It's better to feel pain, than nothing at all
The opposite of love's indifference
I'm standing on your porch screaming out
And I won't leave until you come downstairs
Nieumiejętność rozpoznawania
znajomych twarzy zwana inaczej prozopagnozją jest w rzadkich przypadkach
wynikiem zaburzeń genetycznych lub, częściej, uszkodzeń neurologicznych w
okolicy płatów skroniowego i potylicznego. Podobne uszkodzenia mogą powstać jako
konsekwencja traumatycznego uszkodzenia mózgu lub neurodegeneracji, do jakiej
dochodzi na przykład w demencji. Jednak Madeline Hesford nie przypominała
sobie, żeby ostatnimi czasy uderzyła się w głowę (rzecz jasna oprócz napadu
dokonanego przez Paula, ale to miało miejsce jakieś kilka tygodni temu) lub
zauważyła kłopoty z pamięcią, lecz mimo to, zerkając na swoją twarz odbitą w
lusterku, nie mogła nie ulec wrażeniu, że patrzyła na zupełnie obcą
osobę.
Przestała o siebie dbać. Włosy
spięła w wysoki kok, by choć odrobinę ukryć fakt, że nie myła ich od dobrego
tygodnia. Jej policzki były aż nazbyt wydatne, tak samo jak większość kości w
jej wychudzonym ciele. Przez większość dni nie miała apetytu, a jeśli nawet
orientowała się, że powinna coś zjeść, stawiała na łatwe dania z mikrofalówki.
Gotowanie należało dawniej do czynności, jakie sprawiały jej wiele
przyjemności, lecz ostatnimi czasy nie potrafiła znaleźć w sobie wystarczającej
motywacji, by wyjść z łóżka, nie mówiąc już o wycieczce do supermarketu,
planowaniu przepisów i staniu przy kuchence przez godzinę dziennie. Ubywało jej
z dnia na dzień, z minuty na minutę, pożarta przez to wielkie miasto, dopóki
nie został z niej tylko marny, wypluty cień. Jej skóra postarzała się
przynajmniej o kilka lat. Nie wiedziała, czy to kwestia nieodpowiedniej diety,
wypalania paczki papierosów dziennie, nerwów, czy każdej z tych rzeczy po
kolei, ale nie przypominała już tej zdrowej i żywiołowej dwudziestokilkulatki.
Jednak w porównaniu z bitwą, jaka na co dzień toczyła się w jej głowie, można
pokusić się o stwierdzenie, że jej wygląd stanowił tylko nieznaczny ułamek
ruiny, do jakiej zdążyła się doprowadzić.
– Zie jedziemy? – zapytał znudzony
Sammy, gdy zabawa gumowymi dinozaurami przestała go bawić.
Maddie ze znużeniem podniosła
głowę, by móc spojrzeć na odbicie synka w przednim lusterku. Chłopiec wyglądał
za szybę, uważnie obserwując otaczający go krajobraz. Nie chciała mu
odpowiadać. Ignorowanie go czyniło z niej złą matkę, ale nie miała energii, by
udawać, że było inaczej. Bo choć kochała swoje dzieci najbardziej na świecie,
nie wiedziała, jak im tę miłość okazać. Nie dawała Cecilii ostatniego całusa
przed snem, nie zachęcała Sama do zabawy i nie protestowała, gdy tamten spędzał
kolejne godziny przed ekranem telewizora. A potem leżała w łóżku w środku nocy,
przewracając się z boku na bok, z rozrywającym od środka poczuciem winy,
ponieważ nie była matką, jaką pragnęła być. Jaką była dawniej. Ale zwyczajnie
nie potrafiła dać z siebie czegoś, czego sama nie posiadała. A ostatnio zdawała
się zapomnieć, jak to jest czuć. Cokolwiek. Począwszy od smutku, aż po radość.
W miejscu emocji pozostała tylko pusta. Ziejąca niczym pustka. Zwykłe
nic.
– Do Mahone Bay – odparła
ostatecznie, bez entuzjazmu.
– Mayone Bay?
– Nie, Sam, do Mahone...
Nie skończyła. Nie miała już
siły.
– Dlugo jesce? Muse siku – zapowiedział
Sammy, desperacko chcąc zwrocić uwagę swojej mamy.
Maddie westchnęła, zerkając na
ekran telefonu, który służył jej za nawigację. Dziesięć godzin. Dokładnie tyle
czasu miała trwać ich dalsza podróż, rzecz jasna, nie licząc przerw na wyjście
do toalety, przystanków na stacjach benzynowych czy w przydrożnych
restauracjach. Odkąd wyprowadziła się z rodzinnego domu, nie opuściła stanu
Nowego Jorku nawet na kilka dni. Wszystko, czego potrzebowała, znajdowało się
na wyciągnięcie ręki. Poza tym była zbyt pochłonięta życiem z dnia na dzień, by
zdać sobie sprawę, że należała jej się chwila odpoczynku. Wyjazd do innego
kraju, mało - innego stanu, kojarzył jej się ze zbędnym stresem,
nerwowymi przygotowaniami, ganianiem po mieszkaniu w poszukiwaniu zaginionej
pary skarpetek i dawno niewidzianej zabawki, o której jej syn przypomniał
sobie na godzinę przed wyjściem. Decyzja o opuszczeniu miasta nie przyszła jej
więc z łatwością i zapewne, gdyby czuła, że mogła jej zapobiec, zrobiłaby to.
