Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2151. Cause if we don't leave this town, we might never make it out.

It's better to feel pain, than nothing at all

The opposite of love's indifference

So pay attention now

I'm standing on your porch screaming out

And I won't leave until you come downstairs

So keep your head up

  

      Nieumiejętność rozpoznawania znajomych twarzy zwana inaczej prozopagnozją jest w rzadkich przypadkach wynikiem zaburzeń genetycznych lub, częściej,  uszkodzeń neurologicznych w okolicy płatów skroniowego i potylicznego. Podobne uszkodzenia mogą powstać jako konsekwencja traumatycznego uszkodzenia mózgu lub neurodegeneracji, do jakiej dochodzi na przykład w demencji. Jednak Madeline Hesford nie przypominała sobie, żeby ostatnimi czasy uderzyła się w głowę (rzecz jasna oprócz napadu dokonanego przez Paula, ale to miało miejsce jakieś kilka tygodni temu) lub zauważyła kłopoty z pamięcią, lecz mimo to, zerkając na swoją twarz odbitą w lusterku, nie mogła nie ulec wrażeniu, że patrzyła na zupełnie obcą osobę. 

        Przestała o siebie dbać. Włosy spięła w wysoki kok, by choć odrobinę ukryć fakt, że nie myła ich od dobrego tygodnia. Jej policzki były aż nazbyt wydatne, tak samo jak większość kości w jej wychudzonym ciele. Przez większość dni nie miała apetytu, a jeśli nawet orientowała się, że powinna coś zjeść, stawiała na łatwe dania z mikrofalówki. Gotowanie  należało dawniej do czynności, jakie sprawiały jej wiele przyjemności, lecz ostatnimi czasy nie potrafiła znaleźć w sobie wystarczającej motywacji, by wyjść z łóżka, nie mówiąc już o wycieczce do supermarketu, planowaniu przepisów i staniu przy kuchence przez godzinę dziennie. Ubywało jej z dnia na dzień, z minuty na minutę, pożarta przez to wielkie miasto, dopóki nie został z niej tylko marny,  wypluty cień. Jej skóra postarzała się przynajmniej o kilka lat. Nie wiedziała, czy to kwestia nieodpowiedniej diety, wypalania paczki papierosów dziennie, nerwów, czy każdej z tych rzeczy po kolei, ale nie przypominała już tej zdrowej i żywiołowej dwudziestokilkulatki. Jednak w porównaniu z bitwą, jaka na co dzień toczyła się w jej głowie, można pokusić się o stwierdzenie, że jej wygląd stanowił tylko nieznaczny ułamek ruiny, do jakiej zdążyła się doprowadzić. 

        – Zie jedziemy? – zapytał znudzony Sammy, gdy zabawa gumowymi dinozaurami przestała go bawić.

        Maddie ze znużeniem podniosła głowę, by móc spojrzeć na odbicie synka w przednim lusterku. Chłopiec wyglądał za szybę, uważnie obserwując otaczający go krajobraz. Nie chciała mu odpowiadać. Ignorowanie go czyniło z niej złą matkę, ale nie miała energii, by udawać, że było inaczej. Bo choć kochała swoje dzieci najbardziej na świecie, nie wiedziała, jak im tę miłość okazać. Nie dawała Cecilii ostatniego całusa przed snem, nie zachęcała Sama do zabawy i nie protestowała, gdy tamten spędzał kolejne godziny przed ekranem telewizora. A potem leżała w łóżku w środku nocy, przewracając się z boku na bok, z rozrywającym od środka poczuciem winy, ponieważ nie była matką, jaką pragnęła być. Jaką była dawniej. Ale zwyczajnie nie potrafiła dać z siebie czegoś, czego sama nie posiadała. A ostatnio zdawała się zapomnieć, jak to jest czuć. Cokolwiek. Począwszy od smutku, aż po radość. W miejscu emocji pozostała tylko pusta. Ziejąca niczym pustka. Zwykłe nic. 

        – Do Mahone Bay – odparła ostatecznie, bez entuzjazmu.

        – Mayone Bay? 

        – Nie, Sam, do Mahone...

        Nie skończyła. Nie miała już siły. 

        – Dlugo jesce? Muse siku – zapowiedział Sammy, desperacko chcąc zwrocić uwagę swojej mamy. 

        Maddie westchnęła, zerkając na ekran telefonu, który służył jej za nawigację. Dziesięć godzin. Dokładnie tyle czasu miała trwać ich dalsza podróż, rzecz jasna, nie licząc przerw na wyjście do toalety, przystanków na stacjach benzynowych czy w przydrożnych restauracjach. Odkąd wyprowadziła się z rodzinnego domu, nie opuściła stanu Nowego Jorku nawet na kilka dni. Wszystko, czego potrzebowała, znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Poza tym była zbyt pochłonięta życiem z dnia na dzień, by zdać sobie sprawę, że należała jej się chwila odpoczynku. Wyjazd do innego kraju, mało - innego stanu,  kojarzył jej się ze zbędnym stresem, nerwowymi przygotowaniami, ganianiem po mieszkaniu w poszukiwaniu zaginionej pary skarpetek i dawno niewidzianej zabawki, o której jej syn  przypomniał sobie na godzinę przed wyjściem. Decyzja o opuszczeniu miasta nie przyszła jej więc z łatwością i zapewne, gdyby czuła, że mogła jej zapobiec, zrobiłaby to. Jednak Nowy Jork nie pozostawił jej wyboru. Zgubił ją gdzieś pośrodku tłumu obcych ludzi, dusił spalinami, przytłaczał wieżowcami, dopóki nie zostawił jej bez dostępu do tlenu. Bo wiedziała, że przy każdm zakręcie czekało ją zagrożenie, a obietnica lepszego jutra okazała się zwykłą bujdą. Musiała uciekać, bo wiedziała, że w przeciwnym wypadku nie wyjdzie z tej bitwy w jednym kawałku. A ostatnia dawka nadziei, jaka w niej została,  kazała jej walczyć. Walczyć o swoje życie, które ostatnimi czasy tak często chciała sobie odebrać. 

