój głos. Twoje prawo, żeby mówić, co chcesz.
Jego spojrzenie uciekło w bok, ale tym razem nie na długo. Wrócił do niej, jakby sam siebie zmuszał, żeby nie uciekać. Właściwie wyglądał, jakby zbierał w sobie siły, żeby to dokończyć.
— A spokój… i tak już dawno przestał być czymś, na co mogę liczyć. — Spojrzał na nią ponownie, twardo, jakby chciał podkreślić wagę tego, co mówi. — I nie zależy od jednej piosenki.
Uśmiechnął się nieznacznie. Przetarł twarz dłonią, jakby próbował się skupić, odgonić obrazy, które podsunęła mu jej piosenka.
— Wiesz, spędziłem te ostatnie miesiące próbując się przekonać, że to było złudzeniem. Krótkim, intensywnym, ale… czymś, co nie miało prawa przetrwać. — Uśmiechnął się blado, prawie przepraszająco, i pokręcił głową.
— Myślałem, że wystarczy się od ciebie odciąć, przestać cię widywać, że wtedy wszystko wróci do porządku. — Potrząsnął lekko głową, uśmiechając się pod nosem, jak ktoś, kto próbuje obrócić całą powagę w coś lżejszego, choć wcale mu to nie wychodzi. Ten śmiech zabrzmiał bardziej jak reakcja obronna niż prawdziwa wesołość, inaczej oszaleję, zdawał się mówić.
— Słuchając tego miałem wrażenie, jakbyś na chwilę otworzyła drzwi, które zamknęliśmy. I… — urwał, jakby nie chciał tego dokończyć. W końcu wzruszył ramionami, maskując to krótkim półuśmiechem. — I jakaś część mnie… chciałaby do tego wrócić. — Jego spojrzenie złagodniało, choć wciąż było w nim napięcie. — A to komplikuje sprawy, Sloane. Bardziej niż chciałbym przyznać. — James zamilkł, ale jego spojrzenie mówiło więcej niż chciał. Był ostrożny, pilnował słów, ale emocje przebijały się mimo niego. James przesunął dłonią po karku, jak miał w zwyczaju, kiedy próbował ukryć napięcie. Jego głos był niski, nieco chropowaty, jakby każde słowo musiał zmuszać do wyjścia na głos.
— Komplikuje… bo z jednej strony wiem, że jesteś żoną innego faceta. I powinienem w tym momencie zamknąć temat, wstać i po prostu… zapomnieć o tej piosence, o tym, co usłyszałem.
Zamilkł na moment, patrząc w jej stronę. Była dla niego jak otwarta rana, której nie potrafił odwrócić wzroku.
— A z drugiej strony… to sprawia, że zaczynam się zastanawiać, czy tamten rozdział rzeczywiście się skończył. — Oparł łokcie na kolanach, pochylając się lekko ku niej, jakby te słowa same pchały go bliżej. — I czy nie robię sobie większej krzywdy, próbując wmawiać sobie, że nie ma o czym myśleć.
Westchnął cicho, spuszczając na chwilę wzrok, by zaraz znów go unieść, jakby chciał, żeby widziała, że nie ucieka.
— Bo jeśli to, co usłyszałem, naprawdę jest o nas… to znaczy, że nie tylko ja przez te miesiące nie umiałem odciąć się tak, jak powinienem.
Jego szczęka lekko się napięła. Dopiero teraz zorientował się, że zacisnął dłonie w pięści na kolanach. Rozluźnił je powoli.
OdpowiedzUsuń— I nie wiem, czy to bardziej mnie uspokaja… czy przeraża.
James siedział przez chwilę w ciszy, jakby każde słowo, które padło, ważyło mu teraz w żołądku jak kamień. Nie odwracał się od niej, ale jego spojrzenie błądziło raz na ekran telefonu, który nadal leżał między nimi, raz na jej dłonie zaciśnięte na kubku, raz na balkon za jej plecami, gdzie światło słońca tańczyło spokojnie, zupełnie jakby kpiło z tego, jak bardzo niespokojnie było w nim.
Palce znów znalazły drogę do karku, a zaraz potem do brody, którą potarł w zamyśleniu. Jakby próbował wyplątać się z własnych myśli.
Kiedy znów spojrzał na Sloane, było w nim coś ostrożnego, niemal obronnego, ale nie chłodnego. Raczej takie ciche pytanie w oczach: co ty chcesz ze mną zrobić, Fletcher?
— Dlatego… jeżeli chcesz to wydać, to wydaj. Ale nie pytaj mnie, czy to jest dobry pomysł. Bo ja nie będę obiektywny.
James
Backstage był przesiąknięty chaosem. Alkohol rozlany po stole, śmiechy odbijające się echem od ścian, dym z jointów mieszający się z dusznymi perfumami i potem. Z głośników leciał któryś z jego starszych numerów, mocny, basowy, tłusty od wspomnień. Ludzie kręcili się jak w transie, nie było żadnej spiny, żadnej formalności, tylko jedno wielkie, roztańczone rozładowanie napięcia. Powietrze było ciężkie, gęste od adrenaliny i zapachu perfum. Ktoś krzyczał, ktoś się rozbierał do tańca, ktoś inny kręcił story, na których Zaire wyglądał jak król chaosu. Po takiej scenie nie można było po prostu się przebrać i wyjść. Trzeba było spalić resztki adrenaliny. Rozgrzać ją do końca, aż opadnie. Albo eksploduje.
OdpowiedzUsuńSiedział bez koszulki, z luźnymi spodniami zsuniętymi na biodra, rozparty na czarnej skórzanej kanapie jakby to była jego osobista loża. Jakby wszystko tu, ludzie, światło, hałas, dziewczyny, było tylko tłem do jego obecności. Jego ciało lśniło od potu, skóra była napięta, jeszcze rozgrzana po występie, tatuaże na klatce piersiowej i ramionach unosiły się z każdym oddechem. Głowę miał odchyloną lekko w tył, oczy półprzymknięte, jakby go to wszystko bawiło, ale z dystansem, jakby był ponad tym. Bo był.
Dziewczyny kleiły się do niego. Opierały się o jego ramię, siadały na podłodze tuż przy jego nogach, dotykały karku, szyi, brzucha. Śmiały się zbyt głośno. Wpatrywały się w niego, jakby to on był nagrodą. Zaire się nie opierał. Nie odsuwał ich, nie wyrywał się, nie mówił „stop”. Wręcz przeciwnie, pozwalał im być blisko, uśmiechał się leniwie, a kiedy jedna z nich zaczęła mu coś szeptać, uniósł brew i odpowiedział, po czym wypuścił dym z ust, nie patrząc nawet w jej stronę. To był teatr. Tylko że jego jedynym widzem była kobieta, której tu nie było.
Wiedział, że Sloane nie weszła do garderoby po występie. Wiedział, że nie ma jej nigdzie w zasięgu wzroku, i właśnie to dawało mu przestrzeń. Nie szukał jej. Nie napisał. Nie zapytał, gdzie jest. To była kara.
Cały ten wieczór, każda linijka wypluta na scenie, każda pauza, każde spojrzenie, każdy beat, który zatrzymał na chwilę serca ludzi w klubie, to wszystko było o niej. I właśnie dlatego teraz musiała patrzeć z oddali. Może z końca korytarza. Może zza drzwi. Może ze swojego mieszkania, z dusznością w klatce. I jeśli patrzyła, to widziała go otoczonego kobietami, rozluźnionego, głośnego, seksownego, ale całkowicie nieosiągalnego.
Wszystko w nim krzyczało: to jest za ciebie, przez ciebie. Za każde przemilczane zdanie, za każdy refren, za każdy wers, w którym pojawił się tamten facet. Za półprawdy, za spojrzenia na bok, za imię, którego nie wypowiadała, a które czuł na jej skórze. Za jej niepewność. Za to, że nie przyszła.
Carter zaciągnął się głęboko i wypuścił dym przez nos. Spojrzał na dziewczynę, która siedziała przy jego udzie, po czym przeciągnął palcem po jej szczęce i powiedział coś cicho, z uśmiechem, który nie sięgał oczu. Wiedział, że wygląda jak król. Jak legenda. Jak ktoś, kto właśnie zakończył koncert życia i teraz zbiera tryumfy. Ale pod tą fasadą wszystko było ostrzem. Zimnym, wycelowanym ostrzem. I nie wymierzone było w nikogo innego jak w nią.
To nie był flirt. To nie był relaks. To była zemsta. I działała. Bo nawet jeśli nie patrzyła, on i tak czuł, że ten teatr dociera tam, gdzie powinien.
A jeśli nie, to w końcu ją tam doprowadzi.
Brunetka przyklejona do jego boku szeptała mu coś do ucha, czego i tak nie słuchał. Była ładna. Chuda jak patyk, z wystudiowanym uśmiechem i zapachem cukrowego body sprayu, który byłby uroczy, gdyby nie był tak agresywnie nachalny.
Carter nawet nie miał pojęcia, jak miała na imię. I nie było mu to do niczego potrzebne.
Kumpel pojawił się obok, ciągnąc za sobą blondynę, która ledwo trzymała się na nogach. Miała szklane oczy i skórę tak napiętą, że wyglądała jakby zaraz miała się rozpuścić.
Carter powoli uniósł wzrok.
Nie powiedział nic.
Jego oczy, do tej pory puste, jakby nieobecne, w jednej sekundzie zrobiły się skupione. Nie poruszył się nawet o milimetr. Nie zareagował na wiadomość, jakby wcale go to nie obeszło. Jakby nie wiedział, że właśnie teraz w drzwiach stanęła ona, rozpalona wściekłością, która mieszała się z czymś gorszym: zawodem.
OdpowiedzUsuńKoleś uśmiechnął się szeroko, łapiąc brunetkę za nadgarstek. Dziewczyna nawet nie protestowała. Kiwała się, jakby nie do końca wiedziała, gdzie jest. Pociągnął dziewczynę ze sobą, odchodząc lekko chwiejnie.
Zaire nawet wtedy się nie poruszył.
A więc przyszła.
Dopiero gdy ona go zobaczyła, naprawdę zobaczyła, poczuł, jak coś mu się napina w klatce. Przez ułamek sekundy wszystko w nim chciało się poderwać, stanąć, rzucić się za nią i przeprosić w sposób, którego nie da się cofnąć. Paść na kolana. Błagać o wybaczenie. Ale nie zrobił tego. Zamiast tego tylko patrzył. I właśnie to było najgorsze.
Sloane szła prosto na niego. Ciało spięte. Oczy ciemne od emocji. Jej głos był ostry, ale nie krzykliwy. Tylko mocny. Zaire uniósł lekko brwi, spojrzał na nią z dołu, tak, jakby nie słyszał. Jakby nie zrozumiał. Jakby czekał, aż powtórzy.
Jej szpilka uderzyła w jego podeszwę. Kopnęła go lekko, ale wystarczająco, by poczuł, że to już nie gra. Że jej cierpliwość właśnie się skończyła.
On jednak siedział dalej. Wciąż spokojny. Wciąż milczący. Z tym samym drwiącym, leniwym uśmiechem, który mówił: no dalej, powiedz coś jeszcze. Daj mi powód.
Ale kiedy spojrzał jej w oczy, widział tam coś, co nie pasowało do zwykłej zazdrości. Widział ból. I to przez ułamek sekundy zachwiało jego pewnością. Potem znowu się uśmiechnął. Powoli wstał. Każdy jego ruch był celowy. Cichy. Napięty.
— Czego chcesz, Sloane? — spytał w końcu, chrapliwym głosem, który jeszcze nie zdążył ostygnąć po scenie. — Żebym się tłumaczył? Czy żebyś mogła sobie do niego pójść z czystym sumieniem?
Nie ruszył się. Nie dotknął jej. Czekał.
ZAIRE
Zaire nie drgnął gdy poczuł, jak jej dłoń przecina powietrze i z hukiem ląduje na jego twarzy. Głowa odchyliła mu się lekko w bok, a skóra na policzku zapiekła jak po szlifie. Nie cofnął się. Nie spojrzał z zaskoczeniem. Stał nieruchomo z zaciśniętą szczęką. Przez ułamek sekundy coś w nim zgasło. Uśmiech, pewność, cała ta diabelska nonszalancja, którą tak umiejętnie nosił na sobie. Ale zaraz potem wróciła. Ta chłodna powłoka, którą narzucał na twarz, gdy nie chciał dać nic od siebie. Uniósł dłoń, bardzo powoli. Nie dotknął jej. Przejechał knykciami po własnym policzku tam, gdzie wcześniej spadła jej dłoń. — Jeśli jeszcze raz mnie uderzysz, nie zapomnę tego tak łatwo jak dziś — powiedział cicho. Nie był zły. Był… opanowany. Ale to właśnie w tym spokoju kryło się niebezpieczeństwo. Wziął głębszy wdech.
OdpowiedzUsuńZamilkła muzyka. Nie wiedział, czy ktoś ją ściszył, czy może tylko jego zmysły wyostrzyły się do granic. Bo teraz słyszał tylko ją. Każdy oddech. Każdy ton głosu. Każde drgnięcie, kiedy zbliżyła się do niego. W jej oczach było wszystko, czego próbował uniknąć: żal, gniew, zawód, zazdrość, rozczarowanie. Ale też coś więcej. Coś, czego sam nie chciał przyznać. Nie odpowiedział, kiedy mówiła. Nawet gdy jej słowa stawały się coraz ostrzejsze. Stał naprzeciw niej, jakby każde kolejne zdanie wbijało mu się w skórę i zostawiało ślad, który miał tam zostać już na zawsze.
„Nie miałeś prawa.”
Nie miał. I wiedział o tym. Ale kiedy to robił, na scenie, z mikrofonem w ręku, z setkami spojrzeń wlepionych w niego, to nie o prawo chodziło. Chodziło o władzę. O kontrolę. Uderzył pierwszy. Publicznie. Celowo. Głośno. A teraz stał tu i przyjmował cios, który wracał jak bumerang. Coś w nim się zacisnęło. Jakby w klatce miał odbezpieczony granat. Zacisnął palce w pięści. Jego spojrzenie było chłodne, ale to nie był dystans. To było napięcie przed uderzeniem. Taka cisza, która pojawia się tuż przed burzą. Albo wybuchem. Zrobił pół kroku w stronę, jakby zmniejszając dystans tylko po to, żeby jego słowa trafiły prosto między żebra.
— Nie miałem prawa? A ty miałaś? Ty miałaś prawo pisać o nim i puszczać to w świat, jakbyśmy nie spali w jednym łóżku? Jakbyś nie nosiła obrączki? Jakbyś mi nie mówiła, że liczę się tylko ja? — Prychnął z rozbawieniem, ale to nie był śmiech. To było coś surowego, gorzkiego, co dusiło się w gardle i próbowało nie wypłynąć jako coś słabszego niż złość. — Wiesz co? To w chuj wygodne, Sloane. Pisać o kimś innym, a potem patrzeć mi w oczy i robić z siebie ofiarę. Jakbym to ja ci coś zabrał. — Mówił szybciej, ostrzej. — To co robisz, to nie jest szczerość. To jest tchórzostwo opakowane w kurwa poezję. A ty udajesz, że to „sztuka”. — Zaciągnął się powietrzem. Nie chciał krzyczeć, ale miał ochotę wykrzyczeć wszystko.
— Wiesz, co mnie najbardziej wkurwia? Że ja się ciebie nie wstydzę. Nie chowam cię za kulisami. Nie wymazuję z wersów. Nie udaję, że cię nie kocham. A ty? Ty śpiewasz o kimś innym, a potem się dziwisz, że coś we mnie pęka. — Oczy miał zmrużone, głos niższy, powolny, ale był jak nóż prowadzony dokładnie wzdłuż granicy ran.
Zrobił kolejny krok, teraz byli twarz w twarz. Prawie się nie dotykali, ale wystarczyłby ruch, jeden grymas, żeby eksplodować.
— Przysięgam, jak jeszcze raz będziesz mi wmawiać, że to nic nie znaczy… — zawiesił głos, zamilkł i tylko przez sekundę patrzył jej w oczy. Zbyt długo. Za intensywnie. Jakby mimo całej tej wściekłości miał w sobie jedno pytanie, którego nie potrafił już zadać. Ale nie zadał.
— Masz mnie za idiotę? — zapytał cicho, ale w jego głosie coś iskrzyło. — Myślisz, że jak rzucisz dwoma słowami i znikniesz, to ja tu zostanę, z twoimi niedopowiedzeniami?
Zrobił kilka kroków. Jego ciało wyglądało jak granat bez zawleczki. Nawet nie był już wściekły. Był ponad tym. To było coś innego. Groźniejsze. Nie obchodziło go już, kto słucha. Dziewczyny z backstage’u? Kolesie? Kamery w rogu pomieszczenia? Nie było już odwrotu. To, co miało wybuchnąć, właśnie eksplodowało.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńZamilkł. Przez sekundę w jego oczach znów coś drgnęło, ten cień, którego nie mógł się pozbyć od miesięcy. Ta cholerna miłość. Ale nie była już miękka. Była toksyczna. Wypalona. Paliła go od środka. Przeniósł spojrzenie na jej usta, potem na oczy. Zmrużył powieki, milcząc. Miał ochotę ją złapać, przyciągnąć, zgnieść ten dystans między nimi, zamknąć jej usta pocałunkiem, który miałby więcej gniewu niż czułości. Ale nie zrobił tego. Nie tu. Nie przy nich. Przechylił głowę lekko w bok, głos miał niższy niż zwykle, jakby przepchnięty przez gardło na siłę.
OdpowiedzUsuń— I co wtedy? — zapytał cicho, sucho. — Co zrobisz, jak do niego pójdziesz? Dasz mu to, co mi dajesz co noc? — Zrobił krok w przód. Już nie z obojętnością, ale z czymś dużo ciemniejszym. — A on? Spojrzy na ciebie i się rozpadnie w środku? Tak jak ja? Jak mu powiesz „zostań”, to nie wyjdzie? — Spojrzał na nią, jakby widział wszystko naraz. Ich wspólne noce. Ich kłótnie. Śmiech. Seks. Koncert. Jej oczy, gdy mówiła, że go kocha. I teraz, jej oczy, gdy mówiła, że może pójść do innego. Podszedł bliżej. Na tyle, że musiała cofnąć się o pół kroku, by nie zderzyć się z jego klatką.
Pachniał potem, dymem i wściekłością.
— Ty naprawdę myślisz, że on cię kocha? Że trzyma to w sobie, że walczy, że nie może spać w nocy? — Jego głos był chropowaty, coraz bardziej pękał w szwach. — Ty myślisz, że jak się do niego uśmiechniesz i rozłożysz nogi, to wszystko się nagle sklei? — Zaciągnął się powietrzem jak ostatnią resztką samokontroli.
— Jeśli tak, to możesz do niego iść. Rozpierdolić to, co mamy. Jeśli jesteś gotowa na to co będzie potem. Bo jeśli to zrobisz to przysięgam, spalę wszystko, co zbudowaliśmy, bo nie będę się prosił o miejsce w twoim jebanym świecie.
Rozejrzał się powoli po garderobie. Wszystkie spojrzenia były na nich. Dziewczyny przestały udawać, że to ich nie interesuje. Jeden z kumpli cofnął się pod ścianę, jakby wiedział, że zaraz coś się rozpadnie.
— No i co? — rzucił, głośniej. Już nie tylko do niej. Do wszystkich. — Chcieliście dramatu, nie? Proszę bardzo. To nie jest żadna „it couple”. To są ruiny. — Odsunął się. Tym razem naprawdę. Wziął koszulkę z oparcia kanapy, ale nawet jej nie założył. Przeszedł przez pomieszczenie, przeciskając się między milczącymi ludźmi, których spojrzenia wbijały się w niego jak reflektory. Drzwi się zamknęły. Dźwięk był suchy. Ostateczny. Zaire zniknął za nimi. Ale to, co powiedział, zostało. W niej. W ich historii. W wszystkim, co jeszcze miało boleć.
Drzwi jeszcze się nie zdążyły domknąć, a za Zaire’em już ruszyły kroki. Lekkie, szybkie, zdecydowanie za pewne siebie. Gdyby nie to, że był na granicy wybuchu, a może już poza nią, może nawet by jej nie zauważył. Ale usłyszał dźwięk obcasów, ten specyficzny rytm kobiecej obecności, który przez chwilę przypominał mu Sloane. Przez ułamek sekundy naprawdę myślał, że to ona. Ale to nie była ona. To była ta blondyneczka, ta sama, którą odesłał wcześniej. Albo inna, już ich nie rozróżniał. Pachniała sztucznie, jak cukier wymieszany z potem i niepewnością, która nagle zaczęła narastać, gdy tylko poczuła jego wściekłość.
— Zaire… hej — powiedziała niepewnie, z tą typową słodyczą w głosie, która miała go uwieść, a teraz była tylko pusta. — Chodź, napijemy się czegoś... Pomogę ci się zrelaksować.
Zaire zatrzymał się nagle. Odwrócił głowę powoli, tak jakby sama ta czynność go bolała. Oczy miał przymknięte, jakby walczył ze sobą. Ale kiedy spojrzał na nią, tym spojrzeniem, które znała cała branża, cofnęła się odruchowo, zanim jeszcze otworzył usta.
— Spierdalaj. — Wypowiedział to nisko, sucho, bez złości, ale tak, że aż zadrżała.
Odwrócił się i ruszył dalej, opuszczając strefę backstage’u. Wychodził jak król bez tronu. Jak mężczyzna, który nie miał już nic do udowodnienia, ale wszystko do stracenia.
Za nim była cisza. I garderoba, którą zostawił w ruinie. Przed nim, miasto, które nie potrafiło go uleczyć.
ZAIRE
Zaire przeszedł przez korytarz klubu jakby przecinał całe pieprzone pole minowe. Mijał ludzi, ale nikt nie śmiał go zatrzymać. Z jego ciała biło napięcie tak gęste, że można je było kroić nożem. Nie odpowiadał na żadne pytania, nie widział żadnych spojrzeń. Szedł przed siebie. Na ślepo. Byle dalej. Byle stamtąd.
OdpowiedzUsuńZnalazł drzwi ewakuacyjne na tyłach klubu, takie ciężkie, metalowe, z zadrapanym znakiem ostrzegawczym i rdzawymi zawiasami. Uderzył w nie barkiem, z trudem je otworzył i zaraz po tym z trzaskiem zamknął za sobą.
Dźwięk stali odbił się echem w wąskim, brudnym zaułku, jakby ogłaszał, że to miejsce na chwilę należy tylko do niego. Cisza uderzyła w uszy mocniej niż basy ze sceny.
Było tam ciemno, poza jedną, migoczącą lampą nad drzwiami. Betonowe ściany, kilka kontenerów na śmieci, para buchająca z rury wentylacyjnej. Wilgoć kleiła się do skóry. Zaire sięgnął do kieszeni i wyciągnął zmiętą paczkę papierosów. Zapalniczka odpaliła od razu — jakby nawet ogień wiedział, że nie warto mu teraz odmawiać.
Zaciągnął się głęboko, dym aż zasyczał mu w płucach. Oparł się plecami o zimny mur, zamknął oczy. Palił w milczeniu, pozwalając, by pierwsze uderzenie nikotyny zderzyło się z emocjami, które wciąż buzowały mu pod skórą.
Musiał to zrobić.
Musiał ją zranić. Wbić zęby w słabość, zanim ona zrobiłaby to jemu. Inaczej…
Inaczej straciłby nad sobą kontrolę.
Chociaż, do cholery, czy nie właśnie to się stało?
Zacisnął zęby, dym wyleciał przez nos, a on przetarł twarz dłonią, zostawiając na policzku smugę krwi z poranionej pięści. Adrenalina już schodziła, ale nie zostawiała po sobie nic poza goryczą. Czuł, jakby rozciął się od środka. Jakby coś, co tak długo budował z Sloane, teraz chwiejnym ruchem zepchnął z krawędzi.
Ona wiedziała, jak go dotknąć. Jak pociągnąć za strunę, która brzmiała tylko na jej dźwięk. Ale nie wiedziała, kiedy przestać. A on… on nie wiedział, jak być kimś innym niż tym, kim jest teraz.
Nie chciał być tym facetem, który bije w stół, każe „spierdalać” każdej dziewczynie, która podchodzi za blisko i wychodzi tylnymi drzwiami jak zwierzę, które musi złapać powietrze, bo inaczej zadusi się własnym gniewem.
A jednak nim był. W tej chwili. W tym pieprzonym zaułku.
I najgorsze?
Nadal jej chciał.
Właśnie takiej. Z pazurami, krzykiem i piekłem w oczach.
Ale jeśli miał za nią pójść… musiał najpierw nie wybuchnąć jej prosto w twarz.
Zaciągnął się jeszcze raz.
Wciąż nie był gotów.
Ale już nie był daleko.
Zaire stał w cieniu, oparty o mur jak pies spuszczony ze smyczy, z papierosem dymiącym mu w palcach i spojrzeniem wbitym w ziemię. Powoli wracało mu czucie, w gardle, w dłoniach, w głowie, która jeszcze przed chwilą gotowała się od emocji. Ale wokół niego świat się nie zatrzymał. Działał dalej, jakby nikt nie usłyszał, że na scenie właśnie rozpadł się człowiek.
Na tyłach klubu kręcili się ludzie. Kilku techników przerzucało skrzynie z osprzętem, pakowali ostatnie elementy sceny do busa z logo ekipy. Na chodniku ktoś odpalał generator dymu, który nie zdążył się wystudzić. Inni, głównie chłopaki z ekipy i parę dziewczyn z backstage’u, śmiali się głośno, wciągając powietrze z zapachem nocy, alkoholu i pośpiesznie wypalanej trawy.
— Ej, Zaire! — zawołał ktoś, siedząc już w SUV-ie z otwartymi drzwiami. — Jedziemy na after. Zbierają się wszyscy, Echo, Red, nawet Juno powiedziała, że wpadnie! Wbijasz?
Zaire nie odpowiedział. Nawet nie spojrzał. Pociągnął tylko dym z papierosa, krótko i mocno, tak jakby chciał wciągnąć do płuc coś więcej niż tylko nikotynę, może spokój, może zapomnienie. I tak dzisiaj tam skończy. Będą go zbierać nad ranem z jakiegoś dusznego pokoju hotelowego, albo z czyjegoś apartamentu.
Jeden z techników przejechał wózkiem transportowym niemal tuż obok niego, rzucając krótkie „przepraszam” i przyspieszając, jakby bał się, że wejdzie mu w pole rażenia. Dziewczyny, które jeszcze przed chwilą robiły mu zdjęcia telefonami, teraz śmiały się kilka metrów dalej, pakując się do samochodów z mocno podmalowanymi oczami i nadzieją, że może po afterze trafią z kimś z ekipy do apartamentu.
OdpowiedzUsuńAle Zaire nigdzie się nie ruszał.
Z każdą kolejną minutą ten zaułek stawał się bardziej realny niż cały klub. To tutaj schodziły z niego pozostałości emocji, tłuste, lepkie jak kurz, który osiadał na sprzęcie po koncertach. Tu był sam. I to było jedyne miejsce, gdzie mógł być sobą, choć nawet tej wersji siebie nie chciał teraz znać.
Przesunął palcem po śladzie krwi, który zasychał na jego kostkach. Po drodze chyba uderzył z pięści w ścianę. Kiedyś może by się tym przejął, ale dziś… nie. Dziś czuł tylko to, że musiał uciec. Bo gdyby został tam jeszcze minutę, zrobiłby coś, czego by nie cofnął. Może coś powiedział. Może coś więcej.
Więc palił. Trzymał się tej chwili jak krawędzi.
Potem z SUC-a wysunęła się dziewczyna. Obcisła sukienka, błysk na ustach i spojrzenie, które mówiło: „wiem, że wyglądam dobrze”. Przeciągnęła się teatralnie, jakby kamera wciąż na nią patrzyła, choć nikt tu już nie kręcił żadnego show. Obcasy stuknęły o beton, kiedy zeskoczyła ze stopnia i zamaszystym ruchem poprawiła włosy. Zaire spojrzał na nią tylko przez ułamek sekundy, instynktownie, mechanicznie. Wzrok przesunął się po jej sylwetce bez żadnego zainteresowania, bez nawet odrobiny cienia, który pojawiał się w jego oczach, kiedy patrzył na Sloane. Odwrócił wzrok równie szybko, jak go uniósł. Zaciągnął się papierosem, wypuścił dym i wbił spojrzenie z powrotem w ziemię, gdzie cień jego postury rozlewał się pod murem jak cień człowieka, który dawno przestał się mieścić w samym sobie.
Nie była Sloane. Nie miała tej złości w oczach. Nie pachniała jak ona. Nie patrzyła, jakby mogła go rozgryźć, a potem zniszczyć jednym słowem. A mimo to… też wychodziła z jego świata. Też była częścią tej nocy.
Zanim zniknęła w ciemności, zatrzymała się. Oparła się plecami o chłodną ścianę, z boku, niebezpiecznie blisko jego przestrzeni, tej cichej, tej, która miała być tylko jego.
— Masz może jednego dla mnie? — zapytała, z tym przesadnie miękkim tonem, który miał być zachętą. Skóra jej dłoni połyskiwała w świetle migoczącej lampy, gdy wyciągała ją w jego stronę, jakby ta prośba była czymś intymnym. Jakby mogła nim coś ugrać.
Zaire nie odpowiedział od razu. Przez chwilę po prostu milczał, nie ruszając się. Wydawało się, że jej nie słyszy. Ale słyszał. Słyszał wszystko, to, jak próbuje brzmieć beztrosko, jak staje obok niego, jakby próbowała wcisnąć się w lukę, która nie istniała.
Bez słowa sięgnął do kieszeni bluzy. Wyciągnął pogniecioną paczkę, wyjął papierosa, nie patrząc na nią i bez uprzedzenia rzucił go w jej kierunku. Nie podał. Nie zbliżył się. Po prostu rzucił, luźno, jak coś, co już nic nie znaczyło.
Zaire znów się zaciągnął i w końcu odezwał się, głosem niższym niż wcześniej.
— Ogień znajdziesz sobie sama.
Nie spojrzał na nią. Nie musiał. W tej chwili nie było miejsca na uśmiechy i flirt. Nie dla niej. Nie po tym, co się właśnie wydarzyło.
Zaire
Zobaczył ją. Kątem oka. Najpierw tylko cień, jej sylwetka przecięła smugę światła padającą zza metalowych drzwi, jak scena z filmu, który widział już setki razy, ale za każdym razem wbijał się w niego głębiej. Zatrzasnęły się za nią z tym samym dźwiękiem, z którym wcześniej wyszedł on. Tylko że kiedy ona to zrobiła, echo zabrzmiało inaczej. Jak zapowiedź końca albo… czegoś gorszego.
OdpowiedzUsuńI właśnie wtedy, pośród całego wkurwienia, dymu papierosów i poszarpanych nerwów, poczuł coś, czego się nie spodziewał.
Ulgę.
Bo mogła siedzieć tam, gdzie była. Mogła zostać na backstage’u, otoczyć się ekipą, udawać, że jej to nie rusza. Mogła zniknąć, znowu się gdzieś zaszyć na kilka dni, tydzień, miesiąc. Nie dać mu znaku życia, jak wtedy po Vegas. Ale nie. Wyszła za nim. Nie dała mu odejść. I choć wszystko między nimi paliło się teraz w ogniu, który sami podłożyli, to jedna rzecz była jasna.
Nie była obojętna.
A to było jedyne, czego nie potrafiłby znieść. Wolał, żeby go nienawidziła. Żeby drapała, gryzła, uderzała go po twarzy i pluła mu w serce słowami, których nie zapomni do końca życia. Ale gdyby miała spojrzeć na niego obojętnie? Jak na kogoś, kto nic już nie znaczy? Nie wytrzymałby. Nie on.
Widział jej oczy, zanim jeszcze podeszła. Widział, że to nie koniec. I chociaż wszystko w nim było spięte, gotowe do walki, gotowe do odejścia, właśnie wtedy, na sekundę, przestał się bać. Bo ona też nie umiała odejść.
Zaire nie drgnął, kiedy wyciągnęła mu papierosa spomiędzy palców. Patrzył tylko, jak jej usta otulają resztkę, którą przed chwilą jeszcze sam trzymał między zębami. Jakby zabierała mu tlen, jak zawsze. Przez moment miał wrażenie, że czas cofnął się do ich pierwszych kłótni, tych, po których wracali do siebie ze zdartymi gardłami i roztrzęsionymi dłońmi, ale zawsze. Zawsze wracali.
Nie tym razem.
Gdy wypuściła dym tuż obok twarzy tamtej dziewczyny, nie patrzył już na żadną z nich. Spojrzenie wbił gdzieś w bok, w plamę oleju na asfalcie, w cień rzucany przez reflektor zaparkowanego SUV-a. Ale wszystko słyszał. Każde słowo. Każde, które wbijało mu się pod skórę. Nawet to, jak powiedziała do niej: „zmykaj”, z tą swoją chłodną elegancją, która potrafiła zamrozić krew. Zacisnął szczękę, kiedy złapała go za podbródek. Zmusiła, by spojrzał w światło, jakby był trofeum, które trzeba obejrzeć pod kątem. Jakby sprawdzała, czy zniszczyła go dostatecznie. A on na to pozwolił. Nie opierał się. Patrzył na nią ciężkim wzrokiem, przeżartym wszystkim, czego nie potrafił wykrzyczeć. Również tym, czego bał się powiedzieć na głos, że był gotów jej to wszystko wybaczyć. Że gdyby się uśmiechnęła… to i tak by za nią poszedł. Ale ona nie przyszła się uśmiechać. Przyszła spalić wszystko, co po nich zostało. Gdy powiedziała: „pięknie wyglądasz w moich ranach”, coś w nim pękło. Wciągnął powietrze nosem, powoli. A potem wypluł słowa z takim chłodem, jakby w ogóle nie przechodziły przez płuca:
— Myślisz, że jesteś jedyną, która potrafi zostawiać ślady?
Wyprostował się, wyswobadzając brodę z jej palców. Stanął naprzeciw niej, zmniejszając dystans do ledwie kilku centymetrów. Tak blisko, że mógłby znów poczuć jej zapach, ale nie pozwolił sobie na to.
— Masz mnie. Całego. I wciąż patrzysz, jakbym był przejściem. Jakbym miał termin przydatności.
Przechylił głowę, a spojrzenie miał niemal łagodne, złamane, jakby pytał, jak mogła mu to zrobić. Jak mogła przysiąc lojalność i zostawić otwartą furtkę na jego własnym terenie.
— Jeśli jeszcze raz będę musiał patrzeć, jak traktujesz mnie jak plan awaryjny, Sloane…
Odsunął się pół kroku, jakby chciał dodać jej przestrzeni. Ale jego ciało wciąż mówiło więcej niż słowa, napięte, gotowe do wybuchu. Tylko ledwie się trzymał.
Zaire patrzył jej prosto w oczy. Z bliska, z tej odległości, w której wszystko się wyostrzało, każde drgnięcie powieki, każdy cień pod okiem, każde kłamstwo ukryte między oddechami. Nie miał w sobie już krzyku. Nie miał furii, którą można było wywrzeszczeć, rzucić na scenę albo zgasić w alkoholu. Miał coś gorszego. Cichy chłód, który wypełniał go od środka jak zimna woda w wannie, nie od razu dusząca, ale nieubłaganie odbierająca tlen.
OdpowiedzUsuń— Kto to jest? — Zadał to pytanie spokojnie, prawie szeptem, ale w jego tonie nie było miękkości. Tylko żądanie. Tylko jedno: prawda. — Kim on jest, Sloane? — Nie odpuszczał. Stał przed nią jak człowiek, który jeszcze przez chwilę próbuje się oszukiwać, że coś da się uratować. Że to tylko fikcja artystyczna. Że może przesadził. Może przeczytał między wersami to, czego tam nie było. Ale potem zadał kolejne pytanie, które przecinało powietrze jak żyletka. — Zdradziłaś mnie z nim? — Nie mrugnął. Nawet nie drgnął. Po prostu to wypowiedział. I pozwolił, żeby to między nimi zawisło. Jak bomba bez zegara, która mogła wybuchnąć w dowolnym momencie. Sloane mogła zaprzeczyć. Mogła się śmiać. Mogła wzruszyć ramionami. Ale to i tak niczego by nie zmieniło, bo on już znał odpowiedź. Przynajmniej jej część. Zaire zrobił krok do przodu. Nie szarpał jej. Nie podniósł głosu. Ale w jego spojrzeniu było wszystko, co powinno sparaliżować. Jakby dusza w nim zaczęła się rozpadać, ale on nie zamierzał się poddać, póki nie dostanie odpowiedzi. Póki nie wyrwie jej z niej siłą, jeśli trzeba. — Sloane, kurwa, mów. — Słowa uderzyły w nią jak cios, twarde, szorstkie, bez cienia zawahania. Wypowiedziane przez zaciśnięte zęby. Głos miał ochrypły, jakby wypalił go gniew i zawód, które zbierały się w nim od chwili, gdy pierwszy raz usłyszał ten jebany numer. — Nie wymiguj się. Nie pierdol o sztuce. Nie kręć. — Dłoń zadrżała, kiedy przejechał nią po karku, a potem odrzucił ją w bok. — Chcę wiedzieć, kto to był. Chcę wiedzieć, kiedy to było. Dlaczego. — Było w nim napięcie, które mogło eksplodować w każdej chwili. Nie fizyczne, nie takie, które rozsadzało pięściami ściany. To była inna siła. Ten rodzaj gniewu, który bierze się z ran, które są zbyt świeże, żeby je ignorować, i zbyt głębokie, żeby je zasklepić.
— Nie stój tak, jakbym zasługiwał tylko na twoje milczenie. — Parsknął gorzko. — Jakbym był kimś, kogo można przelecieć tekstem i zostawić z tym gównem do przełknięcia. — Zacisnął pięść, ale nie uniósł jej. Zaciskał ją tylko po to, żeby nie rozwalić czegoś obok. — Więc mów, do jasnej cholery. Bo jeśli mi teraz nie powiesz, to przysięgam, że sobie to sam dośpiewam. I to będzie gorsze niż wszystko, co naprawdę zrobiłaś. — W jego oczach coś drgało. Nie był już raperem. Nie był tym gościem z billboardów, ani królem imprez. Stał naprzeciwko niej z oczami, które przestały grać. Nie chciał więcej wersów. Chciał nazwisko. Twarz. Cień. Cokolwiek, co pozwoliłoby mu zrozumieć, ile z niej już stracił.
James czuł, jak wszystko w nim się ściera. Jakby w jednej chwili ktoś wrzucił go na ring, a przeciwnikiem był nie człowiek, tylko cała ta sytuacja, której nie dało się wygrać. Patrzył na nią, na te słowa, które wreszcie padły, i zamiast ulgi poczuł ciężar, który zsunął mu się na barki.
OdpowiedzUsuńWiedział, że Sloane nie odejdzie od Cartera. Że nie ma w niej tego przełomu, którego on by potrzebował, żeby sięgnąć po nią naprawdę. Carter miał nad nią władzę, jakiej James nigdy by nie wykorzystał, tę nieszczelną mieszaninę chaosu, pasji i autodestrukcji, w której Sloane tonęła, a jednocześnie do której wciąż wracała. James mógłby dać jej coś innego, stabilność, spokój, bezpieczne miejsce, gdzie nie musiałaby się bać, że jutro znowu będzie wojna. Ale właśnie dlatego wiedział, że przegrał. Bo ona, zamiast chcieć spokoju, szukała ognia.
I to go dobijało.
Patrzył na nią i w środku czuł, jak rozdziera go paradoks. Carter nigdy nie da jej tego, co James. Nie da jej poczucia, że jest najważniejsza, że nie musi walczyć o uwagę, że nie zostanie upokorzona w imię ego. Nie da jej prostych, małych rzeczy, które James miał w sobie naturalnie, milczenia, które nie boli, wspólnego śniadania bez fleszy, pewności, że ktoś ją zawsze odciągnie od krawędzi.
Ale on sam też nie mógł dać jej tego, co Carter. Nie dałby jej blichtru, tej adrenaliny, poczucia, że żyje w centrum burzy, gdzie wszystko jest bardziej intensywne niż powinno. Nie dałby jej tego świata, w którym publiczność wiwatuje, a noc nigdy się nie kończy. Carter karmił jej głód chaosu, a James… James umiałby go tylko na chwilę zagłuszyć. I dlatego, choć każdy jej gest dawał mu nadzieję, w głębi wiedział, że to nadzieja, którą sam sobie podkłada jak ładunek pod nogi. Że kiedyś to wybuchnie i zostawi go z niczym.
Stał w tych drzwiach, przyglądał się jej i miał ochotę podejść, złapać ją, pocałować i powiedzieć, że już nie pozwoli odejść. Ale wiedział też, że w jej oczach zawsze będzie ten cień, że nawet jeśli teraz wybierze jego, to i tak rano wróci do Cartera. Dlatego jego uśmiech, kiedy na nią patrzył, był pełen goryczy. A w środku powtarzał sobie tylko jedno: chciałbym ci dać wszystko, ale ty wolisz kogoś, kto odbiera ci kawałki ciebie samej.
James przez chwilę milczał, jakby ważył w głowie każde słowo. Widać było po nim, że chciał odpowiedzieć od razu, ale powstrzymywał się, bo wiedział, że jeśli wyrzuci wszystko, co naprawdę siedzi mu w sercu, to już nie będzie odwrotu. Oparł się ramieniem o framugę drzwi, jakby musiał mieć coś stabilnego, bo w środku chwiał się bardziej niż chciał pokazać.
— Sloane… — zaczął cicho, prawie jakby testował to imię na języku. Westchnął ciężko. — Nie będę udawał, że rozumiem twoje wybory. Ale je szanuję. — Spojrzał na nią twardo, choć w oczach było coś, co zdradzało, jak go to wszystko uwiera. — Wiem, że od niego nie odejdziesz. I nie mówię tego, żeby zrobić ci wyrzut, tylko… żebyś wiedziała, że ja to widzę. Że nie łudzę się, że pewnego dnia obudzisz się i stwierdzisz, że wszystko zostawiasz. —
Przerwał na moment, spojrzał w bok, jakby musiał uciec od jej wzroku, bo było w nim coś za ciężkiego. Uśmiechnął się krzywo, gorzko, jakby sam siebie chciał zakpić. — On daje ci chaos, którym ty oddychasz. A ja… Ja mogę dać ci tylko spokój. I mam wrażenie… I wiem, że to nigdy nie będzie dla ciebie wystarczające. — Ściszył głos, tonem bardziej szczerym niż kiedykolwiek. — Ale mimo wszystko… jestem tu. Bo nie potrafię inaczej.
Przesunął dłonią po karku, przygryzł wewnętrzną stronę policzka, zanim odważył się spojrzeć jej w oczy. — Nie wiem, co to o mnie mówi. Może, że jestem cholernym idiotą. A może, że nie umiem ci odmówić. — Uniósł brew w krótkim, bezradnym geście, po czym zrobił krok bliżej, skracając ten dystans, który jeszcze trzymała między nimi.
— Ale jeśli naprawdę chcesz jechać… to tym razem ja mam jedną prośbę. — zatrzymał się na chwilę, jakby chciał, żeby każde słowo mocniej w niej wybrzmiało. — Przez te kilka dni, kiedy będziemy odcięci od świata… spróbujmy znów poudawać, że on nie istnieje. Że nie ma Cartera a i całej reszty. Tylko ty i ja. — Patrzył na nią długo, intensywnie, jakby bał się, że zaraz się cofnie i odbierze mu tę możliwość.
OdpowiedzUsuńJames milczał chwilę, jakby musiał przetrawić każde słowo, które cisnęło mu się na język. W końcu podniósł na nią wzrok i odezwał się spokojniej, ale wciąż z wyczuwalnym napięciem:
— Nie wiem, co będzie później, Sloane. Nie wiem, jak to się dla nas skończy… Ale wiem, że jeśli już tutaj jesteś, to nie chcę spędzić tych kilku dni udając, że niczego między nami nie było. — Przejechał dłonią po karku, odwracając wzrok, jakby to wyznanie było dla niego zbyt ciężkie. — Chcę, żebyśmy po prostu pozwolili sobie na oddech. Na chwilę… bez tłumaczeń.
W jego tonie było coś z rezygnacji, a jednocześnie cicha determinacja, jakby godził się na to, że nie wygra w dłuższej perspektywie, ale tu i teraz, przez chwilę, mógł jeszcze coś dla nich wyrwać.
James
Zaire nie poruszył się ani o centymetr, kiedy mówiła. Stał w miejscu, jakby wrósł w chodnik, a jego spojrzenie wbijało się w nią z siłą, której nie dało się ani zignorować, ani odsunąć. Nie przerywał jej. Nie dlatego, że panował nad sobą. Po prostu… nie ufał, co zrobi, jeśli wejdzie jej w słowo. W jego gardle rosła gula, paląca i twarda jak kamień. Serce tłukło się w piersi, a jednocześnie… jakby nie czuł własnego ciała. Tylko głowę. Tylko ten pieprzony szum, który narastał w jego czaszce, jakby zaraz miało się w niej coś rozpaść. Kiedy powiedziała “zdefiniuj zdradę” poczuł, jak coś w nim pęka. Jakby się z niej zaśmiała. Jakby właśnie przystawiła mu broń do piersi i nacisnęła spust.
OdpowiedzUsuńZacisnął szczękę. Mocno. Tak, że aż napięły mu się wszystkie mięśnie w twarzy. Potem przesunął dłonią po karku, z siłą, jakby chciał coś z siebie zedrzeć.
— Pieprzyłaś się z nim po tym, jak włożyłem ci na palec pierdoloną obrączkę? — Spojrzał na nią jak na obcą osobę. Jakby pierwszy raz ją widział. Zasłona opadła. I to nie była scena, nie była gra, tylko bezsilna, brutalna konfrontacja.
— Patrz mi w oczy i powiedz, Sloane. Bo jeśli nie, to ja sobie ten obraz dokończę sam. I nie wiem, co zrobię, jak już go zobaczę. — Jego głos zaczął rosnąć. Z każdym słowem coraz ostrzejszy, niższy. To nie był wrzask. To było coś gorszego. Ten rodzaj tonu, który zapadał w pamięć i zostawał z człowiekiem jeszcze długo po tym, jak wszystko ucichło. — Boisz się, że jak powiesz głośno, to przestaniesz mieć nad tym kontrolę? Że zniknie? Że przestanie być twoim sekretem, który możesz trzymać w sercu, kiedy ja nie patrzę? — parsknął. Zaczął chodzić. Małe, nerwowe okręgi. Ręce już nie były w kieszeniach. Jedna trzymała papierosa, druga zaciskała się w pięść. Zatrzymał się. Znowu przed nią. Znowu blisko. Zadrżał, nie z zimna, z nadmiaru emocji, które nie mieściły się już w ciele. Spuścił wzrok, przetarł dłonią twarz, jakby chciał z siebie zmyć to wszystko. Ten chaos. Te słowa, które padły. I te, które jeszcze tylko wisiały w powietrzu, ale zaraz miały eksplodować.
— Ty naprawdę myślisz, że ja nie widzę, co się z tobą dzieje? — warknął, przechylając głowę, jakby próbował dojrzeć w niej tę wersję Sloane, którą znał lepiej niż sam siebie. — Że ja, kurwa, jestem ślepy i nie widzę, że w twojej głowie wciąż jesteście razem? Ja to, kurwa, czuję. Jak cień. Jak duch, który śpi między nami. — Zrobił krok w jej stronę. — Jak na ciebie patrzę… to wiem, że nie wszystko jest moje. — Wbił wzrok w jej oczy. Szukał tam jakiejkolwiek reakcji, czegokolwiek, co dałoby mu pewność, że jeszcze ma o co walczyć. Przez chwilę milczał, ale było to milczenie ciężkie. Napięte jak struna, która lada moment pęknie.
— Znasz moje brudy. Każdy jeden. I dalej tu jesteś. A ja nie wiem nic o tym, co w tobie najgłębiej ukryte. — Głos mu się obniżył. — I to mnie rozpierdala najbardziej.
Zaire skrzywił się. Cień złości przeszedł mu przez twarz, kiedy usłyszał oskarżenia, których wcale się nie spodziewał, przynajmniej nie w takiej chwili. Ale nie wrzasnął. Nie rzucił żadnym „co ty pierdolisz”. Nie cofnął się też ani o krok. Wstał na ten emocjonalny cios, tak jak całe życie stawał z zaciśniętymi zębami i płonącymi oczami.
— Ja? — spytał cicho, niedowierzająco, jakby nie był pewien, czy bardziej powinien się śmiać, czy może krzyknąć. — Pieprzyłem się z innymi? — Spojrzał na nią, a w jego oczach nie było już tylko gniewu. Było rozczarowanie. I ból. Ten, którego nigdy nie pokazywał nikomu. Zacisnął pięści. Przeszedł dwa kroki w bok. Wrócił wzrokiem do niej, jakby sprawdzał, czy w końcu dotarło. Zatrzymał się, uniósł ręce i zaczął je rozkładać, jakby wystawiał się na strzał. Oczy płonęły mu złością. Nie tą wybuchową, tylko tą, która tli się głęboko, spokojna, przerażająca. Lodowaty ogień, który wypala do cna.
— Widziałaś kilka dziewczyn w garderobie i już układasz całą historię, że cię zdradzam za kulisami? Jakbym był jakimś jebanym aktorem, który gra zakochanego męża, a potem wychodzi z planu i pieprzy statystki? — Znieruchomiał. Ręce opadły mu wzdłuż ciała, jakby w końcu wypluł z siebie ostatnią cząstkę godności. Zaciągnął się powietrzem, jakby potrzebował kilku sekund, by nie rozwalić pięścią pierwszej rzeczy, którą miał w zasięgu ręki. A potem znowu spojrzał na nią tak, jakby próbował znaleźć w niej kobietę, za którą szalał, za którą poszedłby w ogień… a widział tylko zarzuty, wątpliwości, półprawdy.
OdpowiedzUsuń— Przestań. — Warknął. Głos miał zachrypnięty od nadmiaru emocji, jakby już teraz czuł, że boli go gardło od tej kłótni. — Przestań robić ze mnie wroga. Kurwa, Sloane… ile razy mam ci tłumaczyć, że mogę mieć tysiąc dziewczyn wokół siebie, a i tak nie patrzę na żadną tak jak na ciebie? — Zacisnął dłonie w pięści. Spokojne wyjaśnianie nie działało. Czuł to pod skórą ten moment, w którym wszystko się załamuje. Tej nocy nie mieli już siebie słuchać. Tylko krzyczeć. Ranić. — Ale nie, ty już wiesz lepiej, prawda? — warknął, cofając się o krok. — Bo przecież na pewno cię zdradziłem. Bo na pewno pierdoliłem się z jakąś na zapleczu, a potem wróciłem do ciebie z cudzym błyszczykiem na szyi. — Prychnął, przełykając własną wściekłość. Zrobił krok w bok, odwracając się, ale nie odchodząc. Przeszedł dłonią po karku, odpalając w nerwach papierosa, nawet nie zerkając, że trzęsą mu się palce. — Ja pierdolę. Może powinnaś się mnie zapytać, ile razy siedziałem sam w hotelu i chciałem sobie rozwalić głowę, kiedy nie odbierałaś. — Wrócił do niej wzrokiem. Teraz już nie krył, że był w rozsypce, tylko dziwnie… trzymał się tej rozsypki jak broni.
Zrobił krok bliżej. Dłonie miał rozwarte, jakby nie wiedział, czy ją złapać, czy odepchnąć.
— Wiesz co mnie boli, Sloane? Że ty się zachowujesz, jakbyśmy byli po przeciwnych stronach. Jakbyśmy grali w inne gry. — Spojrzał na nią spod zmrużonych powiek. Jego głos był cichy, ale napięty jak lina przed zerwaniem. — Myślisz, że to wszystko jest dla mnie tylko zabawą? Że przylepiłem ci obrączkę dla PR-u, a nie dlatego, że bałem się, że mi znikniesz? — Zaciągnął się mocno. Po tych słowach zamilkł. Wbił wzrok w nią, jakby chciał z niej to wyciągnąć siłą, tę prawdę, której się tak kurczowo trzymała. Oczy miał ciemne, zmęczone. Bolało go to wszystko. Ale złość była silniejsza.