Jednak Nowy Jork nie pozostawił jej wyboru. Zgubił ją gdzieś pośrodku tłumu
obcych ludzi, dusił spalinami, przytłaczał wieżowcami, dopóki nie zostawił jej
bez dostępu do tlenu. Bo wiedziała, że przy każdm zakręcie czekało ją
zagrożenie, a obietnica lepszego jutra okazała się zwykłą bujdą. Musiała
uciekać, bo wiedziała, że w przeciwnym wypadku nie wyjdzie z tej bitwy w jednym
kawałku. A ostatnia dawka nadziei, jaka w niej została, kazała jej
walczyć. Walczyć o swoje życie, które ostatnimi czasy tak często chciała sobie
odebrać.
Mahone Bay było niewielkim,
malowniczym miasteczkiem położonym w Nowej Szkocji, w Kanadzie. Stanowiło
całkowite przeciwieństwo brudnego i zatłoczonego Nowego Jorku. Ciche, z
zaledwie garstką mieszkańców, było kwintesencją wszystkiego, czego Maddie
potrzebowała w tamtym momencie. Ceny również nie zwaliły jej z nóg, dzięki
czemu kobieta nie czuła się aż tak winna, prosząc brata o wsparcie finansowe.
Bez trudu znalazła tanie AirBnB, prowadzone przez z pozoru uroczą staruszkę,
gdzie miała spędzić kolejne tygodnie, zapominając i ucząc się, jak żyć na nowo.
– Mamo, siku! – oznajmił Sam, tym
razem znacznie głośniej niż poprzednio, orientując się, że jego rodzicielka nie
zamierzała udzielić mu odpowiedzi w najbliższej przyszłości.
– Dobrze, Sammy – odparła
zmęczonym głosem. – Za jakieś dziesięć minut będziemy mijali jakąś knajpę, to
zjedziemy, ok? – Zmusiła się do uśmiechu.
Jej odpowiedź zdawała się
usatysfakcjonować chłopca, ponieważ tamten zamilkł i zwrócił swój wzrok ku
rozciągającemu się przed jego oczami pustkowiu.
Zostawili za sobą wysokie budynki,
zagubionych turystów i wrzeszczące taksówki. Hałaśliwe bilbordy i szklane
ściany ustąpiły miejsca niekończącym się polom, dzikiej roślinności i czystemu,
świeżemu powietrzu. Nowy Jork znikał na ich oczach, a wraz z pojawieniem się
tabliczki, która żegnała ich ciepło i zachęcała do szybkiego powrotu, Maddie
mogła odetchnąć pełną piersią. Wiedziała, że była bezpieczna. Zostawiła swoją
przeszłość na granicy, patrząc tylko, jak tamta nieudolnie próbowała dosięgnąć
ją swoimi mackami.
Pierwszy lokal z brzegu
przypominał raczej rozpadającą się spelunę niż miejsce, gdzie mogliby zjeść
porządne śniadanie. Widząc jednak, jak Sam wiercił się w swoim siedzeniu,
wolała nie kusić losu. Nie martwiła się tutaj o jego potrzebę skorzystania z
toalety, w końcu założyła mu pieluszkę przed wyjściem, lecz o potencjalny
wybuch płaczu. Chęć pójścia mu na rękę w każdym aspekcie nie świadczyła dobrze
o jej umiejętnościach wychowawczych, Madeline była tego w pełni świadoma, lecz
strach przed tym, że straci nad sobą kontrolę, słysząc jego krzyki, pozostawał
silniejszy niż jej pragnienie bycia dobrą matką.
Po wycieczce do łazienki, która
wyglądała co najmniej tak, jakby stała się prawdziwym domem dla różnorakich
kultur bakterii, Hesford wraz z dziećmi zajęła miejsce przy okejonym zeschłą
gumą do żucia stoliku.
– Kawy? – zapytała
bezceremonialnie starsza kelnerka, spoglądając na Maddie ze skwaszoną
miną.
– Tak, poproszę – odrzekła,
podając jej swój kubek, po czym podziękowała skinieniem głowy, gdy naczynie
wypełniło się po brzegi.
– Ja tez poploszę – wtrącił się
Sammy i, tak samo jak wcześniej jego mama, przysunął kubek bliżej pracownicy
restauracji.
Kobieta bez wahania przechyliła
termos, by obsłużyć swojego małego klienta.
– Sam jednak podziękuje –
zaprotestowała Maddie, ruchem dłoni powstrzymując kelnerkę, która najwyraźniej
albo nie zdążyła się jeszcze obudzić, albo została wypruta z wszelkiej
motywacji do sumiennego wykonywania swoich obowiązków.
Orientując się, że serwowanie kawy
trzylatkowi należało do średnio inteligentnych pomysłów, wzruszyła ramionami i
zniknęła za ladą, zostawiając ich samych. Nie zależało jej na tym, by zadowolić
gości restauracji. W końcu nadzorował ją człowiek, który tak czy inaczej
ignorował potrzeby swoich klientów, serwując im przestarzałe posiłki odgrzewane
w mikrofalówce, a mimo to jakimś cudem udawało mu się pchać biznes do przodu.
Niby dlaczego ona miała się starać, skoro nikt nie stawiał jej podobnych
wymagań?
Przetworzenie całej sytuacji
zajęło Maddie dłuższą chwilę. Patrzyła to na swojego syna, to na oddalającą się
kelnerkę i nie mogła uwierzyć, że przez jej zaspanie, Sammy omal nie spróbował
napoju bogów po raz pierwszy i to zdecydowanie przedwcześnie. Chłopiec
spoglądał na swoją mamę spod przymrużonych powiek, ze zmarszczonymi brwiami.
