Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2152. Can you hear me screaming "Please don't leave me"

Loving and fighting Accusing, denying
I can't imagine a world with you gone
The joy and the chaos, the demons we're made of
I'd be so lost if you left me alone

13 sierpnia 2016

Nie pamiętała ostatnich dziesięciu dni.
Dzisiejszy dzień bez pomocy najbliższych byłby katastrofą. Budzik ustawiony na siódmą nie był w stanie jej ściągnąć z łóżka, w zasadzie to udawała, że go nie słyszy. W łóżku było bezpiecznie, ciepło i tylko tam chociaż przez parę chwil mogła udawać, że wszystko jest w porządku, bo wiedziała, że gdy tylko otworzy oczy, cały koszmar powróci. Dziś za to wszystko było nie tak - sukienka za bardzo ją opinała i miała wrażenie, że widać każdą jedną fałdkę. Buty, choć jej ulubione i chodziła w nich często teraz przy każdym kroku obcierały, brakowało jeszcze chwili, aby szpilka jednak wbiła się w pięty. Włosy miała za bardzo ściśnięte i idealnie ułożony kok teraz ciągnął, ale starała się na te drobnostki nie zwracać uwagi. Makijaż robiła w pospiechu, nie zwracając uwagi na to, aby był wykonany poprawnie. I wcale nie był. Dziś to jednak wcale nie było coś, czym zamierzała się przejmować. Dopiero w kościele ktoś zorientował się, że nie pomalowała rzęs w lewym oku i cicho zwrócił na to uwagę, jakby naprawdę brak tego cholernego tuszu do rzęs teraz był największym problemem z jakim się borykała.
Cała ceremonia oraz pochówek zlewały się w jedno. Lynette i Jonathan szli obok niej, mama podtrzymywała ją za ramię, jakby miała za moment się przewrócić, co w tej sytuacji było całkiem prawdopodobne. Przez cały czas tępo wpatrywała się przed siebie z nadzieją, że to wszystko to koszmar, z którego zaraz się przebudzi, a wszystko w końcu wróci do normalności. Cały czas mijała znajome twarze, jednak nie potrafiła do nich dopisać imion. Z tyłu głowy cały czas słyszała cichy głosik, który kazał się jej ogarnąć. Nie mogła spędzić reszty życia w takim stanie. Z osobami, które nad nią skaczą i głaszczą po głowie byle delikatnie, bo w końcu w każdej chwili będzie mogła się rozlecieć. Nie była jedyną osobą, która teraz cierpiała. Widziała twarze jego rodziców, Marcel i Christine również przeżywali śmierć, już drugiego ze swoich dzieci. Nikt nie miał sił wybierać odpowiedniego koloru trumny, nikogo nie obchodziło z jakiego będzie drewna i jakim materiałem będzie wyłożona w środku. To wszystko nie miało przecież żadnego znaczenia tak naprawdę. Nie ważne co by wybrali, nic nie zwróci Mattowi życia. Żaden garnitur, żadna trumna dębowa, sosnowa czy jeszcze inna nie sprawi, że wszystko wróci na swoje miejsce i będzie tak, jakby nic się nie wydarzyło. Nie chciała się z nim żegnać, nie była gotowa na to, aby powiedzieć ostatnie żegnaj i spróbować ułożyć sobie życie bez niego. W głębi siebie wiedziała, że kiedyś będzie musiała w końcu zrobić ten pierwszy krok naprzód, ale nie dziś. Nie jutro, nie za tydzień. Wzięła do dłoni odrobinę ziemi, dopiero w momencie, gdy zbliżyła się do wykopanego grobu i wrzuciła ziemię na trumnę po raz pierwszy w tym dniu poczuła na policzkach łzy.
To te ciche uderzenie ziemi o wieko trumny sprawiło, że dotarło do niej, że Matthew odszedł.
I już nie wróci.