— Nie próbuj mnie ukarać za swoje grzechy. Nie obracaj tego przeciwko mnie. Bo przysięgam… — Zaciął się. Głos mu się urwał. Zaciął zęby, przełknął. — Przysięgam, że jeśli mnie jeszcze raz potraktujesz jak winnego tylko dlatego, że boisz się przyznać, co odpierdoliłaś… nie wiem, co wtedy zrobię.
Głos miał cichy. Nie krzyczał już. Ale ten spokój był groźniejszy niż jakakolwiek furia.
Zaire
Zaire stał nieruchomo. Jakby go zamurowało. Jakby ta jedna, pozornie prosta prośba, żeby wrócił do domu jako Carter, nie jako Zaire, uderzyła w niego mocniej niż cokolwiek, co padło wcześniej. Wszystko, co do tej pory kłębiło się w jego piersi, to napięcie, które doprowadziło do wybuchu… nagle zaczęło się kruszyć. Ale to nie był rodzaj kruszenia, który niósł ulgę. To był rodzaj, który łamał człowieka od środka. Spojrzał na nią. Na sposób, w jaki trzymała się resztek godności, jakby każda kolejna emocja była cegłą w murze, który właśnie zaczynał się walić. Kurwa.
OdpowiedzUsuń— Nie możesz chcieć tylko jednej wersji mnie. — Jego głos był niższy niż zwykle. Głęboki, chropowaty, zmęczony. Ale nie był już zły. — Nie możesz mówić: “wrócę do domu tylko z Carterem”, jakby Zaire był błędem. Jakby ten facet, który kocha cię do tego stopnia, że wypierdala się na własnych emocjach, był tylko porąbaną częścią, którą trzeba wyciąć.
Zrobił krok w jej stronę. Ostrożny. Jakby bał się, że jeśli podejdzie za szybko, ona się rozpadnie. Albo on.
— Bo prawda jest taka, że nie ma Cartera bez Zaire’a. Nie możesz mieć jednego bez drugiego. Nawet jeśli chcesz. Nawet jeśli ja bym chciał. — Przełknął ślinę. Gorzko. — A ja… Kurwa, ja bym chciał, żebyśmy mogli to po prostu zostawić. Ale nie potrafię, Sloane. Nie potrafię, bo pierwszy raz w życiu naprawdę się o kogoś boję. I kiedy sobie wyobrażam, że był ktoś inny… Że dotykał cię, znał cię w ten sposób… I nie chodzi mi tylko o ciało, on dotykał twojej duszy… — Pokręcił głową, zawieszając głos. Zacisnął dłonie w pięści. — To nie jest tylko zazdrość. To coś większego.
Stanął tuż przed nią. Milimetry od jej ciała. Nie dotykał jej, choć jego palce drżały, jakby błagały o to, żeby znów ją poczuć.
Zaire przetarł dłońmi twarz i przesunął językiem po wewnętrznej stronie policzka. Czuł, jak całe to napięcie zamiast go opuszczać, osiadało na barkach jeszcze ciężej. Był zmęczony tą kłótnią, sobą, nią, tym j*banym oczekiwaniem, że powie coś, co naprawi wszystko. Że wypchnie z niej to, co i tak nie chciało się wydostać. Wpatrywał się w nią przez moment bez słowa, z tym samym spojrzeniem, którym nie raz zmiękczał jej wnętrze, ale dziś był tam tylko chłód. Cisza już nie była napięciem, była karą.
— To nie ma znaczenia — odezwał się w końcu, głucho, jakby rzucał myśl w przestrzeń, niekoniecznie do niej. Zrobił kilka kroków w bok, przyciągając kaptur bluzy na głowę, jakby chciał coś przed nią ukryć. Może twarz. Może siebie. — To nie ma żadnego znaczenia, Sloane, czy się z nimi pieprzyłem.
Uniósł wzrok. Nie było w nim furii. Była coś gorszego. Twarda, chłodna bezsilność, która wbijała się w ciało jak szkło.
— Bo żadna z nich nie ma znaczenia. Żadna nie może mnie zranić. Nie zależy mi. Nie interesuje mnie, co robią, jak mają na imię, co czują. Znikają szybciej niż dym z jointa. — Skrzywił się lekko. Wbił wzrok w nią. Teraz już mówił do niej. Tylko do niej. Każde słowo było jak rzut nożem, ale żadnego nie cofnął.
— A ty? Ty nie jesteś żadną z nich. I to jest kurwa właśnie problem. Bo ciebie nie potrafię tak zostawić. Nie potrafię cię przestać czuć. Nie potrafię cię wyrzucić, Sloane. — Głos mu się lekko załamał, ale zaraz to zdusił. Zacisnął usta. Wziął oddech. — I dlatego twoje „nie powiem” boli mnie bardziej niż wszystko, co mogłabyś powiedzieć.
Odsunął się o krok. Drgnął mu mięsień na szczęce, kiedy jeszcze raz na nią spojrzał. I wtedy, w tym jednym spojrzeniu, było wszystko cała miłość, cała wściekłość, cały lęk przed tym, że naprawdę może ją stracić.
Zaire stał przez chwilę nieruchomo, jakby walczył ze sobą. Z nią. Z całym tym jebanym uczuciem, które go zżerało od środka i nie dawało spokoju nawet wtedy, gdy próbował się stłumić. I właśnie dlatego się odezwał — bo nie mógł już wytrzymać ciszy. Bo czuł, że jeśli nie powie nic, to zwariuje. A jeśli powie — może po prostu ich rozwali. Ale coś w nim krzyczało, że ona musi to usłyszeć.
— Nie sypiałem z nimi. — Powiedział cicho, ale twardo. Nie było w tym dumy. Ani skruchy.— Nie pieprzyłem się z nikim, odkąd jesteś moją żoną.
Zawiesił głos na ułamek sekundy. W oczach nie miał już tego szaleństwa. Teraz były w nich cienie, ciężkie i bolesne.
OdpowiedzUsuń— Ale może powinienem. — Wzruszył lekko ramionami. Zgryźliwie. Jakby sam siebie chciał ugryźć w język, ale już było za późno. — Może właśnie to powinienem był zrobić.
Zrobił krok w jej stronę. Nie gwałtownie, ale z tą powolną, drapieżną pewnością, jaką miał tylko on, kiedy przestawał grać. Kiedy mówił, jak naprawdę czuje.
Wzruszył ramionami, nonszalancko, ale w jego głosie zadrgało coś bolesnego, jakby sam siebie nie mógł do końca znieść za te słowa. Przeszedł kilka kroków w bok, kopiąc leżący niedaleko kapsel po piwie.
— Może to był błąd. Może zamiast się powstrzymywać i kurczowo próbować być dla ciebie kimś więcej, powinienem był po prostu spuścić z siebie napięcie. — Parsknął. — Z którą powinienem to zrobić, co? — Odwrócił się do niej znów, patrząc prosto w twarz. Było w tym spojrzeniu coś okrutnego, ostrego jak żyletka. Nie dlatego, że naprawdę chciał to zrobić, ale dlatego, że chciał ją uderzyć dokładnie tam, gdzie wiedział, że boli.
— Z blondynką od papierosa? — zapytał gorzko.
— Z tą w czerwonej sukience, co wypięła się dla mnie jeszcze zanim zszedłem ze sceny?? Którą powinienem wybrać, co? Która byłaby lepsza do nadrobienia strat? — Zawahał się, ale tylko po to, by wbić jej jeszcze głębiej. — Mam ją wziąć do hotelu? Czy w SUV-ie? — Przechylił głowę. Uśmiech, który pojawił się na jego ustach, nie miał w sobie nic z radości. Był cieniem. Ostrzem. Zrobił krok w jej stronę. — A może… może powinienem po prostu pozwolić którejś obciągnąć mi w klubie. — Mówił to spokojnie, prawie obojętnie. Ale z każdą kolejną sylabą napinał szczękę bardziej, jakby sam karał się za te słowa. To nie była prowokacja. To był ból, który nie mógł znaleźć innego ujścia niż w okrutnym teatrze. Ale myśl o tym, że ona wybrała kogoś innego, była dla niego gorsza niż każde upokorzenie. Zamilkł. Przez sekundę nie padło ani jedno słowo. Tylko ciężki, duszny od emocji oddech, który z każdą sekundą spalał im płuca. Uśmiechnął się chłodno, ale nie było w tym niczego przyjemnego. Ten uśmiech był raną. I miała o tym wiedzieć.
— Powiedz mi, Sloane. Co muszę zrobić, żebyśmy byli kwita? — Nie powiedział nic więcej.
Czekał. Na jej oddech. Na ruch. Na odpowiedź.
Zaire
Ona nie zaprzeczyła.
OdpowiedzUsuńNie próbowała nawet. Nie odparła, że odejdzie od Cartera, że tym razem wybierze coś innego niż chaos. Nie powiedziała, że James się myli, że jednak może ją zatrzymać. Nie zaprzeczyła, że na koniec dnia zawsze wraca tam, gdzie jej miejsce: do męża, który ją rani i niszczy, a jednocześnie daje jej coś, czego on, James, nigdy nie będzie miał.
To milczenie było bardziej dotkliwe niż jakiekolwiek słowa. Zostawiła go z tą ciszą, która stała się najcięższą i najbardziej prawdziwą odpowiedzią.
Wbiło go w ziemię i na moment odebrało oddech. Oto cała prawda, której tak się bał, a którą przecież znał od początku. Nie jest w stanie jej zatrzymać. Nie jest w stanie dać jej tego, czego pragnie. I właśnie to sprawiało, że nigdy nie wygra.
A jednak, kiedy podeszła bliżej, kiedy uniosła dłoń i dotknęła jego twarzy z tą miękkością, jakby bała się, że może go połamać, wszystko w nim się zatrzęsło. Zamknął oczy, a jej opuszkami przesunęła po jego policzku. To uczucie było znajome do bólu, a zarazem obce, bo minęły miesiące, odkąd miał ją tak blisko. I nagle cały mur, który budował, runął.
Objął ją. Odruchowo, jakby jego ramiona mogły ją zatrzymać w miejscu, zatrzymać w tym czasie. Jakby mógł zakląć los i sprawić, że nigdzie już nie odejdzie.
— Sloane… — wymówił jej imię z chropowatością, której dawno nie słyszał w swoim własnym głosie.
Chciał jej powiedzieć wszystko. Jak bardzo go rozrywa, kiedy myśli o niej z nim. Jak trudno mu było wtedy odejść. Jak każdego dnia walczył sam ze sobą, żeby nie wrócić, żeby nie zapukać do jej drzwi. Ale nie był w stanie tego wypowiedzieć. Nie teraz, kiedy czuł jej oddech tak blisko.
Oparł czoło o jej czoło, tak jakby w ten sposób chciał się upewnić, że to dzieje się naprawdę. Czuł ciepło jej skóry, jej oddech muskający jego wargi, tę bliskość, od której tracił grunt pod nogami. Nie ruszał się przez kilka sekund, jakby sam musiał sprawdzić, czy będzie w stanie się zatrzymać.
Ale nie był.
Złożył krótki pocałunek na jej czole. Prosty, taki, w którym było więcej tęsknoty niż odwagi. Zatrzymał się na moment, jakby w ten sposób chciał powiedzieć: nie potrafię inaczej.
A potem, zanim zdążył się powstrzymać, zsunął usta niżej. Na jej usta.
Pocałował ją ostrożnie, jakby sprawdzał, czy jeszcze pamięta ten smak, czy wciąż jest tak samo niebezpiecznie znajomy. Jakby dotyk jej warg miał udowodnić mu, że te wszystkie miesiące, w których próbował sobie ją wyrwać z serca, były tylko farsą.
— Nie masz pojęcia… jak bardzo ja też tęskniłem. — Jego głos brzmiał jak wyznanie, które długo trzymał w gardle i którego w końcu nie potrafił zatrzymać. Czuł, że się gubi. Że jeśli pozwoli sobie na więcej, to wciągnie ich oboje w coś, czego nie da się cofnąć. A jednak, przez krótką chwilę, jedyne, co chciał, to odłożyć wszystkie myśli, wszystkie zasady i wszystkie ich błędy na bok. Chciał po prostu być. Tu. Z nią.
James spakował się szybko i sprawnie — tak, jak zawsze to robił. Nie wyglądało to jak przygotowania do podróży życia, raczej jak dobrze wyćwiczona rutyna człowieka, który już nieraz musiał zebrać się w kilka minut i zniknąć. W jego głowie wciąż dudniła myśl, że robi dokładnie to, czego przysiągł sobie nie robić.
Gdy wychodzili, pod budynkiem czekał
ochroniarz Sloane a prywatnie jego kumpel, jeden z tych ludzi, którym James ufał bezwarunkowo. W samochodzie, za przednim siedzeniem, siedziała Rue. Mała suczka od razu poderwała głowę i zaczęła merdać ogonem na widok Sloane, która z miękkim uśmiechem wyciągnęła ręce, żeby ją przytulić. James obserwował tę scenę z dziwnym uciskiem w środku: tak normalną, a zarazem tak niewiarygodną.
Kiedy odjeżdżali, Nowy Jork powoli zostawał za nimi. Neonowe światła, ciężkie powietrze i to poczucie, że każdy krok Sloane był obserwowany zaczynało znikać w lusterku.
OdpowiedzUsuńJames trzymał dłonie na kierownicy i wpatrywał się w drogę przed nimi. Na zewnątrz krajobraz zmieniał się powoli, światła miasta ustępowały miejsca ciemniejszym, spokojniejszym trasom.
Byli we dwoje.
I po raz pierwszy od dawna mieli przed sobą coś, co wyglądało jak ucieczka.
Było coś symbolicznego w tym oddalaniu się, jakby każdy kilometr rozdzielał ich od chaosu, który zostawiali za sobą.
Trzymał mocno kierownicę, prowadząc pewnie, ale w pewnym momencie pozwolił sobie na coś, czego nie planował. Jedna ręka nadal tkwiła na kierownicy, a druga, jakby kierowana czymś, nad czym nie miał pełnej kontroli, odnalazła drogę na jej udo. Początkowo delikatnie, nieśmiało, jakby badał grunt, czy ma do tego prawo. Ale nie cofnął jej. Jego dłoń spoczęła tam pewnie, ciepła i ciężka, a kciuk poruszył się ledwie wyczuwalnie.
Droga prowadząca nad jezioro była coraz węższa i coraz bardziej kręta. Asfalt szybko zamienił się w utwardzoną drogę z pojedynczymi kamieniami, które stukały pod oponami. Wokół robiło się cicho, a miasto zostawało za plecami, im dalej jechali, tym mniej było świateł, a coraz więcej zieleni. Ściana lasu wznosiła się po obu stronach drogi, a w powietrzu pachniało igliwiem i wilgocią. Co jakiś czas w przerwie między drzewami można było dostrzec taflę wody, srebrzącą się w świetle późnego popołudnia. To azyl, do którego przywoził ją z pełną świadomością. Silnik w końcu przycichł, kiedy auto wtoczyło się na niewielki parking zrobiony z żwiru. Przed nimi, tuż nad samą wodą, stał domek.
Był prosty, cały z drewna, ciemniejszego, już lekko spatynowanego przez pogodę. Wielkie okna zajmowały prawie całą frontową ścianę, wpuszczając do środka promienie słońca. Na tarasie ustawiono miękkie, fotele i drewniany stół, jakby zapraszały, żeby rozsiąść się tam z kubkiem kawy i patrzeć na spokojną taflę jeziora. Obok prowadziły schodki na pomost i falej do wody, której powierzchnia była tak gładka, że przypominała lustro
Wokół panował spokój, który zdawał się otulać z każdej strony. Szum lasu, ciche pohukiwanie ptaków, delikatne pluskanie fal o drewniane pale tarasu. To nie było Amalfi, ale miało w sobie coś jeszcze, intymność, poczucie, że świat zostaje gdzieś daleko i tu naprawdę można zapomnieć, że istnieje.
James
Zaire wpatrywał się w nią, jakby próbował pojąć, co właściwie usłyszał. Coś w jego twarzy drgnęło, jakby pękła linia, którą sam sobie narysował, żeby się nie rozpaść. Cisza między nimi była napięta jak linka nad przepaścią.
OdpowiedzUsuń„Pewnych ludzi nie da się zapomnieć. On jest taką osobą dla mnie.”
W głowie rozległo się to jak sygnał alarmowy, pulsujący z każdą kolejną sekundą mocniej. Patrzył na nią, jakby właśnie go wymazała. Jakby jednym zdaniem zepchnęła ze sceny, z życia, z ich wspólnego świata.
— Nie możesz go zapomnieć? — powtórzył cicho, nie dowierzając. — Serio? To właśnie powiedziałaś? — Jego głos był niski, ochrypły, jakby musiał się przez niego przecisnąć.
Powoli pokręcił głową, jakby próbował uwierzyć, że to tylko gra jego wyobraźni. Ale nie, Sloane stała tuż przed nim i potwierdzała wszystko spojrzeniem.
— Pierwszy raz poczułaś coś szczerego, ale to zniszczyłaś? — Wbił w nią spojrzenie, które było bardziej ciche niż głośne, ale zabijało skuteczniej niż wrzask. — A co gdybyś tego nie zniszczyła? Byłabyś teraz z nim? — Zrobił krok w tył, jakby coś w nim odruchowo kazało mu się cofnąć. Jakby jej słowa były ciosem, który wypychał go poza granice, których nie powinien był nigdy przekroczyć. — Skoro on w tobie siedzi tak mocno, że nawet pieprzona piosenka nie pomogła ci się go pozbyć. Skoro każdej nocy śpisz z jego duchem. Z jego cieniem. Z jebanym wspomnieniem. — Odwrócił wzrok na chwilę, ale zaraz wrócił nim do niej. Nie mógł się powstrzymać. Jakby musiał się upewnić, że ona naprawdę to powiedziała. Że naprawdę zrobiła to jemu.
Zaire drgnął, gdy obok nich przemknął jeden z technicznych, chłopak z grupy, niosący ciężką plastikową skrzynkę pełną alkoholu. Stukot butelek zabrzmiał jak rozdarcie w jego głowie. Nie planował się ruszać, ale impuls był silniejszy od niego. Wyciągnął rękę, zatrzymał chłopaka jednym gestem i sięgnął po butelkę szkockiej. Bez słowa odkręcił korek i napił się prosto z gwinta. Zaciągnął się alkoholem głęboko, pozwalając, by płyn spłonął mu gardło i rozlał się ciepłem po klatce piersiowej. Może miał nadzieję, że to stłumi cokolwiek. Ale nie stłumiło. Tylko jeszcze bardziej rozmyło granice między rozumem a emocjami. Pomiędzy Zaire’em a Carterem. Otarł wargi wierzchem dłoni, tej samej którą wcześniej uderzył w ścianę. Wrócił spojrzeniem do Sloane, trzymając butelkę jak tarczę. Jego wzrok był teraz ciemniejszy, głębszy, jakby przez ten jeden łyk zrezygnował z resztek rozsądku.
— Skoro nie mogę być jedynym, to może powinienem przestać próbować. — Szkło zadrżało mu w dłoni. — Może właśnie to jest mój błąd. — Zamilkł na chwilę, jakby czekał, czy ona coś powie. Ale zanim zdążyła, uniósł butelkę i pociągnął kolejny łyk. W gardle mu zapiekło, ale przynajmniej przez chwilę czuł, że nie wszystko go boli. Potarł twarz obiema dłońmi. Czuł, że zaraz eksploduje, nie z gniewu, tylko z ciężaru wszystkiego, co właśnie się wydarzyło. Może to wódka, którą pił przed koncertem. Może kreski, które technicznie miały mu tylko pomóc się wyostrzyć, ale ostatecznie tylko podkręciły wszystkie emocje do poziomu, którego nawet on nie umiał już kontrolować.
Zaire uniósł na nią wzrok. Milczał. I to milczenie było jeszcze gorsze niż jego gniew. Oparł głowę o mur, zamknął oczy. Wciągnął powietrze powoli, przez nos, jakby próbował się uspokoić albo tylko zebrać siły, by nie powiedzieć niczego, czego by później nie mógł cofnąć.
Jej słowa zawisły między nimi. Tylko wróć. Nie przepraszam. Nie kocham. Nie zostań.
Tylko wróć. Jakby to wszystko dało się po prostu spakować, zamknąć drzwi i wyjść. Jakby nie stało między nimi pieprzone trzęsienie ziemi, które właśnie rozłupało ich świat na pół. Otworzył oczy i spojrzał na nią tak, jakby próbował rozpoznać, czy to jeszcze ona. Ta sama, dla której był gotów podpalić świat. Ta, która kiedyś całowała go bez wahania i szeptała do ucha, że nie istnieje nikt więcej.
— Myślisz, że to takie proste? — Jego głos był cichy, zmatowiały, zmęczony. — Że wystarczy powiedzieć „wróć”, i ja… co? Zostawię wszystko tutaj? To, co powiedziałaś? To, czego nie powiedziałaś?
OdpowiedzUsuńZamilkł, a potem wyprostował się wolno, powoli. Spojrzał na nią z bliska. Nie dotykał jej. Nawet się nie zbliżył o krok. Ale był ciężki od obecności. Z każdej strony nią otaczał. Przechylił głowę, westchnął cicho i zsunął spojrzenie z jej twarzy na ziemię, jakby tam dało się znaleźć jakieś odpowiedzi. A może tylko oddech.
— Dałaś komuś coś, co miało należeć tylko do nas. Nie mówię o ciele. Mówię o tym, co masz pod skórą. — Uniósł dłoń, jakby chciał sięgnąć do niej, do tych miejsc, których nie dotykał nikt inny, ale zatrzymał ją w powietrzu i opuścił. — To, co czujesz. To, czego nie potrafisz zapomnieć. — Zacisnął usta w wąską linię. Podszedł bliżej, nie na tyle, by ją dotknąć. Na tyle, by ją poczuć.
— Nie wiem, jak się stąd wraca, Sloane — wyszeptał. Spojrzał jej w oczy. Nie było w nich furii. Tylko popiół.
Nie był Carterem. Nie był Zaire’em. Był tylko mężczyzną, który ją kochał i nienawidził jednocześnie. Który miał wrażenie, że coś właśnie umarło, a mimo to wciąż trzymał się jej, jakby próbował uratować siebie. Albo ją. Albo cokolwiek zostało z „nas”.
Zaire
Carter nie odpowiedział od razu. Stał przez chwilę w milczeniu, butelka szkockiej wciąż była w jego dłoni. Szkło chłodziło skórę, a on chłodził w sobie wszystkie emocje, które jeszcze przed chwilą buzowały z siłą erupcji. Teraz już nie wrzeszczał. Nie ściskał dłoni w pięści, nie zaciskał zębów. Ale było coś o wiele gorszego niż złość, ta cicha, nieruchoma pustka, która z wolna osiadała mu na ramionach jak cień, który nie zamierzał się rozproszyć.
OdpowiedzUsuńOparł się plecami o mur, wpatrując się w nią jakby widział ją po raz pierwszy. Albo ostatni.
— To nie tylko kwestia pamięci, Sloane — odezwał się w końcu cicho, powoli. Głos miał ochrypły, jakby te ostatnie minuty wypaliły mu gardło. Wzrok opuścił z jej twarzy, zjechał niżej, aż do rąk, którymi tak mocno się obejmowała. Jakby próbowała siebie złożyć. Tak samo jak on próbował poskładać ich. Bezskutecznie.
— I może właśnie dlatego to wszystko boli bardziej niż wszystko inne. — Zaśmiał się krótko, bez cienia radości. — Bo to nie był tylko seks. Nie chwila słabości. Nie coś, czego żałujesz.
Przetarł twarz dłonią i w końcu upił łyk alkoholu. Nie skrzywił się, chociaż szkocka była mocna, a jego żołądek od dawna pusty.
— Próbujesz… — prychnął I pokręcił głową. Zamilkł na chwilę, patrząc gdzieś obok niej, jakby szukał czegoś, czego nie dało się już znaleźć. Może siebie. Może ich. To było wszystko, na co go teraz było stać. Nie miał w sobie więcej siły, by znów wracać do krzyków, oskarżeń i wzajemnych ciosów. Ale prawda wisiała w powietrzu między nimi. Trudna. Lepka. Ściskająca za gardło.
Zaire osunął się na betonowy murek, jakby nagle ciężar całego tego wieczoru spadł na jego barki. Kolana rozstawił szerzej, łokcie oparł na udach, dłoń z butelką szkockiej luźno zwisała między nogami. Druga przesunęła się wolno po karku, jakby próbował zetrzeć z siebie napięcie, które buzowało od godzin, może dni. Zmarszczki między brwiami pogłębiły się, a mięśnie szczęki napięły do granic. Nie spojrzał na nią. Nie musiał. Wiedział, że stoi tuż obok. I że jest zbyt blisko. Powietrze między nimi drgało od niewypowiedzianych słów i tych, które powinny były nigdy nie paść.
— Nie mów już nic więcej… — Wyszeptał w końcu. Cicho. Zbyt cicho jak na Zaire’a. Ale za to z jakimś gorzkim ciężarem, którego nie dało się już nie zauważyć.
— Proszę cię, Sloane. Po prostu… — Dodał bardziej sucho, ale nie było w tym jadu. Tylko ból. Zmęczenie. Rozczarowanie.
— Cokolwiek teraz powiesz… to i tak niczego nie cofnie. — Zaciągnął się powietrzem, jakby próbował coś jeszcze z siebie wyrzucić, ale tylko potrząsnął głową. — Nie chcę słyszeć, że się starałaś. Nie chcę słyszeć, że to był tylko moment. Że nie wiedziałaś, że… — urwał i prychnął pod nosem. — Po prostu… daj mi pięć pieprzonych minut, dobra? — głos mu się załamał na końcu. — Bo nie wiem, czy jeśli znów otworzysz usta, to nie znienawidzę cię na serio. — Spojrzał na nią na ułamek sekundy. W oczach miał wszystko, zmęczenie, złość, tę duszącą bezsilność, ale też strach.
Strach, że naprawdę to się właśnie kończy.
Nie krzyczał, nie przeklinał jak przed chwilą.
Szeptał. A to bolało jeszcze bardziej.
W tle rozległ się huk zamykanych drzwi jakiejś furgonetki. Ktoś znów krzyczał jego imię, ale Zaire już nawet nie słyszał, kto. W tej chwili nie było nikogo, tylko on i ona. I przestrzeń, która właśnie rosła między nimi.
Gdzieś za ich plecami rozległ się śmiech.
Głośny, rozbawiony, zbyt kontrastowy z tym, co działo się tuż obok. Z backstage’u zaczęli wychodzić ludzie. Najpierw pojedynczo. Jakaś dziewczyna w lateksowym topie, wysoki typ w kurtce z logiem touru, potem reszta, całe grupki, znajomi, techniczni. Ktoś wyciągał telefon i dzwonił po Ubera, inny krzyczał coś do kogoś stojącego po drugiej stronie ulicy. Hałas narastał. Powietrze wypełniły fragmenty rozmów, śmiech, odpalane zapalniczki, dźwięk odpalanego SUV-a, który mruczał gotowy do dalszej imprezy.
Ktoś przejechał tuż obok nich z głośnym:
OdpowiedzUsuń— Zaire! Jedziesz z nami?! Do Black Roomu! Cała ekipa już tam leci!
Zaire nawet nie zareagował. Palcami lekko obrócił butelkę szkockiej. Nawet nie uniósł wzroku. Nie odpowiedział. Tylko dłoń mu zadrżała. Niezauważalnie. Bo to wszystko… To nie było ważne. Żadne aftery, żadne kluby, żadna impreza. To, co się właśnie rozgrywało działo się gdzieś głębiej. I bolało zbyt prawdziwie, żeby przykryć to alkoholem i hałasem ludzi wokół.
Kolejna grupa znajomych minęła ich z głośnym śmiechem, ktoś rzucił jeszcze w jego stronę:
— Carter, dawaj!
Ale on nadal siedział. Milczał. Odetchnął przez zaciśnięte zęby. Otworzył szkocką, pociągnął długi łyk i przechylił głowę do tyłu, jakby tylko to go jeszcze trzymało w pionie. Ten klub. Ta noc. Te słowa. To wszystko miało być czymś innym.
Ale tak jak wszystko między nimi, znowu przerodziło się w ruinę.
Zaire nie miał już siły tego udźwignąć. Tego ciężaru, który opadał na niego coraz mocniej z każdą jej kolejną próbą usprawiedliwienia. Nie był święty, dobrze o tym wiedział. Nie potrzebował litości, współczucia, nie potrzebował więcej słów, których znaczenie i tak roztrzaskiwało się o mur jego zranionej dumy.
Dłoń pulsowała, bolała od uderzenia w ścianę. Skóra na kostkach była zdarta, a krew powoli spływała mu po palcach. Spojrzał obojętnie na ranę, a potem bez mrugnięcia okiem sięgnął po butelkę szkockiej, którą wcześniej ukradł chłopakowi ze skrzynką. Przechylił ją i powoli, celowo, wylał kilka kropel prosto na poranioną dłoń. Trochę żeby odkazić ranę, trochę żeby bardziej ją poczuć.
Syknął z bólu. Zajebiście. Właśnie o to mu chodziło. Chciał, żeby ten ból zagłuszył inny. Ten, który rozsadzał mu klatkę piersiową, rozrywał serce od środka. Chciał, żeby to jego ciało cierpiało, bo umysł już nie dawał rady.
Zacisnął zęby, pozwalając, by alkohol wszedł głęboko w otwarte rany. I nawet nie spojrzał w jej stronę. Gwar dookoła przybierał na sile. Ekipa z backstage’u była już prawie cała na tyłach klubu. Kolejne głosy, zapalniczki klikające jedna po drugiej, dźwięk otwieranych drzwi SUV-a, który czekał na niego i jego ludzi.
Wszyscy wciąż krzyczeli jego imię.
“Zaire! Ruszamy! Klub czeka, bracie!”
A on nie mógł się ruszyć. Nie teraz. Nie z nią wciąż obok. Nie z tym, co się wydarzyło. Odpalił papierosa. — Chuj z tym wszystkim — mruknął pod nosem. — Chuj z nami — dodał, chociaż w myślach nadal błagał, żeby się nie odwróciła i nie zostawiła go tu samego.
Sloane wiedziała, tak samo jak Zaire, że jeśli za chwilę go stąd nie zabierze, zrobi to ktoś inny. Że jeśli zostanie sam z butelką, z bólem, z tym pieprzonym tłumem ludzi, którzy wołali jego imię, a nie mieli pojęcia, co się pod nim kryje, to nie skończy się to dobrze. Zaire nie potrzebował wiele, żeby zjechać. Wystarczyła mała iskra. Odrobina chaosu. A teraz był jak otwarta rana. W tym stanie był łatwy do złapania. Nie musiał nawet sięgać po narkotyki, one znajdą jego. Już czekały. Na dnie kieliszków, w kieszeniach znajomych, w ledwo zasłoniętych dekoltach dziewczyn, które wciąż go obserwowały spod rzęs, niby od niechcenia. Jeśli za chwilę nie pójdzie z nią, jeśli nie ruszy się z tego murku, może nie być już czego zbierać. Bo w takim stanie… nie miał hamulców. A Zaire bez hamulców to był pożar. I wszyscy wiedzieli, że z pożarem nie da się rozmawiać. Można tylko próbować go ugasić albo… patrzeć, jak wszystko płonie.
Zaire
Zaire wciąż siedział na tym cholernym murku.
OdpowiedzUsuńNie powiedział nic, kiedy poczuł, że Sloane siada tuż obok. Nie próbował jej zatrzymać ani odepchnąć. Nie spojrzał nawet, gdy się zbliżyła. Mógłby ją odepchnąć. Warknąć, że ma spieprzać, że nie potrzebuje jej teraz obok. Ale nie zrobił tego. Pozwolił, żeby się zbliżyła. Może dlatego, że właśnie tego najbardziej teraz potrzebował. Albo może dlatego, że nie miał już siły, żeby ją od siebie odganiać.
W palcach nadal kurczowo trzymał butelkę szkockiej, ale kiedy Sloane sięgnęła po nią ostrożnie, bez słowa, też nie zareagował. Puścił. Tak po prostu. Jakby tym gestem pozwolił, żeby wzięła od niego ciężar, który był czymś więcej niż tylko flaszką. Była to cicha zgoda. Zmęczona i bezgłośna. Ale szczera.
Kiedy się o niego oparła, delikatnie, jakby nie chciała go zburzyć ani rozbić na kawałki, jego ciało napięło się nieznacznie, instynktownie. Ale nie odsunął się. Nie tym razem. Nie powiedział ani słowa, kiedy jej dłoń spoczęła na jego plecach, gdy jej ciepło wślizgnęło się pod warstwę jego rozedrganej skóry.
Oddychał płytko, ciężko, jakby każdy wdech był walką z tym, co właśnie działo się w jego głowie. W tej chwili nie musiała mówić nic więcej. Samo to, że była, że pozwolił jej być, znaczyło więcej niż kolejne „kocham” czy „przepraszam”. Pozwolił jej zostać przy sobie. Przy tym popękanym, poranionym, nie do końca trzeźwym królu z podziemnego świata, który nie miał już siły grać silniejszego niż był.
I może sam nie do końca rozumiał, czemu jeszcze nie uciekła. Ale czuł, cholernie mocno, że jeśli teraz odejdzie, to wszystko rozpadnie się na dobre.
Nie zareagował od razu, kiedy tamten koleś zaczął gadać. Kiedy jego głos przebił się przez szum tłumu, przez ciężkie basy dobywające się z zaparkowanego kilka metrów dalej SUV-a, przez zgrzyt stawianych skrzynek i trzask zapalniczek. Miał wrażenie, że cały świat złożył się właśnie z odgłosów, które tylko przypominały mu, gdzie jest a gdzie już dawno nie powinien być. Czuł, jak jego serce wali w piersi, ale to nie był gniew. Słowa typa wybrzmiewały jak jakiś obrzydliwy monolog z taniej sztuki. Zaire zacisnął szczękę, ale nie spojrzał na niego. Nie spojrzał też na Sloane. Patrzył gdzieś w bok. W ciemność między samochodami. Tam, gdzie nikt niczego od niego nie chciał. Gdzie nikt nie mówił mu, jak ma odreagować. Jak ma zapomnieć. Nie rzucił się do przodu. Nie zrobił nic teatralnego. Ale wstał. Powoli. Nie reagując na typa, który nadal coś pierdolił pod nosem, próbując złapać go za ramię, zatrzymać, jakby miał do tego prawo. Zaire spojrzał wtedy na niego zimno. I tylko jednym ruchem strącił jego dłoń.
— Dotknij mnie jeszcze raz, a ci tę rękę połamię — powiedział cicho, ale spokojnie. Tak, że każdy dźwięk słyszany był wyraźnie mimo hałasu dookoła. Tamten chłopak się zaśmiał, jakby nie brał tego poważnie. Ale uśmiech spełzł mu z twarzy, gdy Zaire zrobił krok w jego stronę. Tylko jeden. Ale wystarczył.
— Pojebany jesteś, Carter — prychnął, otrzepując kurtkę tam, gdzie został odepchnięty. — Serio, przez nią? Dajesz się trzymać na smyczy jak pies. Widziałeś siebie ostatnio? To nie jest żona, to jest ładnie opakowany problem. — To było jedno zdanie za dużo. Zaire odwrócił powoli głowę, jakby nie mógł uwierzyć, że to właśnie usłyszał. W oczach nie miał już tylko zmęczenia. Nie było też tej wcześniej duszonej złości. Było coś głębszego. Coś, co pulsowało gdzieś pod skórą. Cisza przed wybuchem. Mimo wszystko mówił spokojnie, aż nazbyt.
— Ty naprawdę nie wiesz, kiedy się zamknąć, co? — Zaire powiedział to spokojnie, niemal leniwie. Ale jego głos był twardy jak stal. — Posłuchaj mnie uważnie, bo powiem to tylko raz — jego głos nie był głośny. Nie potrzebował krzyczeć. Był lodowaty, wyprany z emocji. Właśnie dlatego był groźniejszy niż kiedykolwiek. — To moja żona. — Zatrzymał się tuż przed nim. Nawet nie drgnął. — Jeśli jeszcze raz odezwiesz się do niej w ten sposób… jeśli jeszcze raz spróbujesz ją upokorzyć albo podważyć to, kim dla mnie jest… Jeśli jeszcze raz otworzysz przy mnie jebane usta, to nie skończy się tylko na słowach.
Tamten uniósł ręce w obronnym geście, ale Zaire nie skończył.
OdpowiedzUsuń— I wypierdalaj. Z mojego życia. Z backstage’u. Z listy kontaktów. Nie chcę cię widzieć w żadnym klubie, w żadnym hotelu, na żadnej imprezie. Nigdzie. — Przechylił głowę, patrząc mu prosto w oczy. — Nigdy więcej…
Przez moment nikt się nie odezwał. Tłum dookoła gwarzył, ktoś się zaśmiał, ktoś zaklął, dziewczyny w szpilkach mijały ich, nieświadome, że oto dzieje się coś ważnego.
Nie było potrzeby grozić więcej. W oczach Zaire’a było wszystko, czego tamten typ powinien się bać. I bał się. Cofnął o krok. Potem drugi. Zmierzył ich jeszcze wzrokiem, ale nic nie powiedział. A może rzucił pod nosem jakieś przekleństwo. W końcu zniknął w tłumie.
Zaire odetchnął głęboko, jakby coś z niego zeszło. I dopiero wtedy wrócił do Sloane.
Bo jedyne, co miał sens tej nocy, to była ona.
A Zaire właśnie znów jej to pokazał, tym razem nie w łóżku, nie w studiu, nie w melodii… tylko w tym jednym: że kiedy przychodzi do niej, to nie ma kompromisów. Sloane była jedynym światłem w tym chaosie. Tylko ona nie ciągnęła go w stronę zatracenia, tylko ona nie podsuwała mu kolejnego drinka, nie próbowała mu wcisnąć pigułki. Tylko ona jeszcze go widziała. Nie Zaire’a, tylko Cartera.
I nagle coś w nim pękło.
Te kilka sekund ciszy wystarczyły, żeby wszystko, co było w jego oczach: gniew, zawód, ból, zlało się w jedno: zmęczenie.
Wziął jej dłoń.
Nie powiedział nic. Nie musiał. Jego ruch był odpowiedzią. Wybierał ją. Po raz setny. Po raz setny po wszystkim. Po kolejnej ranie, po kolejnej sprzeczce, po kolejnym wieczorze, który miał ich zniszczyć.
Przyciągnął ją lekko do siebie. Wystarczyło, żeby schowała się w jego ramionach. Żeby ktoś, kto patrzył z boku, pomyślał, że to zwykła para. Kobieta i mężczyzna po ciężkiej nocy. Ale między nimi było piekło. A obi mimo to, trzymali się siebie. Zaire nie obejrzał się za siebie, kiedy odchodzili w stronę czekającego auta. Nie sprawdził, czy ktoś ich obserwuje.
Nie miało to znaczenia. Wybrał dom. Wybrał ją. Bo w tej chwili tylko ona mogła go jeszcze uratować.
już powoli Carter
Zaire siedział nieruchomo na brzegu wanny. Ramiona miał spięte, jakby nadal trzymał w nich cały ten wieczór, rozgoryczenie, gniew, który w końcu obrócił się przeciwko niemu samemu. Poddawał się jej w absolutnej ciszy, jakby każde jej działanie było świętością, której nie śmiał przerwać. Nie mruknął nawet, gdy przemywała jego zakrwawioną dłoń, gdy delikatnie rozprowadzała maść po rozciętej skórze, drżącymi dłońmi, jakby bała się, że zrobi mu krzywdę. Nie było w nim już oporu. Ani dumy, która wcześniej kazała mu się stawiać, ani tej furii, która jeszcze godzinę temu gotowała mu krew pod skórą. Nie był już Zairem, królem wieczoru i sceny. Nie był nawet tym chłopakiem, który rzucał ostrymi słowami i podpalał każdy most, jaki między nimi jeszcze stał. Był tylko facetem z rozbitym sercem, który patrzył, jak Sloane zbiera z podłogi kawałki ich wspólnego świata. Było coś upokarzającego w tym, że pozwolił jej zdjąć z niego te warstwy.
OdpowiedzUsuńNie odtrącił jej, bo nie miał siły, a może właśnie dlatego, że tylko ona potrafiła go jeszcze utrzymać w pionie. Tak jak wtedy, gdy wyciągnął do niej rękę przed klubem. Tak jak wtedy, gdy rzucił towarzystwo, mimo że wszystko wokół krzyczało, żeby się urwał, zapomniał, dał się ponieść. Ale nie. On wrócił z nią. Z żoną. Ze Sloane.
Podniósł na nią wzrok dopiero, gdy wspomniała o fantazji z pielęgniarką. Kącik jego ust drgnął nieznacznie. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, jakby jej głos na moment przeciął zasłonę myśli, które wciąż w nim kłębiły się jak burza. Całe jego ciało wydawało się zmęczone, nie tylko fizycznie, ale jakby jego duch był pobity do granic możliwości.
— Zróbmy to po twojemu — powiedział w końcu, niskim, zachrypniętym głosem. — Jeśli to zmywa noc… to zmyjmy ją razem.
To był jego sposób na powiedzenie, że jej potrzebuje. Że choć między nimi stały słowa, których nigdy nie powinno być, i obrazy, które paliły im pamięć, to nadal chciał ją przy sobie. Nadal był w niej, nawet jeśli połamany i nierówny. Spojrzał na nią spod przymkniętych powiek, a jego dłoń uniosła się i dotknęła jej biodra, ostrożnie, jakby sprawdzał, czy jeszcze może. Czuł, że gdyby teraz się odezwał,
rozpadłby się do końca. Więc milczał. I w tym milczeniu, pełnym ciężaru i podskórnego bólu, było coś, co mówiło: jeszcze tu jestem. I ciągle cię wybieram. Zaire podniósł wzrok, kiedy stanęła pomiędzy jego nogami. Jej palce nadal spoczywały na jego ramionach, ale teraz czuł też ciepło jej ciała, bliskość, która przebijała się przez całe zmęczenie i przez wszystko, co zdążyli tej nocy powiedzieć. Przez chwilę tylko na nią patrzył jakby chciał zapamiętać dokładnie ten moment. Jej twarz, światło łazienki, które rysowało cienie na jej policzkach. Jej oczy, nadal czujne, pełne emocji.
Kiedy się pochyliła i musnęła jego usta, nie poruszył się od razu. Przymknął powieki i pozwolił jej na ten czuły gest. Jakby ten jeden pocałunek miał zmyć z niego cały brud tej nocy. W jego wnętrzu coś się złamało, nie z gniewu, ale z ulgi. Czuł, jak całe napięcie, które trzymało go spiętego jak strunę, powoli puszcza. Jakby dopiero teraz mógł naprawdę zaczerpnąć powietrza. Pochylił się powoli. Dotknął czołem jej brzucha, opierając się na niej, jakby potrzebował chwili, by się do niej po prostu przytulić. Otworzył oczy i spojrzał na nią z dołu, zupełnie inaczej niż dotąd. Bez tej dumy, bez tarczy, bez osłon. Patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Jakby z całym chaosem tej nocy, wciąż nie potrafił uwierzyć, że to ona tutaj stoi. Z jego śladami na swoich dłoniach. Z jego bólem w swoich oczach.
— Przepraszam — wyszeptał. Cicho, szczerze, jakby nie wiedział, jak pomieścić w tym słowie wszystko, co chciałby jej oddać. Przepraszał za to, że ją pociągnął za sobą w piekło tej nocy. Że kiedykolwiek pozwolił jej poczuć się jak jedna z wielu. Że zamiast chronić, ranił. Jego oczy zaszkliły się momentalnie, chociaż szybko opuścił wzrok. Zacisnął palce na jej biodrze, jakby tylko to mogło go utrzymać w miejscu, powstrzymać przed rozpadnięciem się na jeszcze mniejsze kawałki.
OdpowiedzUsuń— Za koncert, za te wszystkie słowa, za to, że podniosłem na ciebie głos…
Zamilkł na chwilę, a jego oddech zadrżał. Przesunął dłonią po jej udzie, ale w tym geście nie było nic seksualnego. Tylko prośba o przebaczenie, które wypływało z drżących palców.
— Wiem, że czasem robię wszystko, żebyś mnie znienawidziła, ale… Nie potrafię cię nie kochać. Nie potrafię, nawet jeśli to mnie niszczy.
Patrzył teraz tylko na miejsce, gdzie ich ciała się stykały. Jakby bał się spojrzeć jej w oczy, bo to, co w nich zobaczy, może go ostatecznie złamać. Ale jego głos, choć cichy, był czysty. Bez gry, bez murów, bez scenicznych póz.
To był Carter. I właśnie teraz, w tym momencie, po raz pierwszy tej nocy, był naprawdę obecny.
— Nie wiem, czym sobie na ciebie zasłużyłem — powiedział cicho, prawie szeptem. Jego głos był lekko zachrypnięty, nie od krzyku, ale od emocji, które przeciskały mu się przez gardło jakby były zbyt ciężkie do wypowiedzenia. — Po tym wszystkim… Po tej nocy. Po każdym pierdolonym razie, kiedy cię zawiodłem. Kiedy mogłem wybrać ciebie, ale tego nie zrobiłem.
Jego dłoń uniosła się powoli, niepewnie, i zatrzymała się na jej talii, jakby sprawdzał, czy naprawdę mu pozwala. Czy może jeszcze. Kciukiem przesunął delikatnie po materiale jej sukienki. Nadal to czuł, jej obecność, ciepło, wybór, który go przerastał.
— Kocham cię — powiedział prosto, bez patosu. — Nie dlatego, że mnie ratujesz. Nie dlatego, że jesteś. Kocham cię, bo… bo kiedy jestem z tobą, to pierwszy raz w życiu nie czuję się jak przypadek. Jak rozdział, który można zamknąć. Tylko jak ktoś, kto na coś zasługuje.
Spojrzał jej prosto w oczy. I tym razem nie uciekł wzrokiem. Nawet jeśli był tam wstyd, nawet jeśli ledwie panował nad emocjami, patrzył. Na nią. Na swoją żonę.
— I przysięgam… że jeśli jutro rano tu będziesz, to zrobię wszystko, żebyś już nigdy nie musiała się zastanawiać, czy jestem tego wart.
Jego głos zadrżał przy ostatnim zdaniu. A w oczach pojawiły się łzy, nie gwałtowne, nie wybuchające, tylko ciche, trzymające się na krawędzi. Jak on sam. Na tej cienkiej linii między autodestrukcją a odkupieniem, na której stał od dawna. I może nie miał już siły dalej walczyć o siebie, ale dla niej. Z nią. Jeszcze mógł.
Carter
To była cisza, która leczyła. I w tej ciszy, łagodnej, kojącej, niemal świętej, Carter nie potrzebował nic więcej. Jej głos był jak ciepło przykrycia po zimnej nocy. Jej dłonie na jego karku i twarzy, jej ramiona otaczające go jak azyl, którego nawet nie potrafił się domagać. Wszystko w niej mówiło „nie odchodź, zostań, to jeszcze nie koniec”. I choć serce miał pocięte na kawałki, to wierzył jej bardziej niż sobie.
OdpowiedzUsuńOplotła go w uścisku, którego nie chciał już puszczać. Oddychał głęboko, wolno, jakby starał się zapamiętać każdy szczegół tej chwili, zapach jej skóry, ciepło jej dłoni, szeptane słowa, którymi próbowała go złożyć na nowo.
— Wszyscy widzą Zaire’a — mruknął. — Wielkie koncerty, kluby, flesze, imprezy... Nieważne jak wiele razy powiem, że to nic nie znaczy… i tak w to nie uwierzą. Ty może też nie. Bo wyglądam jak koleś, który wszystko bierze i zostawia. Który nie potrafi zatrzymać się na jednej rzeczy, na jednej osobie.
Uniósł spojrzenie. Miał w nim ten rodzaj surowej szczerości, której nie dało się podrobić.
— Ale ty… Ty jesteś jedynym, co zatrzymałem. Jedynym, czego nigdy nie chciałem wypuścić z rąk. Nawet wtedy, gdy robiłem wszystko, żebyś sobie poszła. — W oczach miał nie tylko łzy, miał w nich całe pieprzone pasmo win, cały ciężar tego, jak bardzo zawiódł. I jednocześnie coś jeszcze. Coś cichszego. Coś, czego nie umiał nazwać, bo nie był przyzwyczajony, że tak wygląda bliskość. Że tak wygląda miłość.
— Nie wiem, czy kiedykolwiek dam radę dać ci to samo, co ty dajesz mnie.
Palce na jej biodrze zacisnęły się lekko, jakby bał się, że zniknie, jeśli tego nie zrobi. Jakby to był jedyny sposób, żeby utrzymać ją przy sobie, nie pozwolić jej odejść. Patrzył na nią i czuł, jak coś go boli, głęboko w piersi, ale po raz pierwszy od dłuższego czasu nie był to ból rujnujący. To było coś… prawdziwego. Ciężkiego. I potrzebnego.
— Chcę być twoim domem, Sloane — powiedział, cicho, prawie bezgłośnie. — Tak, jak ty jesteś moim. Nawet jeśli czasem nie umiem być dobrym mężem. Nawet jeśli czasem jestem potworem. Chcę się uczyć… przy tobie. Dla ciebie. Dla nas.
Zamilkł, pozwalając, by wszystko, co właśnie wypowiedział, wybrzmiało w tej jasnej łazience, oświetlone tylko ich obecnością.
— Kocham cię tak, że czasem mnie to przeraża — powiedział cicho, ale wyraźnie. — Bo nie potrafię się już cofnąć. Nie potrafię wrócić do życia, w którym cię nie ma. Nie umiem. I nie chcę. — Przesunął dłoń wyżej, na jej plecy. Jakby musiał się upewnić, że naprawdę tu jest. Że to nie kolejny z jego popieprzonych snów, z którego zaraz się obudzi spocony i osamotniony.
Nikt go nigdy nie nauczył miłości. Ani jak ją dawać, ani tym bardziej, jak ją przyjmować. Wychowywał się w świecie, gdzie uczucia były oznaką słabości, a zranienie czymś, co należało przewidzieć i uprzedzić ciosem. Od dziecka uczono go, jak przetrwać, jak zbudować mur, jak patrzeć ludziom w oczy tak, żeby nie odważyli się podejść zbyt blisko. A kiedy jednak ktoś próbował… odpędzał go agresją, obojętnością albo chłodnym dystansem. Miłość w jego świecie była pojęciem abstrakcyjnym, czymś, co istniało w filmach i tekstach piosenek, ale nie w domu, gdzie ojczym pił do późna, a matka przestawała się odzywać na całe dni.
Nie wiedział, jak to jest być kochanym bezwarunkowo. Bez pytania, co może za to dać w zamian. Bez poczucia, że za każdą bliskością czai się jakaś cena. Ze Sloane było inaczej. To przerażało go bardziej niż cokolwiek innego. Bo ona nie przychodziła, żeby coś z niego wyrwać, tylko po to, żeby przy nim być. Teraz, trzymając ją w ramionach, czuł każdą z tych rzeczy, których nikt go nie nauczył. Czuł ciepło, które nie żądało zapłaty. Ciszę, która nie krzyczała. Bezpieczeństwo, które nie miało w sobie kontroli. Czuł to wszystko tak intensywnie, że nie potrafił wypowiedzieć już ani słowa. Zamiast tego trzymał ją mocno, jakby bał się, że jeśli poluzuje uchwyt, wszystko to zniknie. Zsunie się między palcami, jak piasek, którego nie potrafił zatrzymać. Ale Sloane nie znikała. Nie uciekała. Nie mówiła nic, co by go odsunęło. Czuł pod dłonią bicie jej serca.
Słyszał jej oddech. To wystarczało, by zacząć wierzyć, że może jeszcze kiedyś, nauczy się tej miłości. Nie tej w słowach, lecz tej w gestach. W zostawaniu mimo burzy. W dotyku, który nie chce nic więcej poza tym, żeby zostać.
OdpowiedzUsuńNigdy wcześniej nie pozwolił sobie być tak blisko. Tak nagim, bez scenicznej wersji siebie. Bez Zaire’a. Tylko jako Carter. Chłopak, który nigdy nie dostał instrukcji, jak kochać dobrze, ale desperacko chciał się tego nauczyć. Dla niej.
Jej dłonie nie były może doskonałe, ale dla niego, w tej chwili, były najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Nie uciekała przed nim, nawet wtedy, gdy sam przed sobą miał ochotę się schować. Nie cofnęła się, gdy rzucał w nią najcięższymi słowami.