Robił tak zawsze, gdy coś przeskrobał. Jego przydługa blond grzywka opadała na
jego oczy, a w kącikach ust pojawiły się urocze dołeczki. Wyglądał zabawnie i
rozkosznie na raz, przypominając Hesford, jak bardzo go kochała. I chyba
właśnie dlatego zaczęła się śmiać.
Wystraszyła się tym czystym,
niewymuszonym dźwiękiem, płynącym prosto z jej przepony. Zasłoniła dłonią usta,
by móc mu zapobiec. Kąciki jej warg podniosły się do góry i mimo wysiłku, nie
potrafiła ich zmusić, by powróciły do poprzedniej pozycji. Dopiero wtedy
zrozumiała, co działo się z jej ciałem. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni
śmiała się tak beztrosko. Jakby wszystko dookoła przestało mieć znaczenie. Jej
ciało drżało, lecz już nie ze strachu, a oczy zaświeciły naturalnym
blaskiem. Liczyło się tylko to, że w tej krótkiej chwili, w nagłym
przebłysku radości, przypomniała sobie, że istniało jeszcze coś poza
przytłaczającą pustką.
Sam, widząc reakcję swojej mamy,
również roześmiał się głośno. Cecilia po chwili także dołączyła do ich dwójki,
racząc wszystkich swoim niewinnym, dziecięcym chichotem. Na moment byli rodziną
prosto z obrazka, z wymalowanymi uśmiechami i wyszczerzonymi zębami. Tą, do
której wzdychali inni, marząc, by ich życie choć odrobinę bardziej przypominało
życie tej nieznajomej, idealnej rodziny z knajpy na brzegu drogi.
***
Gdy dojechali na miejsce, było już
srogo po północy. Maddie wyjęła z samochodu śpiącą Cecilię i na wpół śpiącego
Samuela, po czym zapukała do drzwi z nadzieją, że właścicielka nie poddała się
i nie zasnęła, czekając na jej przybycie. Fakt, dzwoniła do niej podczas
ostatniego postoju, przepraszając za to, że jednak się spóźni, ale nie miała
pewności, czy tamta zrozumiała, o jak dużym spóźnieniu mówiła. Jej wątpliwości
zostały jednak rozwiane, gdy usłyszała kroki dochodzące z wewnątrz, a po chwili
stanęła przed nią niewysoka kobieta, na oko przed siedemdziesiątką.
– Pani Francis Woods? – spytała
niepewnie, ramieniem podtrzymując chłopca, który najwyraźniej uznał, że nic nie
stoi mu na przeszkodzie, by spać na stojąco.
Odpowiedź, jaką uzyskała, nieco
różniła się od jej oczekiwań. Staruszka podeszła o kilka kroków bliżej i
bezceremonialnie objęła ją swoimi grubymi ramionami, po czym odrzekła z
wyraźnym entuzjazmem:
– Ty musisz być Maddie! Cieszę
się, że dojechaliście bezpiecznie! I witamy w Mahone Bay! Poza tym mów mi
Francis, jestem już wystarczająco stara, a przez takie dodatkowe 'pani' mam
wrażenie, że już dawno powinnam leżeć sześć stóp pod ziemią!
Odsunęła się jednak, gdy tylko
zauważyła, jak ciało Hesford napięło się do granic możliwości. Maddie nie
lubiła dotyku. Przypominał jej o tym, że była bezbronna, że wystarczyło jedno
podniesienie dłoni, by ją posiąść. Ale mimo wyuczonej reakcji jej organizmu,
nie dała po sobie poznać zakłopotania, jakie mimowolnie poczuła. Ostatecznie
wiedziała, że kobieta miała czyste intencje, a nie każdy uścisk oznaczał
nadchodzące zagrożenie.
– Zapraszam do środka – dodała,
już nieco spokojniej, lecz z niegasnącą radością. – Musicie być bardzo
zmęczeni! Nie byłam pewna, czy zamierzacie coś zjeść, zanim pójdziecie do
łóżek, więc upiekłam maślane tartaletki na slodką kolację. Ale najpierw
zaprowadzę was do pokoju, zebyś mogła zostawić gdzieś swoje walizki. Poza tym
chyba nie zapytałam... – Kucnęła, by znaleźć się na wysokości chłopca. – Jak
ten mały dżentelmen ma na imię?
Samuel na moment otworzył oczy,
zdając sobie sprawę, że pytanie było skierowane właśnie do niego. Uśmiechnął
się leniwie i jak na dżentelmena przystało, podał jej swoją drobniutką dłoń.
– Jestem Sammy, a ty?
– Jestem ciocia Francis, miło mi
cię poznać! A twoja młodsza siostrzyczka?
– Nazywa się Cecilia, i duzo śpi,
i caly czas płacze – podsumował, przewracając przy tym oczami, wyraźnie
zmęczony po spędzeniu u jej boku ostatnich kilkunastu godzin.
Kobieta wybuchnęła śmiechem.
Pachniała jak większość staruszek
- na maści i wypieki. Miała na sobie długą, staromodną sukienkę w czerwone
kropki, a jej siwe z nutką fioletu włosy kręciły się niekontrolowanie. I biło
od niej ciepło. Ciepło płynące z miłości do świata, niezniszczonej przez lata
doświadczeń. Ciepło, jakie biło również od jej własnej matki.