        Mahone Bay było niewielkim, malowniczym miasteczkiem położonym w Nowej Szkocji, w Kanadzie. Stanowiło całkowite przeciwieństwo brudnego i zatłoczonego Nowego Jorku. Ciche, z zaledwie garstką mieszkańców, było kwintesencją wszystkiego, czego Maddie potrzebowała w tamtym momencie. Ceny również nie zwaliły jej z nóg, dzięki czemu kobieta nie czuła się aż tak winna, prosząc brata o wsparcie finansowe. Bez trudu znalazła tanie AirBnB, prowadzone przez z pozoru uroczą staruszkę, gdzie miała spędzić kolejne tygodnie, zapominając i ucząc się, jak żyć na nowo.

        – Mamo, siku! – oznajmił Sam, tym razem znacznie głośniej niż poprzednio, orientując się, że jego rodzicielka nie zamierzała udzielić mu odpowiedzi w najbliższej przyszłości.

        – Dobrze, Sammy – odparła zmęczonym głosem. – Za jakieś dziesięć minut będziemy mijali jakąś knajpę, to zjedziemy, ok? – Zmusiła się do uśmiechu.

        Jej odpowiedź zdawała się usatysfakcjonować chłopca, ponieważ tamten zamilkł i zwrócił swój wzrok ku rozciągającemu się przed jego oczami pustkowiu. 

        Zostawili za sobą wysokie budynki, zagubionych turystów i wrzeszczące taksówki. Hałaśliwe bilbordy i szklane ściany ustąpiły miejsca niekończącym się polom, dzikiej roślinności i czystemu, świeżemu powietrzu. Nowy Jork znikał na ich oczach, a wraz z pojawieniem się tabliczki, która żegnała ich ciepło i zachęcała do szybkiego powrotu, Maddie mogła odetchnąć pełną piersią. Wiedziała, że była bezpieczna. Zostawiła swoją przeszłość na granicy, patrząc tylko, jak tamta nieudolnie próbowała dosięgnąć ją swoimi mackami.

        Pierwszy lokal z brzegu przypominał raczej rozpadającą się spelunę niż miejsce, gdzie mogliby zjeść porządne śniadanie. Widząc jednak, jak Sam wiercił się w swoim siedzeniu, wolała nie kusić losu. Nie martwiła się tutaj o jego potrzebę skorzystania z toalety, w końcu założyła mu pieluszkę przed wyjściem, lecz o potencjalny wybuch płaczu. Chęć pójścia mu na rękę w każdym aspekcie nie świadczyła dobrze o jej umiejętnościach wychowawczych, Madeline była tego w pełni świadoma, lecz strach przed tym, że straci nad sobą kontrolę, słysząc jego krzyki, pozostawał silniejszy niż jej pragnienie bycia dobrą matką. 

        Po wycieczce do łazienki, która wyglądała co najmniej tak, jakby stała się prawdziwym domem dla różnorakich kultur bakterii, Hesford wraz z dziećmi zajęła miejsce przy okejonym zeschłą gumą do żucia stoliku. 

        – Kawy? – zapytała bezceremonialnie starsza kelnerka, spoglądając na Maddie ze skwaszoną miną. 

        – Tak, poproszę – odrzekła, podając jej swój kubek, po czym podziękowała skinieniem głowy, gdy naczynie wypełniło się po brzegi.

        – Ja tez poploszę – wtrącił się Sammy i, tak samo jak wcześniej jego mama, przysunął kubek bliżej pracownicy restauracji.

        Kobieta bez wahania przechyliła termos, by obsłużyć swojego małego klienta.

        – Sam jednak podziękuje – zaprotestowała Maddie, ruchem dłoni powstrzymując kelnerkę, która najwyraźniej albo nie zdążyła się jeszcze obudzić, albo została wypruta z wszelkiej motywacji do sumiennego wykonywania swoich obowiązków.

        Orientując się, że serwowanie kawy trzylatkowi należało do średnio inteligentnych pomysłów, wzruszyła ramionami i zniknęła za ladą, zostawiając ich samych. Nie zależało jej na tym, by zadowolić gości restauracji. W końcu nadzorował ją człowiek, który tak czy inaczej ignorował potrzeby swoich klientów, serwując im przestarzałe posiłki odgrzewane w mikrofalówce, a mimo to jakimś cudem udawało mu się pchać biznes do przodu. Niby dlaczego ona miała się starać, skoro nikt nie stawiał jej podobnych wymagań?

        Przetworzenie całej sytuacji zajęło Maddie dłuższą chwilę. Patrzyła to na swojego syna, to na oddalającą się kelnerkę i nie mogła uwierzyć, że przez jej zaspanie, Sammy omal nie spróbował napoju bogów po raz pierwszy i to zdecydowanie przedwcześnie. Chłopiec spoglądał na swoją mamę spod przymrużonych powiek, ze zmarszczonymi brwiami. Robił tak zawsze, gdy coś przeskrobał. Jego przydługa blond grzywka opadała na jego oczy, a w kącikach ust pojawiły się urocze dołeczki. Wyglądał zabawnie i rozkosznie na raz, przypominając Hesford, jak bardzo go kochała. I chyba właśnie dlatego zaczęła się śmiać.