Czuł, jak jej oddech uspokaja jego własny. Jak drżenie w jego dłoniach powoli ustępuje. Jak serce, jeszcze niedawno walące o ściany klatki piersiowej, teraz biło w rytmie… ich. Ich, bo to już nie był tylko on. Już dawno przestali być dwiema osobnymi osobami. Gdzieś w tej całej burzy, którą sobie zafundowali, zlepili się w jedną opowieść. Popieprzoną, pokaleczoną, ale prawdziwą.
Carter uniósł głowę, jakby z trudem wracał do rzeczywistości. Spojrzał na nią z dołu, ze zmęczeniem, którego nie dało się już dłużej ukrywać, ale też z czymś jeszcze. Czymś znacznie głębszym. Jego spojrzenie było miękkie, jakby pierwszy raz w życiu nie wstydził się tego, co czuje.
— Nie pozwól mi cię stracić… — powiedział, cicho, ale wyraźnie. — Bo ja nie mam planu B.
Nie było w tym żadnej przesady, żadnego dramatyzmu. Trzymał ją za rękę z taką siłą, jakby od tego miało zależeć jego przetrwanie.
— Wszystko inne mogę rozjebać. Wszystko inne mogę spalić. Ale ciebie… — głos mu się urwał, musiał zacisnąć zęby, żeby go opanować. — Ciebie nie mogę stracić. Nie umiem. Jesteś wszystkim, co mam, Sloane. I bez ciebie… wszystko inne to tylko fasada. Scena i dym.
Spojrzał jej w oczy, jakby to miało być ostatnie błaganie.
Carter
James przez chwilę stał obok niej, patrząc na domek, który w jego oczach był jednym z nielicznych miejsc, gdzie naprawdę mógł oddychać. Ale tym razem było inaczej. Nigdy wcześniej nie przywiózł tu nikogo, a już na pewno nie jej. I choć jej pytanie było pół żartem, pół prowokacją, to wiedział, że kryła się za nim potrzeba usłyszenia odpowiedzi.
OdpowiedzUsuń— Nie. — odpowiedział krótko, ale ton miał spokojny, pewny. — Nigdy nikogo tu nie przywiozłem. Nikt o tym miejscu nie wie.
I to była prawda. To miejsce było jego własnym azylem, przestrzenią, której nie dzielił z nikim, bo nie chciał, żeby cokolwiek skaziło jego ciszę. Ale z nią… nie miał wątpliwości. Czuł, że to ma sens. Jej lekki uścisk był jak impuls, naturalny, zupełnie nie wymuszony. Rue obiegała ich w kółko, szarpiąc smycz i popiskując z ekscytacji, a James pozwolił sobie objąć Sloane ramieniem, przyciągnąć ją bliżej, jakby chciał podkreślić, że ten moment należy tylko do nich.
— Chodź — rzucił miękko i poprowadził ją w stronę wejścia. Otworzył drzwi i puścił ją przodem. W środku panował półmrok, rozświetlany ciepłym światłem zachodzącego słońca, wpadającym przez ogromne okna od strony jeziora. Salon urządzony był prosto, ale przytulnie, masywne, skórzane kanapy, kamienny kominek, półki pełne książek, których grzbiety zdradzały różnorodność, od powieści po stare podręczniki wojskowe i atlasy. W kącie stała gitara, której struny dawno nie były poruszane, a na stole leżał zestaw szachów.
Podłoga pachniała żywicą, a ściany, z ciemnego drewna, nosiły w sobie tę surowość, która odcinała to miejsce od reszty świata. Nad stołem zawieszona była lampa w stylu rustykalnym, a obok kuchni znajdował się długi stół z solidnego drewna, który wyglądał, jakby mógł przetrwać dziesiątki wspólnych wieczorów.
James spojrzał na nią kątem oka, obserwując jej reakcję. Widział, jak chłonie każdy szczegół, jakby chciała zapamiętać go na później.
— To jest mój kawałek ciszy. — powiedział spokojnie, stając w progu salonu. — Dom, w którym świat się nie dobija drzwiami i oknami.
Rue wbiegła do środka, zaraz obwąchując każdy kąt i zamaszyście machając ogonem, jakby zaakceptowała to miejsce jako swoje. James przeszedł dalej, otwierając drzwi tarasowe, które wychodziły wprost na jezioro. Woda lśniła w ostatnich promieniach dnia, a tafla odbijała światło niczym ogromne lustro.
— To nie Amalfi, ale widok rano… może cię przekonać. — wskazał na taras i miękkie, poduchowe fotele.
Sloane powoli przechadzała się po wnętrzu, a on obserwował ją w ciszy. Miała w sobie coś… znajomego i całkiem obcego zarazem. Jej obecność w tym miejscu zmieniała wszystko, domek, który zawsze był dla niego tylko azylem, nagle nabierał życia, jakiego nie znał.
Patrzył na nią, gdy zatrzymała się przy oknie, wpatrzona w taflę jeziora, i poczuł to dziwne ukłucie w piersi. Była tu. W jego świecie. W miejscu, które nie miało nic wspólnego z blaskiem fleszy, koncertami, klubami, z tym całym chaosem. A on nie wiedział, czy to powinno go cieszyć, czy raczej przerażać.
Odetchnął głęboko. Czuł, jak coś w nim się rozluźnia, ta wieczna potrzeba kontrolowania sytuacji, stania w cieniu, ukrywania emocji. Tutaj nie musiał.
Rue w tym czasie wpadła z powrotem na taras i obiegła ich parę razy, aż w końcu zatrzymała się przy Sloane, ocierając pyskiem o jej nogę i machając ogonem. James nachylił się, pogłaskał psa po karku, a potem podniósł na nią wzrok.
James ruszył wolnym krokiem, uchylając dla niej drzwi do dalszej części domku. W środku panował przyjemny chłód, drewno pachniało żywicą, a w powietrzu unosił się lekki zapach kawy, która wsiąkła w deski kuchni i tkaniny z poprzednich poranków spędzanych tutaj.
OdpowiedzUsuńJames pozwolił jej snuć się po domku, dotykać mebli, zaglądać w kąty, jakby badała teren, który miał stać się na chwilę jej azylem. On tymczasem zajął się praktycznym aspektem, przekręcił zawory, odkręcił wodę, sprawdził, czy prąd działa jak należy, rozpalił w kominku, żeby wnętrze nabrało ciepła. Ruchy miał mechaniczne, dobrze wyuczone, bo ilekroć tu przyjeżdżał, powtarzał ten sam rytuał.
— Zaraz będzie cieplej — rzucił tylko w przelocie, ale ton miał rzeczowy, jakby chciał jej pokazać, że tutaj naprawdę nie musi się niczym martwić. Kiedy upewnił się, że wszystko jest w porządku, złapał kluczyki i bez wielu słów oznajmił, że wyskoczy po kilka rzeczy. Lodówka była pusta, a on nie zamierzał żywić jej przez kilka dni samymi makaronami i kawą.
Droga do małego sklepu w miasteczku zajęła mu niewiele ponad dziesięć minut. Z listą w głowie pakował do koszyka potrzebne produkty. Długo się nie zastanawiał, działał jak zawsze, praktycznie.
Gdy wrócił, domek tonął już w półmroku. Ciepłe światło lamp odbijało się od tafli jeziora, a z tarasu sączyła się cisza. Znalazł ją tam, skuloną pod grubym kocem, z kubkiem herbaty w dłoniach. Jej włosy wyglądały na lekko rozwiane od wiatru, oczy miała utkwione w dal, jakby próbowała ogarnąć wzrokiem cały las i jezioro naraz. Na chwilę się zatrzymał, torby z zakupami odłożył przy drzwiach, a sam po prostu patrzył, jak siedzi, otulona miękką tkaniną, z tą dziwną mieszaniną spokoju i smutku na twarzy. Widok, który nie potrzebował żadnych słów.
James zostawił zakupy przy wejściu i ruszył prosto na taras. Kroki stawiał cicho, ale ona i tak musiała go usłyszeć w końcu była wyczulona na jego obecność tak samo jak on na jej. Zatrzymał się na moment w progu, zanim wyszedł. Obserwował, jak siedzi skulona pod kocem, jak parujący kubek ogrzewa jej dłonie. Było w tym coś krucho pięknego kontrast między tym, jak walczyła ze światem na co dzień, a jak wyglądała teraz, w ciszy, w prostocie. Nie mówił nic od razu. Usiadł obok, wystarczająco blisko, by poczuła ciepło jego ramienia, ale zostawił jej przestrzeń.
— Trochę tu inaczej niż na Manhattanie, hm? — rzucił półgłosem, spokojnie, jakby od niechcenia. Ale w tym pytaniu była cała jego intencja: żeby wyrwać ją na moment z własnych myśli, żeby przypomnieć, że tu naprawdę mogą udawać, że reszta świata nie istnieje.
James przesunął spojrzeniem po tafli jeziora, a potem odwrócił głowę w jej stronę. W półmroku widział tylko zarys jej profilu, kubek w dłoniach i to, jak mocno wtula się w koc. Przez chwilę się wahał, jakby każde słowo mogło albo ją podnieść na duchu, albo zburzyć ten ledwie wypracowany spokój.
— Jak się czujesz? — zapytał spokojnie, ale poważnie, bez nuty przelotnej uprzejmości. Nie brzmiało to jak pytanie rzucone od niechcenia, tylko takie, za którym kryła się szczera troska.
Patrzył na nią uważnie, jakby odpowiedź miała większe znaczenie niż same słowa. Jakby chciał sprawdzić, czy naprawdę odpoczywa, czy tylko próbuje go przekonać, że wszystko jest w porządku.
James
Zaire poddał się jej dłoniom, temu, jak dotykała jego skóry z taką uwagą, jakby każdy jego tatuaż był czymś więcej niż ozdobą. Jakby próbowała odczytać z nich historię, zanim sam ją opowie. Czuł na sobie jej ciepło. Czuł wibrację spokoju, który powoli zalewał tę noc i unosił napięcie z jego mięśni. Woda zaczęła szumieć, cicho w tle, jakby świat łagodnie robił dla nich miejsce. Tylko dla nich. W tej jednej łazience. W tej jednej chwili, w której jeszcze nic się nie rozpadło. W której mogli po prostu być.
OdpowiedzUsuńPrzesunął palcami po jej biodrze, nim odpowiedział. Potrzebował jeszcze sekund, by oderwać się od emocji i przenieść w przeszłość.
— Pierwszy zrobiłem kiedy miałem czternaście lat — powiedział w końcu, gardło miał lekko zdarte, głos niższy niż zwykle, zmęczony. — Kiepski był, miał być symbolem… siły czy niezależności. A prawda była taka, że nie miałem pojęcia, co robię. Chciałem tylko poczuć, że mam nad czymś kontrolę.
Zamilkł na chwilę, patrząc na nią z dołu. Teraz to ona górowała nad nim i nie miała w sobie ani grama chłodu. Tylko czułość, której nie znał.
— Potem kolejne. Kiedy coś się kończyło albo rozpadało. Jakby ten ból pod igłą miał mi przypomnieć, że jestem.
Niektóre z tatuaży na jego ciele miały historię, o której nie mówił nikomu. Nawet jej.
Czasem przykrywały coś więcej niż tylko pustą przestrzeń skóry, zasłaniały ślady po dawno zadanych ranach. Te, które ciągnęły się przez boki żeber, były jak mapa blizn, które powstały w zupełnie innych realiach, zanim stał się Zairem. Każdy z tatuaży był rodzajem maski. Kamuflażem. Sposobem, żeby coś zapisać, ale nie musieć o tym mówić. Nie chciał, by ktokolwiek widział jego słabości, jego pęknięcia, nawet ona. A jednak, kiedy przesuwała palcami po jego skórze, delikatnie, jakby czytała mapę miejsc, które bolą czuł się rozbrojony. Rozłożony na czynniki pierwsze.
Jedna z nich, niewielka, ale wyraźna przecinała dolną linię mięśni brzucha, tuż przy lewym biodrze. Z bliska dało się dostrzec zgrubienie skóry. Kiedyś ktoś mu wbił tam nóż. Nie głęboko, ale wystarczająco, żeby zapamiętał.
Zaire odetchnął głęboko, czując jak jej palce ślizgają się po śladach, które tak długo starał się ukrywać. Milczał przez chwilę. Cisza była gęsta, wypełniona zbyt wieloma wspomnieniami, które nie należały do niej. Jeszcze nie.
— Niektóre z nich zrobiłem, żeby coś pamiętać. Inne… żeby zapomnieć — powiedział w końcu cicho, niemal szeptem. Głos miał zachrypnięty od zmęczenia i emocji, ale też od tej prawdy, która przez całe lata zalegała gdzieś głęboko w nim, niechciana i niewypowiedziana.
Nie spojrzał jej jeszcze w oczy. Patrzył na swoje własne dłonie, jakby próbował je rozpoznać po raz pierwszy.
Sloane wodziła palcami po jego skórze powoli, pierwszy raz z taką uwagą, jakby chciała w ten sposób przeczytać jego historię.
Jej dłoń znalazła się tuż nad obojczykiem, gdzie pod czarnym wzorem, tkwiła blizna po zgaszonym papierosie. Precyzyjnie poprowadzony kontur tatuażu, robił wszystko, by odwrócić uwagę. Ale nie dało się jej nie zauważyć. Była wypalona. Trwała.
— Ten zrobiłem, żeby nikt więcej nie zadawał pytań. Bo każdy, kto pytał, widział w tym coś, czego nie potrafił unieść. A ja nie potrzebowałem współczucia. Potrzebowałem… żeby wszyscy się ode mnie odpieprzyli.
Uśmiechnął się, krzywo i boleśnie. Nie z rozbawienia, raczej z goryczy, jakby ironia tamtego życia była teraz dla niego zbyt oczywista.
— Mój stary chciał przetestować, ile jestem wart... — Dotknął jej dłoni i przesunął ją niżej, jakby nie chciał już bardziej zagłębiać się w historię tego jednego miejsca na swoim ciele. Położył ją na tatuażu, który miał na klatce piersiowej. Prosty. Niemal toporny, ale szczery. — Ten zrobiłem po jego śmierci. Nie kochałem go. Ale… nieobecność bolała bardziej niż obecność, a kiedy zniknął, miałem wrażenie, że nie zostało już nic.
Był też niewielki, wyblakły ślad na lewej piersi. Ślad po postrzale.
Szyty na szybko, krzywo. Sloane kiedyś zapytała o niego półżartem, a on tylko wzruszył ramionami, jakby to było coś, co się przytrafia każdemu, kto żyje wystarczająco blisko piekła. Nie mówił jej wtedy, że krwawił na tylnym siedzeniu starego forda, że myślał, że to już koniec. Że jego ziomek, który miał prowadzić, był zbyt naćpany, żeby wyjść z auta.
OdpowiedzUsuńZaire zaśmiał się cicho, gorzko, krótko, jakby sam nie wierzył, że w ogóle wydał z siebie ten dźwięk. Ten śmiech nie miał w sobie ani odrobiny radości. Był jak pęknięcie w ścianie, przez które zaczyna sączyć się coś, czego długo nie chciał pokazać.
— Nie jestem kuloodporny — mruknął. — Rozczarowanie, co?
Spojrzał na nią. Tak bardzo inną od wszystkiego, co znał wcześniej. Z jej ciepłymi dłońmi na jego skórze, z jej cichym oddechem, który koił więcej niż chciał przyznać. Nie uciekał już od jej dotyku. Z wanny unosiła się para, mieszając się z ciężarem słów, które zostały między nimi. Ale zamiast ciążyć, zaczynały podtrzymywać. Wreszcie. To wszystko było częścią Cartera. Tego, którego pokochała mimo wszystkiego. A może właśnie dlatego.
Zawiesił wzrok na niej. Na jej twarzy, której miękkość kontrastowała z ciężarem, który niósł. I pierwszy raz nie wstydził się tego ciężaru. Bo ona nie wyglądała na kogoś, kto się zaraz cofnie. Nie wyglądała na kogoś, kto to ocenia. Była tu. Z nim.
Uniósł rękę i delikatnie odgarnął jej włosy za ucho. Dotyk miał ostrożny, jakby dotykał czegoś świętego. Ciemne tęczówki spotkały się z jej spojrzeniem.
— Nie patrz na mnie w ten sposób, Sloane — powiedział cicho, ale pewnie. — Nie chcę litości. Nie potrzebuję współczucia.
Podniósł rękę i delikatnie położył ją na jej biodrze, jakby tym gestem chciał ją uziemić, zatrzymać w miejscu, w teraz.
— To przeszłość. Część tego, kim jestem.
Zamilkł na moment, po czym uniósł dłoń i musnął opuszkami palców jej policzek, z taką czułością, że aż sam wydawał się tym gestem zaskoczony.
— Gdybym ich nie miał… może nigdy bym cię nie spotkał. Może nigdy bym cię nie pokochał tak, jak teraz kocham.
Wsunął dłoń na jej biodro, jakby potrzebował jej dotyku, nie dla pocieszenia, ale dla zakotwiczenia się w teraźniejszości. W tym, co było prawdziwe. Jego dłonie powoli przesunęły się na jej plecy, aż w końcu dotarły do cienkiego suwaka sukienki. Nie oderwał od niej wzroku, gdy zaczął go rozsuwać, powoli, niemal z namaszczeniem, jakby każdy centymetr tego gestu miał znaczenie. Nie było w tym pośpiechu, żadnej nachalności. Tylko cisza, ciepło i kontrolowany spokój. Zaire zsunął materiał z jej ramion i bioder tak delikatnie, jakby rozbierał coś cennego, czego nie chciał uszkodzić. A potem spojrzał.
Czerwona koronka kontrastowała z jej skórą. Pochłaniała wzrok, zakorzeniała go w niej. Była nieprzyzwoicie piękna. To nie był gest seksualny. Nie tym razem. Nie było w nim pożądania zrodzonego z impulsu, nie było głodu, który trzeba zaspokoić, zanim zdąży pomyśleć. To był gest podziwu. Jego dłonie, sunące powoli wzdłuż jej talii, nie miały nic wspólnego z chęcią zdobycia, były jak dłoń artysty dotykająca marmuru, zanim cokolwiek z niego wyrzeźbi. Ostrożne. Uważne. Pełne szacunku. Patrzył na nią, jakby z każdą sekundą odkrywał ją od nowa. Jakby dopiero teraz rozumiał, co naprawdę znaczy mieć ją przed sobą.
W czerwonej koronce wyglądała jak grzech. Ale stała przed nim jak odkupienie.
Carter
Zaire uniósł lekko kącik ust, ale w tym grymasie nie było nic z rozbawienia. To był smutny uśmiech człowieka, który wie zbyt wiele o świecie, zanim powinien.
OdpowiedzUsuń— Musiałem szybko dorosnąć — mruknął, nie patrząc jej w oczy, a gdzieś ponad jej ramieniem, jakby znów widział tamtą kuchnię, brudny blat, rdzę na zlewie, psa ujadającego za drzwiami. — Musiałem sam o siebie zadbać. Przetrwać. — Jego dłoń odnalazła jej biodro i oparła się na nim ciężej, jakby nagle zrobiło mu się słabo od wspomnień.
— Wiesz, czasem mi się wydaje, że nie jestem dorosły. Że tylko udaję. Że gram wersję siebie, którą musiałem stworzyć, żeby nikt mnie nie połamał. Ale pod spodem… pod tym wszystkim — głos mu zadrżał — jestem dalej tamtym dzieciakiem. Z tamtej kuchni. Który nie miał nikogo.
Zaire zamilkł, jakby jej słowa uderzyły w miejsce, którego sam w sobie unikał. To nie było zwykłe stwierdzenie, które można było zignorować albo odbić półuśmiechem. Cofnął wzrok, jakby na moment musiał odwrócić się od niej, żeby nie widziała, co się w nim naprawdę dzieje. Jakby to dopiero teraz naprawdę do niego dotarło, że jego ojciec już nie może go skrzywdzić. Że jest przeszłością. Ale nie odpowiedział od razu. Zaciągnął się powietrzem, powoli. Na tyle wolno, że Sloane mogła niemal usłyszeć, jak coś w nim pęka, coś, co długo było zamknięte, zamurowane pod warstwami obojętności, dumy i gniewu.
— Może i nie może mnie już tknąć… — powiedział cicho, gardłowo. — Ale on dalej tu jest. W środku — zawahał się, opuszczając spojrzenie na swoje dłonie, jakby w nich szukał jakichś odpowiedzi. — Ja nie chcę być jak on, Sloane. Nie chcę. Ale czasami łapię się na tym, że reaguję tak samo. Że podnoszę głos. Że pierwszym impulsem jest ranić, zanim sam zostanę zraniony.
Wzrok wrócił na nią. Otwarty. Surowy.
— A przecież on też tak mówił. Że broni się przed światem. Że nie pozwoli sobie na słabość. Że chce tylko, żeby było lepiej… a ja? Ja czasami boję się, że jestem jego odbiciem. Tylko w lepszym ubraniu.
Zacisnął szczękę. Kiedy wspomniała o tym jak myślała o nim na początku znajomości, kącik jego ust drgnął nieznacznie.
— To chyba dobrze — mruknął, unosząc brew i spoglądając na nią z ukosa. — Taki był plan. Sprawiać wrażenie nie do ruszenia. Żeby nikt nie próbował się dostać do środka.
Zamilkł na moment, wodząc spojrzeniem po jej twarzy, jakby z niedowierzaniem, że mimo wszystko się tam dostała. Że dotarła do miejsc, które sam przed sobą zamykał.
Zaire przez chwilę milczał, jakby walczył ze sobą, z tym, co miał na końcu języka. Zacisnął szczękę, dłonie zsunął na jej biodra, ale nie po to, by ją przyciągnąć. Potrzebował punktu zaczepienia. Jej ciała. Ciepła. Bliskości, która powstrzymywała go przed odlotem w mrok.
— On mnie nie nauczył, jak być mężczyzną. — Głos miał cichy, jakby wciąż nie do końca wierzył, że wypowiada te słowa na głos. — On mnie nauczył, jak nie czuć. Jak przetrwać. Jak gryźć się w język, gdy boli, i jak się śmiać, gdy leje się krew. Nie pokazywać nic. Nawet sobie. — Odchylił głowę, spojrzał na nią, jakby nagle dostrzegał ją jeszcze wyraźniej. Prawdziwiej. — Ale ty… ty robisz coś, czego on nigdy nie zdołał. Ty mnie uczysz, jak czuć i nie pęknąć przy tym od środka. — Pokręcił lekko głową, a na jego ustach pojawił się cień gorzkiego uśmiechu. — I chyba właśnie to mnie najbardziej przeraża. Że przy tobie… ja już nie potrafię być twardy. Że ty mnie rozkładasz do gołej skóry i nagle się okazuje, że pod wszystkim… też jestem człowiekiem. Po prostu człowiekiem.
Zamilkł na moment, a potem dodał ciszej:
— I nawet jeśli to boli jak… to wolę to, niż nie czuć nic. Wolę ciebie i każdą emocję z tobą, niż pustkę, którą miałem wcześniej.
Zaire przez chwilę patrzył gdzieś ponad jej ramieniem, jakby znów wracał do tych brudnych, obitych ścian Bronxu, do tamtych twarzy, których nie widział od lat, a które mimo wszystko wciąż czasem śniły mu się po nocach.
— Wiesz, co jest w tym wszystkim najbardziej popierdolone? — zapytał cicho, jakby nie był pewien, czy powinien to w ogóle wypowiadać. — To, co mnie kiedyś uratowało… dziś mnie powoli zabija. — Opuścił wzrok na jej dłonie na swoim ciele, jakby potrzebował tego kontaktu, by się nie rozpaść. — Koledzy. Ten cały świat, do którego wszedłem, żeby przetrwać. Żeby mieć choć trochę szacunku, żeby nie być nikim. — Głos mu zadrżał, ale nie próbował tego ukryć. — Myślałem, że to daje mi siłę, że to rodzina. A teraz… teraz każdy z nich ciągnie mnie w dół. Chcą więcej, zawsze więcej. Imprezy, hajs, narkotyki, kluby, porachunki. — Zacisnął szczękę. — Zbudowałem wszystko, o czym wtedy marzyłem. Ale to wszystko przyszło razem z nimi. A teraz… — Przerwał na moment, a potem spojrzał jej prosto w oczy. — Teraz jedyne, co mam naprawdę, to ty. Ty jesteś moim jedynym planem na przeżycie, Sloane.
OdpowiedzUsuńWreszcie na nią spojrzał. Powoli. Ciężko.
— I… czasem to mnie przeraża bardziej niż wszystko inne. Bo to jedyna rzecz, której naprawdę nie chcę spieprzyć.
Jego oddech zadrżał. Nie dlatego, że było mu zimno. Nie z powodu bólu, choć ten nadal był gdzieś pod skórą. Ale od tych kilku słów, cichych, prostych, szeptanych z taką intensywnością, że uderzyły w niego mocniej niż wszystko, co słyszał tej nocy. Zacisnął powieki. To wszystko… to było za dużo. A jednocześnie dokładnie tyle, ile potrzebował. Nikt nigdy nie mówił mu, że jest kochany mimo wszystko.
Ale ona kochała go w całości, nawet jeśli nie rozumiała każdej z jego części. I w tym było coś tak piekielnie czystego, że aż się bał tego dotknąć.
— Nie wiem, co mam z tym zrobić — powiedział półgłosem, nie odrywając od niej wzroku. Jego dłonie wciąż spoczywały na jej talii, lekko drżące. — Nigdy… nikt mnie tak nie kochał. I ja nigdy tak nikogo nie kochałem.
Nie chciał jej litości, nie prosił o czułość. Ale ją dostawał. Dostawał więcej, niż umiał unieść. Wpatrywał się w nią, jakby próbował zapamiętać dokładnie ten obraz, Sloane, w czerwonej bieliźnie, rozświetlona tylko światłem łazienki, z rękami na jego ciele i słowami na ustach, które mogłyby go złamać albo skleić na nowo
Carter
Carter patrzył na nią tak, jakby każdy jej gest i każde słowo miały moc leczenia ran, które do tej pory tylko zaklejał, nie leczył. I kiedy powiedziała, że chce się nim zająć, że teraz ona może to udźwignąć, jakkolwiek by to nie wyglądało, w jego oczach pojawił się cień zdumienia. Jakby to było coś, czego nikt mu nigdy nie zaproponował. Coś, na co nie był przygotowany, choć całym sobą tego pragnął.
OdpowiedzUsuńOtworzył usta, ale przez dłuższą chwilę nic nie powiedział. Dopiero, gdy jej dłoń otuliła jego policzek, powoli przymknął powieki. Próbował się nie rozkleić, choć w jego klatce piersiowej wszystko drgało, trzeszczało, rozsypywało się z cichym trzaskiem.
Przesunął kciukiem po kostkach jej dłoni, zanim znów spojrzał jej w oczy. I kiedy się odezwał, mówił cicho, ale bez zawahania.
— Prawda jest taka, że tego dzieciaka już nie ma, Sloane. — Zawiesił głos na moment, jakby to zdanie ważyło więcej niż reszta całej tej rozmowy. — On zniknął dawno temu. Nie wiem, czy go ktoś zabił, czy sam umarł z głodu, kiedy nikt go nie karmił czułością, spokojem… Ale wiem, że już go nie ma. — Jego szczęka lekko drgnęła, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale musiał przełknąć ten kawałek goryczy, zanim był w stanie mówić dalej. Spojrzał na nią, palcami objął jej nadgarstek, przytrzymując go przy swoim policzku. Chciał czuć. Chciał ją tu. Całą. Każdą wersję jej.
— Nie potrzebuję, żebyś wszystko rozumiała. Ale to, że próbujesz… To już więcej niż miałem przez całe swoje życie. — Uśmiechnął się słabo, smutno, z tym zmęczonym światłem w oczach.
Na jej słowa o uczuciach, o tym, że nie przypomina swojego ojca, zareagował cicho, ale widocznie. Przymknął oczy. Westchnął, jakby spuścił z siebie trochę ciężaru.
— Chciałbym ci wierzyć. Czasem wierzę. A czasem… on siedzi mi w głowie tak mocno, że nie wiem, czy nie jestem tylko jego echem. — Wzruszył lekko ramionami, ale nie miał już siły, by cokolwiek udawać. — Ale skoro mówisz, że nie jestem jak on. Ty się nigdy nie mylisz, co? — Uśmiechnął się bardziej szczerze, z czułością. I ten uśmiech tylko pogłębił się, gdy powiedziała, że pierwszą myślą było, że jest cholernie przystojny.
— No i widzisz. Wpadłaś w sidła, Fletcher. — Nachylił się i oparł czoło o jej ramię. — Mówiłem ci, że nie jestem bezpieczny. Ale ty wolałaś pożar zamiast świecy.
Milczał chwilę, zanim odpowiedział na jej pytanie o jego życie. O te drugie, to, którego nie dotykała.
— Nie wiem, czy się da z tego wyplątać. Tak, to dla przetrwania. Tak, nie miałem innego wyboru. A potem już byłem za głęboko. — Mówił spokojnie, choć w jego głosie brzmiała gorycz. — Uratowali mnie wtedy… ci sami ludzie, z którymi teraz czasem nie mogę patrzeć sobie w twarz. Ci sami, przez których wracam do domu i sprawdzam czy nie zostawiłem otwartych drzwi. — Przeniósł na nią wzrok. — Pamiętaj Sloane, zrobię wszystko, żeby nie sięgnęło cię nic z tego gówna. — Palcami przesunął po jej dłoni. — Bo ty jesteś moim planem. Całym.
Kiedy mówiła, że nie widzi życia bez niego, naprawdę to poczuł. Po raz pierwszy od dawna, pośród wszystkich ran, pieprzonych wspomnień i rozsypanych emocji, poczuł, że coś może być stałe. Że może naprawdę zasłużyć. Nie przez walkę, nie przez cierpienie, tylko przez to, kim staje się przy niej.
— Żadne z nas nie miało idealnych wzorców. Ale możemy sobie stworzyć własne. — Pocałował ją w czoło. Długo, jakby chciał zostawić tam część siebie. — Kocham cię. I cholera, jeśli mam umrzeć, to chcę umrzeć wiedząc, że ci to mówiłem tak często, że przestałaś liczyć.
Woda była ciepła, niemal gorąca, otulająca ich jak kokon, który odcinał od całego świata. Zapach waniliowego olejku unosił się w powietrzu, mieszając się z ich oddechami i resztkami tej ciężkiej nocy, której już nie chcieli pamiętać. Wanna była ogromna, na tyle, że bez problemu mogli się w niej rozłożyć, ale zamiast tego trzymali się blisko siebie, jakby każde dodatkowe centymetry przestrzeni były czymś nie do zniesienia. Sloane siedziała między jego nogami, oparta plecami o jego klatkę piersiową. Jej kark spoczywał na jego ramieniu, a jego dłonie powoli przesuwały się po jej udach, zanurzone w wodzie.
Robił to leniwie, nieśpiesznie, jakby nie dotykał, tylko zaznaczał: tu jestem, wciąż przy tobie. Jej głowa delikatnie przechylała się raz w jedną, raz w drugą stronę, a palce powoli kreśliły wzory na jego udzie, czułe, nieskładne, bardziej dla siebie niż dla niego.
OdpowiedzUsuńW pomieszczeniu panowała cisza, przerywana tylko delikatnym pluskiem wody, kiedy któreś z nich się poruszyło. Światło było przygaszone, zostawiające ich tylko w półcieniu. Wszystko inne, klub, kłótnie, jego kumple, backstage zostało za drzwiami. Tutaj był tylko on i ona. Sloane i Carter. Po prostu dwoje ludzi zbyt zmęczonych, żeby mówić więcej, niż muszą.
W pewnym momencie Carter lekko się pochylił i oparł brodę na jej ramieniu. Westchnął cicho, przeciągle, jakby zrzucał z siebie cały ciężar minionych godzin.
— Tak właśnie powinien wyglądać koniec każdej pieprzonej nocy — mruknął w końcu. Jego głos był zachrypnięty, ale spokojny. Rzadko mówił w taki sposób. Woda lekko zadrgała, kiedy przesunął się nieco, by jeszcze ciaśniej objąć ją w talii. Tak, jakby próbował z niej wyciągnąć ciepło, które uratuje go przed czymś, czego nie potrafił nazwać. A ona pozwalała. Tkwiła tam z nim, milcząca, oddychająca tym samym rytmem. To była jedna z tych chwil, które się pamięta. Nawet jeśli wszystko inne wokół się posypie. Woda zaczęła lekko stygnąć, ale żadne z nich się nie ruszyło. Zanurzeni w tej jednej chwili, tak spokojnej, że niemal nierealnej, pozwalali sobie na coś, czego wcześniej sobie odmawiali: bezbronność. Nie tę chwilową, wymuszoną przez zmęczenie. Ale tę pełną, świadomą, gdzie każde słowo ważyło więcej niż milczenie. Wodził spojrzeniem po linii kafelków, po smugach pary na lustrze. Jakby próbował znaleźć tam odpowiedzi, których sam nie potrafił jeszcze nazwać. Ciało miał ciężkie, rozluźnione, ale w oczach nadal czaił się ten znajomy chaos. Ten, który ukrywał pod maską obojętności całe życie.
W końcu odetchnął głęboko. Przesunął dłonią po jej ramieniu, powoli, jakby dotykiem chciał sobie przypomnieć, że naprawdę tam jest. Że nie zniknęła. — Wiesz… — zaczął nagle, ledwo słyszalnie — czasem mam wrażenie, że jak mnie tak dotykasz… to wszystko we mnie wraca na miejsce.
Carter
Carter wciągnął powietrze przez nos, wolno, ciężko, jakby każde jej słowo osiadało mu na klatce piersiowej, odbijając się głucho echem w miejscu, które przez całe życie było zamurowane. Nie odpowiadał od razu. Tylko jeszcze mocniej objął ją ramieniem, jakby chciał schować ją w sobie. Ukryć przed światem. Albo przed tym, co czuł. Jego palce zsunęły się na jej brzuch, zatrzymały się tam, trwając w lekkim napięciu, jakby to, co mówił, wymagało od niego więcej odwagi niż kolejne kłamstwo w studiu czy biznesowa transakcja, która mogła zakończyć się kulką w głowie.
OdpowiedzUsuń— Nie będę obiecywał, że nigdy więcej cię nie zawiodę. Ale mogę przysiąc, że jeśli mi pozwolisz… będę próbował do końca. Bo ty jesteś moim końcem, Sloane. I moim początkiem. Całą resztą też.
To nie były słowa Zaire’a. Nie były przemyślane, ani zaplanowane. Nie brzmiały jak wers piosenki. Były surowe. Ciche. Prawdziwe.
Wieczór, który zaczął się jak początek końca, skończył się w zupełnie innej tonacji.
W łazience panowała niemal cisza, z wyjątkiem cichego plusku wody i leniwego oddechu dwojga ludzi, którzy wreszcie zdjęli z siebie zbroje. Waniliowy zapach olejku unosił się w powietrzu, łagodnie mieszając się z ciepłem i spokojem. Ich ciała były zmęczone, napięte od wcześniejszych emocji, ale teraz, w tej jednej chwili, oboje mogli sobie pozwolić na ulgę. Na miękkość. Na bycie tylko sobą. Wieczór był brutalny. Ranił słowami i wspomnieniami. Wydzierał na wierzch najgorsze wersje ich samych. Kazał im spojrzeć na siebie w lustrze i zadać pytanie, czy nadal warto. Ale kiedy przestały padać oskarżenia i cisza stała się bardziej intymna niż kłótnia, właśnie wtedy coś pękło. Coś ważnego. Carter nie był już tylko twardym chłopakiem z Bronxu, który nigdy nie mógł płakać, bo ojciec mu tego zabronił. A Sloane nie była już tylko dziewczyną, która nie wiedziała, co to znaczy być kochaną bez warunków. Tego wieczoru oboje zaryzykowali. Pokazali sobie swoje najciemniejsze miejsca i czekali, czy zostaną zaakceptowani.
I zostali.
W wodzie, która stygnąc, koiła jak opatrunek, nie było ich już dwoje, byli jednością. Nadal nieidealni. Nadal trochę potłuczeni. Ale bliscy w sposób, który nie potrzebował słów. Ich dłonie splatały się leniwie pod powierzchnią, jakby oboje bali się puścić. Nie potrzebowali już nic więcej. Żadnych tłumaczeń, żadnych deklaracji.
Tylko siebie. Tylko tu. Tylko teraz.
Wieczór nie uratował wszystkiego, ale z pewnością coś odbudował. Jak fundament pod coś, co może wreszcie przestać się chwiać. Jak obietnica, której się nie wypowiada, ale którą się czuje w każdym dotyku i oddechu. Noc należała do nich. Tym razem naprawdę. A jednak, mimo tej miękkości, jaką udało im się odnaleźć w sobie tej nocy, nad nimi wciąż wisiało coś więcej. Coś cięższego. Coś, czego nie dało się tak łatwo zmyć wodą, nawet najcieplejszą.
Cień mężczyzny, którego Sloane nie potrafiła wyrzucić z pamięci, jego głos, dłonie, ten dotyk, który miał znaczyć nic, a zostawił zbyt wiele. Cień jego kumpli. Ich głosy, które brzmiały jak szept diabła na jego ramieniu. Obietnice szybkich pieniędzy, krótkiej ulgi, wiecznej adrenaliny. Ludzie, którzy go nie opuścili, ale też nigdy nie podnieśli, kiedy upadał. I choć tego wieczoru wybrał ją, wybrał dom, spokój, światło i prawdę, to przecież wszyscy wiedzieli, że nie był to wybór, którego dokonało się raz na zawsze.
Carter miał swoje demony. Niektóre w butelkach, inne w torebkach. W zakrwawionych dłoniach, w telefonach, które dzwoniły o trzeciej w nocy. W ulicach, które znał lepiej niż samego siebie. W ludziach, których nie mógł tak po prostu zostawić. I nie mówił tego. Ale Sloane czuła. Wiedziała, że uzależnienie nie znika, kiedy mówi się „kocham cię”. Że żaden olejek waniliowy nie wypłucze tego, co siedzi w krwiobiegu. Że miłość, choć wielka, nie zawsze wystarcza. Ale też wiedziała, że może wystarczyć, jeśli będą się o siebie codziennie od nowa wybierać.
OdpowiedzUsuńW tej łazience było wszystko, intymność, spokój, czułość. Ale pod spodem, w cieniu światła odbijającego się od wody, kryła się prawda. Trudna, surowa i niewypowiedziana.
Ta noc była wyborem. Ale jutro znowu trzeba będzie go powtórzyć. I pojutrze też.
Carter
W loży VIP panowała atmosfera rozleniwionego zepsucia. Ciężki zapach alkoholu i dymu z mieszanek ziołowych unosił się w powietrzu, lepiąc się do skóry jak pot. Światła migały w rytmie muzyki, rzucając blade refleksy na ciemne okulary, drogie zegarki i nagie uda kobiet, które nie przyszły tu dla muzyki. Przyszły, żeby być widziane i żeby się przypodobać. Jedna usiadła mu na kolanie, ale nawet jej nie dotknął. Zsunęła się, urażona. Druga próbowała wcisnąć mu numer telefonu między palce, nie wziął.
OdpowiedzUsuńOpierał łokieć o oparcie kanapy, nogę nonszalancko zarzucił na kolano. W dłoni obracał powoli szklankę, patrząc jak resztka bursztynowego alkoholu wiruje w środku. Tyle mu zostało z wieczoru, obracająca się szkocka i zamglona głowa.
Kiedy jedna z dziewczyn, w krótkiej cekinowej sukience, zbliżyła się do niego i usiadła obok niego, nawet nie drgnął.
— Zaire… — mruknęła z miękkim, przeciągłym uśmiechem, muskając jego kark sztucznymi paznokciami. — Chodźmy stąd. Mam pokój w „Eclipse”.
Nie odpowiedział. Spojrzał tylko powoli w jej stronę, jakby była upierdliwym szumem w tle. Druga zdążyła już stanąć przed nim, wpatrzona w niego jak w święty obraz, z niebezpiecznie przechyloną szklanką martini w dłoni. — Przyszłyśmy tylko dla ciebie — powiedziała. Trzecia usiadła tuż obok, oparła brodę na jego ramieniu. — Możemy być grzeczne albo niegrzeczne, zależy, czego potrzebujesz. Tylko powiedz słowo.
Któraś bezceremonialnie wsunęła dłoń między jego uda. Inna szeptała mu coś do ucha. Im bardziej je ignorował, tym bardziej się starały.
— Zajmijcie się kimś, kto się przejmuje. — burknął w końcu, zniecierpliwiony. Dziewczyny spojrzały po sobie. Jedna z nich z niesmakiem zabrała rękę z jego uda, poprawiając sukienkę, inna wzruszyła ramionami i zaczęła flirtować z chłopakiem po drugiej stronie loży.
Ktoś wcisnął mu telefon pod nos z wysypaną kreską. Nawet nie zapytał. Pochylił się, wciągnął. Kiedy wrócił do pozycji wyprostowanej, oczy miał lekko szkliste, a na twarzy wyraz obojętności graniczącej z chłodną pogardą. Jego spojrzenie odpływało gdzieś dalej, myśli pełzły wokół nieobecnej Sloane. Choć ciałem był tu, z głową tonął w dziwnej przestrzeni między głodem a rozdrażnieniem.
Kiedy tylko Carter odsunął od siebie dziewczyny, robiąc miejsce dla własnych myśli i ciszy. Kilku z jego „kumpli”, tych, którzy trzymali się go dla nazwiska, pieniędzy i statusu, zaczęło zerkać w stronę parkietu. To byli ci sami goście, którzy zawsze wiedzieli za dużo, mówili za głośno i lubili patrzeć, jak ktoś się stacza. Typy z zacięciem do podżegania, jak hieny, które nie atakują same, ale z radością dołączą do rozszarpania cudzego spokoju. Ich ton brzmiał jakby ledwo ukrywał podniecenie, nie seksualne, a sadystyczne. Podsycane świadomością, że za chwilę rozleje się gniew.
— Yo, Carter… — odezwał się pierwszy, obleśnym głosem, klepiąc go po ramieniu. — Na twoim miejscu przypilnowałbym tej twojej żonki…
Carter nie spojrzał. Zaciągnął się powietrzem i powoli wypuścił dym przez nos, jakby nawet to zdanie było za małe, by na nie zareagować.
— Zaraz obciągnie jakiemuś typowi na środku parkietu — zarechotał. Natychmiast wyciągną telefon i wycelował w tamtą stronę obiektyw.
Drugi podchwycił temat.
— Mówię ci, bracie, zaraz zaczniesz słyszeć jej jęki przez bas… — dorzucił kolejny z wyraźnym uśmiechem.
Carter odchylił lekko głowę w bok, jakby chciał sprawdzić, czy dobrze usłyszał, ale nie spojrzał
w tamtym kierunku.
— Co ty pierdolisz. — mruknął, zaciągając się dymem z papierosa.
— Laska chyba zapominania, że nosi twoje nazwisko.
— Chyba że już je zdjęła razem z majtkami… No, sam zobacz. — W loży rozległ się śmiech. Ten pełen samozadowolenia, który nie był ani zabawny, ani niewinny.
Carter jeszcze przez chwilę siedział bez ruchu, opierając łokieć o kolano, jakby słuchał, ale nie słyszał. Aż w końcu coś w nim pękło. Może to był sposób, w jaki ten ostatni zaciął się przy słowie „majtki”, z rozbawieniem unosząc brew. Może to był cień obrazów, które dopiero teraz przebijały się przez jego rozsypany umysł.
Powoli odstawił szklankę na stolik, jakby nie chciał jej rozbić. Oparł dłonie o kolana, a potem się wyprostował. Zamilkli. Wszyscy. Bo nawet oni wiedzieli, że właśnie przestali się bawić. Carter podszedł do poręczy. Spojrzenie miał już inne, szkliste, ale ostrzejsze. Oczy nie szukały, tylko od razu znalazły.
OdpowiedzUsuńI zobaczył.
Ciało Sloane wijące się w rytmie basu. Dłonie jakiegoś typa niemalże pod jej sukienką. Jego usta przy jego uchu, szyi... Gesty, których nie powinna wykonywać przy nikim innym. Nie tak. Nie w taki sposób.
— Kurwa mać — rzucił pod nosem.
Palce zacisnął na poręczy. Knykcie zbielały.
— Zajebie go — dodał krótko. Oczy miał czarne od furii. Jakby ktoś powoli wlewał mu benzynę do płuc. Jakby do jego wnętrza wtłoczono ogień, którego nie da się ugasić.
Ruszył w stronę schodów, przeciskając się przez tłum. Jego krok niósł w sobie coś cięższego niż wściekłość. Coś głębiej zakorzenionego. Cień z przeszłości, echo wyuczonych reakcji, które wracały szybciej niż myśli. Zstępował po schodkach jak zwierzę wypuszczone z klatki. Nie był już raperem z topki Billboardu. Nie był mężem. Nie był nawet Carterem.
Był gniewem.
Nie spojrzał na nikogo, kto próbował go zaczepić. Przeszedł przez tłum jak przez mgłę. Obrazy migotały w stroboskopowym świetle, wijące się ciała, oczy ludzi rozmazane alkoholem i ekstazą. Słyszał dudnienie basu, ale wszystko to brzmiało jak echo oddalonego świata. A potem był tam. Za ich plecami.
Jego dłoń zacisnęła się na ramieniu Xaviera z siłą, która od razu wyprostowała chłopaka. Nim tamten zdążył się nawet odwrócić, pięść Zaire’a uderzyła go w bok szczęki z hukiem, który nie potrzebował muzyki, żeby zrobić wrażenie.
Ciało Xaviera odrzucone jak szmaciana lalka, ludzie odskakujący w szoku. Sloane zamarła. A Zaire już do niego dopadał. Jeden cios. Drugi. Trzeci. Nie krzyczał. Nawet nie syknął. Bił bez słowa, jak w transie. Jakby ta jedna twarz była wszystkim, czego nienawidził. Wszystkim, czego się bał. Wszystkim, co mogło mu ją odebrać.
Xavier próbował się zasłonić, ale Carter nie dawał mu nawet chwili. Uderzał dalej w policzek, żebra, bark. Krew poplamiła biały t-shirt chłopaka, ale Zaire tego nie widział. Już dawno przestał widzieć. Wokół nich zrobiło się pusto. Klub w tym miejscu zamarł, jakby całe powietrze zostało wessane przez tę jedną eksplozję furii. Ktoś krzyknął. Ktoś rzucił się, żeby ich rozdzielić. Ochroniarze już przeciskali się przez tłum, ale wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Jeden z nich złapał go za ramię. Zaire szarpnął się, jakby to był tylko kolejny przeciwnik do znokautowania. Ale był zbyt oszołomiony, zbyt naładowany narkotykami, żeby ich przebić siłą. Drugi od razu rzucił się z drugiej strony, przycisnęli go do ściany, barkami, nie brutalnie, ale wystarczająco stanowczo, żeby go oderwać.
— Kurwa, dość! — krzykną jeden z nich, znajomy głos, chyba jeden z jego własnych ludzi, których zatrudniał na trasach. A może tak mu się tylko wydawało. — Zabijesz go, ogarnij się!
Zaire
Carter jeszcze przez ułamek sekundy stawiał opór. Oczy miał dzikie, rozpalone. Pięści ciągle zaciskały się mimowolnie, jakby organizm nie nadążał za głową. Ludzie krążyli wokół nich jak sępy jedni z telefonami, drudzy z otwartymi ustami, jeszcze inni z fascynacją na twarzach, która mówiła jedno: znowu to zrobił. Zaire spojrzał na Xaviera, leżał na ziemi, charcząc i łapiąc oddech przez zakrwawiony nos. Jego dłoń szukała punktu podparcia. I wtedy zobaczył Sloane. Stała kilka kroków dalej. Oczy szeroko otwarte. Usta lekko drżały. W tej sukience wyglądała, jakby wyjęto ją z innego świata. A on właśnie wciągnął ją do swojego.
OdpowiedzUsuńCarter zadrżał cały, jakby walczył nie tylko z nimi, ale ze sobą. Gniew miał pod skórą, pulsował razem z krwią, buzował we wnętrzu tak, że aż go rozsadzał. Napiął wszystkie mięśnie, barki ruszyły w górę, próbował się wyrwać z ich uchwytu, warknął, jak zwierzę, które zaraz komuś rozerwie gardło.
— Zostaw mnie, kurwa! — warknął, rzucając się z impetem, na tyle mocno, że jeden z ochroniarzy musiał oprzeć go silniej o ścianę. — Puść mnie, słyszysz?!
Jego twarz była czerwona, oczy rozpalone. Kiedy napiął ręce, uwidoczniły się ścięgna i żyły, jego ciało działało tylko na czystym gniewie i adrenalinie. Wciąż dyszał ciężko, jakby nie mógł złapać tchu, jakby miał za chwilę eksplodować.
Z szarpnięciem spróbował jeszcze raz, potem drugi, trzeci. Warknął coś niezrozumiale, ledwie słyszalnie pod nosem. Nie było w nim logicznego myślenia. Głową był nadal tam, na parkiecie. W tamtej chwili, gdy jego żona pozwoliła innemu dotykać ją w sposób, który należał tylko do niego. Ochroniarze reagowali błyskawicznie, jeden z nich mocniej przycisnął go do ściany, drugi chwycił za przedramię, nie zostawiając miejsca na kolejny ruch.
Zaire z trudem łapał oddech. Klatka piersiowa unosiła mu się gwałtownie, serce tłukło o żebra jakby chciało się wydostać. Ochroniarze wciąż trzymali go przy ścianie, jakby w każdej chwili miał znowu wybuchnąć i może mieli rację.
A potem usłyszał jej głos. Słowa, które go raniły bardziej niż każdy cios, jaki dzisiaj wyprowadził.
To, jak na niego spojrzała z tą odrazą. Ze strachem. Jakby był dla niej nikim. Jakby nie był już jej mężem, tylko zagrożeniem.
I coś w nim pękło.
— Co ja, kurwa, zrobiłem?! — ryknął, szarpiąc się, jakby miał zaraz rozerwać ramiona ochroniarzy. — Zrobiłem to, co powinien zrobić każdy facet, kiedy widzi, jak jego żona ociera się o innego typa, jakby zaraz miała mu lizać kark na środku klubu!
Ochroniarze wciąż go trzymali, ale on nie szarpał się już tak agresywnie. Wyglądał, jakby trzymała go tylko wściekłość. I zawód.
— I nie mów mi, że się nic nie stało, kiedy cały klub widział, jak dawna Sloane wraca do gry. Bez cholernych zahamowań. — Głos miał już inny. Cichszy. Groźniejszy. Głębszy.
— Ty naprawdę myślałaś, że ja że będę tam stał i patrzył, jak robisz z siebie… z nas… jebany spektakl? — Ochroniarze wciąż go trzymali, ale on nie szarpał się już tak agresywnie. Wyglądał, jakby trzymała go tylko wściekłość. I zawód.
Uniósł brodę. Patrzył na nią z mieszanką żalu, furii i czegoś jeszcze, może rozczarowania.
— Ja tam siedziałem i odmawiałem każdej z tych suk, które chciały mnie dzisiaj wyciągnąć. Każdej. Wiesz dlaczego? Bo czekałem, aż spojrzysz w moją stronę.
Zacisnął pięść, choć wciąż była czerwona od krwi.
— I nie pierdol mi teraz o tym, co zrobiłem. Bo nie zrobiłem nic, czego ty byś dziś nie zaczęła.
Zaire zamilkł tylko na sekundę. Ale w tej ciszy buzowało. Nieustannie. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała ciężko, jakby walczył z czymś, co domagało się wyjścia, nie był pewien, czy to złość, czy rozpacz. Może oba. Zacisnął dłonie w pięści, bo tylko to powstrzymywało go przed kolejnym wybuchem. Gdyby nie trzymali go ochroniarze, kto wie, co jeszcze by zrobił. Albo komu.
Wykrzywił usta w gorzkim, pustym uśmiechu.
— Sprzedajesz mnie za każdą chwilę atencji, za każdym razem, kiedy nie patrzę, musisz sprawdzić, czy nadal ktoś cię pożąda.
Zamknął oczy na ułamek sekundy, jakby ten moment miał cokolwiek oczyścić. Nic nie przeszło. Żadne katharsis.