Helen Hesford, choć odeszła
niespodziewanie, zostawiła na świecie czwórkę w pełni przygotowanych do życia
dorosłych. Nauczyła ich jak kochać i jak cierpieć. Była przy nich, gdy
wyfrunęli z rodzinnego gniazda, zanim pochłonął ich ten wielki, niemożliwy do
zgłębienia świat. Ale mimo osiągnięcia pełnoletności, Maddie czasem czuła się
jak dziecko. Dziecko, które potrzebowało matki. Istniało tak wiele pytań,
których nie zdążyła jej zadać, wiele tajemnic, jakich nie była w stanie posiąść
na własną rękę. A im starsza się robiła, tym dosadniej zdawała sobie sprawę,
jak mało wiedziała. Jednak nie miała już okazji, by wsiąść w samolot i zjawić
się w ich rodzinnym domu w Buffalo, ponieważ na chwilę obecną ich dom stał
pusty. Nie mogła też wykręcić jej numeru i usłyszeć jej głos po drugiej stronie
słuchawki. Pozostały jej tylko wspomnienia, zatarte przez wadliwą pamięć i
właśnie te wspomnienia pozwoliły jej znaleźć podobieństwo pomiędzy matką, a
panią Francis. Nie w wyglądzie, nie w sposobie bycia, ale w tym cieple, które
sprawiało, że po raz pierwszy od wielu tygodni, Maddie czuła się spokojna.
Ich pokój był mały, lecz
wystarczający. Oprócz łóżek, szafy i komody, które, choć miały swoje lata,
nadal wyglądały na porządne i spełniały swoje zadanie, znajdowała się tam
również niewielka biblioteczka z romansami dla niespełnionych kobiet w średnim
wieku i obszerny, staromodny fotel. Ale co najważniejsze, okno w ich sypialni
wyglądało na rzekę. Nie na ruchliwą ulicę, nie na olbrzymie budynki, ale na
rzekę. Gwarantowało lokatorom niewzruszoną ciszę, do której Maddie w żadnym
stopniu nie była przyzwyczajona. Nie przywykła do braku krzyków, głośnej muzyki
czy klaksonów rozpędzonych samochodów i choć przez pierwsze kilka nocy
przewracała się z boku na bok, z czasem nauczyła się, jak zasypiać, wsłuchując
się w dźwięk własnego oddech.
Dni mijały im na spacerach po
mieście, jedzeniu lodów na śniadanie, karmieniu kaczek i eksplorowaniu placów
zabaw, którymi Sammy zdawał się nudzić nad wyraz szybko, bez przerwy porównując
je do tych w Nowym Jorku. Jednak, mimo że Mahone Bay nie oferowało aż tylu
atrakcji, co Wielkie Jabłko, Madeline zdała sobie sprawę, że potrzebowała tego
wyjazdu. Miasteczko w Nowej Szkocji dało jej czas i przestrzeń, by nauczyć się,
jak żyć na nowo. Wiedziała, że tak trzeba. Dla siebie. Dla całej ich trójki.
Nikt cię tutaj nie znajdzie, mówiła do siebie z coraz
większym przekonaniem, gdy wchodziła do nieco bardziej zatłoczonego centrum
handlowego. Jesteś tu sama, powtarzała, przechodząc przez próg
domu, nie musisz się bać, dodawała i zaczynała wierzyć w swoje
słowa. To tylko wiatr, szeptała, gdy w środku nocy budził ją
nieznaczny szmer. Ale droga do zdrowia nie była tak prosta. Gdyby zwykła
ucieczka za miasto okazała się skutecznym antydepresantem, ludzie nie
popełnialiby samobójstw. A jednak, prawie pięćdziesiąt tysięcy osób rocznie w
samych Stanach odbierało sobie życie. Także, choć racjonalna część umysłu
Maddie coraz częściej dawała o sobie znać, głębszy, nielogiczny strach nie
opuszczał jej na krok, siejąc zamęt w jej umyśle i odbierając tę nikłą
nadzieję, że jej przyszłość malowała się w nieco jaśniejszych barwach.
Tamtej nocy obudził ją ten sam
strach.
Miała sen, znajomy sen. Ten, który
prześladował ją już od kilkunastu tygodni. Sen, w którym traciła oddech.
Budziła się mokra od potu, łapczywie próbując nabrać powietrza w płuca,
ponieważ przed chwilą jego ręce zacisnęły się wokół jej szyi. Tak kurczowo, tak
silnie, tak przeraźliwie, że nie mogła się ruszyć, zmuszona, by patrzeć
prosto w jego wściekłe, szalone oczy. On nie patrzył na nią jak na człowieka,
tylko jak na padlinę, ciesząc się, gdy za każdym kolejnym naciskiem odbierał
jej resztki życia. Resztki godności. Czuła wyraźnie jego zapach. I jego
śmierdzący alkoholem oddech. Czuła nawet, jak kropla jego potu spadła na jej
czoło. Czuła też, że umiera.
Rozejrzała się po pokoju, by
upewnić się w przekonaniu, że to tylko sen. Pozorne zagrożenie zniknęło, odpływało
wraz z każdym swobodnie wziętym oddechem. Sammy spał tuż obok, chrapiąc w
najlepsze, a Cecilia przewróciła się na drugi bok w swoim łóżeczku. Jednak
Maddie nie czuła się dobrze. Gdy podniosła się do pozycji siedzącej,
zorientowała się, że zawartość żołądka podeszła jej do gardła. W odpowiedzi na
reakcję jej ciała, zerwała się na równe nogi i pobiegła w kierunku łazienki, by
zwrócić resztki ledwie tkniętej kolacji. Nadeszła chwilowa ulga i Hesford
wiedziała, że tylko jedna rzecz mogła jej ją pogłębić.