        Wystraszyła się tym czystym, niewymuszonym dźwiękiem, płynącym prosto z jej przepony. Zasłoniła dłonią usta, by móc mu zapobiec. Kąciki jej warg podniosły się do góry i mimo wysiłku, nie potrafiła ich zmusić, by powróciły do poprzedniej pozycji. Dopiero wtedy zrozumiała, co działo się z jej ciałem. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni śmiała się tak beztrosko. Jakby wszystko dookoła przestało mieć znaczenie. Jej ciało drżało, lecz już nie ze strachu, a oczy zaświeciły naturalnym blaskiem.  Liczyło się tylko to, że w tej krótkiej chwili, w nagłym przebłysku radości, przypomniała sobie, że istniało jeszcze coś poza przytłaczającą pustką.

        Sam, widząc reakcję swojej mamy, również roześmiał się głośno. Cecilia po chwili także dołączyła do ich dwójki, racząc wszystkich swoim niewinnym, dziecięcym chichotem. Na moment byli rodziną prosto z obrazka, z wymalowanymi uśmiechami i wyszczerzonymi zębami. Tą, do której wzdychali inni, marząc, by ich życie choć odrobinę bardziej przypominało życie tej nieznajomej, idealnej rodziny z knajpy na brzegu drogi.

***

        Gdy dojechali na miejsce, było już srogo po północy. Maddie wyjęła z samochodu śpiącą Cecilię i na wpół śpiącego Samuela, po czym zapukała do drzwi z nadzieją, że właścicielka nie poddała się i nie zasnęła, czekając na jej przybycie. Fakt, dzwoniła do niej podczas ostatniego postoju, przepraszając za to, że jednak się spóźni, ale nie miała pewności, czy tamta zrozumiała, o jak dużym spóźnieniu mówiła. Jej wątpliwości zostały jednak rozwiane, gdy usłyszała kroki dochodzące z wewnątrz, a po chwili stanęła przed nią niewysoka kobieta, na oko przed siedemdziesiątką.

        – Pani Francis Woods? – spytała niepewnie, ramieniem podtrzymując chłopca, który najwyraźniej uznał, że nic nie stoi mu na przeszkodzie, by spać na stojąco.

        Odpowiedź, jaką uzyskała, nieco różniła się od jej oczekiwań. Staruszka podeszła o kilka kroków bliżej i bezceremonialnie objęła ją swoimi grubymi ramionami, po czym odrzekła z wyraźnym entuzjazmem:

        – Ty musisz być Maddie! Cieszę się, że dojechaliście bezpiecznie! I witamy w Mahone Bay! Poza tym mów mi Francis, jestem już wystarczająco stara, a przez takie dodatkowe 'pani' mam wrażenie, że już dawno powinnam leżeć sześć stóp pod ziemią! 

        Odsunęła się jednak, gdy tylko zauważyła, jak ciało Hesford napięło się do granic możliwości. Maddie nie lubiła dotyku. Przypominał jej o tym, że była bezbronna, że wystarczyło jedno podniesienie dłoni, by ją posiąść. Ale mimo wyuczonej reakcji jej organizmu, nie dała po sobie poznać zakłopotania, jakie mimowolnie poczuła. Ostatecznie wiedziała, że kobieta miała czyste intencje, a nie każdy uścisk oznaczał nadchodzące zagrożenie.

        – Zapraszam do środka – dodała, już nieco spokojniej, lecz z niegasnącą radością. – Musicie być bardzo zmęczeni! Nie byłam pewna, czy zamierzacie coś zjeść, zanim pójdziecie do łóżek, więc upiekłam maślane tartaletki na  slodką kolację. Ale najpierw zaprowadzę was do pokoju, zebyś mogła zostawić gdzieś swoje walizki. Poza tym chyba nie zapytałam... – Kucnęła, by znaleźć się na wysokości chłopca. – Jak ten mały dżentelmen ma na imię? 

        Samuel na moment otworzył oczy, zdając sobie sprawę, że pytanie było skierowane właśnie do niego. Uśmiechnął się leniwie i jak na dżentelmena przystało, podał jej swoją drobniutką dłoń.

        – Jestem Sammy, a ty?

        – Jestem ciocia Francis, miło mi cię poznać! A twoja młodsza siostrzyczka? 

        – Nazywa się Cecilia, i duzo śpi, i caly czas płacze – podsumował, przewracając przy tym oczami, wyraźnie zmęczony po spędzeniu u jej boku ostatnich kilkunastu godzin.

        Kobieta wybuchnęła śmiechem.

        Pachniała jak większość staruszek - na maści i wypieki. Miała na sobie długą, staromodną sukienkę w czerwone kropki, a jej siwe z nutką fioletu włosy kręciły się niekontrolowanie. I biło od niej ciepło. Ciepło płynące z miłości do świata, niezniszczonej przez lata doświadczeń. Ciepło, jakie biło również od jej własnej matki. 