Xavier leżał na ziemi. Krew ściekała mu z nosa i łuku brwiowego, ciemna, lepka, mieszająca się z potem i alkoholem. Ktoś się nad nim pochylił, chłopak, który wcześniej kręcił się wokół nich przy barze, próbował podnieść mu głowę, mówił coś, czego nie dało się usłyszeć w chaosie. Inna dziewczyna podała serwetki, które od razu przesiąkły czerwienią. Ktoś przykładał lód z plastikowego kubełka, a ktoś inny gorączkowo dzwonił po karetkę. Trzymający go mężczyzna miał twarz bez emocji, jakby to robił już dziesiątki razy. Nie patrzył na Cartera jak na celebrytę. Tylko jak na zagrożenie. Wtedy pojawili się jego ludzie. Dwóch ochroniarzy Cartera, jego własna ekipa, chłopaki z którymi jeździł w trasy, ci, którzy wiedzieli, co robić, kiedy wszystko wymykało się spod kontroli. Jeden z nich skinął głową, a ci z klubu bez słowa oddali im Zaire’a, jakby nie chcieli mieć z tym nic wspólnego.
OdpowiedzUsuńCarter przestał się szarpać. Wyczerpany, spocony, z twarzą rozpaloną i wzrokiem rozbieganym, ale już nieruchomy. Nie był sobą. Albo właśnie był sobą… w najczystszej, niekontrolowanej formie. Jego ludzie poluzowali uścisk, widząc że nie próbuje się wyrywać.
Gdzieś obok ktoś przeklinał pod nosem, ktoś szarpał się z ochroną, ktoś próbował nakręcić ostatnie ujęcie, zanim ich wyprowadzą. Ale Carter był skupiony tylko na niej. Na jej oczach rozszerzonych ze strachu, na plamach krwi, które zdobiły jej uda, jakby to on ją zranił. Na dłoniach, które drżały, kiedy jeszcze chwilę temu biły w jego klatkę piersiową. W środku płonęło w nim coś nie do ugaszenia, nieokiełznane, bezrozumne, głuche na głos rozsądku.
— Każdy, kto jeszcze raz położy na tobie ręce tak jak on… każdy, kto spojrzy na ciebie z tym pierdolonym uśmiechem, jakby myślał, że może cię mieć, skończy tak samo — powiedział niskim, szorstkim głosem. Głos ten nie brzmiał jak jego. Był mroczny. Tępy od napięcia. Brudny od furii i… czegoś jeszcze. Mieszanka kokainy, alkoholu i adrenaliny pchała go na krawędź, wciągała głębiej. W żyłach buzował ogień, który wypalał każdą myśl zanim zdążyła się uformować. Nie było kalkulacji. Nie było hamulców. Tylko instynkt. Tylko siła. Tylko ochrona tego, co jego.
Ochroniarze spojrzeli po sobie, jeden z nich skinął drugiemu, by ruszyć do drzwi. Ale Carter jeszcze nie drgnął. Nie był gotowy odejść, póki jej nie zabrał. Póki nie upewnił się, że wszyscy wiedzą, do kogo należy.
Zaire
Zaire stał obok niej, oszołomiony, przesiąknięty krwią i adrenaliną. Wciąż słyszał echo własnych uderzeń, choć jego pięści już opadały bezwładnie przy bokach. Gdyby nie ci, którzy go przytrzymali i w końcu wypchnęli z głównej sali, nie przestałby. Może nie chciał przestać. Może jego ciało walczyło nawet wtedy, kiedy umysł już dawno błagał o reset. Słowa Sloane przecinały powietrze ostrzej niż najcięższy cios. Każde z nich wbijało się w niego, ciągnąc go z powrotem do rzeczywistości, do tej brudnej, obślizgłej wersji jego samego, którą usiłował zakopać gdzieś pod wersami o miłości, bezpieczeństwie, o tym, że się zmienia.
OdpowiedzUsuńZaire patrzył na nią tak, jakby próbował utrzymać się na powierzchni, ale coś ciężkiego trzymało go za kostki i ciągnęło w dół. Krew na jego rękach już zaschła, ale nadal ją czuł, gorącą, lepką, obciążającą sumienie. Serce wciąż biło mu za szybko, jakby ciało nie wiedziało, że już po wszystkim.
— Myślisz, że chciałem to zrobić? — spytał niskim, chrapliwym głosem, w którym brzmiało więcej zmęczenia niż złości. — Że chciałem tu, przy wszystkich, rozjebać komuś twarz, tylko po to, żebyś teraz patrzyła na mnie jak na potwora?
Zrobił krok bliżej, niepewny, ale jeszcze nie całkiem złamany. Jego wzrok był wciąż rozedrgany, ale był w nim błysk świadomości, tej gorzkiej, bolesnej świadomości, że przekroczył granicę, której nie miał już jak cofnąć.
— Nie musisz mi kurwa dziękować — powiedział w końcu, cicho, głucho, jakby to było jedno z tych zdań, które bolały przy wypowiadaniu. — Ale mogłabyś się chociaż wykazać odrobiną lojalności. Szacunku. Czegokolwiek. Bo kiedy robisz takie akcje…
Odetchnął przez zaciśnięte zęby. Tłumione emocje buzowały w każdej komórce jego ciała. Narkotyki wciąż płynęły w żyłach, ale coś innego zaczęło przejmować kontrolę, żal. Ciężki, lepki żal, którego nie dało się rozpuścić żadną kreską.
Zaire prychnął pod nosem, ale bez rozbawienia. Odepchnął się od ściany i przeszedł kilka kroków w bok, jakby sam musiał się od niej oddalić, żeby nie wybuchnąć. Zacisnął dłonie w pięści, znów i znów, rozluźniając palce, jakby próbował pozbyć się całego tego napięcia, które jeszcze buzowało w jego żyłach, razem z narkotykami, z adrenaliną, z goryczą. Potem spojrzał na nią z ukosa. Oczy miał przekrwione, szczękę napiętą do granic.
— Nie jestem z siebie dumny, Sloane — powiedział w końcu, głucho. — Ale jeśli chociaż jeden z tych skurwieli zapamięta to, co widział dzisiaj… jeśli chociaż jeden z nich, zanim
położy na tobie łapy, pomyśli dwa razy… to może było warto.
Zaire zacisnął szczękę mocniej, aż widać było napięcie w jego żuchwie. Spojrzenie, którym ją obdarzył, nie było już tylko rozczarowane, było gorzkie. Zmęczone. Ale pod spodem dalej tliło się to, co paliło go najbardziej.
— Nie będę stał i się uśmiechał, kiedy inny typ dotyka cię jak swoją. — Zamilkł na chwilę, ale jego wzrok się nie cofał. Był ostry, jak brzytwa i równie bolesny. Głos miał niższy, cięższy niż przed chwilą. — Taki z niego przyjaciel, że prawie cię przeleciał na środku parkietu. — Jego głos zadrżał. Zrobił krok bliżej, ale zaraz się zatrzymał. Jej wzrok był jak ściana. Jak mur, przez który nie miał już prawa się przedrzeć.
Przesunął językiem po zębach, jakby próbował powstrzymać cisnące się na język słowa. Jego wzrok, dotąd pełen furii, teraz był tylko ciężki.
OdpowiedzUsuń— I co? — spytał cicho, choć w jego głosie wciąż była twardość. — To był ten gość z piosenki? Ten, którego nie możesz zapomnieć? Czy może to… kolejna historia? Kolejna wersja starej ciebie, która musi się dowartościować, bo ma gorszy dzień?
Spojrzał na nią. Długo, ciężko. Jakby chciał ją przejrzeć na wskroś. Jakby nie był pewien, która wersja Sloane dziś do niego mówi, ta, która twierdzi, że go kocha, czy ta, która zawsze zostawia uchyloną furtkę do przeszłości.
W jego oczach coś pękło. Nie złościł się już tak, jak wcześniej. Ale to było gorsze, wyglądał, jakby zaczynał się cofać tam, skąd z trudem go wyciągała.
Zrobił krok w jej stronę.
— Wiesz co? Nie musisz mówić więcej. Nie musisz się tłumaczyć. Wszystko widziałem. I jeśli to jest twoja definicja lojalności, to może naprawdę nie mamy o czym rozmawiać. — Ale nie odszedł. Stał tam, z zaciśniętą szczęką, jakby walczył z własnym sercem, które mimo wszystkiego, nadal biło tylko dla niej.
Zaire
Carter nie odpowiedział od razu.
OdpowiedzUsuńStał w miejscu, jakby próbował zapanować nad czymkolwiek, co jeszcze w nim zostało. Jego klatka piersiowa unosiła się nierówno, jakby z trudem łapał oddech. Oczy pociemniałe od emocji, ale już nie z wściekłości. Nie tylko. To, co teraz w nim wrzało, było znacznie bardziej skomplikowane, niebezpieczne, jak ogień trzymany zbyt długo pod skórą. Takie, co już nie pali… tylko wypala do gołej kości.
Przełknął ślinę, nie spuszczając z niej wzroku nawet na sekundę. Patrzył, jak Sloane mówi. Jak się broni. Jak rzuca w niego słowami ostrymi jak żyletki. Jak wbija je celowo, z precyzją, która miała go zniszczyć. I być może… udało jej się bardziej, niż sama się spodziewała.
— Gdybym ja tak zatańczył z jakąś laską, rozjebałabyś wszystko, co mamy. I zrobiłabyś to z dumą. — Zamilkł na sekundę, zanim dodał:
— Więc nie pierdol, że to tylko taniec — rzucił twardo. — Bo dobrze wiesz, że to nie był tylko taniec. — Zmarszczył brwi. Nie spuszczał z niej wzroku. — I nie. Nie będę przepraszał za to, że reaguję, kiedy ktoś się do ciebie dobiera. Bo twoje granice to kurwa jakiś żart.
Zrobił krok w jej stronę, a potem następny, jakby chciał ją zmusić, żeby przestała się cofać, żeby spojrzała mu w oczy i zobaczyła wszystko, czego nie był już w stanie ukryć.
— Nie wiem co jest gorsze, to, że pozwalasz takim typom ładować łapy między swoje nogi, czy to, że później próbujesz mi wmówić, że to nic nie znaczyło. — Zrobił krótką pauzę.
— A może właśnie o to chodziło, co? Żebym to zobaczył. Żebym się zagotował. Żebym zareagował jak potwór, żebyś mogła potem stanąć i powiedzieć: widzicie? mówiłam, jaki on jest. — Wskazał palcem na siebie, a potem rozłożył ręce, jakby sam się przed nią wystawiał. — No to masz. Masz swoje pierdolone show. Gratulacje.
Zacisnął pięści, choć nie skierował ich już na nikogo. Trzymał je przy ciele, jakby próbował powstrzymać coś, co i tak z niego wyciekało z każdym słowem.
— Wiesz, co mnie najbardziej wkurwia? Że próbujesz to wszystko obrócić tak, jakbyś to ty była ofiarą. Jakbym ja sobie to ubzdurał. Jakbym nie miał prawa być wściekły.
Zawiesił głos na moment, a potem warknął:
— Gówno mnie obchodzi, czy to był twój kolega, kurwa terapeuta czy jebany brat w Chrystusie. Obmacywał cię przy mnie. I nie, to nie była zazdrość. To było jebane upokorzenie. — Zamilkł na chwilę. Wokół nich było już tylko napięcie. Nawet jego ludzie się wycofali. Nikt nie chciał więcej słuchać tej rozmowy. Tylko oni dwoje zostali tam, rozbici, brudni od krwi i wstydu, wśród resztek czegoś, co jeszcze kilka godzin wcześniej było miłością.
Zaire wyglądał jakby się zatracił. Całkowicie. Rysy jego twarzy były wyostrzone, brutalnie napięte od emocji, które w nim wrzały i szukały ujścia.
W jego oczach nie było skruchy. Patrzył na Sloane jak na coś, co powinno należeć tylko do niego, a zostało mu odebrane, nie przez Xaviera, nie przez taniec, ale przez wspomnienie, które wróciło i rozorało w nim ranę.
OdpowiedzUsuń— Kto, kurwa, jeszcze został? Kto następny? Ten twój ochroniarz, co gapi się na ciebie, jakbyś była świętą? A może jeden z tych dzieciaków, z którymi teraz się bawisz? — splunął w bok, ledwo trzymając się pionu, ale nie przez słabość. To był inny rodzaj chwiania się jakby walił się świat.
Przesunął się o krok w jej stronę, niebezpiecznie blisko, nie dlatego, że chciał ją zastraszyć fizycznie ale dlatego, że chciał odpowiedzi. Prawdy. Albo czegokolwiek, co przestanie go dręczyć w tej chorej spirali myśli, którą sam sobie zafundował.
— A może on już cię posuwał? — syknął przez zaciśnięte zęby. Głos mu drżał, ale to nie było wzruszenie. Spojrzał na nią z mieszaniną pogardy, rozczarowania i… desperacji.
— Widziałem, jak na ciebie patrzy. Myślisz, że nie zauważyłem? — splunął z boku, już nawet nie wiedząc, co czuje bardziej: złość na nią, na niego czy na siebie.
— I jeśli tak było, to lepiej mi to, kurwa, powiedz teraz. Bo jeśli jeszcze kiedyś zobaczę, jak się do ciebie zbliża, to nie skończy się tylko na złamanej szczęce.
Zamilkł tylko po to, by spojrzeć jej w oczy tym razem bez krzyku, ale za to z taką siłą, że czuć było, jakby każde słowo wbijał w nią żyletką.
— Nie wiem, kim ty teraz jesteś, Sloane, ale to nie jest ta kobieta, która mówiła mi, że mnie kocha. — Syknął. — Albo to była tylko rola i właśnie wyszłaś z niej jak z tej jebanej sukienki.
Zamilkł na moment. Zmarszczył brwi. Zapatrzył się w nią, jakby próbował w niej znaleźć jakikolwiek ślad tej wersji, którą znał. Tą, dla której był gotów się starać. Tą, która była jego.
Zaire
Zaire odchylił głowę do tyłu i oparł się plecami o ścianę, oddychając ciężko, jakby cała kłótnia właśnie odcisnęła się na jego mięśniach. Jakby adrenalina powoli odpływała, zostawiając za sobą coś znacznie gorszego, rozpad, który rozlewał się w jego klatce piersiowej jak kwaśna benzyna. Spoglądał na Sloane długo. W ciszy. Nie spuszczał z niej wzroku, choć nie było już w nim tej furii, która jeszcze chwilę temu gotowała mu krew. Teraz była w nim pustka. I coś… coś bolesnego.
OdpowiedzUsuńZacisnął dłonie w pięści, jakby chciał jeszcze poczuć ich wagę, jeszcze przez sekundę oszukiwać się, że to wszystko miało jakiś sens. Ale nie miało. Już nie.
— Jeśli kiedyś… — zaczął i urwał, przełykając coś w gardle. Głos miał chropowaty, jakby przez niego przechodził papier ścierny. — Jeśli kiedykolwiek nie zareaguję…nie ruszy mnie, że jakiś koleś ma cię przyciśniętą do siebie i wsadza łapy pod twoją sukienkę, jeśli będę wtedy tylko będę stał… — Wbił spojrzenie w jej twarz. W te oczy, które znał lepiej niż własne dłonie. — To spakuj swoje rzeczy, Sloane. Bo to będzie znaczyć, że już mi nie zależy. Że jesteś dla mnie nikim. — Przełknął ślinę. — Więc tak — rozłożył dłonie, jakby się poddawał, ale był w tym gest pewien dramatyzm, tragizm — chcę, żebyś wiedziała, że wolę rozjebać wszystko, rzucić się na twojego „kumpla”, niż przejść obok ciebie obojętnie.
Głos mu zadrżał w ostatnich słowach, choć walczył z tym jak lew. Wbił spojrzenie w podłogę, jakby nie potrafił już dłużej na nią patrzeć. Było mu zimno. W środku. I ten chłód wchodził głębiej z każdą sekundą. Nie czuł się dumny. Nie czuł się usprawiedliwiony. Ale czuł się prawdziwy. Brutalnie, rozpaczliwie prawdziwy.
Zaire był chodzącym wrakiem. Napiętym jak struna, rozedrganym, pękniętym od środka. Stał z zaciśniętymi pięściami, jakby tylko to trzymało go jeszcze w pionie, jakby ten ścisk był jedynym, co oddzielało go od ponownego wybuchu. Nie kontrolował tamtej wściekłości. Tak samo jak ona nie kontrolowała swojego pożądania.
Sloane była na koktajlu ekstazy i alkoholu, on na koktajlu kokainy i whisky, która piekła go w trzewiach od środka. Ona rozpływała się w czyimś dotyku, pozwalając na zbyt wiele, bo jej ciało chciało zapomnieć a umysł się wyłączył. On tonął w furii, której źródła nie potrafił nawet nazwać, i rzucał się z pięściami, bo tylko to potrafił. Nie był lepszy od niej. Byli dwiema stronami tej samej choroby.
Gdyby miał przy sobie broń…Myśl ta przetoczyła się gdzieś w głębi jego świadomości, nieprzyjemna, oślizgła, wślizgująca się między neurony. Nie dopuścił jej do końca do siebie. Ale gdyby miał ją przy sobie… Gdyby któryś z jego ludzi nie zabrał jej wcześniej… Nie wykluczone, że użyłby jej tej nocy. Ale do niego to jeszcze nie dotarło. Nie potrafił poskładać faktów, nie teraz, nie z dudniącą w skroniach resztką koksu, nie z pulsującym sercem, które zdawało się bić tylko z gniewu i strachu, że ją straci. Bo choć wyglądał jak potwór, choć oblepiony był krwią i nienawiścią, to wszystko brało się z jednego: z potrzeby, żeby nie zostać samym, chronienia tego, co zbudował. I może właśnie dlatego to było tak niebezpieczne.
Zaire stał naprzeciw niej w milczeniu, jego oddech jeszcze nierówny, ramiona napięte jak przed kolejnym ciosem, ale tym razem już nie fizycznym. Tego nie dało się uderzyć ani złamać. To, co powiedziała, dotarło do niego z opóźnieniem, jakby każde słowo musiało przecisnąć się przez wszystkie warstwy furii, alkoholu i kokainy.
„Może tym tylko byliśmy… Aktem.”
Zarejestrował każde słowo. Każde pierdolone słowo.
— A więc to była gra? — rzucił cicho, niewiarygodnie cicho jak na niego. Ale w jego głosie czaiło się wszystko, niedowierzanie, ból, rozpacz, która w nim narastała i dopiero szukała ujścia. — Kurwa, Sloane. Ty naprawdę nie rozumiesz.
Zrobił krok w jej stronę, ale inny niż wcześniej. Nie agresywny. Zbyt wolny, jakby musiał się upewnić, że nadal ma nogi, że wciąż tu stoi.
— Ty byłaś jedyną osobą, przy której nie grałem. Wszystko inne, cały ten pierdolony świat, to był teatr. Scena. Gra. Ale ty nie. — Zacisnął zęby, szczęka mu drżała.
— Może i jestem potworem. Może robię rzeczy, których nie umiem cofnąć, ale niestety udawałem, kiedy mówiłem, że cię kocham. Nigdy. — Spojrzał jej prosto w oczy, rozbity, ale jeszcze stojący. — Więc jeśli ty tylko grałaś… — Zawiesił głos, nie kończąc. Jakby tylko ten niedopowiedziany fragment dawał mu jeszcze złudzenie, że może to jednak nieprawda. Że może nie wszystko się skończyło. Zrobił jeszcze jeden krok, niebezpiecznie bliski, ale nie po to, by ją dotknąć. Chciał tylko słyszeć, żeby nie mogła się wycofać. Żeby nie mogła zaprzeczyć.
OdpowiedzUsuń— To mi to powiedz, Sloane. — Patrzył jej prosto w oczy. Głos miał cichy, zbyt cichy, jakby to, co wypowiadał, było zbyt ciężkie, by unieść to na krzyku.
— Jeśli to wszystko było niczym. Jeśli ja nic dla ciebie nie znaczę. Jeśli mnie nie kochasz. — Połknął ślinę, ledwo zauważalnie, jakby to miało go uratować przed załamaniem. — To powiedz mi to teraz. Prosto w twarz. — Pochylił się odrobinę bliżej. Oczy lśniły nie od gniewu, ale od tego, że właśnie walił się jego świat.
— Powiedz, że to wszystko, to było tylko kłamstwo, zabawa.
Zaire spojrzał na nią twardo. Oczy miał przekrwione, od złości, zmęczenia i wszystkiego, co wcześniej wsypał i wypił. Już nie wrzeszczał. Już się nie szarpał. Ale w środku wszystko nadal w nim pulsowało, paliło jak ogień, który trawił go od środka, bo nie miał dokąd uciec. Bo został sam, dokładnie tak, jak się bał.
Wokół znów zaczęło się kotłować.
Gwar powrócił nagle, jakby ktoś od nowa włączył dźwięk, zgiełk przerażonych rozmów, szuranie butów o podłogę, metaliczne brzdęki szklanek i wyciszone przekleństwa. Powietrze, jeszcze chwilę temu zatrzymane przez napięcie między Sloane a Zaire’em, znów zaczęło drgać, tym razem paniką. Towar znikał z powierzchni stolików szybciej niż lód z drinków, a ci, którzy mieli coś do stracenia, pakowali się w pośpiechu.
Ochroniarze Zaire’a pojawili się znowu. Znikąd. Dwóch z nich dosłownie się do niego przykleiło, jeden pociągnął go za ramię, drugi zbliżył się z boku. Ktoś szepnął coś o „szukaniu niepotrzebnych problemów” i „wyciąganiu prochów”, po czym sięgnęli do jego kieszeni, działając szybko i sprawnie, jakby ćwiczyli to wcześniej. Ostatnie, czego teraz potrzebowali, to sytuacja, w której Zaire zostanie przeszukany przez gliniarzy z czymś przy sobie.
Obok Sloane pojawiła się kobieta, młoda, z mocno spiętym kucykiem, wyrazistymi rysami i kolczykiem w nosie.
— Posłuchaj mnie dobrze, królewno — warknęła, z pogardą patrząc na poplamioną krwią sukienkę Sloane. — Już odpierdoliłaś jedno show na całą jebaną salę. — Zmierzyła ją wzrokiem od góry do dołu, zatrzymując się na plamach krwi na sukience. Jej ton był jadowity, ale nie histeryczny. — Spierdalaj stąd, zanim narobisz mu więcej problemów.
Jej głos był chłodny, ostry. Stanęła twardo między nimi a Sloane, niemal tarasując jej drogę. W oczach miała gniew i pogardę, którą trudno było przeoczyć.
— Może spróbuj zrobić porządek z tym, co zostawiłaś po sobie tam na podłodze. — rzuciła do Sloane ostrym, nieprzyjemnym tonem. — Ten, z którym się tak pięknie kręciłaś na parkiecie, właśnie jest pakowany do karetki.
Jej wzrok był lodowaty.
— Nie wiem, co próbujesz tutaj jeszcze ugrać, ale powinnaś zniknąć, zanim mu dołożysz więcej gówna do tej i tak już spierdolonej nocy.
Nie czekała na odpowiedź. Ale też nie ruszyła się z miejsca. Stała dalej jak mur między Sloane a Zaire’em. Jakby była gotowa pchnąć ją w tłum, jeśli tylko zrobi krok za daleko.
Zaire
Zaire przez chwilę nie odpowiedział. Stał nieruchomo. Tylko jego pierś unosiła się gwałtownie, jakby walczył z czymś, co już dawno wyrwało się spod jego kontroli. Mimo zewnętrznej ciszy, w środku nadal wrzał. Nie tak, jak wcześniej, nie tym wściekłym, nieposkromionym ogniem, który kazał mu roztrzaskać komuś twarz. Teraz ten ogień zjadał go od środka. Żarzył się w trzewiach i parzył w gardło każdą myślą, która jeszcze przy niej zostawała. Jej słowa… Uderzyły. Nie jak cios, do którego był przyzwyczajony. Ale jak otwarta rana, którą ktoś właśnie zdecydował się pogłębić. Nie miały w sobie nic ze złości. I dlatego bolały bardziej. Przeniósł spojrzenie na nią. Nie przez złość, nie przez dumę. Patrzył, bo nie potrafił przestać. Nawet teraz. Nawet z jej dłońmi we krwi, z oczami pełnymi łez i wyrzutów, z sercem, które przed nim trzęsło się jak u przerażonego dziecka. Nadal ją kochał. I wiedział, że to właśnie ta miłość pchała go ku destrukcji. Zadrżał mu kącik ust. Jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Gardło miał zaciśnięte. Kiedy w końcu odezwał się, głos miał niski, zachrypnięty, ledwo kontrolowany:
OdpowiedzUsuń— A ja czasem marzę o tym, żebyś mnie kochała, a nie tylko mówiła, że kochasz — wycedził w końcu niskim głosem, jakby te słowa kosztowały go wszystko. — Bo jeśli to jest cała ta twoja miłość, to nie wiem, czy coś nas jeszcze może ocalić. — W jego głosie nie było teraz furii. Było to, co zostaje, kiedy wszystko inne już się wypali. Zgliszcza miłości, która, choć zatruta, wciąż próbowała tlić się ostatnim płomieniem.
— Jakbyś mnie naprawdę nie kochała… to byśmy nie byli tu, kurwa, w tym piekle razem — rzucił. — I jakby mnie to nie obchodziło, to nawet bym się nie obejrzał, jak cię ten kutas macał.
Przez zgiełk klubu przedarły się krzyki. Ktoś biegł w stronę wyjścia. Ktoś inny kłócił się z ochroną. Narkotyki znikały w torebkach, w bieliźnie, w toaletach. Muzyka już nie grała, została jedynie panika i rozsypujący się glamur wieczoru, który teraz cuchnął krwią, potem i strachem. Ochroniarze spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Jeden z nich znów stanął przy Carterze, odciągając go od Sloane, a on nie protestował. Nie był głupi, wiedział, że może mieć kłopoty. Ściągnął z siebie zakrwawioną koszulkę, ktoś ją od niego odebrał i podał mu drugą, ale Zaire jej nawet nie założył. Ktoś dyskretnie popychał go w stronę zaparkowanego obok SUVa.
Ciemnoskóra dziewczyna nie cofnęła się ani o centymetr. Stała przed Sloane wciąż tą samą, pewną siebie postawą, rozstawione nogi, broda uniesiona, wzrok jak brzytwa. Ale nie odpowiedziała od razu. Przez krótką chwilę tylko patrzyła na nią z tym chłodnym, protekcjonalnym spojrzeniem, które zwykle zarezerwowane jest dla tych, którzy nie rozumieją, że właśnie przekroczyli linię.
— Posłuchaj, księżniczko, — syknęła cicho, ale dobitnie, — ty chyba dalej nie rozumiesz, że twoje pięć minut się skończyło. I nie, nie zamierzam cię grzecznie prosić, żebyś się stąd zwinęła. Bo nie jesteś już tą, która tu rządzi.
Zrobiła krok w jej stronę, jakby nie bała się niczego, co może nadejść.
— Przez ciebie ten klub za chwilę będzie oblepiony glinami. Przez ciebie on jest teraz w takim stanie, że nikt nie może do niego podejść. Ale ty dalej myślisz, że jesteś centrum jego świata? Dziewczyno… ty jesteś… — syknęła przez zęby, pochylając się lekko w jej stronę. — Jesteś jak rak. Wszędzie, gdzie się pojawiasz, robisz syf. On się stacza, przez ciebie. I wszyscy to widzą oprócz ciebie.
Jej głos był cichy, ale każde słowo cięło jak brzytwa. Stała już bardzo blisko Sloane. Na tyle, że tamta mogła poczuć jej oddech na policzku. I nie było w nim nic kobiecego. Był chłód. Zagrożenie. Jej głos był coraz ostrzejszy, już nie spokojny i wyważony. Wypowiadała każde słowo tak, jakby wbijała je paznokciami w skórę Sloane.
— Może i nie mój interes. Ale to on będzie musiał się tłumaczyć, to on będzie musiał za to zapłacić. Nie ty. — Głową skinęła w jego stronę, gdzie jeden z ochroniarzy wręcz wsunął się przed niego, zasłaniając go przed fleszami telefonów i próbując ogarnąć resztki chaosu. — Nie będę patrzeć, jak robisz z jego życia jeszcze większe bagno, niż już jest. — Zamilkła na sekundę. Z jej ust uleciało westchnienie. Zrobiła krok bliżej, nie po to, żeby się zbliżyć, ale żeby ją wypchnąć, mentalnie. Przepędzić. Pokazać jej miejsce. — On nie potrzebuje królowej dramatu. Potrzebuje kogoś, kto nie będzie co noc zostawiał mu po sobie spalonej ziemi.
OdpowiedzUsuńStała wyprostowana, opanowana, pewna swojej pozycji. Miała ten rodzaj zimnej władzy, który zdobywa się nie krzykiem, tylko konsekwencją. — Ty jesteś jego słabością. I jeśli naprawdę go kochasz, to spieprzaj stąd. Bo kolejny raz, kiedy mu rozwalisz psychę albo życie, może być ostatnim. On cię nie potrzebuje. Nie takiej. I na pewno nie teraz i nie tutaj. — Zrobiła ostatni krok, tak blisko, że niemal stykają się czołami. — Więc teraz zrobisz coś pożytecznego. Zbierzesz swoje dramaty, ten żałosny żal wypisany na twarzy, i wypierdolisz z jego oczu. Bo jeśli nie zrobisz tego dobrowolnie… ktoś ci w tym pomoże. —
Może nie znała Sloane na tyle dobrze, by ją oceniać, ale znała Cartera. Wystarczająco, by wiedzieć, jak się kończy, kiedy ktoś roztrzaska mu świat. Nawet, jeśli on sam ten świat podpala. — Posprzątaj najpierw swój bałagan — wskazała na karetkę. Medycy zbierali się już powoli do odjazdu.
W tym czasie, kiedy słowa tamtej kobiety wbijały się w skórę Sloane jak żyletki, ochroniarze w końcu zdołali zepchnąć Cartera do jednego z czarnych SUV-ów. Kokaina parowała spod skóry, a gniew rozszczepiał się teraz w bezwładnych drgnięciach, ledwo kontrolowanych oddechach i rozbitym wzroku, który jeszcze przez ułamek sekundy uniósł się w stronę Sloane.
Nie powiedział nic.
Nie miał już nawet siły kląć.
Jedynie ciemne oczy pełne były tego samego, co zawsze, skrajnych emocji, których nie potrafił ubrać w słowa. Zatrzaśnięte drzwi SUV-a rozległy się z metalicznym trzaskiem, kończąc scenę tak gwałtownie, jak się zaczęła. Jeden z ochroniarzy pokręcił głową, drugi zasłonił ręką okno od środka, jakby próbował odciąć Zaire’a od świata zewnętrznego. Auto ruszyło płynnie, z rykiem silnika rozcinając ciszę tej rozgrzanej od chaosu nocy.
Zaire
W tej ciszy, w której oddech Sloane zlewał się z szumem wody i wiatru, zobaczył ją inaczej niż kiedykolwiek w Nowym Jorku. Bez świateł, bez blichtru, bez tej roli, którą od lat grała przed światem. Przesunął dłonią po karku, jakby chciał zebrać myśli i zgubić napięcie. Dopiero potem wyszedł na taras, krokami cięższymi niż planował. Słońce kryło się już nisko za linią drzew, rozlewając po tafli jeziora ostatnie pomarańczowe refleksy.
OdpowiedzUsuńNa jej słowa o ciszy uniósł kącik ust.
— Dziwnie cicho? — powtórzył, stawiając na barierce jedną z siatek. — To chyba największy komplement, jaki to miejsce mogło dostać od ciebie.
Kiedy spojrzała na niego, odwzajemnił spojrzenie, w którym było coś spokojnego, ale i uważnego. Wciąż miał wrażenie, że nie do końca wie, na ile naprawdę pozwala mu zajrzeć do swojego świata, nawet teraz, kiedy siedziała tu, owinięta kocem, wyglądając, jakby znalazła chwilę oddechu.
Na jej pytanie o sklep tylko skinął głową.
— Zaopatrzeni jesteśmy lepiej niż niejedno schronisko w górach. — Podszedł bliżej, przysiadł przy niej, tak że ciężar desek pod ich stopami zaskrzypiał cicho. Odstawił drugą siatkę obok, jakby jej obecność tutaj była ważniejsza niż rozpakowanie wszystkiego od razu. — Mogę obiecać, że przez te parę dni nie zabraknie ci niczego.
Spojrzał na koc, kiedy ponarzekała. Uśmiechnął się krótko, z tym spokojnym rozbawieniem, którego dawno nie miała okazji widzieć.
— Ja też — rzucił żartobliwie, mierząc ją spojrzeniem, w którym na moment pojawił się błysk. — Ale przynajmniej nie zostawiam wełny na ubraniach. — Zamilkł, jakby sam się zastanawiał, czy nie posunął się o krok za daleko, ale na jego twarzy pozostał cień uśmiechu. Zerknął na nią spod lekko zmrużonych powiek, a w spojrzeniu czaiło się coś między rozbawieniem a tą znajomą, cichą czułością, której nigdy nie potrafił przed nią ukryć. — I grzeję też całkiem nieźle, jeśli mamy się licytować. — dodał po chwili z tym spokojnym tonem, który brzmiał niemal jak wyzwanie, ale bez ciężaru.
Kącik jego ust uniósł się wyżej, kiedy zauważył, jak jej brew lekko drgnęła, a spojrzenie na sekundę zrobiło się żywsze, tak, jak dawniej, kiedy udawała, że ją irytuje, a tak naprawdę tylko rozbrajał. James odchylił się nieco do tyłu na oparcie ławki, rękę opierając swobodnie na poręczy, tak blisko jej ramienia, że wystarczyłby niewielki ruch, żeby jej dotknąć. Złapał się na tym, że sam czuje się dziwnie swobodnie. Dawno nie słyszał własnego głosu w takim tonie, lekkim, żartobliwym, pozbawionym napięcia. Nie mówił po to, by stawiać granice, przypominać zasady czy tonować jej impulsy. Po prostu rzucił głupi komentarz, który rozluźnił atmosferę. W duchu musiał przyznać, że tego mu brakowało. Tego naturalnego przepływu między nimi, gdy mogli zaczepiać się słowami, jakby cała reszta świata naprawdę nie istniała.
— I tak wiem, że za godzinę powiesz, że chcesz drugi taki „gryzący” koc — odezwał się jeszcze, pół żartem, pół serio, zerkając na nią kątem oka. James obserwował ją kątem oka, jakby badał, czy jego słowa w ogóle do niej dotarły, czy może przepuści je mimochodem. Widział, jak jej kąciki ust lekko drgnęły, jakby chciała się powstrzymać od uśmiechu, a to sprawiło, że sam poczuł znajome ciepło pod żebrami. Dawniej takie momenty były normą, krótkie zaczepki, półsłówka, spojrzenia pełne podtekstów, które rozumieli tylko oni. Potem to się rozsypało, przykryte kłamstwami, dumą i milczeniem.
James oparł się wygodniej o poręcz tarasu, upił łyk herbaty i rzucił jej lekko rozbawione spojrzenie.
— Ale jakbyś jednak była bliska śmierci z nudów, to powiedz mi od razu — mruknął z cieniem uśmiechu. — Skrócimy wyjazd, nie będziemy ryzykować. — Przechylił głowę, jakby naprawdę rozważał taki scenariusz, i dodał półgłosem: — Nie chciałbym potem tłumaczyć światu, że Sloane Fletcher padła ofiarą… ciszy i braku klubów. — Kącik ust drgnął mu wyżej, ale spojrzenie pozostało ciepłe, jakby próbował rozbroić jej obawy samą lekkością.
Złośliwość w jej głosie już się nie kryła. Wyszła na powierzchnię razem z gorzkim uśmiechem i manierą kobiety, która wie zbyt dużo, albo chce, żeby tak myślano. Przesunęła dłonią po włosach, nonszalancko, jakby to wszystko ją bawiło, jakby nie była tutaj po to, żeby rozdzielać, tylko przejmować pozycję.
OdpowiedzUsuń— Ty zawsze musisz być główną bohaterką, co? — rzuciła z cichym śmiechem. — A może czas przyjąć do wiadomości, że twoja rola się kończy? Że już nikt nie chce oglądać tej samej sztuki, gdzie znowu rzucacie się sobie do gardeł, a potem robicie z tego tragiczny romans.
Zbliżyła się znowu, nieznacznie, ale wystarczająco, by Sloane mogła poczuć jej perfumy, ich ciężki, kadzidlany zapach, który zostawał długo po tym, jak kobieta już znikała z pomieszczenia. Wyprostowała się, patrząc jej prosto w oczy.
— A może już ją dostałam — odparła cicho, ale z wyraźnym naciskiem, który nie potrzebował podniesionego tonu, by zranić. Stała blisko, bliżej niż Sloane by sobie życzyła, i choć wyglądała spokojnie, to oczy miała lodowate. Niewzruszone. — Może byłaś tylko przystankiem. Ciekawostką. Może twoja historia z nim właśnie się kończy, a ty jesteś jedyną, która jeszcze tego nie przyjęła do wiadomości.
Zrobiła pół kroku w stronę Sloane, przekrzywiając lekko głowę.
— Byłam przed tobą, Sloane. Zanim twoje nazwisko w ogóle pojawiło się w jego ustach. Byłam, kiedy znikał w łazienkach, bo nie mógł sobie poradzić z tym, co miał na języku, albo pod paznokciami. — Uśmiechnęła się, przechylając głowę. — I wiesz co? W trakcie też. Zawsze wtedy, kiedy przestawałaś mu wystarczać. A teraz? — Uśmiechnęła się, tak słodko, że aż boleśnie. — I będę, kiedy ty w końcu się wycofasz. Bo zawsze jesteś jedną nogą w drzwiach. A on potrzebuje kogoś, kto naprawdę zostaje. Na moment zamilkła, zawieszając spojrzenie na zakrwawionej sukience Sloane. Z pogardą.
— I ty dobrze o tym wiesz. Dlatego tak cię to boli. Bo czujesz, że to już koniec. I nie możesz znieść myśli, że ktoś inny będzie teraz grał główną rolę.
Zamilkła tylko na moment, po czym pochyliła się lekko, tuż do ucha Sloane, i szepnęła z jadowitą łagodnością: — Naprawdę cię podziwiam, że jeszcze próbujesz. — Jej głos był słodki, miękki… i przesycony jadem. Nie krzyczała. Nie musiała. Ona wiedziała, co robi. Wiedziała, gdzie uderzyć. Dziewczyna przekrzywiła głowę z teatralnym współczuciem, jakby naprawdę żałowała Sloane. Ale błysk w jej oczach był zbyt czysty, zbyt bezczelny, żeby ukryć prawdziwe intencje. To nie była troska. To była gra, perfekcyjnie rozegrana prowokacja.
Zrobiła krok bliżej, z premedytacją naruszając przestrzeń Sloane. Uśmiech na ustach, ale wzrok wbity prosto w jej oczy, nie pozostawiając wątpliwości: to nie jest przypadek.
Jej wzrok zsunął się na zakrwawione dłonie Sloane, potem z powrotem na jej twarz. I uśmiechnęła się lekko, jakby już wygrała.
— Chcesz mojego miejsca, Sloane? To może najpierw naucz się go nie odpychać. Albo przynajmniej nie robić z siebie widowiska w klubie.
Nie musiała mówić nic więcej. To nie była prosta zazdrość. To była informacja. Sugestia. Groźba między wierszami. Że ona już tam była i może wrócić, a Sloane, mimo że nosiła jego nazwisko, nie była niczym więcej niż tymczasową wersją, której dni są policzone. A potem dziewczyna odsunęła się, z nonszalaną obojętnością i spojrzeniem, które mówiło: „Zrób z tym co chcesz. Mnie już to nie obchodzi.” Jakby to nie była scena rozgrywana na oczach obcych. Jakby tylko one dwie miały świadomość, że właśnie coś się przesunęło. Coś pękło. Coś się wypaliło.
Zrobiła to bez słowa.
Bez teatralnego obrotu, bez złości, bez napięcia w ramionach. Po prostu odeszła — jakby wygrała. Jakby to, co chciała powiedzieć, już zostało wypowiedziane i nie było potrzeby przeciągać gry, w której Sloane została sama na planszy. Nie obejrzała się ani razu. Nie musiała. Znała swój efekt. Zostawiała po sobie ciszę, w której echem odbijało się wszystko, co powiedziała.
Zaire
James poczuł ciężar jej głowy na ramieniu i przez moment wstrzymał oddech, jakby chciał zatrzymać tę chwilę. Była w tym tak naturalna, jakby robili to od zawsze, jakby między nimi nigdy nie stanął ani chaos Vegas, ani nazwisko Crawford. Ciepło jej włosów muskających jego szyję było aż zbyt znajome. Wystarczył jeden ruch, jedno westchnienie, by cofnąć się w czasie, do dni, w których takie gesty były codziennością. Miał wrażenie, że cisza wokół nabrała nowego znaczenia, nie była już tylko odcięciem od miasta, ale przestrzenią, w której mógł wreszcie poczuć ją obok bez całego balastu świata. Przełknął ślinę, a kącik ust lekko drgnął mu ku górze.
OdpowiedzUsuń— Też masz talent do zostawiania po sobie śladów — powiedział cicho, tonem bardziej stwierdzenia niż żartu. — I to takich, które nie schodzą.
Nie poruszył się dalej, nie przełamał tej cienkiej granicy. Po prostu napawał się chwilą, zamykając na moment oczy, żeby zapisać ten obraz w pamięci. Wiedział, że będzie do niego wracał, kiedy znowu zostanie sam. Przez moment nie myślał o niczym innym. Była tylko ta chwila: jej głowa oparta o niego, cisza przerywana jedynie szelestem drzew i szumem wody w oddali, oraz to ciepło, które czuł w piersi, jakby właśnie tutaj, na tym tarasie, znalazł się w jedynym miejscu, w którym naprawdę chciał być. Uniósł rękę i powoli, ostrożnie, jakby upewniał się, że to w porządku, przesunął palcami po jej włosach.
— Pewnie nie ominiemy tych wszystkich poważnych tematów. Prędzej czy później i tak się do nas dobiorą. — Zerknął na nią kątem oka, a potem wypuścił ciche westchnięcie, jakby chciał rozładować napięcie. — Ale cokolwiek się stało… może zaczekć do jutra.
Nie musiała mówić nic więcej. To, że siedziała tutaj, że wybrała właśnie to, jego, a nie kolejny klub czy chaos było odpowiedzią, której nigdy się nie spodziewał.
— Dzisiaj po prostu odpocznij. — Zawiesił wzrok na linii horyzontu, gdzie niebo gasło od pomarańczy w ciemny granat. — Nie będę robił za złego glinę, obiecuję — zażartował. Przechylił lekko głowę, tak że jego usta znalazły się przy jej skroni. Zatrzymał się dosłownie o oddech od niej, wciągając w płuca znajomy zapach jej szamponu i czegoś, co było tylko jej, tej mieszaniny słodyczy i cięższej nuty, która zawsze działała na niego bardziej, niż chciał przyznać. — Chyba, że na wyraźne życzenie — niemal szepną. Była tak blisko, że jego myśli wędrowały w kierunki, których nie powinien był nawet dopuszczać. Te drobne, dwuznaczne żarty, jej półuśmiechy, lekko uchylone spojrzenie. Reagował na to nie jak przyjaciel, a jak mężczyzna, który miał ochotę zwyczajnie przesunąć dłonią po jej talii, przyciągnąć bliżej i sprawdzić, czy smak jej ust dalej potrafi rozbroić mu każdą barierę, jak wtedy. Zacisnął palce na kocu, żeby nie zrobić tego odruchowo. Oddychał spokojniej niż się czuł. Wewnętrzny ogień dawał o sobie znać, napięcie w mięśniach zdradzało, że walczył ze sobą bardziej, niż chciałby przyznać. Znał ten stan, gdy serce i ciało rwały się do czegoś, a umysł próbował wcisnąć hamulec. Miał ochotę musnąć ustami jej skroń, a potem jej wargi. Zaciągnąć się jej oddechem i smakiem, jakby od tego zależało jego życie. Wiedział, że wystarczy jeden krok za daleko i nie będzie już odwrotu. Rue jakby wyczuła jego rozterki, wcisnęła się niemal pomiędzy nich, zwinęła się w kłębek i westchnęła, jakby z ich trojki to ona miała najwięcej problemów na głowie.
— Nawet w środku lasu pilnuje, żeby miała najlepsze miejsce przy tobie. Jeszcze chwila, a całkiem mnie stąd wygryzie — mruknął cicho, jakby mówił bardziej do siebie niż do Sloane.
James
James w pierwszej chwili nawet się nie poruszył, tylko pokręcił głową ze śmiechem, tym wesołym, jakby cała ta sytuacja była tak bardzo… w stylu Sloane. Spokój, który przez ostatnie minuty z takim trudem w sobie wypracowywał, rozsypał się w jednej sekundzie wraz z szelestem krzaków i rozlanym napojem.
OdpowiedzUsuńBez słowa wstał i strzepał dłonią rozlaną herbatę ze spodni, jakby to miało w czymś pomóc. Podszedł do barierki tarasu i oparł się na niej, odprowadzając wzrokiem rudą smugę ogona, która niknęła w gęstwinie. Znał Rue wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że wróci, kiedy się zmęczy. Cóż, może właśnie po raz kolejny tego wieczoru Rue uratowała ich przed… no właśnie, przed czym? Czy tylko mu się wydawało, że Sloane patrzyła na niego tak, jakby… myślała o tym samym, co on?
— To nic — odezwał się w końcu, cicho, ale stanowczo, kiedy odwrócił się do niej. Podszedł i jednym ruchem odsunął mokry koc, jakby to była drobnostka, na którą nie warto zwracać uwagi. — To tylko herbata, a Rue… na pewno znajdzie drogę z powrotem.
Podniósł kubek z desek i odstawił go na stolik. Zrobił to metodycznie, jakby skupienie się na prostych ruchach miało zatrzymać to, co kotłowało mu się w głowie.
James uniósł koc jednym, sprawnym ruchem i wytrzepał go na zewnątrz. Krople herbaty rozprysnęły się w powietrzu, a ciężki materiał opadł, szeleszcząc przy tym głucho. Przerzucił go przez barierkę tarasu, tak żeby złapał ostatnie resztki ciepła i wiatru, które mogły przyspieszyć suszenie. Jego koszulka miała ciemne plamy w kilku miejscach, materiał przykleił się do ciała i pachniał gorzką herbatą.
Sloane też się podniosła, a chłód powietrza od razu ściął jej skórę drobną gęsią skórką. Stała naprzeciwko niego, może o pół kroku za blisko, a jednak nie przesunęła się dalej.
James przetarł dłońmi materiał swojej koszulki, jakby chciał rozmasować plamy. Kątem ust drgnął mu cień uśmiechu.
— Tak właśnie z tobą jest — mruknął, siadając obok, trochę bliżej niż wcześniej. — Najpierw mam wrażenie, że wreszcie jest spokój… a potem nagle coś wybucha, coś się rozlewa i już nie ma odwrotu.
Zażartował. Był wyraźnie rozbawiony. A może coś tym śmiechem maskował, może czegoś nie chciał pokazać. Nie brzmiał bynajmniej, jakby miał pretensje. Raczej jakby konstatując fakt, którego i tak nie mógłby zmienić.
Wyciągnął rękę i palcami przetarł jej zachlapane ramię. Czuł pod opuszkami chłód materiału, a przez moment nie odsuwał dłoni, jakby to była wymówka, żeby zostać bliżej.
— Nie przepraszaj. — Dodał ciszej. — Powiedzmy, że to tylko kolejny ślad po tobie.
Potem uniósł wzrok na las, gdzie zniknęła Rue, i uśmiechnął się pod nosem. — Wypierze się. Albo nie. Świat się od tego nie zawali. — Spojrzał na nią znów, już bez śladu irytacji, jakby ta sytuacja była tylko kolejnym pretekstem do odetchnięcia lekkością, której oboje potrzebowali. Sięgnął do kołnierzyka i pociągnął materiał w gorę, zsuwając koszulkę przez głowę i odrzucił ją na bok. James zauważył, jak jej wzrok na ułamek sekundy zatrzymał się na jego torsie, i poczuł to znajome, gęste napięcie, które wdarło się między nich, tak szybkie i ciche, że prawie nie zdążył go złapać. Rue zniknęła gdzieś w krzakach, a jezioro szumiało spokojnie, jakby wcale ich nie dotyczyło.
— Może lepiej pójdę się rozejrzeć za Rue, zanim pogoni pół lasu i wróci z jeżem — mruknął. Odwrócił głowę w stronę drzew, gdzie wciąż było słychać szczekanie i dopiero wtedy znów zerknął na Sloane.
James
James odprowadzał ją wzrokiem, kiedy podniosła się i rzuciła w stronę siatek, jakby rzeczywiście były jej kołem ratunkowym. Widział ten nerwowy ruch, w niej to nigdy nie była zwykła chęć pomocy. To była ucieczka. Przed nim, przed tym, że się gapiła, przed tym, że spaliła się na jego nagiej klatce piersiowej tak samo, jak on parę godzin wcześniej na jej uśmiechu. Kącik ust drgnął mu lekko ku górze, ale nie odezwał się od razu. Dał jej chwilę na zajęcie rąk, na udawanie, że interesują ją puszki, paczki makaronu i herbata w kartonie. Sam wyciągnął rękę po koszulkę, zwinął ją i przewiesił przez balustradę obok koca, który nadal kapał resztkami herbaty.
OdpowiedzUsuń— Jasne. Spróbuję znaleźć uciekinierkę — odezwał się w końcu, a w głosie miał spokój, którego jej wyraźnie brakowało. Na moment spojrzał w bok, na ścieżkę prowadzącą w głąb drzew, gdzie echo szczekania już ucichło. — I spokojnie, jeśli coś będzie za nami gonić, to najpierw rzucę Rue, żeby miała szansę się wykazać.
Rzucił jej to przez ramię, udając śmiertelną powagę, ale po sekundzie uśmiechnął się półgębkiem, jak zawsze wtedy, gdy chciał rozładować atmosferę.
Poprawił pasek zegarka na nadgarstku i ze swobodą, która wcale nie była do końca naturalna, zszedł z tarasu w stronę drzew. W głowie kołatało mu, że potrzebuje tego kilku minutowego oddechu, by zebrać myśli, ochłonąć, zanim wróci i znów poczuje, że między nimi coś tyka, jak bomba z opóźnionym zapłonem.
Wciągnął w płuca powietrze przesycone zapachem żywicy i mokrej ziemi.
— Rue… — mruknął nisko, nie głośno, raczej tak, jakby mówił do towarzyszki, a nie psa. Znał ją już na tyle, że wiedział, iż od krzyku raczej by się schowała głębiej.
Światła wieczoru przebijały się przez gałęzie, migocząc złotymi smugami, a on podążał w stronę, z której ostatnio niosło się szczekanie. Najpierw widział tylko trzepot poruszających się gałązek, potem znajome rude uszy, które wystawały zza krzaka, poruszając się jak anteny.
— No pięknie, mała… — westchnął, kiedy zobaczył Rue stojącą jak na polowaniu. Całe ciało spięte, ogon postawiony, a wzrok wbity w pień drzewa, na którym siedziała wiewiórka. Zwierzę najwyraźniej miało już jej dość, bo wydało z siebie pisk i wspięło się wyżej, znikając w gąszczu liści. Rue zareagowała lawiną szczeknięć, podskokami i próbą wejścia na drzewo, która kończyła się śmiesznym ześlizgiwaniem.
James nie powstrzymał cichego śmiechu. — Ty byś mnie na tym odludziu obroniła, co? — mruknął, klękając obok niej. Chwycił ją ostrożnie. Rue wydała z siebie dźwięk protestu, ale zaraz zamerdała ogonem, jakby i tak wygrała.
Wstał, a ciężar psa na rękach był śmiesznie lekki w porównaniu do wszystkiego, co zwykle nosił na barkach. Odwrócił się w stronę domku, między drzewami widać było światła w oknach, miękkie i ciepłe, obiecujące spokój. Na sekundę zatrzymał wzrok, wiedząc, że ona tam jest, z tym spojrzeniem, które wypalało go mocniej niż whisky.
— Chodź, terrorystko — Poprawił ją na rękach, a kiedy wracali, Rue oparła głowę o jego ramię, jakby sama wiedziała, że przegrała swoją wielką bitwę.
Na tarasie postawił Rue na podłodze s ona podbiegła do Sloane i obszczekując ją z przejęciem, jakby zdawała relację z misji specjalnej. James wyprostował się, przesuwając dłonią po włosach, a potem uniósł brew w jej stronę.