Odkręciła kran, by napełnić wannę,
po czym sięgnęła do swojej kosmetyczki i wyjęła z niej paczkę tanich golarek.
To już kolejna w tym tygodniu, pomyślała, rozrywając plastikowe opakowanie.
Zrzuciła z siebie nocną koszulę, tym samym ukazując swoje chude, kościste
ciało, pokryte kilkunastoma bliznami. Brzydziła się nim, dlatego po krótkim
spojrzeniu w lustro, odwróciła się tyłem do własnego odbicia, by następnie
wejść w sam środek parzącej wody, pozwalając by ból w zetknięciu z gorącem
zabrał jej strach. Powstrzymała początkową chęć ucieczki, czekając, aż jej
skóra przyzwyczai się do temperatury i zaczerwieni. Kilka głębokich oddechów,
które brała z nadzieją, że powstrzymają ją przed tym, co miała za chwilę
zrobić. Nie pomogły. Nigdy jej nie pomagały, więc wzięła do ręki golarkę,
przyglądając się jej uważnie.
Nikt nie znał jej małej tajemnicy.
Nikt nie wiedział, że tylko ból przypominał jej o tym, że nadal żyła i
jednocześnie tylko on pomagał jej nad chwilę oderwać się od wszystkiego, co
działo się w jej głowie. Oddawał jej kontrolę - to ona wybierała, kiedy go
zadać, a kiedy odebrać. Czuła, że przynajmniej w tym aspekcie zwyciężała.
Żyletka nie była szczególnie ostra, ale w zetknięciu ze skórą spełniała swoją
rolę. Maddie nie musiała długo czekać, zanim z nowo powstałej rany zaczęła
sączyć się krew.
– Maddie, wiem, co tam robisz,
wyłaź już stamtąd – zawołała pani Francis, nie znosząc sprzeciwu.
Nie spodziewała się jej, a już na
pewno nie spodziewała się takiej prośby. W końcu była gościem, na dobrą sprawę
mogła sobie siedzieć w łazience, jak długo tylko chciała. Ale coś w jej głosie
sprawiło, że w ekspresowym tempie zakończyła kąpiel, ubrała się, a zranienie
wysuszyła papierem toaletowym, by następnie otworzyć drzwi.
– Coś się stało? – zapytała
niepewnie, z zamiarem użycia typowej wymówki i szybkiego powrotu do łazienki.
Jej rana, choć drobna, nadal
krwawiła.
– Oddaj to najpierw.
– Co?
– Oj Maddie, słonko, nie udawaj że
nie wiesz, o co mi chodzi! Tę golarkę.
Hesford patrzyła na nią bez słowa.
Pani Francis uśmiechała się do niej niezwykle pogodnie, ale jej słowa jasno
wskazywały na to, że poznała jej małą tajemnicę. Nie było sensu się dłużej
ukrywać. Maddie nieśmiało podała jej ostry przedmiot, patrząc, jak kobieta
pozbywa się go w koszu na śmieci.
– Polecam też wyrzucić resztę
paczki... a zamiast tego... – tutaj otworzyła jedną z szuflad niewielkiej
komody stojącej w korytarzu, by wyjąć z niej gumkę recepturkę. – Masz to. Założ
na rękę. Jak będziesz czuła się tak źle, jak dzisiaj, to spróbuj z niej
strzelić. Podobno pomaga. A teraz chodź do salonu, w szafce na rogu znajdziesz
plastry, załóż jakiś zanim wda się zakażenie. Ja tymczasem zrobię nam
herbatkę – zaproponowała i objęła ją ramieniem w troskliwym geście, by zaraz
zaprowadzić ją do pokoju.
Nie bała się jej. Choć
najwyraźniej staruszka doskonale zdawała sobie sprawę z tego, w jaki sposób
Maddie radziła sobie z własnym cierpieniem, nie czuła wobec niej odrażenia ani
strachu. Ludzie tak często woleli nie brudzić się czyimś bólem psychicznym. Gdy
ktoś chorował na grypę czy zapalenie płuc, ustawiali się w kolejce do pomocy.
Widzieli jasne i wyraźne objawy, dla których istniała tylko jedna prawidłowa
interpretacja. Nikt nie mówił im, że powinni wziąć się w garść, przestać
dramatyzować i wyolbrzymiać. Za to jeśli cierpiał czyjś umysł, wycofywali się,
niezdolni do tego, by zrozumieć, że choć na zewnątrz wszystko zdawało się być w
porządku, to w środku gniła czyjaś dusza.
Ale Pani Francis nie bała się
zgnilizny, która nagromadziła się w środku Maddie. Nie zrobiła jej kazania, nie
krzyczała, nie groziła, że wezwie pogotowie, ale też nie omijała tematu. Po
prostu postawiła przed nią kubek z gorącą herbatą i usiadła obok z uśmiechem
podobnym do uśmiechu jej matki, sprawiając, że po raz pierwszy od bardzo dawna
Maddie poczuła się jak normalny człowiek.
– Skąd... pani wiedziała? –
podjęła wreszcie Hesford, gdy cisza zaczęła jej przeszkadzać.
W jej oczach nadal tkwiła nuta
niepewności, ale też niespotykany dotąd spokój, jakby wreszcie znalazła coś,
czego tak bardzo potrzebowała.
– Mam swoje sposoby. – Zaśmiała
się cicho. – A tak na serio, to było wiele sygnałów. Gdy tutaj przyjechałaś, to
wyglądałaś jak siedem nieszczęść, jakbyś nie miała sił, by o siebie zadbać.