        Helen Hesford, choć odeszła niespodziewanie, zostawiła na świecie czwórkę w pełni przygotowanych do życia dorosłych. Nauczyła ich jak kochać i jak cierpieć. Była przy nich, gdy wyfrunęli z rodzinnego gniazda, zanim pochłonął ich ten wielki, niemożliwy do zgłębienia świat. Ale mimo osiągnięcia pełnoletności, Maddie czasem czuła się jak dziecko. Dziecko, które potrzebowało matki. Istniało tak wiele pytań, których nie zdążyła jej zadać, wiele tajemnic, jakich nie była w stanie posiąść na własną rękę. A im starsza się robiła, tym dosadniej zdawała sobie sprawę, jak mało wiedziała. Jednak nie miała już okazji, by wsiąść w samolot i zjawić się w ich rodzinnym domu w Buffalo, ponieważ na chwilę obecną ich dom stał pusty. Nie mogła też wykręcić jej numeru i usłyszeć jej głos po drugiej stronie słuchawki. Pozostały jej tylko wspomnienia, zatarte przez wadliwą pamięć i właśnie te wspomnienia pozwoliły jej znaleźć podobieństwo pomiędzy matką, a panią Francis. Nie w wyglądzie, nie w sposobie bycia, ale w tym cieple, które sprawiało, że po raz pierwszy od wielu tygodni, Maddie czuła się spokojna.

        Ich pokój był mały, lecz wystarczający. Oprócz łóżek, szafy i komody, które, choć miały swoje lata, nadal wyglądały na porządne i spełniały swoje zadanie, znajdowała się tam również niewielka biblioteczka z romansami dla niespełnionych kobiet w średnim wieku i obszerny, staromodny fotel. Ale co najważniejsze, okno w ich sypialni wyglądało na rzekę. Nie na ruchliwą ulicę, nie na olbrzymie budynki, ale na rzekę. Gwarantowało lokatorom niewzruszoną ciszę, do której Maddie w żadnym stopniu nie była przyzwyczajona. Nie przywykła do braku krzyków, głośnej muzyki czy klaksonów rozpędzonych samochodów i choć przez pierwsze kilka nocy przewracała się z boku na bok, z czasem nauczyła się, jak zasypiać, wsłuchując się w dźwięk własnego oddech. 

        Dni mijały im na spacerach po mieście, jedzeniu lodów na śniadanie, karmieniu kaczek i eksplorowaniu placów zabaw, którymi Sammy zdawał się nudzić nad wyraz szybko, bez przerwy porównując je do tych w Nowym Jorku. Jednak, mimo że Mahone Bay nie oferowało aż tylu atrakcji, co Wielkie Jabłko, Madeline zdała sobie sprawę, że potrzebowała tego wyjazdu. Miasteczko w Nowej Szkocji dało jej czas i przestrzeń, by nauczyć się, jak żyć na nowo. Wiedziała, że tak trzeba. Dla siebie. Dla całej ich trójki.

        Nikt cię tutaj nie znajdzie, mówiła do siebie z coraz większym przekonaniem, gdy wchodziła do nieco bardziej zatłoczonego centrum handlowego. Jesteś tu sama, powtarzała, przechodząc przez próg domu, nie musisz się bać, dodawała i zaczynała wierzyć w swoje słowa. To tylko wiatr, szeptała, gdy w środku nocy budził ją nieznaczny szmer.  Ale droga do zdrowia nie była tak prosta. Gdyby zwykła ucieczka za miasto okazała się skutecznym antydepresantem, ludzie nie popełnialiby samobójstw. A jednak, prawie pięćdziesiąt tysięcy osób rocznie w samych Stanach odbierało sobie życie. Także, choć racjonalna część umysłu Maddie coraz częściej dawała o sobie znać, głębszy, nielogiczny strach nie opuszczał jej na krok, siejąc zamęt w jej umyśle i odbierając tę nikłą nadzieję, że jej przyszłość malowała się w nieco jaśniejszych barwach. 

        Tamtej nocy obudził ją ten sam strach.

        Miała sen, znajomy sen. Ten, który prześladował ją już od kilkunastu tygodni. Sen, w którym traciła oddech. Budziła się mokra od potu, łapczywie próbując nabrać powietrza w płuca, ponieważ przed chwilą jego ręce zacisnęły się wokół jej szyi. Tak kurczowo, tak silnie, tak przeraźliwie, że nie mogła się ruszyć, zmuszona, by patrzeć  prosto w jego wściekłe, szalone oczy. On nie patrzył na nią jak na człowieka, tylko jak na padlinę, ciesząc się, gdy za każdym kolejnym naciskiem odbierał jej resztki życia. Resztki godności. Czuła wyraźnie jego zapach. I jego śmierdzący alkoholem oddech. Czuła nawet, jak kropla jego potu spadła na jej czoło. Czuła też, że umiera.

        Rozejrzała się po pokoju, by upewnić się w przekonaniu, że to tylko sen. Pozorne zagrożenie zniknęło, odpływało wraz z każdym swobodnie wziętym oddechem. Sammy spał tuż obok, chrapiąc w najlepsze, a Cecilia przewróciła się na drugi bok w swoim łóżeczku. Jednak Maddie nie czuła się dobrze. Gdy podniosła się do pozycji siedzącej, zorientowała się, że zawartość żołądka podeszła jej do gardła. W odpowiedzi na reakcję jej ciała, zerwała się na równe nogi i pobiegła w kierunku łazienki, by zwrócić resztki ledwie tkniętej kolacji. Nadeszła chwilowa ulga i Hesford wiedziała, że tylko jedna rzecz mogła jej ją pogłębić. 