— Znalazłem twojego wojownika. Niestety, przeciwnik uciekł w górę. — Wskazał głową w stronę drzew, ale w kącikach ust drżał mu śmiech.
James przeszedł przez próg, zostawiając za sobą chłód tarasu i miękki mrok lasu. Zamknął drzwi biodrem, jakby odruchowo odcinał zewnętrzny świat, i podszedł do kuchennego blatu. Odkręcił kran, a strumień zimnej wody rozlał się po jego dłoniach, zmywając resztki igliwia i pyłu z kory, które zebrały się, kiedy brał Rue na ręce. Odruchowo przesunął mokrą dłonią po karku, żeby strzepnąć napięcie, i dopiero wtedy zgasił strumień.
Sloane krzątała się obok przy torbie z zakupami, wyjmując pojedyncze rzeczy i układając je w nierównym porządku na blacie.
James sięgnął po ręcznik kuchenny, przetarł dłonie i bez słowa dołączył do niej, odgarniając trochę miejsca, żeby też zacząć wyciągać produkty. Zrobił to naturalnie, jakby to nie był ich pierwszy wspólny wieczór w tym domku, jakby nie minęły miesiące ciszy i niepewności.
OdpowiedzUsuńSpojrzał przelotnie w jej stronę, kątem oka, dostrzegając jak jej włosy lekko rozsypały się na ramionach, gdy schylała się po kolejną rzecz.
Bez słowa stanął obok niej, sięgając do torby. Ona w tym samym momencie wyciągnęła rękę po to samo, butelkę coli zero. Ich dłonie zetknęły się i oboje w tym samym momencie zamarli. Niby nic, najprostszy gest, a jednak w tej ciszy zabrzmiało to głośniej niż każde słowo.
James uniósł na nią wzrok. Najpierw chciał odsunąć rękę, ale coś go powstrzymało, może to, jak jej paznokcie lekko drgnęły na jego skórze, może to, że oddychała krócej, jakby ten drobny kontakt naprawdę miał znaczenie.
— Przepraszam... — Odezwał się cicho, z lekkim uśmiechem. Przez moment cisza w kuchni zgęstniała. James nie cofnął dłoni od razu. Pozwolił, żeby ta zwykła chwila trwała odrobinę za długo. A kiedy w końcu zaczął wycofywać rękę, zrobił to powoli, celowo, jakby każdy milimetr tego ruchu miał znaczenie. Opuszki jego palców musnęły wewnętrzną stronę jej nadgarstka. Delikatny gest, który zostawił za sobą coś w rodzaju iskrzenia, zupełnie nieadekwatnego do sytuacji, w której teoretycznie chodziło tylko o puszkę coli.
Sloane spojrzała na ich dłonie, jakby na moment zupełnie zapomniała, że miała coś robić. Kosmyk jasnych włosów wysunął się jej zza ucha, opadając miękko na policzek. James, nie zastanawiając się długo, sięgnął i powoli, spokojnie odgarnął go z powrotem. Ale jego ruch się nie zatrzymał.
Opuszki palców zsunęły się z ucha niżej, po bok szyi, przez delikatną linię ramienia, aż do obojczyka, a potem powróciły z powrotem w górę. Zawahały się na chwilę, jakby badały, czy może sobie na to pozwolić, zanim powędrowały wyżej i zatrzymały się przy brodzie. Lekko, ale stanowczo nakierował jej twarz w swoją stronę. Ich spojrzenia spotkały się, blisko, zbyt blisko, jak na zwykłe „przy kuchennym blacie”.
— Powiedz tylko jedno słowo, Sloane — odezwał się cicho, prawie szeptem, jego głos był spokojny, ale podszyty napięciem. — A przestanę.
W jego oczach nie było ani pośpiechu, ani nerwowości, tylko to trudne do opisania skupienie, w którym mieszało się wszystko: pragnienie, tęsknota, ale i gotowość, by odsunąć się w każdej chwili, jeśli tylko ona tego zażąda.
James
James poczuł, jak coś w nim zwyczajnie pękło. To napięcie, które od ich pierwszego spojrzenia w jego mieszkaniu tylko się kumulowało. Jej słowa, wypowiedziane niemal szeptem, rozbiły ostatnią barierę, którą sam w sobie stawiał. Nie dała mu już wyboru, a może to on sam od dawna nie chciał go mieć.
OdpowiedzUsuńJej bliskość była jak znajomy narkotyk, ten, którego sobie odmawiał, a którego głód czuł zbyt mocno, by udawać, że potrafi nad tym zapanować. Wszystko to wracało z intensywnością pierwszego razu, jakby tamte miesiące rozłąki były tylko złudzeniem.
Nie czekał dłużej. Złapał ją mocniej, stanowczo, obejmując w talii i przyciągając do siebie tak, że między nimi nie zostało już nic prócz gorąca skóry. Jej usta na jego były miękkie, delikatne, a on odpowiedział powoli, głębiej, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół, smak, drżenie jej oddechu, dotyk, który wreszcie nie musiał być tylko wspomnieniem.
Kiedy odsunął się na sekundę, jego czoło oparło się o jej, a dłoń została na jej twarzy. Oddychał ciężej, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że zatrzymywał powietrze w płucach. James zaśmiał się cicho w jej usta, jakby sam nie wierzył w to, że tak łatwo się poddał. Palcami przesunął po jej linii żuchwy, zatrzymując się przy wargach, których nie potrafił zostawić w spokoju. Jego spojrzenie wbiło się w jej oczy, jakby chciał w nich znaleźć odpowiedź na pytania, których nie zadał na głos. Patrzył intensywnie, bez ucieczki, jakby zatrzymywał ją w miejscu samą siłą wzroku. Palce nie cofały się, przeciwnie, przesuwały się powoli po jej ciele, świadomie, tak jakby każdy gest miał zostawić w niej ślad.
Druga dłoń wsunęła się w materiał jej koszulki, opierając się ciepło na talii, nie w pośpiechu, lecz w takiej prowokacyjnej pewności, że każdy ruch jest celowy.
— Wiesz, że jak patrzysz na mnie w ten sposób… — powiedział nisko, nie odrywając wzroku od jej oczu, palcami badając delikatną linię jej skóry pod żuchwą. — …to trudno mi pamiętać, że powinienem się zatrzymać.
Jego kącik ust uniósł się lekko, choć spojrzenie zdradzało, że mówił najprawdziwszą prawdę.
— Odbierasz mi rozum — wymruczał nisko, prawie z rozbawieniem, ale jego głos miał w sobie ciężar, którego nie dało się zignorować. — I resztki samokontroli…
Dłonie zsunęły się powoli wzdłuż jej talii, przyciągając ją jeszcze mocniej, jakby chciał ją wchłonąć, wbić w siebie i nie pozwolić odsunąć się ani o centymetr.
— A najgorsze jest to… — pochylił się bliżej, muskając wargami jej szyję tuż pod uchem, zostawiając ledwie wyczuwalny ślad oddechu — …że nawet nie próbuję jej odzyskać.
James przytrzymał ją mocniej, jego głos był przyciszony, chrapliwy od napięcia i pożądania, jakie buzowało mu w żyłach. Usta musnęły linię jej policzka, ledwie dotykając skóry, zanim szepnął:
— Ale ty chyba doskonale o tym wiesz.
Pochylił się ponownie, jakby nie mógł dłużej wytrzymać, i wrócił do jej ust, tym razem bardziej stanowczo, jakby chciał rozwiać jakiekolwiek wątpliwości, że to tylko chwilowa słabość. Nie spuścił z niej wzroku ani na sekundę, jakby każde mrugnięcie mogło sprawić, że ta chwila się rozpadnie. Dłoń na jej biodrze zsunęła się wolniej, tak że materiał jej ubrań ledwie chronił przed gorącym ciężarem jego dotyku. Palce zacisnęły się mocniej, jakby wreszcie przestał się oszukiwać, że potrafi utrzymać między nimi dystans.
Jej smak uderzył go tak mocno, że dosłownie zakręciło mu się w głowie. Zsunął drugą rękę z jej twarzy, oplótł kark i wplótł palce w jej włosy, przyciągając ją bardziej, całując głębiej, z każdą sekundą mocniej.
Jego spojrzenie zrobiło się ciemniejsze, głębsze, jakby każde kolejne uderzenie serca spychało go coraz bliżej krawędzi. Powietrze między nimi było ciężkie, gęste od napięcia, które dawno przestało być tylko grą.
— Wiem, że to szaleństwo… — mruknął nisko, ale sam nie odsunął się ani o centymetr. — A ja i tak nie potrafię przestać.
Chciał jej w sposób, którego nie potrafił już przed sobą ukrywać. Nie chodziło tylko o ten pocałunek, intensywny, zachłanny, jakby nadrabiali wszystkie stracone miesiące. James pragnął jej dotyku, delikatnych dłoni przesuwających się po jego skórze, zostawiających po sobie ślady, które piekły przy każdym kolejnym ruchu. Chciał jej ust na swoim ciele, miękkich i ciepłych, sunących tam, gdzie sam od dawna marzył, by je poczuć.
OdpowiedzUsuńChciał poczuć jej ciepło, całą ją, blisko, tak blisko, jakby mógł się w niej zatracić i zostać tam na zawsze. Tęsknił za jej jękami, za tym cichym, urywanym oddechem, który tylko on potrafił z niej wydobyć. Każda myśl, każdy nerw w nim krzyczał, że potrzebuje jej właśnie w ten sposób. Nie chodziło o chwilowe rozładowanie napięcia. On pragnął jej tak, jakby jutra miało nie być. Jakby to był ich ostatni wieczór i mieli spalić się razem, w całości, bez opamiętania. Jakby nic poza nią nie miało znaczenia.
Bo dla niego nie miało.
James
To, jak jego imię przemykało między jej oddechami, jak jej paznokcie wbijały się w jego skórę, sprawiało, że chciał się w niej zatracić bez reszty. Nie było już żadnej różnicy między pragnieniem a potrzebą, Sloane stała się jedynym punktem, na którym skupiał całe swoje istnienie. Odgarnął włosy z jej twarzy, mocniej przyciągając ją do siebie, jakby bał się, że jeśli puści choć na chwilę, zniknie i zostawi go znów w pustce. Usta sunęły po jej szyi, zatrzymywały się na chwilę, by zostawić ślad, by przypomnieć jej, że jest tu i że już nie potrafi jej odpuścić. Jego dłoń przesuwała się po jej ciele zdecydowanie, coraz niżej, coraz bardziej bezwstydnie, tak jakby próbował nauczyć się jej od nowa, a jednocześnie znał każdy fragment skóry na pamięć. Była gorąca, rozedrgana, reagowała na każdy dotyk tak, jakby od miesięcy czekała tylko na to, żeby znów znaleźć się w jego ramionach.
OdpowiedzUsuńSpojrzenie Jamesa pociemniało, ale nie od gniewu, od całkowitego poddania. Każdy mięsień w nim drżał od napięcia, a jednocześnie widać było, że nie zamierza z tym walczyć. Pozwolił jej prowadzić, pozwolił, by to ona decydowała, a to nie zdarzało się nigdy. Nie przy nim. Nigdy nie oddawał kontroli nikomu.
Nachylił się jeszcze bliżej, tak, że jego wargi musnęły jej ucho, a ciepły oddech rozlał się po jej szyi.
— Jestem cały twój… — słowa były szorstkie, ciężkie, jakby rwały się z samego środka, a jednocześnie tak prawdziwe, że nie pozostawiały miejsca na wątpliwości. Nie brzmiało to jak wyznanie rzucone w żarze chwili. Brzmiało jak kapitulacja, której nie potrafił już odwlec, i jak obietnica, której nie mógł się wyrzec. Kiedy jej usta sunęły coraz niżej, James miał wrażenie, że cała jego pierś zaciska się jak w imadle. Czuł, jak każdy pocałunek zostawia po sobie gorący ślad, jakby wypalała w nim znaki, które miały zostać już na zawsze. Gdy dotarła do mostka, jego oddech zaczął się rwać, ale dopiero wtedy, gdy poczuł jej wargi i język na brzuchu, zdał sobie sprawę, że od kilku sekund wstrzymuje powietrze. Musiał dosłownie przypominać sobie, jak się oddycha, powolny, głęboki wdech przez nos, wydech przez zaciśnięte gardło. Jakby zwykły odruch życiowy stał się teraz trudniejszy niż cokolwiek innego. Jej język, sunący wzdłuż napiętych mięśni, drżał w nim echem, a każdy pocałunek wbijał go głębiej w stan, z którego już nie było odwrotu. Jego ręka odnalazła jej włosy, wsunęła się w nie, zaciskając palce jakby nie był w stanie znieść tej powolności, a zarazem nie chciał jej zatrzymać. Gardło mu wyschło, a serce tłukło się jak oszalałe.
Była na nim wszędzie, jej dotyk, jej zapach, jej ciepło. Każdy ruch jej ust sprawiał, że świat wokół przestawał istnieć, a on sam musiał walczyć, żeby nie zgubić najprostszego rytmu życia: oddechu.
Nie było już w nim ani krztyny walki. James przestał się zastanawiać, co powinien, a czego nie wolno, liczyło się tylko to, co czuł w tej chwili. Przymknął oczy, pozwalając sobie na całkowite zatopienie się w tym, co mu dawała. Powietrze wyrywało mu się z płuc w urywanych, głębokich westchnieniach. Było w tym coś tak rozkosznie torturującego, że chciał, żeby nigdy nie przestawała. Nie walczył, nie próbował przejąć inicjatywy. Każdy jej ruch rozbrajał go bardziej niż cokolwiek innego. To, że jego ciało reagowało bezwstydnie na jej dotyk, że mięśnie napinały się pod jej ustami, a on sam gubił oddech, było tylko częścią prawdy. Cała reszta kryła się w tym, że dla niej odpuszczał, rezygnował z samokontroli, z narzuconych sobie granic. To Sloane prowadziła a James pozwalał. I w tej bezbronności, w tej utracie swojej zwykłej przewagi, była prawda o tym, jak bardzo jej pragnął. Jak bardzo potrzebował właśnie jej, tu i teraz.
Patrzył na nią z góry, na jej oczy rozpalone i błyszczące, na jej dłoń przy pasku, na usta jeszcze wilgotne od pocałunków. Uniósł lekko kącik ust, ledwie wyczuwalny uśmiech, przesiąknięty pożądaniem i rezygnacją z jakiejkolwiek samokontroli. Dłońmi objął jej twarz, trzymając ją mocno, ale nie po to, by ją zatrzymać. Po to, by spojrzała mu prosto w oczy, kiedy wypowiadał kolejne zdanie, które zabrzmiało jak kapitulacja.
Usuń— Rób, co chcesz, Sloane.
Ich spojrzenia zderzyły się i w tym jednym momencie wszystko, co trzymali w sobie przez ostatnie miesiące, wylało się między nimi. James widział w jej oczach to samo, co nosił w sobie od dawna, tę cholerną tęsknotę, desperację, głód. Głód, którego Carter nigdy nie zaspokoi. Nie zatrzymał jej dłoni przy pasku. Nie cofnął jej, nie powstrzymał. Nie chciał słów. Chciał jej, całej, na teraz, jakby jutra miało nie być.
Wargi rozchyliły mu się lekko, jakby miał coś jeszcze dodać, coś ważnego, coś, co cisnęło się na język, a czego dotąd nigdy nie powiedział. Palce, które przed chwilą trzymały ją mocno za biodro, rozluźniły się, jakby sam walczył ze sobą.
— Słowa, które chciałbym ci powiedzieć… są dwa. — Jego głos był niski, chropowaty, pełen napięcia. Przełknął ślinę, odwracając na moment spojrzenie, jakby to jedno zdanie wypowiedział za dużo. — Ale nie zrobię tego. Nie teraz. Nie tak.
Jego ręka przesunęła się z jej talii wzdłuż kręgosłupa, zatrzymując się przy karku, jakby chciał dodać odwagi sobie, nie jej. W oczach miał coś, czego zwykle nigdy jej nie pokazywał: miękkość i jednocześnie tęsknotę, jakby ta niewypowiedziana prawda rozdzierała go od środka.
James
Zanim dotarli do sypialni, James miał tę krótką, chwilę na zebranie myśli, ale po przekroczeniu progu wszystko co ułożył sobie w głowie uleciało w ciągu jednej sekundy. Stał jak zahipnotyzowany. Wyglądał na kogoś, kto właśnie przekroczył granicę, z której nie ma powrotu i wiedział o tym, ale ani przez sekundę nie miał w sobie chęci, by się zatrzymać.
OdpowiedzUsuńPatrzył, jak zdejmuje z siebie koszulkę, jak zsuwa z bioder spodnie, jak koronka opina się na jej ciele, i czuł, że każdy centymetr jej skóry pali go na odległość. To nie był ten sam ogień co zawsze, nie chaotyczny, nie zaborczy, a głęboki, przesiąknięty zachwytem, który rozsadzał go od środka. Była cisza, świadoma powolność, która działała na niego bardziej niż jakakolwiek prowokacja.
— Wiesz, że tak wyglądasz jak grzech, prawda? — wyszeptał nisko, chrapliwie, pochylając się bliżej. Podniósł na nią wzrok, ciemny i głodny, a przy tym pełen tej niespodziewanej miękkości, której nigdy nie okazywał innym. Nie było tu miejsca na maski, na półsłówka, na uciekanie wzrokiem. James sięgnął do niej powoli, z namysłem, jakby bał się, że gwałtowność mogłaby zniszczyć coś, co właśnie się rodziło na nowo między nimi. Palcami musnął jej talię, a potem przesunął je wyżej az zahaczył o koronkę. W tym geście nie było pośpiechu, tylko czysta adoracja. Patrzył na nią tak, jakby patrzył pierwszy raz, a jednocześnie tak, jakby patrzył całe życie i dopiero teraz miał prawo naprawdę dotknąć. W jego oczach było coś miękkiego, niemal nabożnego. Oglądał każdy centymetr jej ciała, nie w sposób głodny, a w sposób pełen podziwu, jakby każde drgnienie skóry, każdy oddech był czymś świętym.
Kiedy kciukiem zatoczył powolny krąg tuż pod linią jej żeber, nachylił się bliżej. Jego dotyk przypominał bardziej modlitwę niż pożądanie, cichy, uważny, zachłanny nie na ciało, a na bliskość, której tak długo im brakowało.
Pochylił się jeszcze niżej, zostawiając krótki pocałunek na jej obojczyku, a potem kolejne, każdy równie cierpliwy i pełen szacunku, jakby każde zetknięcie ust z jej skórą było gestem wdzięczności za to, że znowu tutaj jest.
— Ty i tak robisz ze mną, co chcesz — Wyszeptał, cicho, niemal z czułością, jakby mówił coś oczywistego. Jego głos zabrzmiał niżej, ciężej, bo niósł ze sobą znaczenie daleko wykraczające poza to, że poddał jej się w tej chwili. Nie było w nim walki ani powątpiewania. Tylko nagie wyznanie mężczyzny, który już dawno przestał mieć cokolwiek własnego, bo oddał to jej.
Ich słowa wypełniały przestrzeń sypialni, która zdawała się zamykać ich w kapsule poza światem. Światłem, które sączyło się do środka, była już tylko blada, ciepła poświata zachodu. Złoto pomieszane z pomarańczą kładło się smugami na ścianach, na ich ciałach, na miękkiej pościeli w odcieniach przygaszonej szarości i bieli. Światło tańczyło na jej ramionach, podkreślając koronkę, która kryła tak niewiele. Cienie obrysowywały każdy kontur jej ciała, sprawiając, że wyglądała niemal nierealnie, jakby została stworzona tylko dla niego. James uniósł dłoń i powoli przesunął kciukiem po jej dolnej wardze. Patrzył na nią tak, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że naprawdę tu stoi. Była przed nim niemal naga, a mimo to jej pytanie brzmiało tak, jakby wciąż potrzebowała pewności. Uniósł dłoń i powoli przesunął kciukiem wzdłuż jej dolnej wargi, jakby musiał ją uciszyć, zanim w ogóle zdąży dodać coś więcej.
Nachylił się, tak blisko, że ich oddechy mieszały się ze sobą, i wypowiedział słowa, które miały w sobie ciężar prawdy, jakiej nie mógł dłużej ukrywać:
— Tak, jestem twój. Zawsze byłem.
Wyszeptał to nisko, niemal chrapliwie, tak jakby każde słowo paliło mu gardło, a jednocześnie dawało ulgę.
Potem powoli, z czułą pewnością, złożył pocałunek w zagłębieniu jej szyi, tuż pod uchem, żeby jego odpowiedź nie została tylko pustym echem, chciał, żeby poczuła ją całą sobą. Wsunął dłoń w jej włosy, powoli, stanowczo, jakby musiał się upewnić, że to, co widzi, naprawdę dzieje się tu i teraz. Drugą dłonią przesunął po jej boku, aż do biodra, zatrzymując się na cienkim materiale koronki. Patrzył na nią bez słów, ciężko oddychając, jego spojrzenie było ciemne, rozpalone i głodne.
OdpowiedzUsuńKciukiem przesunął jeszcze raz po jej dolnej wardze, patrząc, jak reaguje. W jego spojrzeniu było coś ciężkiego, prawie boleśnie szczerego.
— Od początku mam w głowie tylko ciebie.
Jak niby miałby po tym, co wydarzyło się między nimi, iść i szukać tego samego w ramionach innej? Myśl o tym wydawała mu się absurdalna, wręcz żałosna. Każda inna kobieta musiałaby zmierzyć się z tym porównaniem, a przecież żadna nie miała prawa z nim wygrać.
Nie potrafił. Nawet gdy pojawiały się okazje, nie podnosił wzroku. Nie dlatego, że nie mógł, a dlatego, że nie chciał. Próbował wmówić sobie, że to tylko kwestia czasu, że w końcu go puści, że Sloane wyparuje z jego głowy tak samo szybko, jak do niej weszła. Ale nie wyparowała. Wracała we śnie, w najmniej spodziewanych momentach dnia, w ciszy po pracy.
To jej chciał. Jej dotyku, jej obecności, jej szaleństwa. Żadna inna nie mogła być jej substytutem, bo Sloane nie dało się podrobić.
James
Każdy jej ruch rozbrajał go bardziej niż cokolwiek innego. To, że jego ciało reagowało bezwstydnie na jej dotyk, że mięśnie napinały się pod jej ustami, a on sam gubił oddech.
OdpowiedzUsuńKiedy jej wargi przesuwały się coraz niżej po jego torsie, czuł, jak całe ciało odpowiada instynktownie, mięśnie napinały się pod jej językiem, a serce biło tak mocno, że miał wrażenie, że słyszy je nie tylko on, ale i ona. Przymknął oczy, pozwalając sobie na całkowite zatopienie się w tym, co mu dawała.
A potem poczuł dotyk. Najpierw delikatny, badawczy, miękkie usta, które musnęły go tak lekko, że aż zadrżał. Powietrze samo wyrywało mu się z płuc w urywanych, westchnieniach. Palce mimowolnie wplątały się w jej włosy, nie po to, by kierować, a by mieć pewność, że to się naprawdę dzieje, że nie ucieknie mu z ramion, jak nierzeczywiste wspomnienie. Kiedy język Sloane przejechał po nim powoli, oddech zamarł mu w gardle, a zaraz potem wydostał się z niego urwany pomruk, jakby całe napięcie ostatnich miesięcy znalazło ujście w jednym drżącym dźwięku. To uczucie było oszałamiające. Jej ciepło, miękkość warg i mokry, powolny ślad języka sprawiały, że tracił grunt pod nogami. Nie myślał o niczym innym, poza tym, że była na kolanach przed nim i dawała mu przyjemność, o której śnił, którą pamiętał i której tak cholernie mu brakowało. Ciszę wypełniał ciężki oddech Jamesa i niskie, urwane pomruki, których nie był w stanie stłumić. W tej chwili był cały jej, zredukowany do drżenia mięśni, do przyspieszonego tętna i do obezwładniającej przyjemności, która sprawiała, że ledwie wiedział, jak utrzymać się w pionie.
Westchnął ponownie, tym razem głębiej, niżej, a z jego ust wyrwało się krótkie, zachrypnięte:
— …Sloane…
Chciał, żeby wiedziała, co z nim robi. Jak mocno, jak głęboko. Jak bardzo tylko ona mogła sprawić, że rozpadnie się na kawałki.
James wiedział, że jest już niebezpiecznie blisko granicy. Każdy jej ruch, każde przesunięcie języka po jego skórze, każde miękkie, rytmiczne muśnięcie ust doprowadzało go na skraj. Wciągał powietrze krótkimi, rwanymi oddechami, jakby jego ciało nie nadążało za intensywnością doznań. Była jak kusząca tortura, tak powolna, tak świadoma swoich ruchów, że utrzymanie kontroli stawało się prawie niemożliwe. Gdyby pozwolił jej dalej, nie wytrzymałby długo. A nie chciał, żeby to się skończyło tak szybko, nie po miesiącach głodu i tęsknoty za nią. Chciał jej, całej, do ostatniego tchu. Drgnął gdy jej usta objęły go głębiej, a on poczuł, jak sam wymyka się spod własnej kontroli. — Fuck… — wyrwało mu się zachrypniętym szeptem, bardziej jękiem niż słowem. Odetchnął głęboko, próbując zebrać siły, by przerwać tę falę. Nie chciał, żeby skończyło się tak szybko. Nie teraz, nie przy niej. Nie po tych wszystkich miesiącach, które spędził z jej imieniem w głowie i z pamięcią o jej dotyku, którego nic nie mogło zastąpić. Chciał jej w pełni. Chciał, żeby to trwało dłużej, żeby mogli się zatracić w sobie całkowicie.
Palce w jej włosach zacisnęły się mocniej, kiedy zebrał resztki siły, by przerwać. Powstrzymać ją w ostatniej chwili, choć każda cząstka jego ciała krzyczała, by tego nie robił. Zadrżał, odsuwają się i łapiąc mały dystans. Odnalazł jej dłoń j pociągną ją powoli ku górze. Jego ruch nie był gwałtowny, raczej stanowczy i czuły zarazem. Uniósł jej twarz do swojej, oddychając ciężko, jakby walczył sam ze sobą.
— Jeszcze nie, Sloane… proszę… — wymruczał niskim, zachrypniętym głosem, przywierając do jej ust gwałtownym pocałunkiem. Całym sobą dawał jej znać, że nie chodzi o odmowę, a o coś więcej. O pragnienie, które pchnęło go, by odwrócić sytuację. Oddawał jej przed chwilą kontrolę, pozwalał prowadzić, ale teraz przejął inicjatywę, chcąc skupić się na niej. Chciał usłyszeć jej oddech łamiący się w pół, chciał jej jęków, jej drżenia, jej zatracenia.
Jego dłonie odnalazły drogę do jej ciała przesuwając się po jej plecach. Zapięcie ustąpiło a on zsunął koronkowy materiał z jej ramion. Wciągnął powietrze głęboko, jakby samym tym gestem miał się ocalić przed upadkiem, a potem bez ostrzeżenia objął ją mocniej i popchnął na miękkość łóżka za plecami. Sloane opadła na prześcieradło, rozchylając ramiona, a on zawisł nad nią. Jego oddech wciąż był szybki, ciało napięte, ale spojrzenie skupione tylko na niej. Przylgnął do jej ust, całując głęboko. Nie zatrzymał się jednak tam, jego wargi sunęły dalej, zostawiając ślady na jej szczęce, szyi, dekolcie. Kolejny pocałunek spadł między piersiami, kolejny na brzuchu, a dłonie tymczasem mocniej trzymały jej uda, jakby w obawie, że mu ucieknie. Zsunął się jeszcze niżej. W pomarańczowym półmroku pokoju błysnęły jego oczy, gdy spojrzał na nią, a potem uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie. Nachylił się, muskając ją ustami, aż wreszcie jego zęby zaczepiły o cienki materiał koronki. Powoli, prowokacyjnie, zsunął go z niej, odsłaniając to, co dotąd kryło się pod bielizną. Materiał opadł gdzieś obok, zapomniany, a James uniósł głowę, by spojrzeć na nią z góry, z mieszanką namiętności, triumfu i tej czułości, której nigdy nie potrafił przed nią ukryć.
OdpowiedzUsuńJego oddech opadał na jej uda, gorący i ciężki, zanim znalazł do niej drogę językiem. Powoli, pewnie, jakby smakował każdy jej oddech, każde drżenie mięśni pod jego dotykiem. Sloane była tak wilgotna, że każdy ruch, którym pieścił ją dokładnie tak, jak lubiła, brzmiał w jej gardle cichymi jękami, wyrywanymi z niej bez żadnej kontroli. James wiedział, jak prowadzić ten rytm, drażniąc ją niemal do granic wytrzymałości, tak że jej palce wplatały się w jego włosy i przyciągały bliżej, domagając się więcej. Jej biodra unosiły się coraz wyżej, wygięte w jego stronę, jakby szukała go całą sobą, jakby pragnęła, żeby już się w niej zatracił. I wtedy nagle przerwał. Oderwał się od niej, ignorując cichy jęk protestu, który wydobył się z jej ust. Mocnym, zdecydowanym ruchem wsunął się między jej nogi, ciało całe napięte, gotowe. Podparł się na przedramionach, tak blisko, że czuła na twarzy gorąco jego oddechu. Wsunął się w nią powoli, głęboko, a przy tym nie odwrócił wzroku. Patrzył prosto w jej oczy, jakby chciał tam znaleźć wszystko, potwierdzenie, że tego chce, że jest tylko jego. W tym spojrzeniu nie było ucieczki. Było pragnienie, czułość i dzikość splecione razem. A gdy całkowicie w niej zatonął, Sloane mogła poczuć, że trzymał ją teraz w pełni dla siebie i że nie zamierzał pozwolić, by cokolwiek oderwało ich od siebie tej nocy.
James
James czuł, jak całe jego ciało płonie, a każdy mięsień napina się przy niej do granic możliwości. Była pod nim, otulona jego ramionami, a jednocześnie to ona miała w sobie władzę, której nigdy nikomu nie oddawał. Prowadziła go spojrzeniem, drżeniem bioder, tym, jak reagowała na każdy jego ruch. I nawet jeśli to on nad nią zawisł, czuł, że oddaje się w jej ręce. Była mokra, ciepła, przyjmowała go całą sobą, tak jakby jej ciało pamiętało każdy ich wcześniejszy dotyk i teraz domagało się więcej. Powoli wsuwając się w nią, tracił oddech. Musiał wciągać powietrze głęboko, żeby nie eksplodować już teraz, w pierwszej chwili. Jej jęk, miękkie uniesienie bioder, to jak zacisnęła uda mocniej na jego bokach, wszystko to wyrywało z niego resztki samokontroli. A jednak nie przyspieszył. Chciał czuć każdy jej ruch, każdy skurcz mięśni, jakby czas nagle spowolnił tylko dla nich. Patrzył jej w oczy, ciemne, rozszerzone od pożądania, i wiedział, że w tym momencie nie istniało już nic innego. Nie Vegas, nie Carter, nie wszystkie grzechy i błędy, tylko oni. Sloane oplatała go nogami, przyciągała bliżej, a on pochylał się, żeby jeszcze raz ją pocałować. Ich oddechy mieszały się, ciała zlewały, a w tym powolnym, intensywnym rytmie James czuł, jak naprawdę odzyskuje równowagę. Jakby każdy jej jęk i każda jej dłoń na jego skórze mówiły mu bez słów, że to miejsce właśnie tutaj, w niej, z nią. Każde głębsze pchnięcie było jak wyznanie. Jakby zamiast mówić, przekazywał jej wszystko tym, jak w niej pulsował, jak drżał, jak wpatrywał się w jej twarz. W jego głowie dudniła tylko jedna myśl: że nigdy wcześniej, z nikim innym, tak nie było. Że to właśnie ona od zawsze miała być tym punktem, w którym kończył się cały jego świat.
OdpowiedzUsuńRytm, który narzucił, początkowo spokojny i świadomy, stopniowo przyspieszał, nie przez jego decyzję, a przez to, jak jej ciało reagowało. Każdy jęk Sloane, każde gwałtowniejsze uniesienie bioder wymuszało na nim więcej. Widział, jak zaciska dłonie w pościeli, jak jej paznokcie rysują jego plecy, jak drży pod nim cała, a jej ciało samo domaga się coraz mocniejszych ruchów. James czuł, że balansuje na granicy. Powoli tracił kontrolę, tak jak zawsze przy niej, a jej imię wymykało mu się z ust w krótkich, urywanych pomrukach. Patrzył w jej twarz, gdy opadała głębiej w ekstazę, jak oddech rwał się coraz bardziej, jak zamykała oczy, a potem nagle otwierała je, jakby chciała widzieć tylko jego. Kiedy jej ciało zatrzęsło się w ekstazie, James nie wytrzymał. Zatopił się w niej mocniej, szybciej, nie licząc już kolejnych ruchów, tylko pogłębiając jej przyjemność. Każde kolejne pchnięcie było mocniejsze, gwałtowniejsze, aż Sloane drżała cała, przyciśnięta do materaca, z gardła wyrywały jej się jęki, który niosły się echem po pokoju. On też nie potrafił już zatrzymać tej fali. W ostatnich ruchach wtulił się w nią, twarz chowając w zagłębieniu jej szyi, gdzie jej skóra pulsowała od gorąca i zapachu. Oddech zgubił się całkiem, a ciało spięło się do granic, by zaraz opaść w niej całkowicie. Ostatnie resztki samokontroli po prostu zniknęły. Zatracił rytm, pozwalając, by przyjemność przejęła kontrolę. Wsunął się w nią mocniej, kilka razy krótszymi, szybciej narastającymi ruchami, jakby chciał spotęgować jej szczyt razem ze swoim. Gorąco eksplodowało w nim gwałtownie. Powietrze zniknęło z płuc, a z gardła wyrwał mu się głęboki, zachrypnięty jęk, tłumiony w jej szyi, gdzie zanurzył twarz, jakby chciał się tam ukryć. Mięśnie spięły się jak struna, ciało zatrzęsło się w intensywnym, niepowstrzymanym szczycie. Drżał nad nią jeszcze przez chwilę, wciskając się głębiej, jakby nie potrafił się oderwać. Oddychał urywanie, ciężko, tak blisko jej, że każdy wdech mieszał się z jej oddechem. Jeszcze trzymał ją za biodra mocno, z siłą, która dopiero teraz powoli ustępowała, kiedy ekstaza ustępowała miejsca wyczerpaniu.
Został w niej, z twarzą wciąż przy jej szyi, rozgrzany, ciężki od wszystkiego, co właśnie z niej wydobył i co sam z siebie wypuścił. Jego ciało jeszcze drżało, kiedy opadł niżej, pozwalając, by ciężar w pełni spoczął na niej, choć nadal podpierał się przedramionami, by jej nie przygnieść. Czuł, jak jej serce wali tuż pod jego klatką piersiową, jak oddech rozgrzewa mu szyję i policzek. Jeszcze kilka długich sekund nie mógł się ruszyć, jakby jego mięśnie odmówiły posłuszeństwa, a głowa wciąż tkwiła w tej ciemnej, rozkosznej mgle. Przymknął oczy, wciągając powoli powietrze, pachnące jej skórą, jej włosami, tym wszystkim, czego przez miesiące sobie odmawiał. Wsunął dłoń na jej bok, przesunął po rozgrzanej skórze aż do żeber i zatrzymał tam, jakby chciał upewnić się, że naprawdę tu jest, że nie zniknie, kiedy otworzy oczy szerzej. Podniósł głowę, choć nie odsunął się zbyt daleko. Wciąż był w niej, wciąż czuł ciepło, które oplatało go szczelnie. Zmęczony, ale z błyskiem w oczach, który zdradzał, że nawet teraz nie mógł przestać jej pragnąć.
OdpowiedzUsuń— Pieprzona magia… — mruknął ochryple, głosem, w którym była mieszanina zmęczenia i czegoś cięższego, namiętniejszego. Wbił w nią spojrzenie, jakby chciał w niej utonąć. — Nigdy mi się to nie znudzi. Nigdy.
Nachylił się, składając leniwy pocałunek w kąciku jej ust. Muśnięcie. Wolne, przeciągłe. Potem przesunął czoło do jej skroni, pozwalając sobie na chwilę ciszy, w której było słychać tylko ich wspólny oddech.
Jego ciało w końcu zaczęło się uspokajać, oddech wracał do równowagi, ale James nie spieszył się, by się od niej odsunąć. Wręcz przeciwnie, przycisnął ją mocniej do siebie, jakby to było jedyne miejsce na świecie, w którym mógł jeszcze oddychać. Oplotły go jej nogi, jej ramiona, a on pozwolił, by zamknęła go w tym uścisku. Wtulił twarz w zagłębienie jej szyi, wciągnął powietrze pachnące jej skórą i zostawił tam parę powolnych pocałunków. Jego dłoń przesuwała się po jej boku, miękka, czuła, zupełnie inna niż wtedy, kiedy jeszcze chwilę temu trzymał ją mocno, nie pozwalając jej uciec przed przyjemnością. Zamknął oczy, szeptem rozcinając ciężką ciszę, która ich otuliła.
— Cholera, Sloane… Tęskniłem za tobą… tak bardzo, że nawet nie potrafię tego nazwać.
Poczuł, jak drgnęła, jakby słowa wdarły się głębiej niż zamierzał. Chwycił jej dłoń, splótł palce z jej i przycisnął je do swojego serca, żeby poczuła, jak wali jeszcze mocno, wciąż niespokojnie.
James wysunął się z niej ostrożnie, jakby nie chciał przerwać tej chwili gwałtownym gestem. Przetoczył się obok, zostając blisko, tak że ich ramiona wciąż się stykały. Oparł głowę o poduszkę, jeszcze przez chwilę zbierając oddech. Przekręcił się na bok, żeby spojrzeć na nią. Była rozpalona, włosy rozsypane na pościeli, a jej klatka unosiła się wciąż nierównym rytmem. James przesunął palcami po jej brzuchu, delikatnie, jakby odhaczał niewidzialną linię. — Kiedyś mnie wykończysz, przysięgam — uśmiechnął się nieznacznie. — Zabierasz mi każdą odrobinę samokontroli, jaką jeszcze mam — mruknął półgłosem, jak wyznanie, którego sam nie planował wypowiedzieć. — A ja, zamiast się bronić, chcę więcej.
Zawiesił na niej spojrzenie, ciemne, natarczywe, a jednocześnie miękkie od emocji. Jakby chciał, żeby zrozumiała, że nie chodziło mu tylko o ciało, a o każdą część jej obecności, którą łapczywie brał, ilekroć była w zasięgu jego rąk.
James ❤️
James leżał wciąż tuż obok niej, ciężko oddychając, ale powoli wracając do równowagi. Jego dłoń nie opuściła jej brzucha, jakby musiał się upewnić, że naprawdę tam jest, że nie rozpłynęła się w powietrzu razem z całą tą chwilą. Kciukiem zataczał leniwe linie na jej skórze, to spirale, to kreski, które nie układały się w nic konkretnego, aż w końcu, trochę nieświadomie, nakreślił serce. Zaraz jednak przesunął kciuk tak, jakby chciał zatrzeć ten kształt, zostawić go tylko dla dla siebie, nienazwany, niewypowiedziany.
OdpowiedzUsuńJej słowa wciągnęły go z powrotem w głąb własnych myśli. Jego palce wciąż kreśliły te spokojne linie, nieprzerwany, miękki rytuał, ale spojrzenie oderwał od jej skóry i przeniósł je wyżej, na nią.
— Bo nie jest — odpowiedział bez wahania, a głos miał przyciszony, jakby wypowiadał coś, czego nie mówił nikomu wcześniej. — Na pewno nie teraz. — Zamilkł na chwilę, jakby musiał wyłapać słowa spośród ciężkich myśli, które nagle zgromadziły się w jego głowie. Wciągnął powietrze wolno, a potem westchnął krótko.
— Może czasem… — Przyznał półgłosem. Kącik jego ust poruszył się, jakby sam ze sobą walczył, żeby tego nie zbagatelizować żartem. Przez moment patrzył jej w oczy, z tą mieszanką szczerości i bezbronności, której rzadko mogła się w nim doszukać. Nie uciekł wzrokiem, choć wyraźnie chciał, trzymał jej spojrzenie, jakby liczył, że zrozumie więcej z tego, niż z jego niedokończonych zdań.
— Wiesz, Sloane… — odezwał się w końcu, jego głos był niski, miękki, ale podszyty ciężarem, którego nie zdołał ukryć. Spojrzał na nią uważnie, wprost w oczy, tak jak robił to zawsze, kiedy nie chciał pozwolić, żeby uciekła od prawdy. — Bardzo dobrze wiesz, dlaczego… — Przez krótką chwilę patrzył na nią tak intensywnie, że mogła odnieść wrażenie, iż szuka w niej odpowiedzi na własne pytania, a może po prostu chciał zapamiętać ten obraz, jej, blisko, tylko dla niego.
— Z tego samego powodu przez który nie potrafię przejść obojętnie, kiedy widzę, że jest ci źle. I z tego samego powodu przez który nie umiem spojrzeć w taki sam sposób na żadną inną kobietę. — Zawiesił głos, a oddech na chwilę mu się załamał. Przymknął na chwilę oczy, jakby sam siebie łapał na słowach, które wychodziły zbyt łatwo, zbyt prawdziwie. Kiedy je znów otworzył, patrzył w nią z intensywnością, która wbijała w miejsce.
— I nie chodziło nigdy tylko o ciało, Sloane. — szepnął, jakby bał się, że głośniej wypowiedziane słowa coś popsują. — Chociaż, cholera, ciało masz nieziemsko seksowne — uśmiechnął się nieznacznie, jakby ta luźno wypowiedziana kwestia miała zdjąć ciężar z rozmowy. Jego dłoń zatrzymała się na moment na jej brzuchu, a potem przesunęła się ku splecionym palcom. Przysunął się jeszcze bliżej, na sekundę zatrzymał spojrzenie na jej oczach, intensywne, pełne wszystkiego, czego nigdy nie powiedział na głos, po czym odwrócił głowę i musnął jej czoło krótkim, czułym pocałunkiem. Zbyt miękkim, żeby był deklaracją, ale zbyt intymnym, żeby był przypadkowy. Przesunął ich splecione dłonie tak, by mogła poczuć bicie jego serca.
— Zrobiłaś sobie tutaj miejsce, a ja nie mogę na to nic poradzić. — Jego ton nie brzmiał jak wyznanie, które wymagało odpowiedzi, to była czysta, brutalna szczerość. Tak jakby w końcu, po miesiącach trzymania w sobie, wypuścił coś, co dławiło go zbyt długo. Nachylił się bliżej i złożył krótki, miękki pocałunek na jej czole, zatrzymując tam usta na ułamek sekundy dłużej niż powinien. Gdy wrócił spojrzeniem do jej oczu, lekko oparł swoje czoło o jej. Oddech miał wciąż ciężki, ale równy. Wolno przesunął palcami po jej włosach, odgarniając kosmyk za ucho.
Zaśmiał się pod nosem, widząc błysk w jej oczach, i przechylił głowę w bok.
OdpowiedzUsuń— Brzmię już jak jeden z tych twoich fanów, co ustawiają się zawsze w pierwszym rzędzie, hm? Z nadzieją, że chociaż na chwilę podejdziesz bliżej i znajdziesz się w zasięgu ich rąk… — mruknął półżartem, a kciukiem przesunął powoli po wewnętrznej stronie jej dłoni, którą wciąż trzymał splecioną ze swoją. Uśmiechnął się szerzej, ale spojrzenia nie odrywał od niej, jakby pod cienką warstwą żartu krył się cały ciężar tego, co przed chwilą powiedział. Patrzył jej w oczy, a uśmiech wciąż igrał mu na ustach, tylko po to, żeby zakryć to, co naprawdę czuł. W tym żarcie było więcej prawdy, niż chciałby się przyznać. To go w pewien sposób upokarzało. Tak samo, jak świadomość, że mimo całej jego siły i chłodnej kontroli, w jej przypadku wystarczyło jedno spojrzenie, żeby poczuł się jak ktoś, kto od miesięcy stoi w pierwszym rzędzie i czeka tylko na chwilę uwagi.
James ❤️
Czuł, jak jej dłoń ślizga się po jego skórze, jak mocniej zaciska na nim palce, jakby chciała wtopić się w niego na zawsze, a on… on miał wrażenie, że właśnie to robiła od samego początku. Zajmowała coraz więcej przestrzeni w nim, aż nie zostawiła miejsca na nic innego. Nawet pomimo świadomości, że dzieliła się między nim a Carterem. Jak miałby udawać, że to dla niego bez znaczenia? James poczuł, jakby jej słowa wyrywały z niego powietrze. To krótkie, ciche „znaczysz więcej” trafiło tam, gdzie od dawna próbował nie patrzeć. W sam środek jego tęsknoty i tej dziwnej mieszaniny gniewu i pragnienia, którą od miesięcy dusił w sobie. Było w nim coś rozpaczliwie uspokajającego i równocześnie niebezpiecznego. Bo w tej jednej chwili uwierzył jej bardziej, niż powinien. Uwierzył, że naprawdę widziała w nim kogoś innego niż cały ten tłum.
OdpowiedzUsuńTo było dokładnie to, czego brakowało mu najbardziej, nie pożądanie, nie jej ciało, choć je znał lepiej niż ktokolwiek. Brakowało mu tego poczucia, że był dla niej kimś wyjątkowym. Że kiedy mówiła „Ty”, to nie było to jedno z tysięcy imion w jej ustach. Czuł też ukłucie wstydu, bo czasem czuł się jak jeden z tych chłopaków stojących pod sceną. Jak ktoś, kto dostaje skrawek, kiedy chciałby całość. To upokarzało, ale nie umiał przestać.
James uniósł kącik ust, kiedy cisza między nimi zaczęła zbyt mocno ciążyć. Patrzył na nią jeszcze chwilę, a potem mruknął z lekkim rozbawieniem:
— Wiesz… ja też tam czasem patrzę — zażartował, tym swoim spokojnym, półprzygaszonym tonem, jakby chciał rozbroić jej poważne słowa odrobiną lekkości. Kącik jego ust drgnął, jakby sam z siebie się zdradzał. — Z tą różnicą, że ja mogę też zrobić to… — Przysunął się, nie zostawiając przestrzeni między nimi. Pocałował ją, powoli, smakując każde zetknięcie warg, jakby upewniał się, że to nie jest sen ani miraż. Nie był to pocałunek łapczywy, bardziej jak przypieczętowanie wszystkiego, co między nimi padło, szczerego, prostego, prawdziwego.
— No, przynajmniej czasami… — dodał wciąż pozostając przy lekkim tonie. Nie chciał, żeby jego słowa o ciężarze i tęsknocie zamieniły się w zbyt poważny monolog. Nie tutaj, nie w tej chwili, kiedy mieli tylko kilka dni dla siebie.
Nie powiedział jej, że ją kocha. Nie powiedział jej tego wprost, bo bał się, że nie odpowie mu tym samym. Tak samo bal się jednak tego, że Sloane odpowie mu tym samym, bo wtedy nie byłby w stanie stwierdzić, czy mówi szczerze, czy dlatego, że wymagała tego chwila. Widział zbyt wiele kłamstw, zbyt wiele pustych wyznań, które brzmiały pięknie tylko w półmroku. Bo James nie wierzył w to, że można kochać dwie osoby naraz. Nie w jego świecie, nie w jego głowie. Miłość miała być jedna, czysta, niepodzielna. A James wiedział, że Sloane kocha Cartera. Inaczej już dawno by go zostawiła. Nikt przy zdrowych zmysłach nie znosiłby tego, co ona znosiła, gdyby w grę nie wchodziło uczucie. Gdyby jej serce nie było z tamtym człowiekiem związane. To właśnie to świadomość bolała najbardziej. To, że była gotowa dźwigać jego ciężar, jego gniew, jego zdrady i to całe piekło, bo kochała. James nie potrafił jej tego odebrać. Ani podważyć. Widział to w jej oczach, w tym, jak broniła Cartera, jak usprawiedliwiała go nawet wtedy, gdy łamał ją na kawałki. I nie chodziło o słabość. Chodziło o miłość. Cholerną, uparcie trzymającą się miłość, która trzymała ją w miejscu, gdzie dawno powinna była się uwolnić. A on? Wiedział, jak nikt, że takiego uczucia nie dało się po prostu wymazać, choćby James pragnął tego najbardziej na świecie. Tak samo jak James nie mógł wymazać uczucia do Sloane. Dlatego teraz milczał, chowając niewypowiedziane w pocałunku i w ramionach, które szczelnie ją obejmowały.
Zrobiło się zbyt ciężko. James to poczuł w jej spojrzeniu, w ciężarze słów, które padły i tych, które jeszcze wisiały w powietrzu.
Nie chciał, by poszły dalej. Nie teraz. Gdyby padło jedno zdanie za dużo, coś co zabrzmiałoby zbyt głośno, mogłoby zburzyć tę chwiejną równowagę, jaką ledwo udało im się stworzyć. Dlatego zamiast doprowadzić ich rozmowę na krawędź, nachylił się, musnął jej skroń i pociągnął ją do góry. Nie protestowała, kiedy zaciągnął pod prysznic, a ciepła woda zmywała z nich resztki napięcia, pot i to wszystko, co mogło im jeszcze ciążyć. Tam, w półmroku rozświetlanym przez parę refleksów, znów był tylko dotyk.
OdpowiedzUsuńKiedy skończyli, nie dał jej szansy wracać do łóżka i myśli, które mogłyby ją znów przygnieść.
— Muszę cię w końcu nakarmić — rzucił półżartem, jakby nic się nie wydarzyło, jakby jedzenie mogło być teraz antidotum na ich pogmatwane uczucia. Wciągną na siebie tylko spodenki i poprowadził ją do kuchni. Ruchami niemal rutynowymi zaczął otwierać szafki, wykładając cokolwiek, co udało mu się kupić.
James ❤️
James stał przy blacie, rozpakowując kolejne produkty, a kątem oka obserwował, jak Sloane siada na blacie w jego koszulce, z puszką coli w dłoni. Było w tym coś tak cholernie intymnego i prostego zarazem, że aż poczuł dziwny ucisk w piersi. Nie wyglądała jak gwiazda sceny ani kobieta uwięziona w zbyt dużym świecie, wyglądała jak ktoś, kto naprawdę mógłby być częścią jego codzienności. Właśnie to sprawiało, że tak trudno było mu trzymać dystans. Podziękował za puszkę krótkim skinieniem głowy i odebrał od niej napój, ale zamiast od razu upić łyk, pozwolił, żeby ich palce zderzyły się na chwilę przy przekazaniu. Uniósł brwi w odpowiedzi na jej pytanie.
OdpowiedzUsuń— Czasami. — Przyznał spokojnie, odrywając zawleczkę od puszki i upijając łyk. — Jak mam dość wszystkiego i wszystkich. Tu jest cicho, nikt nie zagląda mi przez ramię, nie wypytuje, nie naciska. — Oparł się biodrem o blat, przez chwilę tylko patrząc na nią w tej za dużej koszulce, która wyglądała na niej lepiej niż na nim. — To taki mój wentyl bezpieczeństwa.
Przez moment milczał, a potem uniósł kącik ust w półuśmiechu. Przekazał jej z powrotem puszkę. Dom nad jeziorem był czymś więcej niż kryjówką. Był jedynym miejscem, gdzie James pozwalał sobie zrzucić wszystkie warstwy i odetchnąć.
— Ten dom… — zaczął powoli, opierając dłonie o blat. — Ojciec mnie tu przywoził, jak byłem dzieciakiem. Wtedy… to było chyba jedyne miejsce, gdzie mogłem zobaczyć go w innym wydaniu. Nie był tym twardym gliniarzem, który wiecznie jest w robocie i wszystko robi „jak należy”. Tutaj był… zwykłym facetem, który potrafił się zaśmiać, zrobić przypalone kiełbaski na ognisku i dać mi poprowadzić łódkę.
Przerwał, jakby sam siebie zaskoczył tym, że mówi aż tyle. Spojrzał na nią z tym swoim charakterystycznym półuśmiechem, jakby chciał zbagatelizować własną szczerość.
— Potem dom przez jakiś czas stał pusty. Ale… nigdy nie sprzedałem. Może dlatego, że to jedyne miejsce, które naprawdę kojarzy mi się z jakimś spokojem. Wiesz… takim, którego nie da się znaleźć w mieście.— Wzruszył ramionami, jakby chciał tym gestem zdusić własne wyznanie.