Wtedy czułam, że coś jest nie tak, ale wolałam nic nie mówić, żeby cię nie
wystraszyć. Poza tym cały czas mnie przepraszasz, za rzeczy, na które wielu nie
zwróciłoby uwagi. Słyszę czasem, jak płaczesz w nocy. A potem
zamykasz się w łazience na jakąś godzinę, czasem dwie. Nie, nie, wcale cię nie
szpieguję, po prostu słabo sypiam. - wyjaśniła szybko. - No, może poza jedną
rzeczą. Przez przypadek, gdy wynosiłam śmieci, zauważyłam w koszu dość dużo
zakrwawionych chusteczek. Ale przysięgam z ręką na sercu, to był przypadek.
Mówiła o koszmarze, jaki
przeżywała Maddie, ale jej gesty, ton głosu i wybór słów sprawiały, że ów
koszmar zaczął przypominać zwykły sen. Taki, który wciąż budzi cię w nocy, ale
już bez krzyku, bez potu, bez szaleńczego oddechu. Taki, po którym można z
powrotem wrócić do łóżka.
Pani Francis na moment podniosła
się z fotela. Podeszła do dużej, drewnianej komody i wyjęła z niej album ze
zdjęciami. Jej uśmiech, choć nadal wyraźnie widoczny, przygasł nieco.
– Otwórz, śmiało, słonko – zachęciła
Maddie, siadając obok niej na sofie. – To zdjęcia mojego syna.
Jej oczom ukazał się wysoki
mężczyzna w średnim wieku, obok którego stał nastoletni chłopak. Maddie
wywnioskowała, że ten młodszy musi być wnukiem pani Francis. Oboje wyglądali na
szczęśliwych. Pozowali do zdjęcia z wypiętymi piersiami, ich stopy zatopione w
piasku, obmyte przez przypływ morskiej fali.
– Jest pani z nim blisko? –
zapytała, podnosząc wzrok na staruszkę, niezupełnie rozumiejąc powód, dla
którego zebrało jej się na wspominki.
– Byłam – poprawiła ją. – Tony...
odebrał sobie życie, piętnaście lat temu. Wtedy... wtedy niczego nie
zauważyłam. A on umiał tak dobrze udawać, oj Maddie! Mówił, że miał wszystko
pod kontrolą, że poradził sobie z rozwodem z żoną, że był szczęśliwy...
kiedy... kiedy się dowiedziałam – Westchnęła. – Cały mój świat runął. Mówię ci,
Maddie, dla matki nie ma większej tragedii niż pochować własne dziecko.
Zadręczałam się latami, bo... gdybym wiedziała, na co patrzeć, czego szukać,
Tony mógłby żyć. Dlatego nie chcę, by twoich rodziców spotkało coś
podobnego.
Madeline przez chwilę przyjrzała
jej się uważnie i, nie bojąc się już, przytuliła ją do siebie.
– Powinnaś tu zostać, słonko.
Jeszcze na jakiś czas. Wiesz, w tej cukierni na St James Way, szukają kogoś do
pomocy. Znam właściciela, mogłabym mu szepnąć kilka dobrych słów na twój temat.
Przynajmniej dopóki nie poczujesz się lepiej. Ja z chęcią zajmę się twoimi
pociechami. I nie przejmuj się czynszem, po prostu... po prostu
wyzdrowiej, dobrze?
Przyjęła ofertę. Bez zastanowienia. Miała jedno życie i coraz częściej
zaczynała wierzyć w to, że było ono warte ratowania.
***
Praca w cukierni okazała się
skutecznym elementem rozproszenia od roztargnionych myśli, a w dodatku
pozwoliła na naukę nowych umiejętności. Maddie lubiła piec, a co za tym szło,
korzystała z każdej możliwej okazji na podglądanie cukierników i piekarzy w
akcji. Nie była przy tym szczególnie dyskretna, co ostatecznie wyszło na jej
korzyść, ponieważ jeden z pracownikow zaproponował, że z chęcią podzieli się z
nią szczegółami swojego zawodu.
Mieszkańcy misateczka przyjęli ją jak swoją. Stali klienci zwracali się
do niej po imieniu, tak samo jak sprzedawczynie w pobliskich sklepach, a pani
Francis nakazała, by Maddie zwracała się do niej per ciocia. Choć jej pobyt w
Mahone Bay nie trwał nawet trzech miesięcy, zdążyła poczuć się częścią tej
niewielkiej społeczności. Znała już na pamięć każdą uliczkę, każdy zakamrek i
każdą tajemnicę tego miejsca. Nieznane zniknęło, a wraz z nim znikał też jej
strach. Stopniowo, powoli, uczyła się, jak go kontrolować. I nawet gdy tamten
budził ją w środku nocy, niespodziewanie, jak złodziej, wiedziała, co robić.
Przychodziła do kuchni, zaparzała herbatę i czekała. Staruszka zwykle dołączała
do niej po kilku minutach, zbudzona gwizdaniem czajnika. Nie miała nic
przeciwko. Tak czy inaczej cierpiała na bezsenność, a obecność Maddie
sprawiała, że po raz pierwszy od wielu lat czuła się potrzebna.
Opowiadały o życiu, o codziennych trudnościach, ale też o nieco mniej
przygnębiających sprawach, takich jak nowe premiery w kinie, na które warto
pójść, bo jakiś przystojny aktor grał w nich główną rolę. Każda z nich wnosiła
do codzienności drugiej życiodajny pierwiastek. Maddie zauważyła, że jej strach
zmniejszał się niespodziewanie, gdy dzieliła się nim z kimś innym, a pani
Francis zaczęła traktować ją jak swoją córkę. Jakby właśnie tak miało być.