        Odkręciła kran, by napełnić wannę, po czym sięgnęła do swojej kosmetyczki i wyjęła z niej paczkę tanich golarek. To już kolejna w tym tygodniu, pomyślała, rozrywając plastikowe opakowanie. Zrzuciła z siebie nocną koszulę, tym samym ukazując swoje chude, kościste ciało, pokryte kilkunastoma bliznami. Brzydziła się nim, dlatego po krótkim spojrzeniu w lustro, odwróciła się tyłem do własnego odbicia, by następnie wejść w sam środek parzącej wody, pozwalając by ból w zetknięciu z gorącem zabrał jej strach. Powstrzymała początkową chęć ucieczki, czekając, aż jej skóra przyzwyczai się do temperatury i zaczerwieni. Kilka głębokich oddechów, które brała z nadzieją, że powstrzymają ją przed tym, co miała za chwilę zrobić. Nie pomogły. Nigdy jej nie pomagały, więc wzięła do ręki golarkę, przyglądając się jej uważnie.

        Nikt nie znał jej małej tajemnicy. Nikt nie wiedział, że tylko ból przypominał jej o tym, że nadal żyła i jednocześnie tylko on pomagał jej nad chwilę oderwać się od wszystkiego, co działo się w jej głowie. Oddawał jej kontrolę - to ona wybierała, kiedy go zadać, a kiedy odebrać. Czuła, że przynajmniej w tym aspekcie zwyciężała. Żyletka nie była szczególnie ostra, ale w zetknięciu ze skórą spełniała swoją rolę. Maddie nie musiała długo czekać, zanim z nowo powstałej rany zaczęła sączyć się krew.

        – Maddie, wiem, co tam robisz, wyłaź już stamtąd – zawołała pani Francis, nie znosząc sprzeciwu.

        Nie spodziewała się jej, a już na pewno nie spodziewała się takiej prośby. W końcu była gościem, na dobrą sprawę mogła sobie siedzieć w łazience, jak długo tylko chciała. Ale coś w jej głosie sprawiło, że w ekspresowym tempie zakończyła kąpiel, ubrała się, a zranienie wysuszyła papierem toaletowym, by następnie otworzyć drzwi.

        – Coś się stało? – zapytała niepewnie, z zamiarem użycia typowej wymówki i szybkiego powrotu do łazienki.

         Jej rana, choć drobna, nadal krwawiła.

        – Oddaj to najpierw.

        – Co? 

        – Oj Maddie, słonko, nie udawaj że nie wiesz, o co mi chodzi! Tę golarkę. 

        Hesford patrzyła na nią bez słowa. Pani Francis uśmiechała się do niej niezwykle pogodnie, ale jej słowa jasno wskazywały na to, że poznała jej małą tajemnicę. Nie było sensu się dłużej ukrywać. Maddie nieśmiało podała jej ostry przedmiot, patrząc, jak kobieta pozbywa się go w koszu na śmieci.

        – Polecam też wyrzucić resztę paczki... a zamiast tego... – tutaj otworzyła jedną z szuflad niewielkiej komody stojącej w korytarzu, by wyjąć z niej gumkę recepturkę. – Masz to. Założ na rękę. Jak będziesz czuła się tak źle, jak dzisiaj, to spróbuj z niej strzelić. Podobno pomaga. A teraz chodź do salonu, w szafce na rogu znajdziesz plastry, załóż jakiś zanim wda się zakażenie.  Ja tymczasem zrobię nam herbatkę – zaproponowała i objęła ją ramieniem w troskliwym geście, by zaraz zaprowadzić ją do pokoju.

        Nie bała się jej. Choć najwyraźniej staruszka doskonale zdawała sobie sprawę z tego, w jaki sposób Maddie radziła sobie z własnym cierpieniem, nie czuła wobec niej odrażenia ani strachu. Ludzie tak często woleli nie brudzić się czyimś bólem psychicznym. Gdy ktoś chorował na grypę czy zapalenie płuc, ustawiali się w kolejce do pomocy. Widzieli jasne i wyraźne objawy, dla których istniała tylko jedna prawidłowa interpretacja. Nikt nie mówił im, że powinni wziąć się w garść, przestać dramatyzować i wyolbrzymiać. Za to jeśli cierpiał czyjś umysł, wycofywali się, niezdolni do tego, by zrozumieć, że choć na zewnątrz wszystko zdawało się być w porządku, to w środku gniła czyjaś dusza.

        Ale Pani Francis nie bała się zgnilizny, która nagromadziła się w środku Maddie. Nie zrobiła jej kazania, nie krzyczała, nie groziła, że wezwie pogotowie, ale też nie omijała tematu. Po prostu postawiła przed nią kubek z gorącą herbatą i usiadła obok z uśmiechem podobnym do uśmiechu jej matki, sprawiając, że po raz pierwszy od bardzo dawna Maddie poczuła się jak normalny człowiek.

        – Skąd... pani wiedziała? – podjęła wreszcie Hesford, gdy cisza zaczęła jej przeszkadzać.

        W jej oczach nadal tkwiła nuta niepewności, ale też niespotykany dotąd spokój, jakby wreszcie znalazła coś, czego tak bardzo potrzebowała.