— Chyba najbardziej przydał mi się po tym jak mnie zawiesili — spojrzał na nią bez tego żartobliwego dystansu, którym zwykle się zasłaniał. James w końcu oderwał się od tej ciężkiej szczerości, która zawisła między nimi jak mgła. Nie chciał, żeby w tej kuchni zabrakło powietrza. Przesunął dłonią po jej kolanie, spokojnym, miękkim gestem, w którym jednak było coś stanowczego. Kciukiem zatoczył krótki, leniwy krąg, a potem zrobił krok bliżej. Ustawił się tak, że znalazł się między jej nogami rozchylonymi na blacie, naturalnie zajmując miejsce, które jakby od początku było dla niego.
Pochylił się lekko, ręce ułożył na obu jej udach i uśmiechnął się półgębkiem. — Wiesz, że wyglądasz zdecydowanie za dobrze, siedząc tak tutaj, tylko w mojej koszulce? — mruknął niskim tonem, jakby sam się dziwił, że jeszcze potrafi sklecić zdanie. Nachylił się bardziej, muskając ustami kącik jej warg, zanim zdążyła coś odpowiedzieć.
— Powiedz mi, Sloane… — jego głos obniżył się jeszcze bardziej, miękki, drapieżny zarazem. — Próbujesz znowu testować moją silną wolę? Bo jeśli tak… — odchylił głowę na tyle, by spojrzeć jej w oczy z bliska, a w spojrzeniu kryło się już tylko to jedno: pragnienie. — To ostrzegam, nie mam w tej chwili absolutnie żadnej.
Pochylił się, obejmując ją ramionami w talii i przyciągnął bliżej siebie. Jej nogi otoczyły go naturalnie, jakby samo ciało wiedziało, co zrobić. Przesunął dłońmi po jej plecach, a potem przyciągnął ją jeszcze mocniej, tak że przez moment mieli wrażenie, że świat poza tą kuchnią przestał istnieć. Jego usta w końcu odnalazły jej, pocałunek był miękki, ale niósł w sobie tę całą rozbrajającą szczerość, która jeszcze przed chwilą wisiała między nimi. Jakby mówił: wygrałaś, zawsze wygrywasz.
James ❤️
James parsknął cicho śmiechem, choć spojrzenie miał cięższe niż ton jego głosu. — Nie, Sloane. Nie wolałbym. — odparł prosto, bez cienia zawahania. Przesunął dłonie z jej ud wyżej, wsuwając je nieznacznie pod koszulkę, jakby chciał się z nią nieco podrażnić, choć prawda była taka, że to on sam balansował na granicy. Nachylił się, zatrzymując na moment tuż przed jej ustami, by spojrzeć jej w oczy z tej bliskości. — Koszulka to żadna różnica — mruknął. — Rozpraszasz mnie tak czy inaczej. Półnaga, ubrana, czy cała owinięta w warstwy… Z tobą i tak nie mam szans, jeśli chodzi o samokontrolę. — Nie udawał, że trzyma dystans. W tej chwili to nie miało najmniejszego sensu. Była jego. Oplotła go nogami i przyjęła jakby to było oczywiste. Przyjął to bez walki, wpasowując dłonie w linie jej ciała, muskając skórę pod materiałem. Pocałował ją mocniej, dłużej niż poprzednio, a gdy się oderwał, oparł czoło o jej czoło.
OdpowiedzUsuń— Okręciłaś mnie sobie wokoł palca Fletcher — powiedział niskim głosem, który zabrzmiał jak obietnica i ostrzeżenie jednocześnie.
— Na tym etapie mogłabyś zrobić ze mną absolutnie wszystko. — W jego oczach mogla jednak dostrzec iskry rozbawienia. Może i ich sytuacja była trudna, nieoczywista, może skończy się zranionym sercem, ale tym będzie się martwił później. Objął ją ciaśniej, jakby faktycznie miał zamiar unieść ją z blatu i ponieść tam, gdzie sam zechce, ale zamiast tego tylko mocniej przycisnął do siebie, prowokacyjnie zerkając w jej oczy. Zsunął dłonie niżej, na jej uda, i przez chwilę po prostu gładził kciukami linię skóry, podciągając przy tym delikatnie materiał koszulki. Nachylił się, pocałował ją wolno, zmysłowo, tak jakby chciał jej przypomnieć, że nawet w takim zwyczajnym miejscu, jak kuchnia, potrafił ją doprowadzić do granicy.
Zajął się prostymi rzeczami. Kroił, podgrzewał, przyprawiał, ale przy tym co chwilę rzucał w jej stronę jakieś drobne zaczepki. Delikatne lmuśnięcie palców po jej kolanie, gdy podawał talerz, czy krótki komentarz. Atmosfera zrobiła się lekka, prawie domowa. Jedzenie nie było niczym wyszukanym, ale smakowało lepiej niż wszystkie kolacje w luksusowych restauracjach, bo było ich, wspólne. Siedzieli blisko, wymieniając spojrzenia częściej niż słowa, a każdy jej cichy śmiech sprawiał, że James zatrzymywał się na moment, jakby chciał zapamiętać ten dźwięk.
Kiedy skończyli, przenieśli się do salonu. Kominek rozświetlał wnętrze pomarańczowym blaskiem, w którym Sloane wyglądała jeszcze bardziej miękko, bardziej prawdziwie. Rozciągnęła się na sofie, przeciągając leniwie, po czym bez słowa ułożyła się wygodniej. James usiadł na drugim końcu, a jej nogi niemal automatycznie trafiły na jego kolana. Oparł na nich dłonie i przesunął powoli po jej łydkach. W tej zwyczajności było coś intymnego, bardziej niż w pocałunkach sprzed chwili.
James przez chwilę patrzył w ogień, jakby to właśnie tam szukał odpowiedzi. Jego dłoń, która spoczywała na jej łydce, przesunęła się powoli wyżej, zatrzymując się niedaleko kolana. Mówił spokojnie, bez dramatyzmu, ale też bez tego zwyczajowego dystansu, którym zwykle chronił siebie przed innymi.
— Może to co powiem będzie banalne, ale pewnego dnia ojciec nie wrócił ze służby — powiedział. — Miałem wtedy… może piętnaście lat. Nie pamiętam dokładnie dnia, ani godziny, tylko to, że w domu zrobiło się nagle strasznie cicho. Mama też… jakby zapadła się w sobie.
Mówił o tym spokojnie, bo minęło już tak dużo czasu, że ten temat nie wywoływał w nim emocji.
— Wtedy pomyślałem, że jeśli on miał odwagę wychodzić codziennie i ryzykować, to ja nie mogę być od niego słabszy. Nie chciałem, żeby to, co się stało, poszło na marne. Więc zrobiłem to samo. Wiesz, dzieciak próbuje wypełnić pustkę. Tylko że u mnie to nigdy nie minęło.
Przesunął dłonią delikatnie po jej kolanie, potem uśmiechnął się krótko.
Wieczór płynął im zupełnie inaczej, niż mogliby się spodziewać. Siedząc naprzeciwko siebie na sofie, z jej nogami swobodnie ułożonymi na jego kolanach, rozmawiali o rzeczach lekkich, takich, które nie miały żadnego ciężaru – o filmach, które oboje pamiętali z dzieciństwa, o wpadkach z tras koncertowych, o tym, jak Rue najwyraźniej uważa się za psa myśliwskiego, choć w życiu nie dogoniłaby nawet wiewiórki. Raz za razem wybuchali głośnym śmiechem, aż kominek odbijał echo ich głosów, niosąc ciepło po całym domku. Nie było telefonu, obowiązków ani miasta, które mogło ich dogonić.
OdpowiedzUsuńPo północy zakopali się w miękkiej pościeli, jeszcze rozgrzani od śmiechu i ciepła bijącego od kominka. Sloane wtuliła się w niego, a James bez wahania przeciągnął ją do siebie, ramieniem oplatając jej talię. Tak zasnęli, spokojni, jakby wreszcie udało im się znaleźć azyl od wszystkiego, co zostawili za sobą.
James
Kiedy się obudził, było już po ósmej. Przez chwilę leżał nieruchomo, wsłuchując się w spokojny, równy oddech Sloane. Jej włosy rozsypane były na poduszce, a ona wtulona w jego ramię jakby próbowała zatrzymać go przy sobie. Ostrożnie wyswobodził się z jej uścisku. Stąpał niemal bezszelestnie po drewnianej podłodze, z szafy wyciągną ubrania do biegania. Spodnie, koszulka techniczna, cienka bluza. Naciągnął na nogi buty, sprawdził sznurówki, zegarek na nadgarstku i przez moment zatrzymał się przy łóżku. Sloane poruszyła się lekko, ale nie otworzyła oczu. Była pogrążona w śnie, rozluźniona, spokojna. James nachylił się nad nią, muskając jej włosy, potem delikatnie jej usta. Krótki, miękki pocałunek, jak obietnica, że zaraz wróci.
OdpowiedzUsuń— Śpij dalej — szepnął tuż przy jej uchu.
A potem wyszedł. Drzwi domku skrzypnęły cicho, gdy je za sobą zamykał. Chłodne powietrze poranka uderzyło go w twarz, świeże i wilgotne od rosy. Zszedł ze schodków, rozciągnął ramiona i zaczął biec ścieżką między drzewami. Las otoczył go ciszą, przerywaną tylko ptasim świergotem i rytmicznym uderzaniem jego kroków o ziemię.
Kiedy wrócił do domu, od razu poczuł, że coś jest nie tak. W powietrzu czuł dym. Przyspieszył, a kiedy wszedł do kuchni, przywitała go gęsta, szara zasłona i jej głos, krótki, wściekły, bezsilny. Stała przy kuchence, w samej bieliźnie, z rozwianymi włosami, i z miną, która mówiła, że najchętniej zapadłaby się pod ziemię.
— Na litość boską, Fletcher… — westchnął, ale zamiast wściekłości była w jego głosie nuta rozbawienia zmieszana z troską. — Zostawiam cię na pięć minut i już próbujesz spalić dom? — mruknął, kręcąc głową. Nie było w nim jednak złości. Od razu ruszył do okna, otworzył je szeroko. Dym powoli zaczął uciekać na zewnątrz. Dopiero kiedy podszedł bliżej, zauważył oparzenie na jej nadgarstku.
— Pokaż — powiedział łagodnym tonem głosu, sięgając jej ręki.
— Trzeba to opłukać zimną wodą. — Nie czekał, aż zaprotestuje. Pociągnął ją delikatnie w stronę zlewu, odkręcił kran i podstawił jej nadgarstek pod strumień. — Wytrzymaj chwilę. — Przez moment milczał, tylko obserwował, jak zimna woda spływa po jej skórze. Jego kciuk spoczywał tuż nad miejscem oparzenia, nie naciskał, ale trzymał ją w stabilnym uścisku.
— Następnym razem, kiedy będziesz miała pomysł, żeby mnie zaskoczyć śniadaniem, po prostu… powiedz, żebym je zrobił. — Spojrzał jej w oczy, a w jego wzroku czaiło się rozbawienie, którego nijak nie potrafił ukryć.
— Choć muszę przyznać, że wyglądasz piekielnie dobrze w mojej kuchni. Nawet jeśli w promieniu pięciu metrów wszystko płonie. — dodał.
Kiedy uznał, że wystarczy, zakręcił wodę i zerknął na kuchenne szafki, jakby szukał tam czegoś więcej. — Siadaj. — Rzucił krótko, wskazując na krzesło obok blatu. Nie był to prośba, bardziej stanowczy rozkaz, ale w jego oczach wciąż tliła się troska. Sloane usiadła niechętnie, przewracając oczami.
— Powinienem mieć apteczkę w szafce… — mruknął, kierując się w stronę kredensu, wciąż zerkając na nią przez ramię. Otworzył apteczkę i wyjął chłodzący żel. Usiadł na przeciwko niej. Nachylił się bliżej, znów ujmując jej nadgarstek. Nałożył zimną substancję na ranę.
Robił to powoli, tak ostrożnie, jakby bał się, że samym dotykiem jeszcze bardziej ją skrzywdzi. Kiedy skończył, podniósł na nią spojrzenie. Siedziała blisko, z nogami zwieszonymi nad podłogą, wciąż w jego koszulce, z lekko zmarszczonym nosem. James nie odrywał od niej wzroku, gdy odłożył apteczkę na bok. Oparł się wygodniej o krzesło, ale wciąż trzymał jej nogi między swoimi kolanami, jakby pilnował, żeby mu nie uciekła.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… — zaczął spokojnie, kręcąc lekko głową, jakby wciąż nie dowierzał, co przed chwilą zobaczył. — Gdyby ktoś mi powiedział, że największe zagrożenie dla ciebie to jajka i patelnia, chyba parsknął bym śmiechem.
— A teraz koniec bohaterstwa. — Uśmiechnął się kątem ust, jakby chciał zdjąć z niej ciężar powagi. — Robię śniadanie. Ty siedzisz, jesz i wyglądasz tak dobrze, że to aż nie fair. — Nachylił się i krótko pocałował ją w usta — bardziej ciepło i kojąco, niż z pożądaniem. — Deal? — mruknął tuż przy jej wargach.
James
James naprawdę nie wyglądał na zdenerwowanego, wręcz przeciwnie. Oparł biodrem o blat, patrząc na spaloną patelnię i dym unoszący się w kuchni, a w kąciku jego ust pojawił się ten trudny do powstrzymania uśmiech.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, Sloane… widziałem już różne sceny po wejściu na interwencję, ale to? — wskazał na czarne grzanki i resztki jajecznicy, które zaczynały przypominać zwęgloną masę. — To chyba przebija wszystko.
Nie krył rozbawienia, a w jego głosie dało się słyszeć szczerą wesołość, której rzadko dawał upust. Kiedy syknęła cicho od bólu, znów chwycił jej dłoń, tym razem ostrożniej, ale wciąż z tym samym uśmiechem.
— Na szczęście spalił się tu tylko chleb. No, może też twoja duma. I ręka. — James obejrzał jej nadgarstek jeszcze raz, dmuchnął lekko na zaczerwienione miejsce i skinął głową z tą swoją spokojną pewnością, której nic nie było w stanie zachwiać.
— Nic poważnego, zaraz to ogarniemy… tylko najpierw wezmę szybki prysznic. — Spojrzał na nią z tym charakterystycznym błyskiem rozbawienia w oczach, który sugerował, że za chwilę dorzuci coś uszczypliwego. — A ty w tym czasie spróbuj, hm… nie wysadzić nas w powietrze. — Przechylił głowę, udając pełną powagę, choć kącik jego ust już zdradzał uśmiech. — Żadnych jajek. Żadnych patelni... I żadnych eksperymentów z gazem — wyliczył. — Spojrzał na nią tak, jakby miał coś jeszcze dodać, ale zamiast tego przesunął dłonią po jej policzku i nachylił się, żeby złożyć szybki pocałunek na jej ustach. — Daj mi dziesięć minut. Potem zajmiemy się śniadaniem.
Puścił jej krótkie mrugnięcie, które mówiło wyraźnie, że bawi go cały ten poranny chaos.
Kiedy wrócił, wciąż ociekający chłodem po szybkim prysznicu, zatrzymał się na moment w progu kuchni. Oparł ramię o framugę, obserwując ją w ciszy. Była pochylona nad blatem, dłonie zajęte czymś prostym, jakby naprawdę próbowała nie narobić więcej szkód. Podszedł bez słowa, objął ją ramionami od tyłu i przyciągnął do siebie tak, że jej plecy zetknęły się z jego klatką. Nachylił się nisko, ustami muskając linię jej szyi.
— Wiesz… doceniam tę próbę — mruknął z lekkim uśmiechem, a słowa wymieszały się z ciepłym oddechem na jej skórze. Jego dłoń spoczęła na jej brzuchu, drugą przesunął po przedramieniu, jakby chciał ją jeszcze uspokoić po tym porannym zamieszaniu.
— To naprawdę miłe, Sloane — powiedział cicho, muskając ustami jej szyję. Brzmiał tak, jakby sam siebie zaskakiwał tym, jak bardzo go to poruszyło. Jego głos był spokojny, ale podszyty szczerością, której rzadko pozwalał sobie używać. Dłoń zsunął niżej na jej biodro, ściskając lekko, żeby ją do siebie przyciągnąć. Jego palce przesunęły się powoli po jej brzuchu, a on jeszcze raz pocałował ją w szyję, tym razem nieco mocniej, zatrzymując się dłużej.
Uśmiechnął się pod nosem i odsunął delikatnie włosy z jej ramienia, jakby chciał mieć pewność, że nie zostawi żadnego fragmentu skóry nieobdarzonego czułością. Zamknął na chwilę oczy, jakby chciał zatrzymać ten moment, jej zapach, ciepło, to jak miękko wtulała się w jego ramiona. Wystarczył ułamek sekundy, by zrobiło mu się gorąco. Niespodziewanie, jakby całe jego ciało przypomniało mu, jak to jest mieć ją tak blisko. Przełknął ślinę i zmusił się, żeby odsunąć usta od jej szyi, choć każdy nerw w nim krzyczał, żeby zostać tam dłużej. Musiał włożyć naprawdę dużo wysiłku, by przywołać się do porządku, złapać oddech, przypomnieć sobie, że jeśli teraz się zatraci, to nie będzie odwrotu.
— Jedna sekunda przy tobie i już muszę ze sobą walczyć, żeby nie zacząć cię od przyjemności…
Oparł czoło o jej ramię, jakby potrzebował tego gestu, żeby się uspokoić. A jednak dłoń na jej biodrze nie poruszyła się ani o centymetr.
OdpowiedzUsuń— W sumie… pieprzyć to… — wymruczał ochryple, obracając ją ku sobie. Jego dłonie zdecydowanie chwyciły jej biodra, przyciągając do siebie tak blisko, że między nimi nie zostało już miejsca na żadne wahania. Wbił spojrzenie w jej oczy na krótką, napiętą chwilę, a potem po prostu zanurzył się w jej ustach. Pocałunek był głęboki, zachłanny, pozbawiony resztek opanowania, które jeszcze przed momentem próbował utrzymać. Każdy jego gest mówił wyraźnie: skończył się czas półśrodków i gry w powściągliwość.
James
James odpowiedział jej bez wahania, wciągając się w pocałunek tak intensywny, że zdawało się, iż odcina ich od reszty świata. Odpowiedź miała smak jego ust i brzmienie niskiego, chrapliwego pomruku, który wibrował gdzieś głęboko w jego gardle.
OdpowiedzUsuń— To… i ciebie — wyszeptał w przerwie między jednym a drugim muśnięciem, jakby wcale nie musiał tego dopowiadać. — Ale ciebie bardziej… — dodał urywając na chwilę — I mocniej.
Przesunął dłonie wzdłuż jej boków, mocno obejmując, aż czuła, że z każdą sekundą wciąga ją coraz głębiej w swoją orbitę. Gdy zetknęła biodra z jego, mruknął cicho, zmuszony przyznać przed samym sobą, że już dawno nie miał nad tym żadnej kontroli. Pochylił się jeszcze bardziej, zamykając ją w uścisku między swoim ciałem a kuchennym blatem. Jego oddech przyspieszył, rozgrzane dłonie powędrowały niżej, zaciskając się na jej udach, jakby chciał je unieść i posadzić ją na blacie.
James prawie się roześmiał w ten krótki, urwany sposób, z niedowierzaniem, że to wszystko dzieje się tak szybko, a jednocześnie z pełną świadomością, że od chwili, w której poczuł jej dłonie na sobie, nie miał już najmniejszych szans, by się zatrzymać. To, jak błyskawicznie pozbyła się koszulek, swojej i jego, podziałało na niego podwójnie: jak prowokacja i jak obietnica. Kiedy w jednej chwili zrozumiał, że pod jego koszulką Sloane nie ma absolutnie nic, rozsypał się w środku. To, jak łatwo odsłoniła przed nim swoje nagie ciało, sprawiło, że gorąco uderzyło mu do głowy tak gwałtownie, że sam siebie zaskoczył.
— Kurwa, Sloane… — mruknął głucho, głosem napiętym od pożądania, chwytając ją za biodra tak mocno, jakby bez tego miała mu się rozpłynąć w powietrzu. To nie była już tylko namiętność. To był szał. Zderzenie wszystkich pragnień, tęsknot i tej piekielnej świadomości, że zrobiła to specjalnie. Że przyszła do niego tak naga, tak gotowa, jakby od samego początku wiedziała, czym to się skończy. Bez wysiłku uniósł ją i posadził na blacie. Metaliczny brzęk i suchy trzask świadczyły o tym, że zgarnięte przez niego ruchem ręki przedmioty wylądowały na podłodze. Ani przez moment nie spuścił z niej wzroku, jakby nie miała prawa zniknąć mu z oczu choćby na ułamek sekundy. Jej nogi oplotły go niemal instynktownie, a James sam wciągnął się w ten uścisk, dociskając biodra do niej tak, że między nimi nie zostało już miejsca na nic poza rozpalonym oddechem i pożądaniem. Wolną dłonią powędrował wzdłuż jej uda, aż do kolana, przyciskając je mocniej do swojego boku, jakby chciał zatrzymać ją w tej pozycji na siłę, a prawda była taka, że to on sam nie chciał się wyrwać.
— Pieprzyć śniadanie… — wymruczał nisko przy jej ustach, muskając je tylko, jakby celowo przedłużał napięcie. Potem wciągnął ją w pocałunek, mocny, zachłanny, przerywany jego ciężkim oddechem. Każdy ruch mówił jedno: że kuchnia, śniadanie, cała reszta nie miały już najmniejszego znaczenia. Chłód blatu kontrastował z gorącem ich ciał, kiedy James pociągnął ją bliżej, między jej nogi, nie pozwalając jej uciec ani o centymetr. W ustach miał jej smak, na dłoniach jej skórę, a w głowie już nic, tylko ona i ten moment.
Usta miał zachłanne, język plątał się z jej, a dłonie nie potrafiły zdecydować, gdzie chcą być, raz mocno wbijały się w jej uda, zaraz potem sięgały w górę, pod plecy, aby odgiąć ją jeszcze mocniej i poczuć każdy fragment jej ciała. Czuł gorąco w każdym mięśniu, drżenie w każdej myśli, która podsuwała mu jedno, nie zatrzymywać się. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie potrafiła tak błyskawicznie rozpalić go do granic, a tym bardziej sprowokować, by stracił całą resztę samokontroli.
— Pieprzyć wszystko… — Nie czekał, nie dawał czasu, sam odpiął pasek, odsunął spodnie na tyle, ile było trzeba, a potem przycisnął ją do siebie, wchodząc w nią powoli, głęboko, aż jęknęła głośno i bezwstydnie. Zamarł tylko na chwilę, patrząc jej w oczy, a potem popchnął mocniej, do końca. Jego dłonie wróciły na jej biodra, przytrzymując ją w miejscu, kiedy sam ruszył, mocno, szybko, bez litości. Sloane raz po raz odchylała głowę do tyłu, oddając się tym dźwiękom, które James uwielbiał w niej najbardziej.
— Oszaleję przez ciebie… — wymruczał między jednym pchnięciem a drugim, zagłębiając twarz w jej szyi i zostawiając na skórze wilgotne ślady swoich ust. To już nie był tylko seks. To była furia, głód, cała ich tęsknota i ból, które eksplodowały na tym blacie. James czuł, że traci nad sobą kontrolę, że każdy jej jęk wciąga go głębiej, popycha szybciej, mocniej.
OdpowiedzUsuńByło w tym wszystkim coś dzikiego, zupełnie odmiennego od tego, co działo się poprzedniej nocy. Wtedy James dawał jej czułość, której oboje tak rozpaczliwie potrzebowali, dotykając jej powoli i uważnie, jakby każde muśnięcie miało być obietnicą czegoś więcej. Teraz jednak nie było w nim miejsca na cierpliwość. James całował ją tak, jakby chciał ją posiąść do końca, wgryźć się w jej skórę, wryć w pamięć jej smak i nie pozwolić, by choć przez moment mogła zwątpić, do kogo należy. To nie była nocna, miękka intymność przy zachodzie słońca. To był ogień, surowy, niecierpliwy, zbyt intensywny, by próbować go zatrzymać. Palce zaciskały się na jej udach i biodrach, zostawiając ślady, jakby w tym samym czasie chciał ją ukarać i przeprosić.
Każdy ich ruch był brutalnie szczery, jakby wyrywali sobie nawzajem serca i zostawiali je na blacie. To było pragnienie, które nie znało granic, pożądanie, które nie potrzebowało słów, tylko drżenia ciał, westchnień i dźwięków, które wypełniały kuchnię. Byli tą samą parą, co poprzedniej nocy, ale teraz jakby zupełnie inni.
James
Kiedy jej ciało wygięło się gwałtownie, a paznokcie rozcięły mu plecy, James też nie wytrzymał. Ostatnie pchnięcia były brutalnie mocne, gwałtowne, aż sam zamarł, chowając twarz w jej szyi i tracąc oddech, kiedy dochodził razem z nią.
OdpowiedzUsuńByła różnica, której James nie mógł nie zauważyć. Wczoraj oddał jej siebie. Pozwolił jej prowadzić, zasmakować tego, że potrafił się rozpuścić w jej dłoniach i pocałunkach, jakby nie istniało nic poza nią. Teraz jednak było inaczej. Teraz brał. Zawłaszczał ją całą, bez chwili zawahania. I choć wiedział, że ona tego chciała, że jej ciało odpowiadało na każdy jego gwałtowniejszy ruch, że przyciągała go bliżej z desperacją, to on nadawał tempo, ciężkie, głębokie, wbijające ją coraz mocniej w blat.
Oddanie ustąpiło miejsca zawłaszczeniu.
Nie był w stanie się kontrolować. Widok jej nagiego ciała na tle kuchennego chaosu, jej dźwięki, które niosły się w półmroku, sposób, w jaki oplatała go nogami i wbijała w niego paznokcie, to wszystko doprowadzało go na granicę szybciej, niż kiedykolwiek by się spodziewał.
Czuł, jak coraz mocniej zaciska się wokół niego, jak jej biodra unoszą się, szukając go głębiej i mocniej. To wystarczyło, by fala uderzyła w niego gwałtownie. Kilka ostatnich pchnięć – cięższych, głębszych, niemal brutalnych w swojej intensywności, a potem już nie miał nad sobą żadnej władzy.
James nie umiał już dłużej rozdzielać pożądania od tego, co naprawdę w nim siedziało. To, co robili, dawno przestało być tylko seksem, stało się gorączkowym wołaniem o bliskość, o jej obecność, o cokolwiek, co pozwalało mu zapomnieć, że kiedykolwiek musiał być od niej oddzielony.
Jej błagania, jej jęki, to jak oplatała go udami i trzymała przy sobie, to wszystko rozrywało w nim resztki opanowania. Widział jej łzy w kącikach oczu, czuł drżenie ciała pod sobą, i nie potrafił powstrzymać dzikiego tempa, które narzucił. To było prymitywne, brutalne, całkowicie szczere, tak, jakby chciał wyryć w niej swoje imię na nowo, zostawić ślad w każdej komórce jej ciała.
Kiedy wbiła paznokcie w jego kark i przyciągnęła go do siebie, pocałunek eksplodował desperacją. Ich oddechy mieszały się w jednym, łapczywym szarpaniu powietrza. Smakowała słonością łez, które wymusiła na niej ekstaza, i tym wszystkim, czym od dawna była dla niego zakazanym owocem.
— Kocham cię Sloane… — Głos był chropowaty, przeciągnięty przez oddech, jakby każde słowo paliło go od środka. Powiedział to tak, jakby już dłużej nie mógł go w sobie trzymać, jakby wyrwało się mimo oporu. Nie prosił o odpowiedź. Nie dawał jej przestrzeni, żeby się zastanowiła. To nie były słowa rzucone, by ją obciążyć. To był fakt, który wymknął się na głos, bo nie potrafił go już dłużej dusić. Kilka ostatnich pchnięć było mocniejszych, gwałtowniejszych, jakby nie był w stanie już inaczej. Tracił oddech, a jego ciało naprężyło się do granic, kiedy uderzyła w niego fala, której nie mógł zatrzymać. Oddech urwał mu się całkowicie, przecięty niskim, gardłowym jękiem. Ciało napięło się do granic, a potem rozpadło pod naporem ekstazy, która przeszła przez niego falami. Był w niej cały, drżał w niej, aż nie miał już siły na cokolwiek więcej, poza mocnym przyciśnięciem jej do siebie. Jęknął w jej usta, głęboko, nisko, jakby coś w nim pękło. Jeszcze mocniej przycisnął ją do siebie, jakby próbował zatrzymać ich w tej jednej chwili, kiedy wszystko inne przestało istnieć.
Drżał, trzymając ją przy sobie kurczowo, chowając twarz w jej ramieniu. Było w tym coś surowego, nieopanowanego, a jednak w samym sposobie, w jaki obejmował jej ciało, kryła się czułość, której nie potrafił ukryć.
Zsunął czoło do jej szyi, wciąż ciężko oddychając, a dłoń przesunął po jej plecach, uspokajając drżenie, które i w nim jeszcze nie gasło. Dłonie trzymały ją kurczowo przy sobie, jakby próbował sprawić, że ich ciała na zawsze zostaną zespolone. Dopiero po dłuższej chwili odzyskał oddech, czując, że wciąż pulsuje w rytmie, który wyznaczyła ta chwila, gwałtowna, nieopanowana, ich.
To było inne. Wczoraj oddał jej wszystko. Teraz zabrał dla siebie, ale i tak w całości ją.
Jeszcze długo potem trzymał ją na blacie, dłońmi przesuwając po jej spoconej skórze, jakby nie potrafił wypuścić.
OdpowiedzUsuńJames miał wrażenie, że ziemia uciekła mu spod nóg. W głowie mu szumiało, a oddech nie zwalniał, jakby ciało reagowało gwałtowniej niż po całym tym szaleńczym tempie, które przed chwilą narzucił. Nie odsuwając się ani na milimetr, wtulił twarz w zagłębienie jej szyi, jeszcze mocniej zaciskając ramiona wokół jej pleców, jakby odciągał moment, w którym będzie musiał unieść wzrok i zmierzyć się z tym, co mu się wymknęło. Nie chodziło o wstyd. Bardziej o to, że przez sekundę naprawdę poczuł się bezbronny. Jakby jedno zdanie rozbroiło wszystkie mury, które budował przez lata. Nie wiedział, czy będzie potrafił patrzeć jej w oczy, kiedy padło coś takiego, tak nagiego, tak bez osłony. Trwał więc przy niej, przedłużając każdą sekundę. Jakby jej skóra mogła osłonić go przed światem i przed własnym lękiem. Jakby mógł zatrzymać czas i odwlec chwilę, w której zobaczy w jej spojrzeniu odpowiedź, obojętnie jaka by nie była.
James
James trwał w milczeniu, czując jej ramiona znów oplatające jego ciało, jej skórę rozgrzaną od ich szaleństwa, drżenie wciąż nie do końca wygasłe. Zaschło mu w gardle, a serce wciąż biło jak oszalałe, nie z powodu wysiłku, a od tego, co już padło. Wiedział, że wypuścił z siebie coś, czego nie planował. Co miało zostać w nim, głęboko schowane, zamurowane pod kontrolą, którą od zawsze stawiał ponad wszystko. A jednak, kiedy to wyszło, kiedy usłyszał własny głos i jej imię wplecione w te dwa słowa, poczuł się… cholernie prawdziwy. I kompletnie odsłonięty. Nie miał odwagi od razu na nią spojrzeć. Czuł, że jeśli to zrobi, jeśli zobaczy choć cień zawahania czy strachu w jej oczach, nie będzie potrafił tego unieść. A potem jej dłonie znalazły jego twarz, a on pozwolił, by prowadziła, choć każda cząstka w nim wołała, żeby odwrócić wzrok, wrócić do bezpiecznego muru. Jej słowa były jak uderzenie. James poczuł, jakby ktoś brutalnie ściągnął go na ziemię. Jeszcze przed chwilą unosił się w tej zawrotnej mieszaninie ciała i emocji, a teraz jej słowa rozcięły go ostrzej niż jakikolwiek cios, który kiedykolwiek przyjął.
OdpowiedzUsuńWrak.
Przez niego.
To zdanie utkwiło w nim jak gwóźdź. Nawet jeśli ona mówiła to z mieszaniną czułości i wyrzutu, dla niego brzmiało jak prawda, której próbował się wypierać od dawna. Że swoją obecnością, swoją natarczywością, swoją niezdolnością, żeby odpuścić, rozbija ją jeszcze bardziej.
Odchylił głowę od jej skroni, nie odsunął się całkiem, ale spojrzał na nią inaczej. Ciężko, jakby próbował znaleźć w jej oczach coś, co zaprzeczy tym słowom, ale niczego takiego tam nie znalazł.
— Nie powinienem… — zaczął, ale głos uwiązł mu w gardle. Odetchnął i dokończył ciszej, prawie szeptem: — Przepraszam, Sloane.
Nigdy nie chciał jej skrzywdzić, nie zamierzał być powodem, dla którego kogoś, kogo kochał, rozrywa od środka. Kiedy pocałowała go lekko, ledwie muskając usta, miał ochotę przyciągnąć ją do siebie z powrotem i utopić w tym, co dopiero co między nimi się wydarzyło, udusić ciszę kolejnym pocałunkiem. Ale wiedział, że to by niczego nie zmieniło. James poczuł, jak coś w nim się łamie, kiedy zobaczył, że po jej policzkach spływają łzy. Wszystkie wbijały się w niego jak ostrze.
Szybkim ruchem zapiął spodnie. Schylił się po koszulkę, która leżała na ziemi, otrzepał ją niedbale i bez słowa podał jej. W końcu spojrzał jej prosto w oczy, bez ucieczki.
— Nigdy nie chciałem nie chciałem, żebyś przez mnie czuła się… w taki sposób, żebyś przeze mnie płakała…
Podniósł rękę i delikatnie, niemal z nabożną ostrożnością, kciukiem starł pierwszą kroplę. Potem drugą. Jakby każda była jego winą i chciał je zetrzeć, zanim zdążą zostawić ślad.
Zacisnął lekko usta, a jego spojrzenie było pełne bezradności. Czuł, że zawiódł, nawet tutaj, w tej jedynej przestrzeni, gdzie oboje uciekali przed światem. Na chwilę umilkł, jakby się bał, że każde kolejne zdanie jeszcze bardziej ich porani.
— Przepraszam — powtórzył, tym razem ciszej, bardziej miękko. Objął jej twarz obiema dłońmi, zmuszając się, żeby spojrzeć jej w oczy, choć miał wrażenie, że to najtrudniejsze, co musiał zrobić od dawna. Pochylił się i zostawił krótki pocałunek w kąciku jej ust, potem na mokrym policzku, jakby w ten sposób chciał wymazać ślady, których sam był powodem.
— Jeśli naprawdę rozbijam cię na kawałki…
Wycofam się. Jeśli tego potrzebujesz… — Jego głos brzmiał cicho, ale zdecydowanie. — Przestanę, dam ci spokój. Jeśli uznasz, że chcesz wracać, powiedz mi tylko. Odwiozę cię.—
James przeciągnął dłonią po karku, jakby próbował zetrzeć napięcie, które narosło między nimi.
— Wiesz, że mi na tobie zależy. — Powiedział to spokojnie, ale z tym ciężarem, który niósł w środku od dawna. — Chcę, żebyś była szczęśliwa.
Spojrzał na nią wreszcie, już bez tej nachalnej intensywności w oczach, która jeszcze chwilę temu paliła wszystko, czego dotknęła.
— Nawet jeśli to szczęście nie będzie ze mną. — Odetchnął głęboko. — Ja sobie z tym poradzę… ale nie poradzę sobie z myślą, że cię niszczę.
Powiedział to wprost, bez żadnych gierek, bez odwracania wzroku.
Przełknął ślinę, a kącik ust drgnął mu w próbie, która ani trochę nie przypominała uśmiechu.
OdpowiedzUsuń— Nieważne, co wybierzesz — mruknął cicho, z tą swoją stanowczą szczerością. — Nie jestem tu po to, żeby ci coś odbierać albo cię do czegoś zmuszać. — Powiedział to spokojnie, ale każde słowo ciążyło mu w gardle. Patrzył na nią jeszcze chwilę, a potem spuścił wzrok, jakby bojąc się, że zobaczy w jej oczach coś, co potwierdzi ten najgorszy scenariusz. — Nie musisz mi nic obiecywać. Nie musisz wybierać, nie oczekuję, że powiesz mi coś, czego nie jesteś pewna…
Nie patrzył na nią twardo, nie próbował jej przycisnąć. W jego spojrzeniu była łagodność, jakiej zwykle w nim brakowało. Odchrząknął cicho, jakby gardło miał ściśnięte. — Ale musisz wiedzieć jedno, Sloane. Nie jesteś dla mnie chwilą. Nigdy nie byłaś. — W jego głosie nie było żalu, raczej surowa szczerość. Powiedział to tak, jakby bał się, że gdy nie padną teraz, już nigdy nie znajdzie odwagi, by je wypowiedzieć.
James podniósł wzrok na Sloane, jakby przez chwilę zastanawiał się, czy w ogóle ma prawo to powiedzieć. W końcu jednak wypuścił powietrze z piersi i dodał cicho, z lekkim drżeniem głosu, które zdradzało więcej, niż chciał.
— Te chwile z tobą… to najlepsze, co mnie spotkało. — Zatrzymał się, przełykając ciężar w gardle. — Nawet jeśli nie będą wieczne, nawet jeśli skończą się jutro…
James, jakby chciał domknąć to, co właśnie padło, sięgnął po jej dłonie. Ujął je obie w swoje, mocno, pewnie, ale jednocześnie z tą czułością, która biła z każdego jego gestu wobec niej. Kciukami przesunął po jej skórze, jakby chciał uspokoić i ją, i samego siebie. Nie dodawał nic więcej. Trzymając jej dłonie w swoich, zostawił ciszę, która mówiła za niego wszystko.
James 💔
James czuł, jak jej słowa rozdzierają go na kawałki. Każde „przepraszam”, każda nuta w jej głosie, która brzmiała jak rozpaczliwe przyznanie się do winy, uderzała w niego z podwójną siłą. „Kochała go”, a jednak wciąż gdzieś w tle stał Carter. A James nie wierzył, że serce może być podzielone na pół. Nie dla niego.
OdpowiedzUsuńW środku szarpały się dwie wersje siebie. Policjant, który nauczył się patrzeć na świat w czerni i bieli, winny albo niewinny, prawda albo kłamstwo. I ten drugi, który pozwolił Sloane rozpieprzyć mu całą logikę. Z nią nic nie było proste. Była światłem i chaosem, narkotykiem i ukojeniem. Jedyną, którą chciał mieć, choć wiedział, że to wszystko może go zniszczyć.
Patrzył na nią i miał ochotę krzyczeć. Że zasługuje na coś więcej niż „chwile”. Że nie może być tylko odskocznią, sekretem, kimś, do kogo wraca w ukryciu. Ale gdy czuł jej dłonie w swoich, wiedział, że nie potrafi powiedzieć „dość”. Za każdym razem, kiedy wmawiał sobie, że się od niej odsunie, że odjedzie, że wróci do swojego życia, wystarczył jeden jej dotyk i wszystkie postanowienia diabli brali.
Nie umiał jej nienawidzić za to rozdwojenie. Nienawidził tylko siebie, że godzi się na półśrodki. Że przyjmuje jej wyznanie z drżeniem serca, a zarazem z cieniem wątpliwości. Że mimo całego doświadczenia, dyscypliny i tego, jak przez lata trenował swoją odporność, ona jednym spojrzeniem potrafiła złamać wszystkie jego zasady.
Miał świadomość, że jeśli to potrwa dłużej, jeśli dalej będzie ją kochał na oślep, to może już nigdy się z tego nie podnieść. A mimo to, kiedy jej głos łamał się i mówiła „nie umiem z ciebie zrezygnować”… czuł, że nigdy nawet nie spróbuje jej puścić.
James długo nie odpowiadał, jakby sam potrzebował sekund, żeby złapać oddech po tym wszystkim, co usłyszał. Palcami wciąż obejmował jej dłonie, a spojrzenie utknęło w ich splecionych palcach, jakby właśnie tam było najbezpieczniej, nie w jej oczach, które rozrywały go od środka.
Kiedy się odezwał, jego głos był chrapliwy, cięższy niż zwykle, niosący ten ból, którego już nie potrafił ukrywać:
— Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym w to uwierzyć, Sloane. Chciałbym ci wierzyć bezwarunkowo. Tak, jak wierzę w to, że oddychasz, że serce ci bije. Ale czasami… — urwał, przełykając ślinę, — czasami czuję, że sam siebie oszukuję.
Uniósł dłonie i starł jej łzy kciukami, delikatnie, ostrożnie, jakby bał się, że ją zrani. — A mimo to tu jestem. I będę, jeśli tylko chcesz. Bo… nie potrafię inaczej. Bo nigdy nie miałem niczego, co choćby dorównało temu, co czuję, gdy jesteś przy mnie.
Pochylił się i dotknął czołem jej skroni, obejmując ją ramionami jak coś najcenniejszego, czego nie wolno puścić.
— Więc jeśli chcesz tylko chwili… dam ci chwilę. Jeśli chcesz całego mnie… masz mnie, Sloane.
Trzymał ją tak, w ciszy, pozwalając, by ich oddechy się wyrównały, jakby tym gestem chciał powiedzieć więcej niż wszystkie słowa, które już i tak za bardzo ich obciążyły.
— Hej… — mruknął w końcu, nachylając się bliżej, by zmusić ją, żeby uniosła na niego wzrok. Przez krótką chwilę patrzył w jej oczy, a w jego własnych kryło się wszystko i miłość, i bezsilność, i to cholernie trudne pragnienie, które walczyło z rozsądkiem.
OdpowiedzUsuń— Nie jesteś wrakiem. — Jego głos był cichy, ale pewny, jakby każde słowo wbijał w nią z uporem. — Może trochę się pogubiłaś… ale dla mnie zawsze będziesz całością. Rozumiesz? — Jego palce przesunęły się niżej, zatrzymały na jej brodzie, zmuszając, by nie uciekła spojrzeniem. — Całością, której się trzymam, odkąd pierwszy raz mnie rozbroiłaś.
Westchnął ciężko, prawie niewidocznie kręcąc głową, jakby walczył sam ze sobą. — Wiem, że nie mogę cię zmusić, żebyś wybrała mnie. Wiem, że tamten świat wciąż na ciebie czeka. — Głos mu na moment ugrzązł, ale mówił dalej. — Ale ja, Sloane… ja nie umiem przestać. Nie umiem odpuścić, choćbym chciał.
Objął ją, przyciągnął do piersi, pozwalając jej wtulić się w jego ramiona. Nie mówił już nic więcej. Nie próbował jej przekonywać ani wciągać w kolejne wyznania. Po prostu trzymał. Mocno, pewnie, jakby chciał wziąć na siebie ciężar, który ją przygniatał. Jakby chciał dać jej choć kilka minut spokoju w świecie, który ich rozdzierał.
James 💔
James milczał. Wciąż ją obejmował, ale jego oddech był płytszy niż zwykle, a w klatce piersiowej zbierało mu się uczucie, które z każdym kolejnym słowem Sloane coraz trudniej było powstrzymać. Nie dlatego, że nie rozumiał. Rozumiał ją aż za dobrze. Rozumiał ten chaos, ten rozdarty środek między „chcę” a „muszę”. Rozumiał ją, bo sam czuł się tak, jakby stał na skraju czegoś, co mogło albo ocalić jego serce, albo je całkowicie zniszczyć.
OdpowiedzUsuńTrzymał ją tak, jakby sama jego obecność mogła coś jeszcze naprawić, a jednocześnie wiedział, że tego nie naprawi żaden dotyk. Żadne przytulenie. Żadne słowo, jeśli nie padnie to jedno, decyzja.
Przełknął ślinę. Powoli, cicho.
— Myślałem, że będę potrafił oddzielić… to wszystko — odezwał się w końcu, niskim, zachrypniętym głosem. — Oddzielić to, co do ciebie czuję… od rzeczywistości. Od niego. Od tego, co między wami jest. Ale… — urwał i westchnął cicho, unosząc dłoń, żeby odgarnąć kosmyk jej włosów za ucho — …nie potrafię.
Jego głos nie był już twardy. Nie był też chłodny. Był zmęczony. Przesiąknięty zbyt wieloma próbami zapomnienia o niej, które kończyły się fiaskiem.
James nie odsunął się od niej. Mimo tego wszystkiego, co wisiało w powietrzu, mimo bólu, rozdarcia i niepewności, wciąż ją trzymał. Czuł, jak drży. Czuł każdy głęboki oddech, którym próbowała się poskładać. A jednocześnie w jego własnym ciele buzowało to wszystko, co tak długo trzymał pod kontrolą. W końcu westchnął cicho, głęboko. Czoło oparł o jej skroń, a dłońmi delikatnie objął jej twarz, jakby bał się, że zaraz się rozsypie.
— Już raz podjąłem za ciebie decyzję — powiedział cicho, szczerze. — Myślałem, że tak będzie lepiej. Że tak trzeba. Że ci to coś ułatwi. — Odsunął lekko głowę, by móc spojrzeć jej w oczy. — Myślałem, że skoro kochasz Cartera, to nie mam prawa stawać pomiędzy…— Przełknął ślinę. — Po tym jak przyszłaś do mnie i powiedziałaś, że wróciliście do siebie… — Wspomnienie ich rozmowy z tamtej nocy wciąż wracało do niego jak wyrzut sumienia, którego nie potrafił uciszyć. — Chciałem ci powiedzieć, żebyś została, że nie możesz po prostu zniknąć, że nie możesz tak po prostu… wybrać jego.
Zamilkł. Ścisnął mocniej jej dłoń.
— Ale nie powiedziałem nic. Bo widziałem to w twoich oczach, Sloane. Wybrałaś. Wróciłaś do Nowego Jorku, do rzeczywistości, do swojego życia.
Wziął głęboki wdech.
— Próbowałem, naprawdę próbowałem przejść nad tym do porządku dziennego. — Uniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. — Ale za każdym razem, kiedy widziałem was razem… Nie mogłem. Dlatego zniknąłem.
Zadrżał lekko, a potem przyciągnął ją do siebie, jeszcze bliżej, obejmując tak, jakby bał się, że za chwilę wszystko zniknie. Odsunął się od niej tylko na tyle, żeby móc spojrzeć jej w twarz. Była zapłakana, wyczerpana emocjami, ale dalej piękna. I dalej jego.
— A potem pojawiłaś się w tym cholernym klubie. Pomyślałem sobie, że to jakiś kosmiczny żart, że cię zobaczyłem. Że znowu cię słyszałem, czułem. Że znowu cholernie cię chciałem.
Westchnął ciężko, jakby każde zdanie wyciągał z siebie siłą. Dotknął jej policzka opuszkami palców, znów ścierając łzy, które nawet nie wiedział, czy były jeszcze nowe, czy te same, co przed chwilą.
James zacisnął szczękę, a jego spojrzenie na moment uciekło gdzieś w bok, jakby potrzebował oddechu, zanim wypowie to, co od dawna w nim narastało. Przesunął dłoń po jej włosach, potem po policzku, jakby musiał się upewnić, że ona naprawdę tu jest, że nie mówi tego do pustego miejsca po niej.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? — zapytał cicho, ale jego głos miał w sobie napięcie, które zdradzało, ile go to kosztuje. — Że gdybyś była z nim szczęśliwa… naprawdę szczęśliwa… To może bym to jakoś przełknął. Może by mnie to bolało, jasne, ale… przynajmniej wiedziałbym, że jesteś bezpieczna. Że on trzyma cię mocno i nie pozwala ci się rozsypać.
Zamilkł na chwilę, patrząc na nią uważnie. Potem pokręcił głową.
— Ale Carter nie dla ciebie jest dobry, Sloane. I oboje o tym wiemy.
To nie była złość. To było rozczarowanie. To był ból, który od dawna w nim narastał i którego nie umiał już w sobie tłumić.
— On cię ciągnie w dół. Zawsze tak było. Wciąga w te swoje gówno, a ty… ty i tak go wybierasz. Za każdym razem. I ja nie wiem, jak mam z tym żyć. Jak mam stać z boku i patrzeć, jak ktoś, kogo kocham, pozwala się krzywdzić, i nic z tym nie robi.
James odsunął się na krok, jakby sam potrzebował przestrzeni, by to z siebie wyrzucić.
— Nie rozumiem tego. Naprawdę nie. Próbuję… Ale za każdym razem, kiedy cię widzę po tym, jak znikasz w jego świecie… jesteś inna. Jakby część ciebie gasła.
Zamilkł. Patrzył na nią z mieszaniną bólu, troski i czegoś, co przypominało bezsilność.
Ale w jego spojrzeniu nie było osądu. Była tylko jedna rzecz: czysta, cierpliwa, bolesna miłość.
James 💔
James przez dłuższy czas milczał. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, wprost przeciwnie. Miał zbyt wiele. Ale każde słowo, które krążyło mu po głowie, wydawało się zbyt ciężkie, zbyt ostre albo… po prostu bezsilne. A on miał już dość bezsilności. Stał w tej kuchni z roztrzaskaną duszą, która jednocześnie rwała się, by ją objąć i zabrać stąd jak najdalej i z tą, która krzyczała, że znowu za chwilę zostanie sam. A mimo to, nie ruszał się. Nie oddalał. Był. Bo dla niej zawsze był.
OdpowiedzUsuń— Czasami — powtórzył szeptem, z trudem przełykając słowa. — Wiesz, ile razy słyszałem to od ludzi, którzy nie wiedzą, że są w środku czegoś, co ich powoli zabija?
Podszedł bliżej. Nie gwałtownie. Nie nachalnie. Spokojnie, jakby dając jej czas, by uciekła, jeśli musi. Ale ona nie uciekła. A on wyciągnął rękę i położył ją ostrożnie na jej dłoni, która miętosiła materiał koszulki.
— Wiem, że nie zawsze jest źle, Sloane. Że bywają momenty, które wyglądają jak szczęście. Jakby coś miało szansę się udać. Ale to nie wystarczy. Te momenty nie powinny być wyjątkiem. One powinny być codziennością.
W jego głosie nie było ani cienia złości. Tylko ból. Głęboki, spokojny, cichy. Taki, który długo nie daje spać po nocach.
Spojrzał na nią. Prosto. Bez cienia oceny. Jego spojrzenie było jak lustro, odbijało dokładnie to, co widział w niej. Jej lęk, jej zagubienie, i tę maleńką, udręczoną cząstkę, która błagała, żeby ktoś wreszcie pomógł jej się z tego wyrwać.
— Wiesz, co mnie zabija, Sloane?
Zrobił krok bliżej. Ich ciała niemal się stykały, ale on wciąż zachowywał tę ostrożność, jakby dotykał czegoś świętego, kruchego, co w każdej chwili mogło się rozpaść.
— To, że ty siebie nie widzisz. Nie tak naprawdę. — Położył jej palce na szyi, tuż pod linią żuchwy, jakby chciał zmusić ją, żeby spojrzała mu w oczy. — Nie widzisz, jaką wspaniałą jesteś kobietą. I że zasługujesz na wszystko, co dobre, co najlepsze… Nie tylko od czasu do czasu. Nie tylko „czasami”.
Zawahał się. Przełknął ślinę, zanim dodał:
— A ty wracasz tam, gdzie boli. Gdzie gubisz siebie. Gdzie twoje światło gaśnie z dnia na dzień. — Ścisnął jej dłoń lekko, by zaraz odpuścić, jakby bał się, że przytrzyma za mocno, że ją złamie.
I nie cofnął się. Nie po to, żeby wymusić wybór. Ale po to, żeby dać jej do zrozumienia, że nie musi już iść sama.
James patrzył na nią jeszcze chwilę w ciszy, jakby coś w nim próbowało się uspokoić, wyciszyć. Ale jego palce wciąż były splecione z jej dłońmi, jakby nie chciał, albo nie potrafił, ich puścić. W jego spojrzeniu nie było osądu, a raczej… troska. Ta czysta, cholernie ludzka troska, która nie ma nic wspólnego z ego, męską dumą, urażonym sercem czy walką o kobietę.
To było pytanie do jej wnętrza. Do tego głosu, który w niej cicho wołał od dawna, choć go zagłuszała.