Jakby takie było ich przeznaczenie.
Ale Madeline wiedziała, że życie w idyllicznym miasteczku nie jest jej
dane, bo choć całą sobą pragnęła zostać tam na zawsze, jej dzieci potrzebowały
rodziny. Sammy bez przerwy opowiadał wszystkim, jak bardzo nie umie się
doczekać, aż pozna swoich nowych kuzynów, pójdzie do przedszkola i udekoruje swój
pokój w nowym mieszkaniu. Nie mogła odebrać mu tych radości, dlatego coraz
częściej nosiła się z zamiarem spakowania walizek i powrotu. Tylko zrobienie
tego ostatecznego kroku okazało się najtrudniejszym zadaniem.
Musimy spakować walizki i zapewne wysłać pocztą całą tonę rzeczy, które
kupiłam podczas pobytu, bo wiadomo, kobieta nigdy nie może mieć zbyt wiele, myślała, na tyle cukierni
pakując ogromne zamówienie dla kolejnego klienta. Ktoś zamówił sto
pączków z nadzieniem bananowo karmelowym. Średni wybór przekąsek na imprezę,
stwierdziła Maddie, kończąc już kolejną paczkę. Choć uwielbiała ten smak całym
sercem, wiedziała, że niewiele osób dzieliło jej miłość to tak przeraźliwie
słodkich przysmaków.
Oprócz samego pakowania, po powrocie czekało ją szukanie pracy.
Wiedziała, że po tym, jak nawrzeszczała na jednego z klientów, a następnie
dostała ataku paniki, mogła pomarzyć sobie o kontynuowaniu kariery w zawodzie
opiekunki społecznej. Powrót do Walmarta należał do jednej z alternatyw, ale
Maddie wątpiła, czy da radę utrzymać się w Nowym Jorku z tak marnej pensji.
– Maddie, chodź no tutaj. Bo ten facet się niecierpliwi – odparła
Martha, leniwie opierając się o framugę drzwi prowadzących do kuchni.
– Jak zamówił sto pączków, to musi sobie poczekać. Niech sobie postoi, i
mówię to z troski o jego zdrowie, Martha. Bo jak to wszystko zeżre, będą go
musieli na taczce wozić - zażartowała, śmiejąc się przy tym głośno. - Pomożesz
mi to zanieść? – zapytała zaraz, gdy udało jej się zamknąć już ostatnie z
opakowań. – Mam nadzieję, że dobrze wyliczyłam.
Kobieta kiwnęła głową i wzięła do ręki kilka opakowań. Maddie poszła w
jej kroki. Piętrzące się paczki pełne pączków, które trzymała w swoich
ramionach, skutecznie ograniczyły jej pole widzenia. Na szczęście znała drogę
do głównej części cukierni na pamięć.
– Dzień dobry – przywitała się grzecznie. – Musi pan mieć przed sobą
naprawdę dużą imprezę - skomentowała, kiedy ostatecznie udało jej się położyć
paczki na ladzie i przyjrzeć bliżej nieznanemu klientowi.
Ale tajemniczy klient okazał się kimś zupełnie innym, niż przypuszczała.
– L...Luke? Co ty... co ty tutaj robisz? – zapytała niepewnie, lecz na
jej twarzy pojawił się wyraźny uśmiech.
Cieszyła się, że go widzi. A jego obecność z kolei przypomniała jej o
tym, jak bardzo tęskniła. Za nim, za rodziną, przyjaciółmi. Za Nowym Jorkiem.
A Nowy Jork tęsknił za nią. Wystarczyła nuta perfum i ten głos, by
mężczyzna odwrócił się z uśmiechem. Zignorował oczywiście wszystkie paczki z
pączkami, za to oparł się łokciami o blat. Miesiąc może w wirze pracy potrafił
zniknąć, ale trzy? Najważniejsze, żeby nie było już czwartego.
– Wróć ze mną do domu. Wróćcie – poprawił się szybko, pamiętając o
małej, ale wspaniałej części Maddie. - W przeciwnym razie, zamówię ich jeszcze
pięćset – obiecał i otworzył pierwsze z brzegu pudełko, żeby wgryźć się w
puszystego pączka. Po pierwszym gryzie tej słodyczy wiedział, że prędzej czy
później dostanie cukrzycy. Ale teraz to nie miało znaczenia. Przyszłość
przecież można było zmienić.
Przez chwilę jeszcze nie dowierzała własnym oczom. Nie przypuszczała, że
Luke jest w stanie przejechać taki kawał drogi, by ją zobaczyć. Jeśli jego
obecność miała nie przekonać jej do powrotu, to była już straconym przypadkiem.
– Jesteś szalony, wiesz o tym, Luke? – Roześmiała się głośno,
kręcąc głową z niedowierzaniem. – Poza tym... za godzinę zamykamy i raczej
zabraknie nam tych pączków, więc chyba nie dajesz mi większego wyboru, prawda?
Tytuł sponsoruje The Lumineers.
Wiem, że ta notka jest przeraźliwie długa! I z góry przepraszam za tę długość wszystkim, którzy zdecydują się ją przeczytać. No i jestem wdzięczna poza tym, mam nadzieję, że przynajmniej miło wam upłynął ten czas.Po prostu trudno mi było zmieścić tak długi okres czasu na kilku stronach
Co najważniejsze, dziękuję Divine Colt za udzielenie mi postaci Luke'a i napisanie tego ostatniego, lecz najbardziej uroczego akapitu w całej notce <3
Trzymajcie się ciepło tej jesieni!