        – Mam swoje sposoby. – Zaśmiała się cicho. – A tak na serio, to było wiele sygnałów. Gdy tutaj przyjechałaś, to wyglądałaś jak siedem nieszczęść, jakbyś nie miała sił, by o siebie zadbać. Wtedy czułam, że coś jest nie tak, ale wolałam nic nie mówić, żeby cię nie wystraszyć. Poza tym cały czas mnie przepraszasz, za rzeczy, na które wielu nie zwróciłoby uwagi.  Słyszę czasem, jak płaczesz w nocy. A potem zamykasz się w łazience na jakąś godzinę, czasem dwie. Nie, nie, wcale cię nie szpieguję, po prostu słabo sypiam. - wyjaśniła szybko. - No, może poza jedną rzeczą. Przez przypadek, gdy wynosiłam śmieci, zauważyłam w koszu dość dużo zakrwawionych chusteczek. Ale przysięgam z ręką na sercu, to był przypadek.

        Mówiła o koszmarze, jaki przeżywała Maddie, ale jej gesty, ton głosu i wybór słów sprawiały, że ów koszmar zaczął przypominać zwykły sen. Taki, który wciąż budzi cię w nocy, ale już bez krzyku, bez potu, bez szaleńczego oddechu. Taki, po którym można z powrotem wrócić do łóżka. 

        Pani Francis na moment podniosła się z fotela. Podeszła do dużej, drewnianej komody i wyjęła z niej album ze zdjęciami. Jej uśmiech, choć nadal wyraźnie widoczny, przygasł nieco. 

         – Otwórz, śmiało, słonko – zachęciła Maddie, siadając obok niej na sofie. – To zdjęcia mojego syna. 

        Jej oczom ukazał się wysoki mężczyzna w średnim wieku, obok którego stał nastoletni chłopak. Maddie wywnioskowała, że ten młodszy musi być wnukiem pani Francis. Oboje wyglądali na szczęśliwych. Pozowali do zdjęcia z wypiętymi piersiami, ich stopy zatopione w piasku, obmyte przez przypływ morskiej fali.

        – Jest pani z nim blisko? – zapytała, podnosząc wzrok na staruszkę, niezupełnie rozumiejąc powód, dla którego zebrało jej się na wspominki.

        – Byłam – poprawiła ją. – Tony... odebrał sobie życie, piętnaście lat temu. Wtedy... wtedy niczego nie zauważyłam. A on umiał tak dobrze udawać, oj Maddie! Mówił, że miał wszystko pod kontrolą, że poradził sobie z rozwodem z żoną, że był szczęśliwy... kiedy... kiedy się dowiedziałam – Westchnęła. – Cały mój świat runął. Mówię ci, Maddie, dla matki nie ma większej tragedii niż pochować własne dziecko. Zadręczałam się latami, bo... gdybym wiedziała, na co patrzeć, czego szukać, Tony mógłby żyć. Dlatego nie chcę, by twoich rodziców spotkało coś podobnego. 

        Madeline przez chwilę przyjrzała jej się uważnie i, nie bojąc się już, przytuliła ją do siebie.

        – Powinnaś tu zostać, słonko. Jeszcze na jakiś czas. Wiesz, w tej cukierni na St James Way, szukają kogoś do pomocy. Znam właściciela, mogłabym mu szepnąć kilka dobrych słów na twój temat. Przynajmniej dopóki nie poczujesz się lepiej. Ja z chęcią zajmę się twoimi pociechami.  I nie przejmuj się czynszem, po prostu... po prostu wyzdrowiej, dobrze?

        Przyjęła ofertę. Bez zastanowienia. Miała jedno życie i coraz częściej zaczynała wierzyć w to, że było ono warte ratowania. 

***

 

        Praca w cukierni okazała się skutecznym elementem rozproszenia od roztargnionych myśli, a w dodatku pozwoliła na naukę nowych umiejętności. Maddie lubiła piec, a co za tym szło, korzystała z każdej możliwej okazji na podglądanie cukierników i piekarzy w akcji. Nie była przy tym szczególnie dyskretna, co ostatecznie wyszło na jej korzyść, ponieważ jeden z pracownikow zaproponował, że z chęcią podzieli się z nią szczegółami swojego zawodu.

        Mieszkańcy misateczka przyjęli ją jak swoją. Stali klienci zwracali się do niej po imieniu, tak samo jak sprzedawczynie w pobliskich sklepach, a pani Francis nakazała, by Maddie zwracała się do niej per ciocia. Choć jej pobyt w Mahone Bay nie trwał nawet trzech miesięcy, zdążyła poczuć się częścią tej niewielkiej społeczności. Znała już na pamięć każdą uliczkę, każdy zakamrek i każdą tajemnicę tego miejsca. Nieznane zniknęło, a wraz z nim znikał też jej strach. Stopniowo, powoli, uczyła się, jak go kontrolować. I nawet gdy tamten budził ją w środku nocy, niespodziewanie, jak złodziej, wiedziała, co robić. Przychodziła do kuchni, zaparzała herbatę i czekała. Staruszka zwykle dołączała do niej po kilku minutach, zbudzona gwizdaniem czajnika. Nie miała nic przeciwko. Tak czy inaczej cierpiała na bezsenność, a obecność Maddie sprawiała, że po raz pierwszy od wielu lat czuła się potrzebna. 

        Opowiadały o życiu, o codziennych trudnościach, ale też o nieco mniej przygnębiających sprawach, takich jak nowe premiery w kinie, na które warto pójść, bo jakiś przystojny aktor grał w nich główną rolę. Każda z nich wnosiła do codzienności drugiej życiodajny pierwiastek. Maddie zauważyła, że jej strach zmniejszał się niespodziewanie, gdy dzieliła się nim z kimś innym, a pani Francis zaczęła traktować ją jak swoją córkę. Jakby właśnie tak miało być. Jakby takie było ich przeznaczenie.