— Sloane… — odezwał się miękko. — Powiedz mi… — Nie czekał długo, nie budował napięcia, bo wiedział, że to jedno pytanie i tak już od dawna unosiło się między nimi. Powiedział to spokojnie, prawie cicho, bez wyroku, bez pretensji.
— Gdyby to nie było Vegas. Nie noc. Nie narkotyki, alkohol, światła i dym. Gdybyś była trzeźwa. Całkiem trzeźwa. I ktoś by cię wtedy zapytał… „Chcesz wyjść za Cartera?” — zrobił krótką pauzę. Nie po to, by sprawdzić, co odpowie, ale by pozwolić tym słowom w niej wybrzmieć. — Co byś powiedziała?
Spojrzał jej prosto w oczy. Miękko, z odrobiną smutku. Z tą niewypowiedzianą świadomością, że zna już odpowiedź. Ale nie dodał nic więcej. Po chwili dodał tylko:
— Nie musisz mówić tego mnie. Wystarczy, że powiesz to sobie.
I wtedy pierwszy raz od dłuższego czasu nie patrzył na nią z oczekiwaniem. Bo James naprawdę nie potrzebował tej odpowiedzi.
Potrzebowała jej Sloane.
James długo milczał po tych słowach. Widział, jak one na nią spadły, jak ciężar, który przeczuwała, ale może jeszcze sobie nie uświadamiała w pełni. Znał ją na tyle dobrze, by widzieć w tych ledwie dostrzegalnych ruchach rąk, w tym, jak zaciskała palce na materiale koszulki, że próbowała się nie rozpaść bardziej. Ale jego milczenie nie wynikało z chłodu, przeciwnie, zbierał w sobie odwagę, by zapytać o coś, co już od dawna nie dawało mu spokoju. Przesunął kciukiem po jej dłoni, po raz pierwszy od dłuższej chwili przerywając ciszę spokojnym, ale ciężkim głosem: — Sloane…
OdpowiedzUsuńUniósł wzrok, a w jego spojrzeniu nie było ani oceny, ani złości. Było tylko coś, co trudno było pomylić, głęboka troska, wymieszana z niepokojem, który dusił w sobie od tygodni.
Nachylił się nieco, opierając dłonie o jej uda, jakby chciał zbliżyć się do niej nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie, na ten ostatni krok, który zawsze był najtrudniejszy.
— Co się wtedy stało… tamtego wieczoru, kiedy cię znalazłem w klubie? — Zadał to pytanie cicho, ale bez wahania. Wciąż czuł pod palcami to, jak wtedy drżała. Jak tuliła się do niego, nie będąc nawet w pełni świadomą tego, gdzie jest. Ten obraz wbijał mu się w głowę za każdym razem, kiedy zamykał oczy.
— Dlaczego byłaś sama? — dodał. — W takim stanie… Roztrzęsiona, zapłakana, pijana...
W jego głosie nie było oceny. Nie było nawet złości. Była tylko troska i coś jeszcze, głęboko skrywane przerażenie.
— Dlaczego im wtedy uciekłaś? To przez niego? — zapytał wprost. — Przez Cartera?
Nie uciekł spojrzeniem. Nie zniżył tonu. Po prostu chciał wiedzieć. Potrzebował tego, żeby móc jej pomóc. Albo żeby chociaż zrozumieć, co tak naprawdę ją w ten wieczór złamało. Co było punktem, od którego wszystko zaczęło się rozpadać. I czy to, co wydarzyło się tamtej nocy… nie było przypadkiem krzykiem o pomoc, którego nikt poza nim nie usłyszał.
Spojrzał jej głęboko w oczy.
— Powiedz mi, Sloane. Co się wtedy wydarzyło? Co się z tobą działo, Sloane?
Nie umiał się do końca kontrolować, kiedy chodziło o tamten wieczór. Bo to był jeden z tych momentów, które do niego wracały. Obraz jej chwiejnego kroku, rozmazanego makijażu, dłoni drżących przy pustej szklance.
Nie wypowiedział tego imienia z jadem. Nie potrzebował. Wystarczył ton. Ta ledwo słyszalna nuta bólu i zmęczenia, której Sloane nie mogła zignorować.
Zawahał się, a potem dokończył spokojnie, ale stanowczo: — Czy on cię skrzywdził.
James
James milczał jeszcze chwilę, czując, jak ciężar jej słów osiada mu na barkach jak kurz po wybuchu. Ale to nie złość teraz w nim dominowała. To nie była pora na furie ani gniew. To był moment prawdy, tej, którą ona już wypowiedziała półgębkiem… ale którą on musiał usłyszeć od niej. Z jej własnych ust. Bo tylko na tym mu zależało. Zacisnął na chwilę szczękę, ale nie po to, by ją powstrzymać. Tylko siebie.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że kogoś pobił, Sloane. — powiedział spokojnie, ledwo słyszalnym głosem. — Wiem o bójce w klubie. Że to był Xavier. Że to nie była… zwykła szarpanina.
Zrobił krótką pauzę. Nie po to, by ją przycisnąć. Tylko po to, by nie zabrzmieć jak ktoś, kto przyszedł z gotowym osądem.
— Ale ja nie chcę znać wersji z kamer. Nie chcę wersji ochrony, menadżera, mediów, twojego teamu… ani jego. — Powoli pokręcił głową. — Chcę twojej wersji. — Zamknął na moment oczy, jakby łapał balans, a potem otworzył je znowu i spojrzał jej prosto w twarz.
— Nie po to, żeby cię rozliczać. Nie po to, żeby cię oceniać. Nie po to, żeby wiedzieć więcej niż reszta. Po prostu… nie chcę być tym, który tylko ci współczuje. Chcę być tym, który rozumie.
Słowa Sloane wryły się w niego głęboko, głębiej niż chciałby przyznać. Oparła się o jego ramię, a on instynktownie objął ją mocniej, jakby próbował ochronić przed całym tym światem, przed wspomnieniami, przed tym, co zrobił Carter i tym, co ona sama wciąż próbowała bagatelizować. Ale on wiedział. Już nie tylko podejrzewał, już nie musiał domyślać się między wierszami. I choć próbowała to zminimalizować, próbowała uciszyć własne cierpienie zdaniami typu “to już bez znaczenia”, James aż zgrzytnął zębami. Bo nie. Kurwa. Nie było bez znaczenia.
Oparł brodę o czubek jej głowy, przymykając oczy. Złość, którą dotąd trzymał pod kontrolą, znów zaczęła szarpać mu żyły, parzyć mięśnie. Ale nie na nią. Nigdy na nią.
— Sloane… — powiedział cicho, bardziej do jej włosów niż bezpośrednio do niej. — Nie mów, że to bez znaczenia. Nigdy więcej nie mów, że twoje bezpieczeństwo, twoje uczucia… są bez znaczenia.
Uniósł lekko dłoń i wsunął ją w jej włosy, delikatnie odgarniając je z jej twarzy. Nie po to, żeby zmusić ją do spojrzenia na siebie. Tylko po to, żeby dać jej coś ciepłego. Jakieś ukojenie.
Słowa Sloane wybrzmiały w jego głowie raz jeszcze, brutalnie i surowo, jakby dopiero teraz naprawdę do niego dotarły.
“Powinnam wiedzieć, racja? Że nie jestem jedyną…”
Uniósł powoli głowę, jakby chciał się upewnić, że naprawdę usłyszał to, co właśnie powiedziała. Zmarszczył brwi, nie z niedowierzania, nie z wątpliwości, tylko z przerażającego zrozumienia.
— Czekaj. — Jego głos był nagle cichszy, ale nie mniej stanowczy. — Ty chcesz mi powiedzieć — jego głos złagodniał. — Chcesz mi powiedzieć, że on cię zdradza, rani, doprowadza do łez, do ucieczek… do tego, że lądujesz sama w klubie, naćpana, ze łzami na policzkach… A ty wciąż tam wracasz, bo nie umiesz odejść?
James nie potrzebował odpowiedzi. Już ją znał. Widział to w każdym milczącym drgnięciu Sloane, w tym, jak zacisnęła szczękę, jak przygryzła wnętrze policzka, jak jej oddech nagle się urwał. Jakby sama świadomość, że to musi teraz wypowiedzieć na głos, odbierała jej siły. Nie musiała mówić. A najgorsze było to, że Carter to robił z butną pewnością, że może ją mieć i inne też. Bo przecież Sloane i tak wróci. Bo już nie raz wróciła. A podczas gdy Carter sypiał z kobietami, będąc z nią, łamiąc każdy fragment tego, czym była wierność, zaufanie i szacunek, James, od chwili, kiedy pierwszy raz się z nią poszedł z nią do łóżka… nie był z nikim. Nawet wtedy, gdy między nimi była cisza. Nawet gdy jej nie było. Nawet, gdy sądził, że nie wróci. Żadnych randek. Żadnych przypadkowych nocy. Żadnych kobiet. Nic. Tylko ona. Bo był w niej na dobre i na złe, nawet jeśli nigdy nie dostał obietnicy, że ona wybierze jego.
I nawet jeśli miała nigdy jej nie złożyć.
— I to jest ta jego miłość? Kurwa, Sloane… To więzienie. A ty nawet nie widzisz, że drzwi są otwarte.
Nie czekał na odpowiedź. Już ją znał. Już widział to w jej oczach, w tym, jak nagle spuściła wzrok i jak odruchowo ścisnęła palce na materiale jego koszulki, jakby próbowała się czegoś uchwycić, zanim znów zacznie tonąć.
OdpowiedzUsuńJego głos zadrżał. Ale się nie złamał.
— Nie musisz mówić nic więcej, jeśli nie chcesz. Ale jeśli jeszcze raz przez niego trafisz do takiego miejsca… — odsunął się o ułamek centymetra, jego spojrzenie spoważniało. Zamilkł na chwilę, by dać jej oddech.
— Sloane… — Głos Jamesa tym razem był cichszy, bardziej stanowczy. Jakby mówił coś, co powinno już dawno zostać powiedziane, ale przez długi czas wstrzymywał te słowa z lęku przed tym, co mogą zmienić. — Carter nie jest dobrym człowiekiem. Wiesz to, prawda?
Spojrzał na nią uważnie, nie szukając potwierdzenia, ale chcąc mieć pewność, że jest z nim, że słucha.
— Obraca się w niebezpiecznym towarzystwie. Robi rzeczy… rzeczy, za które prędzej czy później będzie musiał odpowiedzieć. I nikt wtedy nie będzie patrzył na to, że jest gwiazdą. Albo że jest z tobą.
Na chwilę zamilkł, jakby sam ważył każde słowo. Jakby wiedział, że jeden fałszywy krok może sprawić, że zrobi dokładnie to, czego przez cały czas chciał uniknąć. Bo prawda była taka, że James wiedział więcej, niż kiedykolwiek jej powiedział. Siedział w tym świecie dostatecznie długo. Znał ludzi, z którymi Carter się zadawał. Widział, do jakich drzwi pukał i z kim trzymał układy. Widział jego nazwisko na listach, których Sloane nigdy nie powinna nawet zobaczyć. I wiedział jedno: to się źle skończy. Dla Cartera. Dla tych, którzy go kryją. A może nawet… dla niej. Ale nie mógł jej tego powiedzieć. Nie mógł opowiedzieć wszystkiego, co wie. Bo bał się, do cholery, naprawdę się bał, że ona zrobi dokładnie to, co miała w sobie zakodowane od zawsze: zacznie go ratować.
Bał się, że jeśli powie jej, że Zaire jest na celowniku, że służby już go obserwują, że jedno potknięcie może go pogrążyć na dobre… to ona, zamiast się od niego odciąć, spróbuje go ostrzec. Wyciągnąć. Złagodzić cokolwiek, co i tak było już nie do zatrzymania. A wtedy wszystko, co James próbował ochronić, ją, siebie, prawdę, runęłoby w jednej chwili.
Więc milczał. Wybierał ostrożne słowa. Zostawiał wskazówki, ale nigdy nie przekraczał tej granicy. Teraz jednak wiedział, że nie może już tylko siedzieć z założonymi rękami.
— On cię pociąga, wiem. To adrenalina, to… wszystko, co w tobie rozrywa cię na pół. Ale Sloane, on w końcu wciągnie cię za sobą. I nawet jeśli nie utoniesz z nim, to przejdziesz przez piekło, zanim się wydostaniesz.
Spojrzał na nią poważnie, ale łagodnie, jakby jeszcze trzymał się tej nitki nadziei, że ona to rozumie. Że nie musi znać wszystkich szczegółów, żeby wiedzieć, że coś jest naprawdę nie tak.
— Mówię ci to, bo nie chcę… — urwał na moment. — Nie chcę cię któregoś dnia szukać na jakimś cholernym nagraniu z kamer. Albo słyszeć twojego imienia w kontekście czegoś, z czego już nie będzie wyjścia.
To nie była groźba. Ani oskarżenie. To była prośba. Zraniona, ludzka prośba mężczyzny, który po prostu nie chciał jej stracić.
James 💔
James milczał przez moment, zanim uniósł dłoń i delikatnie odgarnął pasmo włosów z jej twarzy. Jego dotyk był ostrożny, jakby bał się, że jeśli wykona zbyt gwałtowny ruch, wszystko to pęknie, nie tylko ta chwila, ale i ona. Trzymał ją w ramionach, wiedząc, że nie ma dla niej teraz lepszego miejsca, ale też zdając sobie sprawę, że nie wystarczy być bezpiecznym ramieniem. Że miłość, nawet tak prawdziwa jak jego, nie zawsze wygrywa z uzależnieniem od chaosu.
OdpowiedzUsuńSpojrzał jej prosto w oczy, z tą swoją niezachwianą pewnością. Tą, którą rezerwował tylko dla niej.
— Wiem, że Carter cię kocha. Ale on cię kocha w sposób, który cię niszczy. — Nie mówił tego z wyrzutem. To był gorzki fakt, który oboje znali, ale nie potrafili go nazwać wcześniej. A teraz wybrzmiał między nimi jak coś nieodwołalnego.
Przesunął dłoń na jej kark, przyciągając ją jeszcze bliżej. Ich czoła zetknęły się ze sobą, jego głos zniżył się do szeptu.
— Powiedziałaś, że nie możesz odejść… Ale wiesz co, Sloane? Ja nie oczekuję, że uciekniesz z tego świata w jeden dzień. Albo że rzucisz wszystko i staniesz w progu z walizką. Ja tylko chcę, żebyś w końcu zaczęła wybierać siebie. Choćby w najmniejszych krokach. Bo jeśli będziesz czekać, aż ten chaos cię pochłonie… to w końcu naprawdę cię zniszczy. I ja nie wiem, czy będę w stanie wtedy cię ocalić.
Zamilkł na sekundę, wciągając powietrze, jakby zbierał siły do ostatniego.
— Ja cię nie proszę, żebyś wybrała mnie. Proszę cię, żebyś w końcu przestała wybierać jego.
Nie było w jego głosie krzyku. Nie było dramatyzmu. Była szczerość. Naga i bolesna.
I w tym wszystkim… jego dłoń wciąż była na jej plecach. Wciąż trzymał ją, mimo tego, co usłyszał. Mimo tego, co wiedział. Wciąż przy niej był.
James zacisnął lekko szczękę, kiedy jej słowa odbiły się w nim echem. „Wiem za dużo, żeby odejść.” Brzmiały jak niechciane przyznanie się, którego sama nie była świadoma, ale dla niego wystarczyły. Wystarczyły, by wszystkie rozsypane wcześniej kawałki zaczęły składać się w jedną całość.
Od dawna się nad tym zastanawiał. Nad tym, jak wiele tak naprawdę wiedziała. Czy była tylko piękną, pogubioną kobietą wciągniętą przypadkiem w cudze bagno, czy może… tkwiła w nim po kostki, świadomie, choć zdezorientowana.
Pojawiła się też myśl, ta najbardziej niepokojąca, że Carter wszystko to zaplanował. Że wiedział, jak działają systemy. Że ślub w Vegas nie był tylko efektem imprezowego szału, ale wyrachowaną decyzją. Bo przecież żona nie musi zeznawać przeciwko mężowi. Żona ma prawo milczeć. Żona może być kluczem do ciszy. Zacisnął mocniej palce na jej talii. Nie po to, by ją unieruchomić. Po to, by samemu nie zatracić się w myślach. Nie wiedział, czy Sloane zdawała sobie z tego sprawę. Na ile jej udział był bierny, a na ile… zinternalizowany.
James powoli odsunął się na tyle, by spojrzeć jej w twarz. Nie było w nim złości. Była raczej surowa ostrożność, ostudzona przez doświadczenie.
— Wiesz… — zaczął spokojnie, ale z tą chłodną pewnością, która przychodziła mu naturalnie. — Chyba zapomniałaś, że przez wiele lat pracowałem w policji. — Nie wypomniał jej tego z wyższością. Nie rzucał kartą „śledczego”, by ją przytłoczyć. Ale nie mógł też udawać, że nie rozumie, co tu się dzieje. — I tematy, które są mu bliskie, interesowały także i mnie. — Spojrzał na nią znacząco. James znał ten typ mężczyzny. Charyzmatyczny, przebiegły, zawsze o krok przed wszystkimi. Carter nie działał impulsywnie. Nawet jeśli wyglądało to na spontaniczne, on wszystko kalkulował. Vegas mogło być jego planem. Bo jeśli Sloane była jego żoną, miała prawne przywileje. Status, który chroniłby jego tyłek, gdyby wszystko zaczęło się walić. Może właśnie dlatego ją poślubił. Żeby ją zamknąć w złotej klatce, tak elegancko, że nawet tego nie zauważyła.
— Znam takie historie. Znam takich facetów. I znam też kobiety, które się przy nich znalazły. Niektóre przez przypadek… a inne… bo je ktoś tam umieścił. Krok po kroku. — Zamilkł na chwilę, szukając jej wzroku.
James znał ten ton. Ten sposób, w jaki mówiła, patrzyła w bok, szukała słów. Nie był w tym obcy. Nie z nią, tylko z innymi. Z kobietami, które siadały przed nim w dusznych, wyciszonych pokojach przesłuchań. Z tymi, które powtarzały: „to nic takiego”, „nie mogę odejść”, „nie wiesz, jaki on jest naprawdę”. Znał ich spojrzenia. Więc teraz, kiedy siedziała obok, z dłonią pod jego koszulką, z oczami pełnymi sprzeczności i emocji, nie naciskał. Nie podnosił głosu. Wyczuwał moment.
OdpowiedzUsuń— Kiedy mówiłaś, że wiesz za dużo… co miałaś dokładnie na myśli? — Zadał pytanie szeptem, prawie beznamiętnie, jakby był ciekaw, ale nie aż tak. Jakby to nic wielkiego. Nie patrzył na nią teraz natarczywie. Po prostu mówił. Jakby chciał zrozumieć. Jakby próbował znaleźć punkt, w którym wszystko zaczęło się psuć.
— Myślę, że wiesz o co mi chodzi — Pokręcił powoli głową. — Może nie wszystko. Ale wystarczająco, by wiedzieć, że… to nie są żarty.
Nie mówił tego, by ją skrzywdzić. Nie miał w głosie oskarżenia. Miał żal, ten cichy, najtrudniejszy do zniesienia. Nie dlatego, że mu coś zrobiła. Tylko dlatego, że bał się, iż już za daleko zaszła.
— Nie musisz mi odpowiadać wprost, jeśli boisz się, że to zdrada. Ale… jeśli coś cię kiedyś zaniepokoiło, pokaż mi to. Albo tylko mi o tym powiedz. Wystarczy jedno słowo, Sloane. Nie chodzi mi o niego. Z nim już nic nie zrobię. Chodzi o ciebie.
Pochylił się bliżej, tak blisko, że jego usta musnęły jej skroń. Nie naciskał. Ale już wiedziała, że widzi więcej niż pokazała. Że z każdą kolejną odpowiedzią James układa w głowie obraz, który wcześniej był tylko przeczuciem.
James 🚔
James patrzył na nią z tym swoim niewzruszonym spokojem, który nie był już tylko oznaką opanowania, ale koncentracji. Każde słowo, które wypowiadała, każde „nic nie miałam na myśli”, każde urwane zdanie i każde „nie wiem” mówiło więcej niż Sloane mogłaby sądzić. Nie przerywał. Nie oceniał. Nie naciskał. Ale jego umysł działał jak kiedyś, jak wtedy, gdy jeszcze nosił odznakę i przesłuchiwał ludzi, którzy myśleli, że mogą się wywinąć. A jednak przy niej był delikatniejszy. Spokojniejszy. Bo nie próbował jej przyłapać. Próbował ją ochronić, nawet jeśli przed samą sobą.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że nie jesteś ofiarą, Sloane. — powiedział cicho, ale z naciskiem. — Ale wiem też, kiedy ktoś się zaplątał tak głęboko, że nie widzi już końca tego sznura. I… wiem, co się dzieje z ludźmi, którzy za późno próbują się z niego wyswobodzić.
James westchnął cicho, unosząc nieznacznie podbródek, jakby próbował pozbyć się napięcia, które zaczęło ciążyć mu w karku. Widział, że więcej z niej nie wyciągnie. Nie dzisiaj. Może nigdy.
— Myślę, że dobrze wiesz, o czym mówię. — powiedział spokojnie, niemal miękko. Nie było w tym pretensji, tylko stwierdzenie. I troska. — I myślę, że gdybyś wiedziała o wszystkim od samego początku… nie wpakowałabyś się w to tak głęboko. Wycofałabyś się, zanim się zaangażowałaś.
Jego palce zatrzymały się na jej karku, na krótką chwilę, zanim opadły niżej. Przesunął dłonią po jej udzie, powoli, uziemiająco, jakby chciał ją zatrzymać w tej chwili, żeby nie zniknęła znowu w chaosie swojej głowy.
Spojrzał na nią uważnie. Potem pochylił się i złożył pocałunek na jej czole. Cofnął głowę, spojrzał jej prosto w oczy.
— Taki facet jak Carter nie robi niczego bez powodu. Ten ślub… — powiedział ciszej, z większym ciężarem. — Może to był impuls, przypadek. A może nie. Może wiedział, co robi. Może chciał mieć pewność, że jeśli przyjdzie ten dzień, w którym ktoś zacznie zadawać pytania, to będziesz mogła odmówić odpowiedzi. I nie ze względu na moralność… tylko dlatego, że prawo na to pozwala. Bo jesteś jego żoną.
Ostatnie słowa wypowiedział z lekką goryczą, jakby samo to słowo „żona” ciążyło mu w ustach. Pozwolił jej przetrawić te słowa. Nie podnosił głosu. Nie oskarżał. Ale mówił brutalnie szczerze.
— Wystarczająco blisko, żeby nie mówić… i wystarczająco daleko, żeby mieć złudzenie wolności. Znajome?
Po chwili znów zamilkł. Patrzył jej w oczy.
— I może nic z tego nie jest prawdą. Może naprawdę jesteście tylko dwojgiem pokręconych ludzi, którzy za szybko się pobrali. Ale jeśli się mylę… to ty też zapłacisz za jego decyzje. Bo pewnego dnia ten świat pociągnie cię na samo dno. I wtedy, Sloane… nie wiem, czy będzie jeszcze komu cię wyciągać.
Przesunął dłonią po jej policzku i znów ją przyciągnął do siebie, pozwalając jej ukryć się w jego ramionach, ale wiedział już jedno: coś w niej zaczynało pękać.
Wsunął dłoń na jej plecy, gładząc je powoli w kojącym, uspokajającym geście. W jego spojrzeniu nie było już oczekiwania ani cienia przesłuchującego policjanta. Został tylko mężczyzna, który ją kochał. I który rozumiał, że w tej chwili musiał przestać szukać odpowiedzi.
OdpowiedzUsuńOdchylił się lekko, by na nią spojrzeć. Uśmiech, który uniósł kącik jego ust, był ledwo dostrzegalny, ale szczery. Czuły. W jego spojrzeniu było coś innego. Ciepłego. Przypomnienie, że mimo całego tego gówna, które ich otaczało, potrafił też być tym spokojem, którego jej brakowało. Przesunął kciukiem po jej policzku, jakby chciał zetrzeć z niej resztki tej rozmowy. Zmartwienie, napięcie. Przesunął kosmyk włosów za ucho, a potem nachylił się, by musnąć czołem jej czoło.
— Wiesz co… — mruknął ciszej. — Może zamiast rozkładać na czynniki pierwsze to, co i tak już nas przygniotło, powinniśmy zjeść śniadanie.
Uśmiechnął się lekko, przelotnie. — W końcu jesteśmy w kuchni, nie? A ja jestem naprawdę głodny. — Zerknął w bok na zlew, wciąż jeszcze z rozbitym kubkiem, potem wrócił wzrokiem do niej.
— W ogóle… ty jadasz coś innego niż płynne dramaty i emocjonalne załamania? Mogę iść na łatwiznę i zrobić ci naleśniki? — Zabrzmiało to jak żart, ale jego ton był miękki, delikatny.
James przez chwilę jeszcze patrzył na nią w milczeniu, tak, jakby chciał się upewnić, że nie zostawił jej z czymś, co zagnieździ się w niej na nowo, jak kolejne ziarno winy. Potem westchnął cicho, wolno przesuwając dłonią po jej ramieniu, aż zatrzymał ją na biodrze.
— Hej… — odezwał się spokojnie, przysuwając się odrobinę bliżej, żeby złapać z nią kontakt wzrokowy. — Jeśli powiedziałem za dużo… przepraszam.
Pokręcił głową i dodał ciszej, bardziej do niej niż do siebie.
— Po prostu… myślę, że oboje tego potrzebowaliśmy. Tego, żeby w końcu wyłożyć karty na stół. Bez bez gryzienia się w język.
Delikatnie ścisnął jej biodro. — Nie zniósłbym już kolejnych niedopowiedzeń, Sloane. Za dużo się nagromadziło. A jeśli cokolwiek ma się między nami jeszcze liczyć, to… — urwał na chwilę, unosząc lekko kącik ust, ale bez śladu rozbawienia. — To nie może opierać się na domysłach.
Zmarszczył lekko brwi, jakby sam siebie sprawdzał, czy dobrze dobiera słowa. — Wiem, że nie wszystko da się powiedzieć. Ale chcę, żebyś wiedziała jedno: jestem po twojej stronie, i nie ma takiego problemu, z którym nie można sobie poradzić.
Zamilkł na moment, a potem westchnął lekko i odsunął się odrobinę, ale nie na tyle, by jej dotyk całkiem stracić.
— Dobra, kończę z filozofowaniem… bo zaraz sam siebie tym zaduszę. — Zerknął w bok, jakby szukał jakiegoś ratunku. — Mówiłem już, że serio jestem głodny?
Uniósł brwi, wyciągając rękę, by sięgnąć drugą patelnię z szafki, tuż po tym jak poprzednią wrzucił do kosza na śmieci.
James 🚨
James uśmiechnął się lekko, może trochę z ulgą, a może z czystego, niekłamanego zadowolenia, że zobaczył cień dawnej Sloane, tej, która potrafiła rzucić tekstem z błyskiem w oku, której humor nie opierał się na alkoholu, a flirt przychodził naturalnie. Tak bardzo brakowało mu tego tonu w jej głosie. Nie tej maski, za którą się chowała, ale prawdziwego,
OdpowiedzUsuńsarkastycznego, ciepłego światła, które tylko czasami pozwalała sobie pokazać.
— Tylko czasami? — Powtórzył z udawaną powagą, unosząc brew. — Szkoda.
Złapał ją delikatnie za biodra, gdy zaczęła zsuwać się z blatu, asekuracyjnie, choć przecież nie musiał. Miał to w sobie, ten naturalny, nieprzymuszony odruch, jakby jego dłonie zawsze miały ją łapać, zanim zdąży się zachwiać. Nawet wtedy, gdy to ona chciała upaść. Pozwolił jej podejść bliżej, objąć go. I odpowiedział na to. Bez słów, mocno, głęboko, zupełnie jakby tym objęciem chciał jej powiedzieć coś więcej niż byłby w stanie ubrać w słowa. Gdy uniosła twarz i sięgnęła po pocałunek, nie zawahał się nawet na moment. Odpowiedział na niego, pewnie, spokojnie, ciepło. Jego usta były miękkie, ale stanowcze, jakby sam tym pocałunkiem chciał potwierdzić, że cokolwiek jeszcze się między nimi wydarzy, on nie będzie się cofał. Bo przecież był tutaj. Nadal. Nawet jeśli nie powinien. Kiedy odsunęli się od siebie o kilka centymetrów, spojrzał na nią z tym swoim cichym uśmiechem, który zawsze miał w zanadrzu tylko dla niej.
— Prysznic ci się należy. A za cardio… nie przepraszam. — Musnął palcem czubek jej nosa i cofnął rękę, zanim zdążyła go za nią pacnąć. — Ale pancakes ci się od tego nie upieką, więc zrób mi tę przyjemność i nie dotykaj już niczego w kuchni, okej? Chyba, że mnie. Na to
udzielam ci nieodwołalnej licencji do końca życia. — Puścił ją lekko, patrząc, jak znika w kierunku łazienki, a potem odetchnął. Cicho. Sam do siebie.
W tej jednej chwili nie było mafii, Vegas, śladów krwi na rękach i skomplikowanych decyzji. Była tylko ona. Ciepło w jego ramionach. Zapach jej skóry. To jedno spojrzenie, kiedy uznała, że nadal może do niego sięgnąć. I zrobiła to.
James spojrzał za nią, jeszcze chwilę stojąc bezruchu. Nie powiedział już nic, pozwolił jej odejść do łazienki w ciszy, a kiedy zniknęła za drzwiami, oparł się biodrem o blat i przesunął dłonią po twarzy.
Nie był święty. Popełniał błędy. Nie powinien był się w to wszystko angażować, nie w taki sposób. Ale była jedna rzecz, którą wiedział na pewno.
On nie podsycał chaosu. Nie był jednym z tych, którzy dorzucali drewna do tego pieprzonego ognia, który pochłaniał Sloane kawałek po kawałku. Nie manipulował jej decyzjami, nie karmił się jej zagubieniem. Nawet jeśli był wściekły, zraniony, rozczarowany, nigdy nie próbował wykorzystać tego przeciwko niej.
Niezależnie od tego, co mówiła Sloane, jak bardzo raniła nie trzaskał drzwiami. Nie rzucał talerzami, nie wybiegał z kuchni, przeklinając wszystko, co ich łączyło. Nawet kiedy słyszał rzeczy, które wbijały się pod skórę jak szkło. Trzymał emocje na wodzy. Zawsze. Nie dlatego, że nie czuł, ale dlatego, że wiedział, czym jest prawdziwe opanowanie. Kiedyś musiał się tego nauczyć, bo inaczej nie przeżyłby dnia w mundurze. Nie szukał dramatów. Nie karmił się zemstą. A najbardziej ze wszystkiego… nie chciał jej niszczyć. Nawet wtedy, gdy to ona go rozrywała od środka. Nie wracał z nowym cieniem obcej szminki na szyi. Nigdy nie chciał być kolejnym źródłem jej bólu. Nie dolewał benzyny do ognia tylko po to, by coś poczuć, chyba że chodziło o ten ogień, który rozpalali w sypialni. Ten, który rozpalał się między nimi wtedy, gdy nikt nie patrzył. Gdy trzymał ją za rękę, jakby miała mu się zaraz wymknąć.
Gdy patrzył na nią w sposób, którego nikt inny jej nie dawał. Gdy nie musiała udawać silnej, bo wiedział, że silna i tak była. Nie chodziło o kontrolę. Nigdy o władzę. Chciał tylko, żeby czuła się chciana. Prawdziwie. Bez wstydu. Bez litości. Bez niedopowiedzeń.
OdpowiedzUsuńBo James Harper był bezpieczną przystanią. Tym jednym miejscem, gdzie mogła się schować, kiedy już nie dawała rady udawać, że wszystko jest w porządku. I widział to. Zbyt wiele razy. Jak patrzyła na niego z tym nieśmiałym zawahaniem, jakby czekała, aż w końcu coś w nim pęknie. Że to będzie ta chwila, kiedy usłyszy: „mam dość”, „nie chcę cię już”, „po tym wszystkim… nie zostało nic”. Jakby wciąż w środku była tamtą dziewczyną, której każdy wcześniej mówił, że to już za wiele. Że przekroczyła granicę. Ale to nie był James. Nie dlatego, że był święty. Nie dlatego, że nie czuł gniewu czy bólu. Ale dlatego, że kiedy ją kochał, a kochał ją bardziej, niż sam potrafił zrozumieć, to kochał też to, co poranione. Nie tylko to, co piękne i seksowne, uśmiechnięte i idealne. Kochał chaos, który w niej był. Kochał ją w jej najgorszych wersjach. I dlatego wciąż tu był. Z nią.
Nie wiedział, co się wydarzy dalej. Czy to będzie tylko ten weekend. Czy wrócą do rzeczywistości, a ona znowu zniknie. Ale wiedział jedno: póki będzie miał wpływ na to, co się z nią dzieje, nie pozwoli jej zatonąć. Nie odpuści. Nie tym razem.
Usłyszał szum wody, kiedy zamknęła się za drzwiami łazienki. Wziął głęboki oddech, otworzył jedną z szafek i zaczął szukać składników. Mąka. Mleko. Jajka. Proszek do pieczenia. Owoce, trochę masła, syrop. Wszystko, żeby zrobić to dobrze. Bez skrótów. Bez kompromisów.
Tak, jak próbował być dla niej.
Zajął się tym mechanicznie, pozwalając myślom płynąć równolegle. Wiedział, że ten spokój jest chwilowy. Że rozmowy jeszcze wrócą. Problemy wrócą. Że Zaire nadal istnieje. Ale teraz miał pół godziny. Może czterdzieści minut, zanim Sloane wyjdzie spod prysznica. I zamierzał wykorzystać każdą sekundę, żeby choć raz dać jej coś, co nie będzie komplikacją. Tylko prostym, ciepłym śniadaniem w kuchni.
Bez krwi, bez łez. Bez podtekstów.
Cholera, może nawet z bitą śmietaną.
Zjedli razem późne śniadanie, siedząc przy kuchennym stole, jakby nic się wcześniej nie wydarzyło, jakby rozmowa z minionej godziny nie rozdrapała najczulszych miejsc w ich duszach. Było spokojnie. Bez napięcia. Bez tej ciężkiej ciszy, która zwykle wypełniała przestrzenie po kłótniach. Jedli naleśniki, pili kawę i śmiali się, gdy James z udawaną powagą oceniał swoje danie, jakby była kulinarnym dziełem życia. Potem wyszli. Złapali się za ręce i poszli przed siebie, w las, którego zapach był świeży, przyjemnie wilgotny po nocnej rosie. Drzewa szumiały lekko, a ich kroki były zsynchronizowane, jakby spacerowali razem całe życie.
Rozmawiali o głupotach. Śmiali się często. Dźwięcznie, szczerze. Jakby przez chwilę byli jedynymi ludźmi na świecie, dla których czas się zatrzymał. Słońce powoli przesuwało się na niebie, a światło między liśćmi robiło się cieplejsze, gdy dotarli z powrotem nad jezioro. Woda była spokojna, niemal lśniąca, a cisza przy pomostach działała kojąco. Sloane odwróciła się, żeby coś powiedzieć, ale nie zdążyła, bo zanim się zorientowała, James nachylił się i złapał ją na ręce. Zakrzyknęła z zaskoczenia, chociaż od razu wbiła paznokcie w jego ramię, jakby chciała go ostrzec, że jeśli odważy się…
OdpowiedzUsuń„Nie zrobisz tego, Harper!” wykrzyknęła, z udawaną powagą. „A właśnie, że zrobię.” Uśmiechnął się bezczelnie i… skoczył. Wpadli do jeziora z głośnym pluskiem. Zimna woda objęła ich ciała, a Sloane wydobyła z siebie przeciągły, piszczący śmiech, próbując bezskutecznie go popchnąć pod wodą. Wynurzyła się, odgarniając włosy z twarzy, cała mokra, ale śmiejąca się tak, jakby właśnie pozbywała się ostatnich resztek ciężaru, który niosła. „Jesteś okropny!” rzuciła, udając nadąsaną, ale w oczach miała błysk, którego James nie widział od dawna. Zanurzył się jeszcze raz obok niej, tylko po to, by wynurzyć się tuż przy niej. Ich usta znów się spotkały, tym razem spokojnie, lekko, jakby to był pocałunek na zgodę, na nowy początek. Na oddech od wszystkiego. Tego dnia niczego już nie analizowali. Nie mówili o Carterze, o problemach, o przeszłości. Byli tylko oni. Mokrzy, uśmiechnięci, z łagodnym słońcem na plecach i oddechem pełnym czegoś, co przypominało wolność.
James ❤️🩹
Deski pomostu zaskrzypiały pod jego ciężarem, kiedy zbliżał się do niej cicho, ale bez prób ukrywania obecności. Nie chciał jej przestraszyć, chociaż wątpił, że dałby radę, bo Sloane miała ten zmysł do wyczuwania go nawet w ciemności. Stał przez chwilę za jej plecami, tylko obserwując sylwetkę otuloną kocem, jego bluzą, i skarpetkami Nie odpowiedział od razu. Nie musiał. Przystanął za jej plecami. Przez moment stał w ciszy, z dłońmi opartymi na biodrach i spojrzeniem utkwionym w jej karku, wilgotne od nocnej mgły włosy przykleiły się do szyi, a księżyc rzucał na jej twarz srebrzysty blask, który czynił ją jeszcze bardziej eteryczną. Ale zamiast dać się porwać tej ciszy, James zmarszczył brwi i nagle odchrząknął teatralnie.
OdpowiedzUsuńWestchnął cicho, jakby właśnie podjął jakąś decyzję.
— Detektyw James Harper — rzucił z przesadnym akcentem na końcówce nazwiska, przeciągając ostatnią sylabę z wyraźnie włoską nutą, która absolutnie nie miała nic wspólnego z jego pochodzeniem. — Wydział walki z nadprogramowymi myślami w środku nocy.
— Proszę pani — odezwał się nagle, tonem zbyt oficjalnym, zbyt przesadnie policyjnym, żeby był prawdziwy. — Co pani tu robi o tej godzinie? — powiedział poważnym tonem, starając się nadać głosowi policyjny chłód, choć w kącikach ust już czaił się uśmiech. Nie spojrzała na niego od razu, ale zauważył, jak delikatnie drgnęła. Zignorował to, robiąc jeszcze kilka kroków i przystając za nią jak typowy stróż prawa na służbie. James przesunął się krok bliżej, nachylając się nad nią i zniżając głos do półszeptu.
— Niestety wygląda Pani, jakby uciekła z łóżka bardzo przyzwoitego obywatela. — Przechylił głowę. Uśmiechnął się pod nosem, widząc, że nie przegoniła go spojrzeniem. Złapał ją lekko za podbródek i przekręcił jej twarz w lewo, potem w prawo, z kamienną miną udającą przesadną skrupulatność. — Mhm. Zdecydowanie podejrzana. Tego spojrzenia nie da się pomylić. — Jego głos był niższy, cieplejszy, miękko drażniący się z nią.
Uklęknął obok niej na desce pomostu, opierając się na jednym kolanie, dłoń położył na jej kolanie, ciepła, silna, znajoma. James parsknął cicho, widząc jak cień uśmiechu przemyka po jej ustach, mimo ciężaru tej nocy. Przesunął dłonią po karku i spojrzał na nią z udawaną powagą taką, która kusiła, żeby podjęła tę grę. Przysunął się odrobinę bliżej, opierając przedramię o swoje kolano, jakby rzeczywiście zamierzał sporządzić raport.
— No dobrze — zaczął wolno, z teatralną dokładnością w głosie. — Mam złą wiadomość...
Nachylił się lekko, zniżając głos do poważnego tonu, zupełnie niepasującego do ciepła w jego oczach. — Będę musiał panią aresztować. — Zawiesił dramatycznie głos, zanim dodał: — Pod kilkoma poważnymi zarzutami. — Nachylił się bliżej, aż jego czoło musnęło jej skroń.
— Po pierwsze: włóczęgostwo nocne. — Pocałował ją lekko w policzek.
— Po drugie: kradzież garderoby funkcjonariusza. — Tym razem jego usta sięgnęły jej szyi, tuż nad kołnierzem bluzy, którą miała na sobie.
— Po trzecie: złamanie serca funkcjonariuszowi poprzez samowolne opuszczenie łóżka. — Usta zawisły tuż nad jej uchem. Delikatnie przesunął kciukiem po jej dłoni, spoglądając teraz już z rozbrajającą łagodnością. Choć cała scenka była żartem, ciepłym i lekkim, nie było w nim ani cienia kpiny. To był jego sposób, by ją rozśmieszyć. Rozbroić. Odetchnąć razem z nią.
Pochylił się jeszcze bardziej, niemal stykając się z nią czołem.
— Chyba że ma pani bardzo, bardzo dobre wytłumaczenie. W przeciwnym razie… będę zmuszony natychmiast przejść do procedury zatrzymania.
Uśmiechnął się lekko, unosząc brew, a jego głos stwardniał tylko odrobinę, jakby tylko dla niej.
— Proszę mówić. Każde słowo może zostać użyte… przeciwko pani. Albo dla pani. To zależy, jak bardzo będzie mnie przekonywać.
Zamilkł na chwilę, patrząc na nią z profilu, gdy milczała, otulona jego bluzą i nocą.
— To jak, będzie pani współpracować czy mam dzwonić po wsparcie? — zapytał miękko. Potem zniżył głos.
James przytrzymał spojrzenie Sloane przez dłuższą chwilę, jakby naprawdę czekał na jej linię obrony.
OdpowiedzUsuń— Tak myślałem. Brak konkretów — mruknął z udawaną surowością, powoli się prostując, jakby naprawdę miał przystąpić do formalnego zatrzymania. — Czyli zostaje standardowa procedura.
Jego dłoń sięgnęła do jej nadgarstka, jakby naprawdę miał zapiąć jej kajdanki. Ale zamiast tego, przesunął palcami powoli wzdłuż wewnętrznej strony jej dłoni, łapiąc ją delikatnie.
— Aresztuję panią za bycie niebezpiecznie piękną, zbyt cichą po zmroku i za posiadanie spojrzenia, które może powalić funkcjonariusza na kolana.
Jego głos był cichy, głęboki, miękki, ale podszyty czymś więcej. Emocją. Ciężarem.
— Ma pani prawo nic nie mówić, ale byłbym wdzięczny, gdyby jednak coś pani powiedziała. Bo… — Zrobił krok bliżej. — Stałem tam, w drzwiach, dobre pięć minut, zanim pani mnie zauważyła. I jeśli to nie jest niepokojące zachowanie, to nie wiem, co jest.
Odetchnął cicho. I choć wciąż w jego głosie brzmiał żart, jego oczy już nie kłamały. Patrzył na nią tak, jakby cały świat nagle ucichł.
— Powiedz mi, Sloane… Co się stało, że musiałaś stąd wyjść? — Nie był już detektywem. Był tym samym mężczyzną, który ją dzisiaj trzymał za rękę w lesie i całował w słońcu, który patrzył, jak się śmieje w jeziorze, udając nadąsaną. Tym, który wiedział, że nie wszystkie noce przynosiły ukojenie.
— Mogę udawać jeszcze chwilę, jeśli tego potrzebujesz. Mogę nawet założyć kajdanki, jeśli to cię rozbawi. — Kącik jego ust uniósł się lekko. — Ale jak powiesz, że mam tylko siedzieć cicho i być obok, też to zrobię.
Dotknął jej dłoni lekko, opuszkiem palca, jakby tylko sprawdzał, czy jeszcze jest przy nim.
James
Stał nad nią z tym półuśmiechem, który równie dobrze mógł znaczyć „uwielbiam cię taką” albo „nie wiesz, w co się właśnie wpakowałaś”. W jego oczach błysnęło coś figlarnego, ale pod tym żartobliwym błyskiem była też miękka tkliwość, ten charakterystyczny dla niego spokój, który potrafił rozgonić każdy jej wewnętrzny chaos.
OdpowiedzUsuńJames podchwycił to szybciej, niż mogłaby się spodziewać. Jego dłoń oparła się zaraz obok jej biodra, przechylając się w przód z bezczelną, leniwą pewnością siebie.
— Próba przekupstwa funkcjonariusza? — zaczął cicho, jakby dalej grał swoją rolę. Głos miał przyjemnie niski, trochę zbyt zmysłowy jak na oficjalne wystąpienie. — Zarzuty się mnożą… — Jego spojrzenie przesunęło się po jej twarzy, zatrzymało na ustach. Zamilkł na moment, a potem jego głos stał się niższy, nieco bardziej chropowaty, kiedy pochylił się i nachylił u jej ucha, tak blisko, że jego oddech połaskotał jej skórę.— Chyba będę musiał panią zatrzymać.
— Spojrzał jej w oczy i nagle świat wokół przestał się liczyć. Ciemność jeziora. Księżyc. Wiatr. Istniała tylko ona, jego dziewczyna z cudzym nazwiskiem, siedząca w jego bluzie, boso, z kocem wokół ramion i czymś gorącym i dzikim czającym się w oczach. — I, nie planuję wypuścić pani za dobre sprawowanie. — Pocałował ją lekko tuż pod uchem, a potem przesunął wargami wzdłuż linii jej szyi. Niewinny gest w opakowaniu, które nie miało nic wspólnego z niewinnością. Jego oddech zatańczył na jej szyi. Dłoń wsunął pod jej bluzę, zatrzymując się na nagiej skórze. Nachylił się bliżej, tak że jego usta niemal musnęły płatek jej ucha, zanim odezwał się cicho, z tą charakterystyczną, niebezpiecznie spokojną nutą, którą tylko on potrafił wydobyć z siebie w takich momentach. — Kajdanki, hm. — Odezwał się cicho. — To sprzęt służbowy. Używany tylko w wyjątkowych przypadkach… takich, które wymagają dyscypliny. — Jego palce przesunęły się powoli wzdłuż jej ramienia, aż do dłoni, którą nadal trzymał w swojej. — A, z całym szacunkiem, wygląda mi pani na bardzo niezdyscyplinowaną jednostkę.
Przesunął palcem po jej dłoni, po nadgarstku, gdzie mogłyby zapiąć się metalowe obręcze. Było w tym geście coś zmysłowego, ale i pełnego czułości. James nigdy nie był brutalny. Nie z nią. Nawet jeśli pozwalał sobie na dominację, nigdy nie zapominał, jaką siłę miała delikatność.
— Nie… — mruknął, niemal bezgłośnie. — One będą ci się śniły po tym, jak ich użyję. — Pochylił się bliżej i wtedy naprawdę ją pocałował, z całą tą zawieszoną między nimi obietnicą. Powoli.
Bezwstydnie. Jak mężczyzna, który dokładnie wie, co z nią zrobi. Potem się odsunął. W milczeniu. Dając jej przestrzeń. Żeby poczuła, że to naprawdę mogło się wydarzyć. Że napięcie nie musiało znaleźć ujścia tu i teraz, ale było. I narastało. Jak coś, czego nie da się już zignorować. Pozwolił jej siedzieć z tym napięciem, które zdążył zasiać między nimi. Napięciem, które nie potrzebowało dotyku, żeby było namacalne.
— Ale… — Podniósł wzrok na jej twarz. — Jestem gotów przymknąć na to oko. Dziś. Pod warunkiem, że już nigdzie mi się pani nie wymknie w nocy. Bo kolejnego razu nie puszczę płazem. — James zaśmiał się cicho. Ten głęboki, gardłowy śmiech, który nie był wymuszony tylko prawdziwy. Potem, niemal tak nagle, jak zmienił ton na zmysłowy, spojrzał na nią naprawdę, z tą miękkością, która zawsze rozbrajała ją bardziej niż wszystkie jego pewne ruchy. Dotknął jej policzka z taką czułością, jakby zgrywanie się było tylko pretekstem do tego, żeby się do niej zbliżyć.
— Wiem, że nie przyszłaś tu tylko patrzeć na gwiazdy. — Jego głos zmiękł. — I nie musisz się przede mną uśmiechać, jeśli wszystko cię boli w środku. Możesz mi to powiedzieć. Albo nic nie mówić. — Pochylił się znowu, czołem dotykając jej skroni. — Po prostu… bądź tu ze mną szczera. Bez znikania.
James nie spuścił z niej wzroku, kiedy jego dłonie sięgnęły do jej nóg, powoli, z pełnym rozmysłem.
— Chodź tutaj. — Mruknął nisko, prawie rozkazująco, ale z tym charakterystycznym dla niego ciepłem, które rozbrajało ją bardziej niż każde słowo. I zanim zdążyła zaprotestować, jeśli w ogóle zamierzała, James chwycił ją mocniej, a potem jednym płynnym ruchem wciągnął jej nogi na siebie. Ułożył je sobie na udach, tak że siedziała teraz bokiem, oparta o jego pierś, z nogami zarzuconymi przez jego ciało, jakby należała tam od zawsze. Jego dłoń powędrowała na jej plecy, obejmując ją za uda, mocno, pewnie, a druga wylądowała na boku uda. — Tak lepiej — wymruczał, jakby to nie podlegało żadnej dyskusji.
OdpowiedzUsuńBył ciepły, silny i całkowicie skupiony na niej. Jedna z jego dłoni przesuwała się leniwie po jej nodze. — Pomyślałem, że zanim spełnię swoje groźby… — jego oddech otarł się o jej szyję, niosąc przyjemny dreszcz — może jeszcze chwilę tak posiedzimy. — Zacisnął dłoń nieco mocniej na jej udzie,. Przekręciła głowę lekko w bok, a on pocałował ją w czoło, pochylił się niżej, tak, że jego usta musnęły jej ucho i dodał ciszej, szeptem, już nie w żartach: — A jeśli kiedyś… naprawdę zapragniesz się poddać, to zrobię to tak, że nie będziesz wiedziała, czy drżysz z podniecenia, czy z bezsilności. I nie uratuje cię już wtedy żadna wymówka. Ani ten słodki uśmiech. Ani to, że mnie kochasz. — „Na swój pokrętny sposób” chciał dodać. Ujął jej podbródek i uniósł jej twarz, zmuszając do kontaktu wzrokowego. Była taka piękna, kiedy oddychała przez lekko rozchylone usta, a źrenice rozszerzały się jak u drapieżnika, który nagle poczuł się ofiarą… ale wcale nie chciał uciekać.
— I nie będziesz mogła mnie powstrzymać, kiedy zacznę. — Jego głos był niższy niż zwykle, łagodny, ale głęboki, z tą szorstką nutą groźby, która sprawiała, że każdy nerw w ciele Sloane był napięty. — Przypnę cię do łóżka. Zrobię z tobą dokładnie to, co chcę, aż zobaczysz co to znaczy, być całkowicie zależną ode mnie.
Czuł, jak spięła się lekko pod jego dotykiem, nie ze strachu, tylko z tego znajomego napięcia, które między nimi rosło szybko i bez ostrzeżenia. Przez chwilę jeszcze trzymał ją w tej zawieszonej ciszy, pozwalając, by jego słowa wybrzmiały jej w myślach. Ale wtedy… uśmiechnął się kątem ust. Tym swoim typowym półuśmiechem, który rozbrajał każde napięcie i przywracał Sloane grunt pod nogami.
— Chociaż… może najpierw zrobimy coś jeszcze bardziej niegrzecznego. — Zniżył głos, udając konspiratora. — Na przykład… wypijemy kakao on 3 w nocy. — Zerknął na nią z ukosa, szukając jej reakcji. — Z piankami. — Uniósł brew i teatralnie westchnął. — Mam jeszcze gdzieś ten kubek z napisem “Best Cop Ever”, więc jeśli zamierzasz mnie dalej kusić do nadużycia władzy, przynajmniej niech to będzie z odpowiednią oprawą. — Głos miał znów spokojny, zadziorny. Jakby nic jej przed chwilą nie obiecywał. Po chwili rozłożył ramiona i odchylił się lekko do tyłu, ciągnąc ją za sobą, żeby wylądowała razem z nim na kocu oparta o jego klatkę piersiową.