Prawda.
OdpowiedzUsuńI tyle w temacie.
Ale muszę dodać swoje trzy grosze :D Weź mnie wyrzuć czym prędzej, żebym nie psuła tej wspaniałej opowieści! ^^ Ale tak poza tym... Nie powiem ile razy to czytałam po kawałkach, ale wszyscy chyba się ze mną zgodzą - ta notka ma w sobie to COŚ.
Przede wszystkim dobrze, że Maddie spotkała na swojej drodze odpowiednią osobą i chyba nie muszę mówić, że nie jest nią Luke :) Francis pewnie nawet nie zdaje sobie sprawę z tego, że zrobiła coś naprawdę ważnego! Jestem pod wrażeniem zarówno jej postaci, jak i samej Maddie.
Czekam na ciąg dalszy!
Aww bo się zaczerwienię! Cieszę się, że się podobało :P Może i ciotka Francis będzie pełniła ważną rolę w życiu Maddie, ale Luke również <3 I my też czekamy na ciąg dalszy <3
UsuńAleż za co Ty nas przepraszasz? Pięknie piszesz i z chęcią czytałabym dalej ♥ Posiadasz umiejętność sprawiającą, że podczas czytania kompletnie odcięłam się od świata i byłam w Mahone Bay razem z Maddie. Dopiero teraz zaczynają dolatywać do mnie dźwięki otoczenia ;) I powtórzę to raz jeszcze, naprawdę pięknie piszesz i masz talent do opisywania trudnych tematów dokładnie takimi, jakimi są, bez zbędnego koloryzowania i udziwniania. Pamiętam dobrze notkę o Paulu i tę również bez wątpienia zapamiętam na długo. Twórz dla nas częściej, ponieważ wychodzi Ci to niesamowicie :)
OdpowiedzUsuńMocno trzymam kciuki za Maddie i cudownie było móc przeczytać o tym, jak ta powoli wraca do zdrowia i na nowo odnajduje to, co zdążyła zgubić w Nowym Jorku. Mam nadzieję, że nie przestanie utrzymywać kontaktu z nową ciocią :) I jeśli nikt inny nie chce, to ja chętnie przejdę na dietę pączkową ^^
Zgadzam się, jesteś niesamowicie utalentowana i uwielbiam czytać wszystko, co wychodzi spór Twoich rąk :) Cieszę się, że Maddie wychodzi powoli na prostą, bo zasługuje ma to, żeby w końcu zacząć cieszyć się życiem i odpocząć od trosk. Widzę tez, że znalazła kogoś, kto w tej drodze do normalności ją wspiera, więc cieszę się jej szczęściem podwójnie :) Pewnie nie będzie lekko, bo znając Ciebie wymyślisz jej jeszcze dziesiątki mniejszych lub większych kłopotów, ale czy jest tu ktoś, kto nie lubi dram?
OdpowiedzUsuńPisz dla nas więcej!! ]
Hejka. :)
OdpowiedzUsuńMiałam tu zajrzeć wczoraj, bo przyjemnie notkę czytało się do winka, a gdy przyszło do pisania to nie wiedziałam, jak ubrać w słowa to, co chcę. W zasadzie nadal mi trochę trudno, bo Maddie naprawdę wiele przeżyła i chciałabym teraz obok niej usiąść, przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie w porządku. Wyobraźnia podsunęła mi obraz mężczyzny, który wywożony jest na taczce i to jest świetny/śmieszny obraz, którego bardzo dziś potrzebowałam! ♥
Naprawdę jest mi szkoda Maddie i szczerze mam nadzieję, że dziewczyna po tej przerwie od Nowego Jorku i nowojorskich problemów będzie już w końcu szczęśliwa, bo totalnie na to zasługuje. ♥ A ty z kolei świetnie piszesz, mogłabym czytać tak bez końca i mam nadzieję, że jeszcze za jakiś czas uraczysz nas kolejną, ale teraz oby szczęśliwą!, notką z życia Maddie. =) ♥
Miałam przyjść tutaj już w weekend, ale nie zawsze wszystko idzie tak, jakbyśmy tego chcieli. O zgrozo, moje opóźnienie tutaj jest niczym w porównaniu do tego wszystkiego, co zafundowałaś Maddie.
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, że Francis okazała się tego typu osobą. Troskliwą i interesującą się, chociaż tak naprawdę nie musiała tego przecież robić. Mogła udawać, że nic nie widzi i, że Maddie jej nie interesuje. Muszę też powiedzieć, że bardzo lubię to jak piszesz, jak opisujesz sytuacje, które nie są łatwe do opisania. Łatwo jest przy nich przesadzić, łatwo jest napisać za mało, a Ty... Robisz to idealnie. Tak w sam raz, ze smakiem, ale budząc przy tym emocje w czytelniku.
Cieszę się, że ta notka powstała i mogłam ją przeczytać. Dziękuję! No i co najważniejsze... Ty nie przepraszaj! Pisz te teksty dłuższe!
Ja tylko napisze: tak trzymać Madds!
OdpowiedzUsuńKocham Maddie całym serduszkiem ♥ i życzę jej jak najlepiej. Jest tak kochaną osobą, że powinna w końcu mieć dla siebie całe wielkie szczęście. :D
Notkę bardzo szybko mi się czytało i była naprawdę przyjemna. Chętnie przeczytałabym coś więcej. ♥