        Ale Madeline wiedziała, że życie w idyllicznym miasteczku nie jest jej dane, bo choć całą sobą pragnęła zostać tam na zawsze, jej dzieci potrzebowały rodziny. Sammy bez przerwy opowiadał wszystkim, jak bardzo nie umie się doczekać, aż pozna swoich nowych kuzynów, pójdzie do przedszkola i udekoruje swój pokój w nowym mieszkaniu. Nie mogła odebrać mu tych radości, dlatego coraz częściej nosiła się z zamiarem spakowania walizek i powrotu. Tylko zrobienie tego ostatecznego kroku okazało się najtrudniejszym zadaniem.

        Musimy spakować walizki i zapewne wysłać pocztą całą tonę rzeczy, które kupiłam podczas pobytu, bo wiadomo, kobieta nigdy nie może mieć zbyt wiele, myślała, na tyle cukierni pakując ogromne zamówienie dla  kolejnego klienta. Ktoś zamówił sto pączków z nadzieniem bananowo karmelowym. Średni wybór przekąsek na imprezę, stwierdziła Maddie, kończąc już kolejną paczkę. Choć uwielbiała ten smak całym sercem, wiedziała, że niewiele osób dzieliło jej miłość to tak przeraźliwie słodkich przysmaków.

        Oprócz samego pakowania, po powrocie czekało ją szukanie pracy. Wiedziała, że po tym, jak nawrzeszczała na jednego z klientów, a następnie dostała ataku paniki, mogła pomarzyć sobie o kontynuowaniu kariery w zawodzie opiekunki społecznej. Powrót do Walmarta należał do jednej z alternatyw, ale Maddie wątpiła, czy da radę utrzymać się w Nowym Jorku z tak marnej pensji.

        – Maddie, chodź no tutaj. Bo ten facet się niecierpliwi – odparła Martha, leniwie opierając się o framugę drzwi prowadzących do kuchni. 

        – Jak zamówił sto pączków, to musi sobie poczekać. Niech sobie postoi, i mówię to z troski o jego zdrowie, Martha. Bo jak to wszystko zeżre, będą go musieli na taczce wozić - zażartowała, śmiejąc się przy tym głośno. - Pomożesz mi to zanieść? – zapytała zaraz, gdy udało jej się zamknąć już ostatnie z opakowań. – Mam nadzieję, że dobrze wyliczyłam. 

        Kobieta kiwnęła głową i wzięła do ręki kilka opakowań. Maddie poszła w jej kroki. Piętrzące się paczki pełne pączków, które trzymała w swoich ramionach, skutecznie ograniczyły jej pole widzenia. Na szczęście znała drogę do głównej części cukierni na pamięć.

        – Dzień dobry – przywitała się grzecznie. – Musi pan mieć przed sobą naprawdę dużą imprezę - skomentowała, kiedy ostatecznie udało jej się położyć paczki na ladzie i przyjrzeć bliżej nieznanemu klientowi.

        Ale tajemniczy klient okazał się kimś zupełnie innym, niż przypuszczała.

        – L...Luke? Co ty... co ty tutaj robisz? – zapytała niepewnie, lecz na jej twarzy pojawił się wyraźny uśmiech.

        Cieszyła się, że go widzi. A jego obecność z kolei przypomniała jej o tym, jak bardzo tęskniła. Za nim, za rodziną, przyjaciółmi. Za Nowym Jorkiem.

        A Nowy Jork tęsknił za nią. Wystarczyła nuta perfum i ten głos, by mężczyzna odwrócił się z uśmiechem. Zignorował oczywiście wszystkie paczki z pączkami, za to oparł się łokciami o blat. Miesiąc może w wirze pracy potrafił zniknąć, ale trzy? Najważniejsze, żeby nie było już czwartego.

        – Wróć ze mną do domu. Wróćcie – poprawił się szybko, pamiętając o małej, ale wspaniałej części Maddie. - W przeciwnym razie, zamówię ich jeszcze pięćset – obiecał i otworzył pierwsze z brzegu pudełko, żeby wgryźć się w puszystego pączka. Po pierwszym gryzie tej słodyczy wiedział, że prędzej czy później dostanie cukrzycy. Ale teraz to nie miało znaczenia. Przyszłość przecież można było zmienić.

        Przez chwilę jeszcze nie dowierzała własnym oczom. Nie przypuszczała, że Luke jest w stanie przejechać taki kawał drogi, by ją zobaczyć. Jeśli jego obecność miała nie przekonać jej do powrotu, to była już straconym przypadkiem.

        – Jesteś szalony, wiesz o tym, Luke?  – Roześmiała się głośno, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Poza tym... za godzinę zamykamy i raczej zabraknie nam tych pączków, więc chyba nie dajesz mi większego wyboru, prawda?    



Tytuł sponsoruje The Lumineers.

***

Wiem, że ta notka jest przeraźliwie długa! I z góry przepraszam za tę długość wszystkim, którzy zdecydują się ją przeczytać. No i jestem wdzięczna poza tym, mam nadzieję, że przynajmniej miło wam upłynął ten czas.Po prostu trudno mi było zmieścić tak długi okres czasu na kilku stronach
Co najważniejsze, dziękuję Divine Colt za udzielenie mi postaci Luke'a i napisanie tego ostatniego, lecz najbardziej uroczego akapitu w całej notce <3
Trzymajcie się ciepło tej jesieni!