JH
Na drewnianym pomoście czas jakby przestał płynąć, może to przez ciepło jego dłoni splecionych z jej, a może przez to, że w końcu, po tylu miesiącach, nic nie musiała. Nie musiała być silna. Nie musiała walczyć. Nie musiała uciekać. Mogła leżeć tu, z policzkiem wtulonym w jego klatkę piersiową, wsłuchując się w spokojne, jednostajne bicie jego serca. Sloane zarzuciła na niego nogę a on podciągną ją nieco w tak, by móc gładzić opuszkami palców zewnętrzną stronie jej uda, tuż nad kolanem. Nie w sposób prowokujący, raczej jakby zaznaczał, że tu jest, nadal, niezmiennie, dla niej.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… — mruknął z nutą zadowolenia, jego głos miał ten zaspany, miękki ton. — Jeśli to twoja wersja grzecznego zachowania, to trochę się boję tej niegrzecznej. — Musnął jej skroń ustami. — Ale jako detektyw z wieloletnim doświadczeniem mogę cię zapewnić, że jestem świetnie przeszkolony do radzenia sobie z trudnymi przypadkami.
James czuł, jak jej ciało wtula się w niego z miękkim westchnieniem, jakby pasowała do niego idealnie – dokładnie tam, gdzie powinna być. Jej nogi ułożone na jego udzie, jej głowa przy jego piersi, palce zaplecione z jego. Gdyby mógł zamrozić ten moment, zrobiłby to bez wahania. Nie dlatego, że był łatwy. Ale dlatego, że był prawdziwy. Bez ucieczek. Bez masek. Bez Zaire’a.
— Więc skoro zamierzasz nadużywać mojego słabego punktu… — jego głos obniżył się o ton, głębszy, niższy, drapiący — to chyba muszę zrobić to, co każdy doświadczony śledczy zrobiłby w takiej sytuacji.
Gładził dłonią jej udo, ledwie dotykając skóry przez materiał bluzy, którą miała na sobie. Jego bluzy. To, że w niej siedziała, że pachniała teraz jak on… działało na niego bardziej, niż chciał przyznać. W każdej innej sytuacji ten szczegół byłby przypadkiem. Ale nie tu. Nie dziś. Nie po wszystkim, co usłyszał. Po tym, jak znów się otworzyła i została.
— Zamknąć cię w bezpiecznym miejscu. Pod strażą. Najlepiej… w moim łóżku.
Nie dokończył od razu. Pozwolił, żeby cisza zrobiła swoje. I kiedy złapał jej spojrzenie, uśmiechnął się powoli.
Jego kciuk zataczał powolne kółka na jej skórze. Nie żeby jej dotknąć, dotykał jej codziennie. Ale żeby ją zapamiętać. Jakby w tych ruchach kodował sobie jej obecność, żeby potem nie oszaleć, kiedy jej zabraknie. Bo z tyłu głowy ciągle miał to „kiedy”, to jedno cholerne słowo, które powtarzało się jak echo. Nie był naiwny. Wiedział, że gdy wrócą do miasta, wszystko znowu się rozmyje. Że Carter znów się odezwie. Że ona znów się zawaha. Że może znów odejdzie. Ale dzisiaj była tu. Z nim.
Przesunął palcami po jej karku, podciągając delikatnie włosy, żeby musnąć usta tuż pod linią jej ucha. Czuł, jak wstrzymuje oddech. I właśnie to kochał, ten moment, kiedy na nic nie musieli się umawiać, ale jej ciało mówiło mu wszystko.
James spojrzał w gwiazdy nad ich głowami, ale widział tylko ją. Jej profil oświetlony bladym światłem księżyca. Jej oddech, powolny i lekko drżący. Jej palce splecione z jego. Przez chwilę się nie odzywał. Tylko patrzył. W jego głowie kotłowały się myśli, ale serce biło jakby już wszystko zrozumiało. Dotknął jej policzka, powoli, niemal z namaszczeniem. Jakby nie chciał jej przestraszyć tą prawdą, która właśnie wyrywała się z niego.
— Czasem myślę… — zaczął cicho, a jego głos brzmiał niżej niż zwykle, bardziej surowo, jakby te słowa nosił w sobie zbyt długo — że to nie ja ratuję ciebie, Sloane. Tylko ty mnie.
Zamilkł na moment, żeby zobaczyć, jak na to zareaguje, ale nie dał jej się odezwać. Położył dłoń na jej klatce piersiowej, tuż nad sercem. Czuł, jak bije.
— I nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. — Zawiesił głos, czując, jak lekko poruszyła się na jego klatce piersiowej, jakby jej serce też coś zrozumiało.
— Rozbiłaś w drobny pył mój spokój. I nagle wszystko, co było ciche i wygodne, zaczęło brzmieć jak puste echo. Pokazałaś mi, że chcę czegoś więcej niż tylko przetrwać dzień. Że chcę czuć. —
Uśmiechnął się lekko, z tym wszystkim, co w nim pękało, kiedy była blisko. — Jesteś powodem, dla którego znów oddycham pełną piersią.— Przesunął kciukiem po jej dolnej wardze, powoli.
OdpowiedzUsuńPatrzył na Sloane, jakby próbował zapamiętać ją dokładnie taką, jaka była teraz, owiniętą w jego bluzę, z rozczochranymi włosami, które połyskiwały srebrzyście w blasku księżyca, z tą charakterystyczną dla niej mieszaniną siły i kruchości w oczach.
Wszystko w nim krzyczało, że była jego słabością. Ale też jego wyborem. Cholernie trudnym, ale nieodwracalnym. Oparł czoło o jej skroń, zatrzymując oddech na sekundę. — Chciałbym ci dać to życie, które udajemy, że mamy tutaj. — Przesunął dłonią po jej karku, pod włosami, czując pod palcami ciepło jej skóry.
— Jesteś najtrudniejszą, najbardziej nieprzewidywalną kobietą, jaką spotkałem. A mimo to… — urwał. Wyszczerzył się lekko, ledwo zauważalnie, z tą przekorną miękkością, którą Sloane znała tylko ona. — …nigdy nie miałem większej ochoty dać komuś swojej bluzy. Albo nazwiska.
Kiedy nic nie powiedziała od razu, nie próbował dopowiadać, nie uciszał tej ciszy. Dla niego nie była niezręczna. Była prawdziwa.
Odetchnął głęboko, a potem sięgnął po jej dłoń i przysunął ją do ust. Pocałował wnętrze, tuż przy nadgarstku. Powoli, cicho, czule.
— A teraz… — mruknął, wracając do tego półuśmiechu, który zdążył tak dobrze jej się udzielać — chyba muszę kontynuować przesłuchanie. Podejrzewam, że ukrywasz jeszcze parę grzechów, Fleatcher.
I zanim zdążyła odpowiedzieć, jego dłoń powędrowała pod bluzę, na nagą skórę uda, gorąca i pewna siebie, nie z pożądania, ale z potrzeby bliskości. Z chęci dotyku, który miał jej przypomnieć, że jest prawdziwa. Tu. Że nie śni. Że to nie kolejny sen narkotyczny w apartamencie Cartera.
— Oprócz kajdanek mam też inne sposoby — szepnął jej do ucha. — Pytanie tylko — mruknął cicho, przerywając ciszę rozciągniętą między nimi — czy jesteś gotowa odpowiedzieć na każde z moich pytań…
Jego głos znów był głęboki, lekko ochrypły. Powietrze między nimi zgęstniało, ale nie był to pośpiech. To była kontrola. Napięcie, które lubił rozciągać, jak dobrze znany rytm, zanim naprawdę go złamał. — Bo wiesz… przesłuchanie w tej konfiguracji może trwać długo. Palcami przesunął po bokach jej ud, wolno, prowokująco, ale z uważnością, z jaką dotyka się czegoś kruchego.
Siedziała na nim, w jego bluzie, ze spojrzeniem tak intensywnym, że aż zabrakło mu na chwilę oddechu. Nie spuszczał z niej wzroku, nawet gdy palcami zataczał małe, leniwe kółka po wewnętrznej stronie jej nóg, tuż nad kolanami.
Była blisko. Tak cholernie blisko. Pachniała sobą, ale też nim, jego poduszką, jego ciałem, nocą, snem i czymś, co zaczynało go powoli obezwładniać.
— Cholera. W zasadzie to cała ta scena powinna wyglądać zupełnie inaczej, hm? — Zaśmiał się cicho, a kąciki jego ust uniosły się prowokacyjnie. Bo teraz to on był w pozycji przesłuchiwanego. Zatrzymał na niej wzrok. Mocny, stabilny, szczery.
— Pani detektyw. — Uniósł lekko brwi, puszczając do niej oko. — Czy chce pani znać moje zamiary względem podejrzanej?
Przesunął dłonią po jej biodrze, przez materiał bluzy, zatrzymując się tuż przy linii jej kręgosłupa.— A może interesuje panią lista moich fantazji z ostatnich kilku miesięcy? — Głos miał teraz niższy, gładszy. Wciągał. Zmuszał, by skupiła się tylko na nim. — Albo… może chciałaby pani wiedzieć, w ilu cholernych momentach próbowałem się powstrzymać, żeby nie zrobić dokładnie tego, co teraz? — Spojrzał na nią spod lekko zmrużonych powiek, spokojny, rozleniwiony… i całkowicie oddany jej decyzji.
— Proszę pytać, pani oficer. Obiecuję odpowiadać. Czuję się bezbronny w obliczu tak autorytatywnej pozycji przesłuchującej.
Po jego twarzy widać było, że żartuje. Że cała ta scena, ten teatralny zwrot ról, była tylko kolejną z jego drobnych prowokacji, mających rozładować napięcie i przywrócić ten luźny, zabawny ton między nimi. Oddał jej całą władzę. Pozwalał jej czuć, że prowadzi, choć pod spodem wciąż iskrzyła jego gotowość, by tę władzę przejąć z powrotem. Ale tylko jeśli ona zechce.
JH
James nie oderwał od niej wzroku nawet na sekundę, wpatrzony w nią z tą spokojną, miękką intensywnością, jakby rejestrował każdy cień na jej twarzy, każdy ruch warg, każdy cień emocji, który przez nią przechodził. I może rzeczywiście tak było. Bo kiedy siedziała na nim w jego bluzie, z włosami potarganymi od wiatru, z tą półuśmiechniętą miną i żarem w oczach, wyglądała… jak wszystko, czego kiedykolwiek chciał, ale nigdy nie śmiał wypowiedzieć na głos. Czuł ciężar jej ciała na swoich udach i to, jak jego dłonie instynktownie ułożyły się na jej biodrach, nie pozwalając jej się zsunąć. Mimo że nie próbowała. Mimo że cała sobą zdawała się mówić „jestem tutaj” i James to czuł, do samego środka kości.
OdpowiedzUsuńKiedy zbliżyła się do niego, muskając jego szyję, mówiąc tym głosem… tym głosem, który zawsze sprawiał, że jego własna samokontrola trzeszczała w szwach, zadrżał lekko. Każda jej sylaba odbijała się echem dokładnie tam, gdzie jego ciało było najbardziej głodne dotyku. I chciał, cholera, jak bardzo chciał, zanurzyć się w niej na nowo, po raz kolejny złamać każdą zasadę.
Uśmiechnął się, tym łobuzerskim, pełnym ciepła uśmiechem, który był jego odpowiedzią na wszystko, czego nie wypowiadała.
— Zdecydowanie przeszedłem szkolenie z pracy z podejrzanymi, które mają bardzo złe zamiary — mruknął cicho, muskając nosem linię jej szczęki. — I mam poważne podstawy sądzić, że pani właśnie próbuje skorumpować funkcjonariusza…
Dłońmi przesunął wyżej, po jej plecach, aż jego kciuki nie dotknęły nagiej skóry pod materiałem bluzy.
— I że ten funkcjonariusz właśnie rozważa współpracę z podejrzaną… na bardzo nielegalnych warunkach.
Ton jego głosu był miękki, ale pod spodem niosło się coś więcej, coś obiecującego, coś drgającego pod powierzchnią kontrolowanej zabawy. Powoli, niemal leniwie przesunął się na łokciach do przodu, tak że między ich twarzami zostało tylko kilka centymetrów.
— W łóżku? — powtórzył, szeptem. — Nie jestem pewien, czy prawo to dopuszcza… Ale skoro jesteś gotowa złamać przepisy, pani Fletcher…
Zatrzymał się na ułamek sekundy, patrząc jej głęboko w oczy, zanim dodał: — To przysięgam, że przyjemnością stanę się współwinnym.
Zamknął oczy na moment, jakby zbierając słowa, których nie chciał rzucać pochopnie.
— Wiesz, Sloane… — zaczął nisko, przeciągając słowa. — Mieliśmy kiedyś takie zajęcia. W akademii. Jak nie ulegać pokusom. Jak nie dać się zmanipulować pięknym oczom, słodkim słówkom i długim nogom.
Palcami objął jej udo, unosząc brew z teatralną powagą, jakby właśnie dokonywał oględzin materiału dowodowego.
— Ale musiałem wtedy siedzieć w ostatnim rzędzie. Może coś przeoczyłem. Może… nie uważałem. — Jego głos zniżył się o ton, ciepły i łobuzerski zarazem. — Albo może po prostu trafiłem na przypadek wyjątkowo nieuleczalny.
Przesunął dłonią po jej plecach i delikatnie przyciągnął ją bliżej, tak że ich twarze niemal się stykały.
— Bo jeśli to była lekcja z opierania się twoim sztuczkom, to, Fletcher… — westchnął teatralnie — oblałem ją koncertowo. I nie zamierzam poprawiać.
Zamrugał do niej, a w oczach miał ten znajomy błysk: mieszaninę rozbawienia, czułości i tej niebezpiecznej iskry, która pojawiała się tylko, gdy był z nią sam.
— A skoro już siedzę na ławce oskarżonych… może powinnaś przesłuchać mnie dalej. Sprawdzić, ile jeszcze reguł złamałem.
Nachylił się i dodał półgłosem:
— Albo… ile jestem gotów złamać dla ciebie.
James nawet nie drgnął, kiedy Sloane objęła kontrolę. Wręcz przeciwnie, rozciągnął się pod nią z tą leniwą pewnością siebie, jakby dokładnie wiedział, że pozwala jej dominować tylko dlatego, że sam tego chciał. Jego oddech pogłębił się ledwo wyczuwalnie, ale ciało już reagowało na jej bliskość i sposób, w jaki poruszała się nad nim. Doskonale wiedziała, jak grać, a on? On był gotów przegrać tę partię z uśmiechem na ustach.
Gdy poczuł jej usta tuż przy uchu, uśmiechnął się lekko. Z początku nie odpowiedział, celowo, dając ciszy wybrzmieć między nimi. Dłonie wsunął powoli pod jej bluzę, ciepłe, rozgrzane, powolne i zatrzymał na plecach.
OdpowiedzUsuń— Zadaje zbyt wiele prowokacyjnych pytań — mruknął nisko, a w jego głosie było coś, co wybrzmiało niemal jak groźba. Zmysłowa, kusząca, niebezpieczna. — Ale… skoro już mnie pani przypuściła do przesłuchania…
Uśmiechnął się, nie przestając patrzeć jej w oczy, choć jego dłonie zaczęły zsuwać się niżej, pieszcząc linię jej ud z niemal nabożną czułością.
James nie spieszył się z odpowiedzią. Najpierw pozwolił, żeby jej biodra poruszyły się raz jeszcze, na tyle powoli i świadomie, że przez jego ciało przeszedł długi skurcz napięcia. Westchnął przez zaciśnięte zęby, z głową lekko odchyloną do tyłu, jakby próbował się powstrzymać. Ale nie zrobił tego. Zamiast tego jego dłonie zacisnęły się mocniej na jej udach.
— Wyobrażam sobie ciebie… stojącą przed dużym, panoramicznym oknem. W samym świetle miasta. Twoje ręce rozłożone na szkle. Twój oddech zostawia parę. A ja za tobą. Jeszcze w garniturze. Jeszcze z krawatem na szyi. Chcę, żebyś patrzyła na swoje odbicie. Chcę, żebyś widziała, jak wyglądasz, kiedy jesteś tylko moja. I jak bardzo ci się to podoba.
Jego dłoń zsunęła się w dół, do tyłu jej uda. Delikatnie, ale pewnie.
— A może wersja w moim biurze? Ty siadasz na moim biurku, w krótkiej spódniczce, bez niczego pod spodem. Udajesz, że przyniosłaś papiery. A ja udaję, że ci wierzę. I nie pytam. Tylko rozsuwam twoje kolana i biorę to, co moje. Na tym samym biurku, na którym podpisuję raporty przestępstwach i wojnach gangów… a jedyne, co wtedy mnie obchodzi, to jak bardzo się w tobą zatracam.
Zacisnął palce na jej udzie, przyciągając ją nieznacznie bliżej, żeby poczuła, jak bardzo to wszystko nie jest żartem.
— A może przesłuchanie? — głos mu przyciemniał, jakby mówił przez zęby — Ty w eleganckim płaszczu i szpilkach. Ja po drugiej stronie stołu. Mówię ci, że złamałaś zasady. I że masz dwie opcje: możesz odpowiedzieć na moje pytania… albo klęknąć przede mną i przekupić mnie przy pomocy twoich miękkich, gorących ust…
Zamrugał powoli. Słowa wybrzmiały między nimi, cichnąc w dreszczu, który dosłownie przebiegł jej po kręgosłupie.
— I jeszcze jedna. Ta, której nie mogę wyrzucić z głowy. — Złapał delikatnie jej nadgarstek i powiódł jej dłonią w dół swojej klatki piersiowej, po brzuchu. Prowadził ją. Czuł, że zaczęła drżeć, a on nie odpuszczał.
— Ty, przykuta do zagłówka łóżka. Ręce nad głową. Nogi rozłożone tak, jak ci każę. Nic na sobie… oprócz mojej koszuli i moich śladów na ciele. Twoje oczy związane, ale ciało czujne, bo nigdy nie wiesz, gdzie cię dotknę. Palce. Usta. Zęby. Zegarek tyka gdzieś w tle, a ja mam cały czas świata, żeby sprawdzić, jak długo wytrzymasz, zanim zaczniesz błagać, żebym po prostu cię wziął.
Zamilkł. I w tej ciszy nie było już powietrza, tylko napięcie. Napięcie, które zaczynało pulsować między nimi z taką siłą, że mógłby przysiąc, iż usłyszał, jak jej serce bije szybciej.
— Więc? — zapytał cicho, przysuwając się na tyle, by jego usta były tuż przy jej uchu. — Która wersja… podoba ci się najbardziej?
Dłońmi objął jej uda, ale nie odebrał jej kontroli. Wręcz przeciwnie. Oddał ją z powrotem… jednym spojrzeniem, które mówiło jasno: „Twoja kolej. Zaskocz mnie.”
JH 🔥
James obserwował ją spod przymkniętych powiek, jakby sam siebie powstrzymywał przed zrobieniem tego, co podpowiadało mu ciało, co Sloane siedząc na nim w taki sposób na pewno czuła. Przejechał palcami po jej dłoni, którą wciąż trzymał, a potem przesunął nimi leniwie wzdłuż jej przedramienia, jakby badał, jak długo będzie w stanie ją torturować samym dotykiem. Uśmiech, który pojawił się na jego ustach, był niebezpiecznie łobuzerski. Zbyt pewny siebie, zbyt znajomy, jakby doskonale wiedział, co robi z jej ciałem i umysłem.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, Sloane… — mruknął cicho, przesuwając dłonią po jej udzie, aż nie dotarł do miejsca, gdzie materiał bluzy podwinął się wyżej. — Z każdym twoim drgnięciem tylko upewniam się, że powinnaś być przesłuchiwana znacznie częściej. Zwłaszcza przez funkcjonariuszy nieuważnych na szkoleniu. —
Jego palce zaczęły powoli zataczać kręgi na wewnętrznej stronie jej uda, ale nie przesuwał ich dalej. Czekał. Patrzył na nią, jakby oceniał, ile jeszcze zniesie. A może, ile jeszcze on sam zniesie.
— Ta pierwsza, hm? — Jego głos obniżył się jeszcze bardziej. Szorstki, chropawy, jakby już wypalony pożądaniem. — Myśl o tobie opartej o szybę… tylko w mojej koszuli, z lekko rozstawionymi nogami, nie mogącej oderwać wzroku od swojej twarzy… Gdy jesteś cała moja… — przerwał na moment, tylko po to, by wciągnąć powietrze i dalej przycisnąć palce do jej skóry. — Mówisz, że to ta najbardziej cię ruszyła?
Uśmiechnął się krótko, bezczelnie, ale z tą znajomą surowością, którą miała ochotę poczuć na własnej skórze.
— To dobrze. Bo chcę, żebyś obserwowała moment, w którym nie możesz nad sobą zapanować, żebyś widziała, jak wyglądasz, kiedy spełniam każdą twoją zachciankę. I twoje sporzenie, które błaga mnie, żebym pozwolił ci w końcu dojść.— Wsunął palce pod materiał, który zakrywał jej udo i powoli przesunął nimi wyżej, jakby już odwzorowywał to, co opisał. — I żebyś po wszystkim, kiedy opadniesz na kolana… nadal patrzyła na siebie w tej szybie. Mokra, drżąca… Ze świadomością, że zaraz cię odwrócę. I zrobię to jeszcze raz.
Oczy Jamesa przyciemniły się jeszcze bardziej.
— Może jak to zobaczysz… może wtedy zrozumiesz, dlaczego jestem od ciebie tak uzależniony Sloane.
Głos miał niższy niż przed chwilą, ochrypły, jakby każde słowo przeciągał przez ogień, który sam rozpalił.
— A ostatnia… — dodał, głosem tak niskim, że niemal drżał. — To dlatego tak mocno ściskasz mnie teraz udami? Bo wyobrażasz sobie moje dłonie zaciśnięte na twoich biodrach? Twoje ciało rozpięte na łóżku…? — Jego palce ścisnęły lekko jej udo, kiedy wymówił te słowa. — W pełni oddana i posłuszna, z szeroko otwartymi oczami, które patrzą tylko na mnie?
Zamilkł. Na moment.
— Czy może… — dodał jeszcze ciszej, palcami przesuwając po jej talii, aż do krawędzi bluzy — wyobrażasz sobie, jak trzymam cię mocno za kark, pochylam nad stolikiem, a ty błagasz, żebym w końcu w ciebie wszedł? — Jego głos zadrżał. To już nie była gra. To były pragnienia. Surowe. Prawdziwe. I całe należące do niej.
James patrzył jej w oczy tak, jakby cały świat przestał istnieć. Jakby wszystko poza nią i tym momentem nie miało znaczenia.
— Powiedz mi, co byś zrobiła, gdybym dał ci jeszcze więcej władzy. Co byś zrobiła, gdybym powiedział, że dziś noc należy do ciebie?
Jego ręka przesunęła się z powrotem na jej udo, a potem sięgnął do jej karku, wplatając palce w jej włosy. Spojrzał na nią intensywnie, ciężko oddychając. W jego oczach błyszczało pożądanie, czyste, nieskrywane, palące. Ale za tym wszystkim wciąż kryła się kontrola. James Harper, nawet leżąc pod nią, nie oddawał siebie do końca.
— Tylko pamiętaj… — dodał cicho, nie spuszczając z niej wzroku. — Każda twoja fantazja… ma swoje konsekwencje.
Uśmiechnął się w końcu. I to nie był już uśmiech grzecznego chłopca. To był uśmiech faceta, który dokładnie wiedział, że rozpala ją do czerwoności.
James roześmiał się cicho, ten niski, zachrypnięty śmiech, który wibrował mu w piersi i odbił się echem tuż pod skórą Sloane.
Wciąż leżał pod nią, a jednak z każdą sekundą, z każdym słowem, coraz bardziej przejmował nad nią władzę bez nawet jednego ruchu.
OdpowiedzUsuń— Skarbie… — wyszeptał, zerkając na nią z tym niebezpiecznie miękkim, niepokojąco głębokim spojrzeniem. — To był zaledwie… mały procent. Ułamek. Taki grzeczny zwiastun tego, co naprawdę chodzi mi po głowie. Jego dłoń powędrowała z tyłu, wzdłuż jej kręgosłupa, zatrzymując się na karku, gdzie rozgrzanymi palcami subtelnie pogładził napiętą skórę.
— Mam w głowie scenariusze, które sprawią, że będziesz się zastanawiać, czy oddech wróci ci jeszcze w płuca, zanim skończę z tobą to, co zaplanowałem.
Nachylił się nieznacznie, jego usta ledwie musnęły jej szczękę, tuż przy uchu, gdzie wypowiedział każde kolejne słowo z chirurgiczną precyzją, jakby wrzucał je pod skórę.
— Ten domek, to łóżko, ta weranda… każda deska tego miejsca mogłaby być świadkiem czegoś, co chodzi mi po głowie, a co na pewno sprawiłoby, że już nigdy nie spojrzysz na ten dom tak samo.
Język ledwo dotknął skóry pod jej uchem, zanim znów zadrżał cichy, przytłumiony śmiech, który bardziej przypominał groźbę niż rozbawienie.
Kącik jego ust drgnął w leniwym, drapieżnym uśmiechu, tym samym, który pojawiał się tylko wtedy, gdy naprawdę miał kontrolę, nawet jeśli pozornie oddał ją jej. Wsunął dłoń wyżej, zatrzymując ją tuż pod krągłością jej pośladka, bez pośpiechu, jakby właśnie zaciskał palce na spustach emocji, które zaraz eksplodują.
— Podejrzana jest cholernie chętna współpracy, jak na kogoś, kto ma coś na sumieniu. — Mruknął nisko, jakby naprawdę bawił się tą grą… — A to, co właśnie powiedziała… może zostać potraktowane jako dobrowolne przyznanie się do udziału w bardzo ryzykownej operacji.
Położył jej rękę na kark, przyciągnął do siebie w jego usta przesunęły się wzdłuż jej linii żuchwy, aż do szyi, gdzie zatrzymał się, wdychając powoli jej zapach. Przez moment milczał, jakby chciał się upewnić, że każde kolejne słowo wniknie w nią głębiej niż dotyk.
JH
James milczał, ale w tej ciszy było wszystko, napięcie, prowokacja, obietnica. Oparł głowę o drewniane deski pomostu i pozwolił sobie na kilka oddechów, długich i głębokich, jakby próbował się opanować.
OdpowiedzUsuń— Nie muszę cię dotykać, żeby wiedzieć, że jesteś mokra. — Jego głos zadrżał przy ostatnim słowie, jakby sam obraz tej świadomości był wystarczająco intensywny, by zawrócić mu w głowie. — Widzę to w twoich oczach, Sloane.
Uśmiechnął się przy tym lekko, ten jeden, niepokojąco spokojny półuśmiech, który pojawiał się u niego tylko wtedy, gdy miał nad nią absolutną władzę, mimo że to ona właśnie na nim siedziała.
James nachylił się tak, że jego usta były tuż przy jej uchu. Oddech miał gorący, głos zszorstkiał jeszcze bardziej, niemal chropawy.
— Wiesz… — zaczął cicho, palcami gładząc wnętrze jej uda, leniwie, jakby miał całą noc. — James sprzed roku… ten, który musiał cię pilnować w klubach, patrzeć, jak pozwalasz obcym facetom dotykać cię, obejmować, szeptać ci do ucha… — urwał, żeby zacisnąć palce na jej skórze — …jak dajesz się całować, prowokujesz… — Zamruczał nisko, jakby samo wspomnienie tamtych scen wciąż budziło w nim instynkt.— James sprzed roku miał ochotę przełożyć cię przez kolano, podciągnąć tę krótką sukienkę i sprać ci ten mały, rozkapryszony tyłek tak, jak na to zasłużyłaś. — Ton był spokojny, ale napięcie pod nim drżało jak ukryty prąd. — Ale wtedy nie mógł.
Zamknął dłoń na jej udzie, stanowczo, bez pytania, i uniósł wzrok, tak że ich spojrzenia się spotkały. Nie musiał podnosić głosu.
— Różnica jest taka, Sloane, że James z tego roku może to zrobić. Kiedy tylko uzna, że trzeba ci przypomnieć, do kogo należysz.
I właśnie w tej chwili, bez ostrzeżenia, jego dłoń oderwała się od jej uda i opadła na jej pośladek. Klaps nie był brutalny, był dokładnie taki, jak trzeba. Wystarczający, żeby zadrżała. Żeby poczuła ciepło pod skórą. Żeby zatrzymała oddech. Przesunął dłonią po miejscu, gdzie zostawił ślad swojego ostrzeżenia z czułością, jakby ją za to nagradzał. I pochylił się jeszcze niżej, muskając ustami jej szczękę, potem ucho, potem kark.
James przyjął każde jej słowo jak rozkaz, nie, jak wyzwanie. A ona doskonale wiedziała, co robi. Z każdą kolejną sylabą wbijała mu się pod skórę. Z każdą fantazją zaciskał szczękę mocniej. Jego oczy spłonęły od środka, surowe, nabrzmiałe od pożądania, napięcia i czegoś jeszcze… tej dzikiej, nieokiełznanej potrzeby, którą tylko Sloane potrafiła w nim wywołać. Nie przerwał jej. Nie chciał. Każde słowo z jej ust spływało na niego jak benzyna na ogień. Kiedy usłyszał o krześle, o tym, jak ona będzie go dręczyć, patrząc na niego z tej pozycji, w której to on był bezbronny, jego dłoń, jeszcze chwilę temu przesuwająca się miękko po jej biodrze, nagle zacisnęła się mocniej. Kiedy powiedziała, że dotykała się, myśląc o nim… że była sama… że mówi to wprost, nie odwracając wzroku, jego serce zabiło nierówno, a w kąciku ust zadrżał mu cień uśmiechu. Nie dumny. Nie arogancki. Uśmiech drapieżnika, który właśnie zobaczył ofiarę, zbyt blisko. Ale dopiero to, co powiedziała później, to ostatnie zdanie, ta potrzeba, czysta, naga i nieudawana, sprawiło, że James przestał się kontrolować. To nie był już flirt. To była potrzeba tak gęsta, że czuł ją w powietrzu.
— Skarbie… — warknął jej nisko do ucha. Jego głos drapał, jakby powstawał gdzieś głęboko, z samego brzucha. — Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie powiedziałaś… ale jesteś o włos od tego, żeby te fantazje nie były tylko rozmową.
Drugą dłonią sięgnął jej karku, wplótł palce w jej włosy i mocniej odchylił jej głowę, zmuszając ją, by na niego spojrzała. — Myślałem, że dziś będzie spokojnie. Że posiedzimy, pogadamy, może napijemy się tego cholernego kakao z piankami. Ale ty… ty przyszłaś tu z zamiarem podpalenia wszystkiego. — Pochylił się, zbliżając usta do jej szczęki, by zostawić tam ostry, głęboki pocałunek. — I udało ci się.
Wargi przesunął niżej, po jej obojczyku, po szyi, po każdej odsłoniętej części skóry, którą tylko mógł dotknąć.
OdpowiedzUsuń— Podejrzana twierdzi, że nie da rady długo tak wytrzymać? — szepnął, z ustami przy jej uchu. — Ma szczęście, że funkcjonariusz ma jeszcze odrobinę silnej woli… — Przerwał. Spojrzał jej prosto w oczy, mrużąc powieki. Ani przez chwilę nie odwrócił wzroku, kiedy Sloane pochylała się nad nim, cały skupiony, cały jego świat zamknięty był w tym jednym spojrzeniu. Wiedział, że miała kontrolę. Czuł to w każdym jej ruchu, w każdym słowie i oddechu. Ale jeszcze bardziej czuł to napięcie, to ciche błaganie, które kryło się pod tą powierzchowną dominacją. I dlatego teraz, bez słowa, bez ostrzeżenia, przesunął dłonie pod jej bluzę. Powoli, z namaszczeniem, wsunął je wzdłuż jej talii, po bokach żeber, aż dotarł do łopatek. Tam zatrzymał się na chwilę, nie żeby się wahać, ale żeby dać jej moment. Chwilę ciszy, w której tylko księżyc odbijał się w jeziorze, a powietrze między nimi gęstniało od napięcia. Potem uniósł materiał. Pomału. Z precyzją, która mówiła, że to nie był impuls. To był wybór. Decyzja. I kiedy bluza zsunęła się z jej ramion, opadając ciężko, zostawił ją całkowicie nagą, rozświetloną zimnym światłem księżyca, piękną, bezbronną i tak cholernie jego. Nie wypowiedział ani słowa. Zamiast tego, ujął jej dłonie, delikatnie, z szacunkiem, z czułością, której się po nim nie spodziewała w takim momencie. Najpierw ucałował jedną. Potem drugą. Ustami musnął ich wnętrza, jakby składał przysięgę, której nie trzeba wypowiadać na głos. A potem… Nie położył ich na sobie. Nie poprowadził ich do swojego ciała. Położył je na niej. Na jej piersiach. Ciepłe, drżące dłonie Sloane, ułożone przez niego na jej ciele. Patrzył jej przy tym prosto w oczy, głęboko, intensywnie, jakby chciał się upewnić, że ona wie. Że wie, czego od niej chce. Że to jej moment. Jej ruch. Potem zsunął jej dłonie niżej, prowadząc przez każdy centymetr skóry z czułością niemal nabożną. Każdy ich wspólny wdech był cięższy od poprzedniego, każde muśnięcie bardziej elektryzujące. Doprowadził je między jej uda… ale tu się zatrzymał. Poluzował uścisk. I zabrał swoje dłonie, cofając się jakby nie miał już do niej żadnego prawa. Tylko spojrzenie zostało, nienatarczywe, ale pełne oczekiwania.
Wyczekujące. Zachęcające. Dające jej pełne zielone światło. „Teraz ty” – mówiły jego oczy, jego oddech, jego ciało.
— Pokaż mi, jak bardzo mnie chcesz. Pokaż mi, co robiłaś, kiedy byłem tylko w twoich myślach. Teraz masz mnie. Teraz możesz wszystko.
I jeśli Sloane choć przez sekundę zastanawiała się, kto naprawdę trzyma kontrolę… ten jeden moment uświadomił jej, że nie miało to już żadnego znaczenia.
JH
James Harper patrzył na nią tak, jakby świat nie istniał poza tym pomoście, poza tą kobietą, która bez wstydu i bez wahania spełniała jego fantazję, ale na własnych zasadach. Jego ciało napięło się pod nią jak struna, mięśnie wyraźnie rysowały się pod skórą, gotowe do działania, choć jeszcze się powstrzymywał. Ale jego oczy… cholera, jego oczy już dawno przestały być cierpliwe.
OdpowiedzUsuńNie próbował jej przerwać. Patrzył. Patrzył jakby każde jej muśnięcie na własnym ciele odczuwał fizycznie. I w pewnym sensie tak było. Jej jęki uderzały w niego mocniej niż jakikolwiek dotyk. Jej dłoń między udami, przymknięte oczy, drżenie, z którym wypowiadała jego imię, sprawiały, że każdy nerw w jego ciele pulsował gotowością. Ale czekał. Dawał jej tę przestrzeń, choć tylko dlatego, że sam jej ją dał.
Nie istniała już noc. Nie było pomostu, nie było jeziora, nie było niczego poza nią. James patrzył na Sloane, jakby patrzył na coś, co miało go pogrzebać i z każdym oddechem był na to coraz bardziej gotowy. Miała na sobie tylko światło księżyca i jego wzrok. Nie próbował już udawać, że panuje nad sytuacją. Nie panował. Stracił kontrolę dokładnie w tej chwili, gdy zobaczył, jak jej własna dłoń znika między udami, jak jej ciało wygina się w rytmie, który sam jej narzucił, chociaż to ona trzymała ster. Zachwyciła go. Nie ciałem, które znał i którego dotyk doprowadzał go do szaleństwa. Zachwyciła go tym, jak bardzo oddawała się w tej chwili nie tylko jemu, ale samej sobie. Jakby nagość, ta fizyczna i ta emocjonalna, była dla niej darem, nie aktem wstydu. Jakby ufała mu tak bardzo, że mogła rozpaść się przy nim na tysiąc kawałków, pewna, że on je pozbiera.
To było więcej niż pożądanie. Więcej niż podniecenie. To było piękne.
Z każdą sekundą czuł, że się w niej zatapia. Że coś w nim pęka, coś mięknie, coś staje się dzikie i bezbronnie kruche jednocześnie. Miała taką władzę nad jego ciałem, że bał się, że się w niej rozpadnie. A może właśnie na to czekał.
Ona była wszystkim. Jej zapach. Jej głos. Jej dłonie na sobie, jej jęk, ten moment, gdy rozchyliła wargi, nie będąc już w stanie powstrzymać tego, co z niej wydobył. Chciał ją wielbić. Nie tylko pieprzyć, wielbić. Chciał być świadkiem jej przyjemności. Chciał, żeby patrzyła mu w oczy, kiedy zadrży. Chciał, żeby wiedziała, że nie ma drugiego człowieka na świecie, który mógłby ją tak zobaczyć, tak właściwie zobaczyć.
— Sloane — wyjęczał jej imię jak modlitwę. Jakby samo jej imię było rozgrzeszeniem. — Jesteś wszystkim — szepnął, zbyt cicho, by być pewnym, czy usłyszała. — Każdym cholernym snem, który miałem. I każdą fantazją, która mnie bolała, kiedy nie mogłem cię mieć.
Dotknął jej piersi, ale nie agresywnie. Jakby to było coś świętego. Patrzył, jak jej ciało reaguje. Jak drży. Jak zastyga między jego dłońmi.
— Chciałbym, żebyś widziała siebie moimi oczami — szepnął. — Nie masz pojęcia, jak cholernie jesteś piękna, kiedy jesteś moja — dodał, unosząc się, by złożyć pocałunek pod jej żuchwą. A potem niżej, aż jego język odnalazł drogę do jej piersi, których nie potraktował jednak ze zwyczajową delikatnością. Przygryzł skórę, tak, żeby zadrżała, żeby ją zabolało, ale tylko na ułamek sekundy. Po czym przeciągnął językiem po tym samym miejscu. Mówiło za niego ciało. Serce. Głód. I kiedy nie mógł już znieść tego widoku, tego dźwięku, tego zapachu, który go osaczał, ruszył. W jednej chwili dłonie Jamesa znów były na niej, tym razem nie prowadziły jej, a przejmowały kontrolę. Pewne, mocne, gorące. Chwycił ją za nadgarstki i oderwał jej dłonie od ciała, jakby odbierał jej możliwość samodzielnej przyjemności, jakby mówił: dość, teraz ja.
James nie puścił jej dłoni od razu.
Zadrżał. Fizycznie, wyraźnie. To już nie było tylko podniecenie, to było coś bardziej pierwotnego. To, co widział… sposób, w jaki patrzyła mu w oczy… Powoli przechodziło w coś, co przestawał kontrolować.
Czuł, jak wszystko w nim napina się do granic. Jak sam staje się ofiarą gry, którą rozpoczął. Ale nie przerywał jej. Nie mógł. Zatrzymał się tylko po to, by szepnąć jej wprost do ust.
OdpowiedzUsuń— Chcę cię tak pieprzyć, żebyś nigdy nie musiała tego robić już sama. — Wydyszał, a potem ją pocałował. Głęboko, zachłannie. Nie tak, jak całuje się kobietę. Tak, jak całuje się wyrok.Tak, jak całuje się to, co ma człowieka rozłożyć na czynniki pierwsze.
— Pieprzona bogini… — warknął cicho. Wziął głębszy wdech, próbując choć przez moment nie wybuchnąć, ale z każdą sekundą jego ciało domagało się więcej. Jego głos był niski, przepełniony czymś pomiędzy szaleństwem a żarem. Złapał ją w talii i przeniósł w kilka płynnych ruchach tak, że to on znów był nad nią. Ściągną z siebie koszulkę i niedbale odrzucił ją na bok. Patrzył jej w oczy z góry, usta niebezpiecznie blisko. Zasłaniał jej niebo, ale dawał wszystko inne. Chwycił jej dłoń i przycisnął do swojego torsu, a potem poprowadził niżej.
— Czujesz to? Tak działa na mnie myśl, że jesteś moja. Cała. Od jęku, po każde napięcie twojego ciała. Nie jesteś w stanie zrobić niczego, co mnie powstrzyma. — Ugryzł ją w dolną wargę, tak, że cicho zasyczała. Potem jego usta znów były przy jej szyi, a dłonie nie zatrzymywały się ani na moment.
— Rano się obudzisz i będziesz czuła mnie w każdym kroku, w każdej myśli, w każdym cholernym pulsie między udami.
Zanurzył się w niej palcami. Powoli. Uważnie. Pieścił ją z intensywnością, której nie dało się pomylić z niczym innym niż głodem, który narastał w nim od miesięcy.
— I wtedy przypomnisz sobie to: że nie ty mnie wzięłaś. To ja cię zabrałem. Całą.
Nie spieszył się. Bawił się nią. Wiedział, że balansuje na granicy. Jej ciało już go zdradzało, już zdradzało jej punkt kulminacyjny. Ale on jeszcze nie chciał jej tam popchnąć. Nie teraz.
— Jeszcze nie. — Szepnął jej w skroń. — Jeszcze nie zasłużyłaś.
Mógłby się nią upijać. Mógłby oddychać tylko tym, jak pachniała, jak smakowała i jak się poruszała, kiedy wreszcie pozwalała sobie pójść za instynktem. Złapał ją pod udami i pociągnął do siebie, z łatwością, jakby nic nie ważyła, aż jej biodra zawisły tuż pod jego pasem, a kolana rozsunęły się bardziej. Usta miał rozgrzane, oczy ciemne, oddech ciężki, a ciało napięte jak przed eksplozją. Zsuną spodnie, wolno, nie spuszczając z niej wzroku. Słyszał, jak jej oddech się łamie. Słyszał, jak jęknęła, jakby tylko ten dźwięk był w stanie przynieść ulgę jej pragnieniu. Ale nie dał jej tego od razu. Zawisł nad nią, jego dłoń sunęła powoli wzdłuż jej uda.
— Lubisz to, prawda? — Zapragnął ją słyszeć. Zacisnął dłoń na jej piersi, nie brutalnie, ale tak, że poczuła, do kogo należała. Jej biodra uniosły się lekko, jakby sama odpowiedź była już w jej ciele.
— Powiedz, że jesteś moja. — Uniósł jedną z jej nóg niemalże na swoje ramię, rozchylając ją bardziej. — Chcę to usłyszeć.
Nie po to, żeby się upewnić. On już wiedział. Ale chciał, żeby i ona to powiedziała. Żeby wzięła to, czego pragnęła, tak samo jak on brał ją.
— Powiedz to, Sloane — mruknął z cichym uśmiechem, muskając ustami skórę przy jej uchu, jego głos był gorący, przepełniony chropowatym napięciem. — Powiedz, że chcesz mnie. Tutaj. Teraz. — Przycisnął się do niej, tylko na moment. Dość, żeby poczuła. A potem cofnął się o milimetr i spojrzał w oczy.
— Obiecuję, że nie zostawię ci nawet cienia wątpliwości, do kogo należysz.
Cierpliwość się skończyła. Gra się skończyła. To był moment, w którym detektyw Harper nie przesłuchiwał już podejrzanej. On ją zdobywał. Patrząc jej przy tym prosto w oczy.
JH
Jej ciało wyginało się pod nim z niecierpliwością, z drżeniem, które nie miało już nic wspólnego z chłodem nocy. Kiedy poruszała biodrami, kiedy wyrywał jej z ust kolejne błagania, wiedział, że granice zostały przekroczone. Mógłby się nią upijać. Mógłby oddychać tylko tym, jak pachniała, jak smakowała i jak się poruszała, kiedy wreszcie pozwalała sobie pójść za instynktem. To spojrzenie… to jedno spojrzenie, które mu rzuciła, było wszystkim. Potwierdzeniem i rozkazem. I James je znał. Rozpoznał je w niej już wtedy, tamtego pierwszego wieczoru, kiedy jeszcze nie miał prawa jej dotykać. Zaiskrzyło w jego oczach.
OdpowiedzUsuńJames jedną rękę miał opartą na pomoście, tuż pod jej kolanem. Drugą złapał ją za brodę i zmusił do spojrzenia w swoje oczy, dokładnie w momencie, kiedy znów się poruszył. Powoli. Głęboko. Bezwzględnie.
— Patrz na mnie — warknął cicho, między zaciśniętymi zębami. — Chcę widzieć, co z tobą robię.
Nie wiedział, kogo bardziej tym przeciąganiem torturował. Ją, patrząc, jak drży, jak jęczy jego imieniem, jak rozchyla biodra i błaga o dotyk. Czy może samego siebie… bo kiedy w końcu się w niej zanurzył, świat mu się zatrząsł.
Nie przenośnie. Dosłownie. Jej ciepło. Jej miękkość. Jej oddech, który urwał się, kiedy w nią wszedł… To wszystko wyrwało mu z gardła niski, zduszony jęk, którego nie potrafił zatrzymać.
— Kurwa, Sloane… — wypluł przez zaciśnięte zęby, mrużąc oczy i próbując złapać oddech, który wyparował z jego płuc. — Ty mnie wykończysz.
Czekał na to. Pragnął jej. Ale żadne fantazje, żadne wyobrażenia nie były w stanie przygotować go na to, jak to będzie naprawdę. Jak poczuje się jej wnętrze wokół niego. Jak ona zadrży i zawyje jego imię, oplatając go nogami jakby chciała, by wszedł jeszcze głębiej, mocniej, bardziej.
Uderzała w niego biodrami, rytmicznie, jakby jej ciało znało drogę na pamięć. Dawała mu się prowadzić i równocześnie to ona wyznaczała tempo, domagała się więcej. A on jej to dawał. Coraz więcej. Coraz mocniej.
W niej było wszystko. Kara i nagroda. Piekło i zbawienie. Była jego rozgrzeszeniem, jego grzechem i wszystkim pomiędzy. Czuł ją wszędzie. W sercu. W dłoniach. W bijącym w piersi rytmie, który nie należał już tylko do niego.
Ruchy były twardsze, mniej kontrolowane. Mruczał niskim, urwanym głosem, przepełnionym zachwytem, potrzebą i czymś znacznie głębszym niż zwykłe pożądanie.
— Boże, Sloane… jesteś stworzona do tego, żeby mnie rozpieprzać. — Syknął jej w skórę. — Każdym cholernym centymetrem. Każdym dźwiękiem, który wydajesz.
Czuł, że zaraz pęknie. Ale zanim to się stanie chciał zobaczyć, jak ona traci nad sobą kontrolę. Każdy ruch był jak eksplozja. Każde jej westchnięcie poganiało go, odbierało mu zdrowy rozsądek. Powtarzał jej imię jak modlitwę. Jak zaklęcie, którego potrzebował, by się nie rozpaść. Ale nie był pewien, czy już nie zaczął się rozpadać. Była zbyt ciasna. Zbyt dobra. Zbyt… idealna.
— Nie wytrzymam długo — przyznał, prawie szeptem, z głową opartą o jej ramię. — Podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. Wszystko było w tym spojrzeniu. Cały on. Cała miłość, całe pożądanie, cała obsesja, która rosła w nim przez miesiące. Teraz nie chciał jej tylko posiąść. Chciał w niej zamieszkać. W środku. Na zawsze.
Ruchy stawały się głębsze. Wolniejsze. Bardziej świadome. Nie spieszył się. Nie teraz. Chciał ją od środka wypełnić nie tylko sobą, ale całą tą cholerną miłością, której nigdy nie umiał jej powiedzieć głośno. To, co mówił mu dotąd tylko dotyk, teraz mówiło całe jego ciało. I nie miał już siły tego zatrzymać.
Każde jej westchnięcie wbijało się w niego jak igła, nie zadawała bólu, przeciwnie, upajała. James czuł się, jakby właśnie tym dźwiękiem, tym ciałem pod nim, tym spojrzeniem, które wbijała w niego bez wstydu, pieczętowała coś, czego nie dało się już cofnąć. Kiedy patrzyła mu w oczy, jakby w tym spojrzeniu chciała zostać na zawsze, James zadrżał. Nie tylko fizycznie. To coś głębszego. Coś, co w nim pękło. Albo wreszcie się złożyło w całość. Wbił w nią spojrzenie i w tej samej sekundzie pchnął się mocniej, głębiej, z taką siłą, że jej ciało napięło się pod nim jak struna.
James już nie czuł granicy między sobą a nią. Nie potrafił rozróżnić, gdzie kończy się jego ciało, a zaczyna jej. Byli jednym. Złączeni nie tylko fizycznie, ale i czymś o wiele głębszym, dzikim i pierwotnym, co w nim drżało od chwili, gdy pierwszy raz ją zobaczył. A może nawet wcześniej, od momentu, w którym się w niej zakochał, chociaż wtedy jeszcze nie umiał tego nazwać. Działał już bez zastanowienia. Podniósł ją lekko, prowadząc dalej w rytmie, który doprowadzał ich oboje na skraj. Dłonią gładził jej uda i brzuch, a drugą znów położył na jej piersi, palcem muskając skórę z taką czułością, że kontrastowała z siłą jego pchnięć.
OdpowiedzUsuń— Popatrz na mnie — wyszeptał. Jej ciało zaczęło reagować gwałtowniej, i on to czuł. Każdym mięśniem, każdym impulsem, który przeszywał ich oboje. I wtedy… spowolnił.
Celowo. Zanurzył się w niej głębiej, ale wolniej. Bardziej świadomie. Chciał, żeby każde przesunięcie, każdy centymetr, który dawał jej z siebie, został zapamiętany przez nią na długo.
To przyszło z siłą, na którą nie był gotów. Próbował jeszcze się powstrzymać, dać jej więcej, ale ciało miało własne granice. Był tak cholernie blisko od dłuższej chwili, czuł to w każdym mięśniu, w napięciu karku, w zaciśniętych zębach, w drżeniu ramion. I nagle wszystko puściło. Jego biodra zadrżały, zatrzymując się głęboko w niej, jakby chciał się w niej zakorzenić. Zacisnął dłonie na jej biodrach, mocniej niż powinien, jakby tylko ona mogła go utrzymać na powierzchni. Jęk wyrwał mu się z gardła, głęboki, chrapliwy, męski. Nie sposób było go powstrzymać, tak samo jak fal uderzających przez jego ciało. Nie było już nic innego, tylko to jedno: ona. Sloane. Wszystko kończyło się i zaczynało na niej. Oddychał ciężko, dysząc w jej szyję, opadając na nią, ale wciąż trzymając się jakby bał się, że upadnie razem z tym, co właśnie się stało. Jakby jego ciało jeszcze nie przyjęło do wiadomości, że się rozpadł. Że skończył. W niej. W tym jednym, nieodwracalnym, cholernie pięknym momencie.
— Sloane… — wyszeptał zachrypniętym głosem, jeszcze nie wracając w pełni do siebie. Oparł czoło o jej ramię, zamknął oczy. Był wykończony. Roztrzęsiony. Zasapany. I szczęśliwy w sposób, którego nie umiałby teraz ubrać w żadne słowo.
James nie odsunął się od razu. Jeszcze przez długi moment trwał w niej, wtulony, czołem oparty o jej ramię, oddech nierówny, ciężki, łapczywy. Jakby dopiero teraz, po wszystkim, jego ciało wracało do siebie. Ale on nie chciał wracać. Nie od razu. Trzymał ją tak, jakby wciąż bał się, że jeśli tylko poluzuje uścisk, coś się rozpadnie. Że to zniknie. Że ona zniknie. Jedną ręką objął jej plecy, drugą wplótł we włosy, splątane z jego oddechem i dotykiem. Wtulił ją mocniej w siebie, jakby musiał poczuć każdą linię jej ciała. Nie mówił. Jeszcze nie. Bo żadne słowa nie miały w tej chwili znaczenia większego niż to, że ich ciała mówiły za nich.
Pocałował ją, nieśpiesznie, z czułością, w której kryła się wdzięczność, podziw, przywiązanie. Jego usta dotknęły jej skroni, potem policzka. Później znów tylko trwali, spleceni, spokojni, jakby świat się zatrzymał na chwilę, żeby dać im czas na oddech.
— Nie mam pojęcia, co mi zrobiłaś — wyszeptał w końcu, cicho, tak że jego głos mieszał się z szumem jeziora. — Ale jeśli to sen… nie budź mnie jeszcze.
Przesunął nosem po jej skroni, wolno, czule. Wplótł palce w jej dłoń, trzymając ją między nimi, jakby była kotwicą. — Nie wiedziałem, że... — Otworzył oczy i spojrzał na nią z bliska. — Że z tobą… to będzie tak cholernie inne. Tak prawdziwe.
Czekał. Nie na odpowiedź. Tylko na ten moment ciszy, spokoju, ciepła. Na to, by poczuć jej skórę na swojej i zostać tu, dokładnie tu. Nie chciał się odsunąć. Chciał ją czuć. Ciepłą. Obecną. Jeszcze chwilę. Jeszcze tylko chwilę.
JH
👸🏼🎤
OdpowiedzUsuń