7 komentarzy

  1. Prawda.
    I tyle w temacie.
    Ale muszę dodać swoje trzy grosze :D Weź mnie wyrzuć czym prędzej, żebym nie psuła tej wspaniałej opowieści! ^^ Ale tak poza tym... Nie powiem ile razy to czytałam po kawałkach, ale wszyscy chyba się ze mną zgodzą - ta notka ma w sobie to COŚ.
    Przede wszystkim dobrze, że Maddie spotkała na swojej drodze odpowiednią osobą i chyba nie muszę mówić, że nie jest nią Luke :) Francis pewnie nawet nie zdaje sobie sprawę z tego, że zrobiła coś naprawdę ważnego! Jestem pod wrażeniem zarówno jej postaci, jak i samej Maddie.
    Czekam na ciąg dalszy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aww bo się zaczerwienię! Cieszę się, że się podobało :P Może i ciotka Francis będzie pełniła ważną rolę w życiu Maddie, ale Luke również <3 I my też czekamy na ciąg dalszy <3

      Usuń
  2. Ależ za co Ty nas przepraszasz? Pięknie piszesz i z chęcią czytałabym dalej ♥ Posiadasz umiejętność sprawiającą, że podczas czytania kompletnie odcięłam się od świata i byłam w Mahone Bay razem z Maddie. Dopiero teraz zaczynają dolatywać do mnie dźwięki otoczenia ;) I powtórzę to raz jeszcze, naprawdę pięknie piszesz i masz talent do opisywania trudnych tematów dokładnie takimi, jakimi są, bez zbędnego koloryzowania i udziwniania. Pamiętam dobrze notkę o Paulu i tę również bez wątpienia zapamiętam na długo. Twórz dla nas częściej, ponieważ wychodzi Ci to niesamowicie :)
    Mocno trzymam kciuki za Maddie i cudownie było móc przeczytać o tym, jak ta powoli wraca do zdrowia i na nowo odnajduje to, co zdążyła zgubić w Nowym Jorku. Mam nadzieję, że nie przestanie utrzymywać kontaktu z nową ciocią :) I jeśli nikt inny nie chce, to ja chętnie przejdę na dietę pączkową ^^

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się, jesteś niesamowicie utalentowana i uwielbiam czytać wszystko, co wychodzi spór Twoich rąk :) Cieszę się, że Maddie wychodzi powoli na prostą, bo zasługuje ma to, żeby w końcu zacząć cieszyć się życiem i odpocząć od trosk. Widzę tez, że znalazła kogoś, kto w tej drodze do normalności ją wspiera, więc cieszę się jej szczęściem podwójnie :) Pewnie nie będzie lekko, bo znając Ciebie wymyślisz jej jeszcze dziesiątki mniejszych lub większych kłopotów, ale czy jest tu ktoś, kto nie lubi dram?
    Pisz dla nas więcej!! ]

    OdpowiedzUsuń
  4. Hejka. :)
    Miałam tu zajrzeć wczoraj, bo przyjemnie notkę czytało się do winka, a gdy przyszło do pisania to nie wiedziałam, jak ubrać w słowa to, co chcę. W zasadzie nadal mi trochę trudno, bo Maddie naprawdę wiele przeżyła i chciałabym teraz obok niej usiąść, przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie w porządku. Wyobraźnia podsunęła mi obraz mężczyzny, który wywożony jest na taczce i to jest świetny/śmieszny obraz, którego bardzo dziś potrzebowałam! ♥
    Naprawdę jest mi szkoda Maddie i szczerze mam nadzieję, że dziewczyna po tej przerwie od Nowego Jorku i nowojorskich problemów będzie już w końcu szczęśliwa, bo totalnie na to zasługuje. ♥ A ty z kolei świetnie piszesz, mogłabym czytać tak bez końca i mam nadzieję, że jeszcze za jakiś czas uraczysz nas kolejną, ale teraz oby szczęśliwą!, notką z życia Maddie. =) ♥

    OdpowiedzUsuń
  5. Miałam przyjść tutaj już w weekend, ale nie zawsze wszystko idzie tak, jakbyśmy tego chcieli. O zgrozo, moje opóźnienie tutaj jest niczym w porównaniu do tego wszystkiego, co zafundowałaś Maddie.
    Bardzo się cieszę, że Francis okazała się tego typu osobą. Troskliwą i interesującą się, chociaż tak naprawdę nie musiała tego przecież robić. Mogła udawać, że nic nie widzi i, że Maddie jej nie interesuje. Muszę też powiedzieć, że bardzo lubię to jak piszesz, jak opisujesz sytuacje, które nie są łatwe do opisania. Łatwo jest przy nich przesadzić, łatwo jest napisać za mało, a Ty... Robisz to idealnie. Tak w sam raz, ze smakiem, ale budząc przy tym emocje w czytelniku.
    Cieszę się, że ta notka powstała i mogłam ją przeczytać. Dziękuję! No i co najważniejsze... Ty nie przepraszaj! Pisz te teksty dłuższe!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja tylko napisze: tak trzymać Madds!
    Kocham Maddie całym serduszkiem ♥ i życzę jej jak najlepiej. Jest tak kochaną osobą, że powinna w końcu mieć dla siebie całe wielkie szczęście. :D
    Notkę bardzo szybko mi się czytało i była naprawdę przyjemna. Chętnie przeczytałabym coś więcej. ♥

    OdpowiedzUsuń