~*~

Dom należący do Marcela i Christine Dooley mieścił się na przedmieściach Filadelfii. Był to typowy amerykański dom z ogromnym ogrodem, nawet z basenem z tyłu i białym płotem, który oddzielał dom od sąsiedniej posiadłości. Było to spokojne miejsce, o które się zabijano. Dom Dooley’ów zwykle był radosny. Młode małżeństwo wprowadziło się tu chwilę po ślubie, a niedługo później powitali na świecie pierwsze dziecko. Matthew przez kilka lat był oczkiem w głowie młodej pary. Po sześciu latach od wprowadzenia się do domu, który przez cały ten czas dzielnie remontowali, ściany domu wypełnione były nie jednym dziecięcym śmiechem, a dwoma. Do rodziny dołączyła młodsza siostra, która prędko stała się ulubienicą młodego Dooley’a. Od lat Conshohocken było dobrą dzielnicą. Taką, do której zło nie sięga. Większość rodzin była tu szczęśliwa, nikt tak do końca nie wiedział co dzieje się za zamkniętymi drzwiami u sąsiadów, jednak nie było też nigdy sytuacji, które wskazywałyby na to, że ta codziennie uśmiechająca się sąsiadka skrywa mroczny sekret. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim, niecałe osiemset metrów od domu państwa Dooley wprowadziła się kolejna rodzina i w tamtym czasie nie podejrzewali, że w przeciągu następnych piętnastu lat ich losy zwiążą się na długie lata.
Dzisiaj jednak ich dom nie był wypełniony śmiechem. Przechodziła przez niego duża ilość osób, wszyscy coś przynosili; od lazanii po ciasta, znalazło się nawet parę butelek alkoholu. Słychać było zapłakane babki, starsze ciotki, ciągle ktoś składał kondolencje, jeszcze inni opowiadali sobie, jakim cudownym i odnoszącym sukcesy mężczyzną był Matthew. Jak bardzo niesprawiedliwie było to, co się wydarzyło. Kręcili się znajomi z liceum, niektórzy przyjechali jeszcze z Nowego Jorku, aby uczcić pamięć Matthew. Joycelyne za nich wszystkich była wdzięczna, za ich obecność. Tylko oni nie potrząsali jej dłońmi, nie zostawiali na policzku perłowej szminki po masie pocałunków, jakby te cokolwiek miały zmienić. Dom wypełniała masa różnych, mieszających się ze sobą zapachów. Zapach potraw i ostrych, mocnych perfum się ze sobą mieszkał tworząc nieprzyjemną mieszankę, od której kręciło się w głowie.
Półtora roku temu siedziała na tej samej kanapie, którą zajmowała teraz. Na skórzanej kanapie było widać ślady po tym, gdy z rozpaczy wbiła w nią paznokcie. Gotowa była znów to zrobić i teraz, jednak zamiast tego siedziała w ciszy, wpatrując się w kominek przed nią. Ludzie nadal rozmawiali, wszyscy współczuli, ale nikt nie był w stanie sprawić, aby poczuła się lepiej. Drgnęła czując na swoim kolanie cudzą dłoń. Z trudem przekręciła głowę natrafiając wzrokiem na swojego ojca, który nie musiał nic mówić. Sam pewnie nawet nie wiedział, czy istnieją odpowiednie słowa na to, aby cokolwiek blondynce powiedzieć. Co mówi się komuś, kto w przeciągu niespełna dwóch lat stracił dziecko i narzeczonego? Jest mi przykro? To niesprawiedliwe i nie powinno się wydarzyć? Wszyscy wiedzieli, że to jest niesprawiedliwie i że nie powinno się wydarzyć. Powinni być tutaj we trójkę, Adeline i Matthew. Adeline skończyłaby w czerwcu rok. Może byłaby taką samą blondyneczką, jaką była Joyce, a może miałaby burzę ciemnych loków, tak jak Matthew. Wiedziała, że byliby szczęśliwą rodziną. Taką, jak z obrazka. Idealną. Jednak idealne wyobrażenie Joycelyne o rodzinie runęło półtora roku teraz, a to, co pozostało z jej wiary w idealizm dziesięć dni temu zniknęło już na dobre.
Nie chciała tu przed wszystkimi się rozklejać. A była blisko, a może raczej była bliska tego, aby wybuchnąć, ileż można było słuchać z ust znajomych z liceum, którzy opowiadali, jaki był cudowny, choć wcale go nie znali? Widzieli go ostatni raz kilka dobrych lat temu, nie wiedzieli jakim mężczyzną się stał, jak świetny był w swojej pracy i ilu ludziom pomógł. Mieli niewyraźne wspomnienie roześmianego chłopaka z liceum, który pomagał starszym ludziom przejść przez ulicę i przepuszczał ich w kolejce w sklepie, ale w żaden sposób nie mogło się to równać z tym kim Matthew tak naprawdę był.
— Chcesz stąd wyjść? — Głoś Jonathana dobijał się do blondynki jak zza grubej szyby. Spojrzała na niego i kiwnęła tylko głową. Obawiała się, że gdyby się odezwała, to rozpłakałaby się na miejscu. Ojciec pomógł jej wstać i oboje przeszli przez drzwi tarasowe. Ogród był przepiękny, choć w żaden sposób nie mógł równać się z tym, którym zajmowała się Lynette, jej mama. Było tu jednak cicho, spokojnie. Nie było starych ciotek, które skakały dookoła piejąc o ogromnej stracie. — Przynieść ci coś, słońce? — Garść xanaxu, może?
— Joy…
— Nie, wszystko jest w porządku — skłamała. Usiadła na huśtawce, leżały na niej rozłożone poduszki, wzięła jedną z nich i wtuliła się w nią. — W zasadzie to nie jest…
— Wiem, kochanie.
Pod wpływem ciężaru Joycelyne i Jonathana huśtawka głośno zaskrzypiała. Delikatnie się kołysali. Sierpień był tego roku piękny, było gorąco, ale nie duszno. Wiał teraz lekki wiaterek, który dawał ochłodzenie po długim dniu. Normalnie byłaby zachwycona pogodą, może chciałaby zjeść kolację na ogrodzie, teraz ciężko było jej dostrzec te drobne rzeczy, które zawsze uważała za piękne.
— Chciałabym, żeby to się skończyło… ta szopka, ci ludzie — urwała czując ogromną gulę w gardle, która nie pozwoliła mówić jej dalej. Nie miała prawa nikomu zabraniać być w żałobie, mieli w końcu spore rodziny i wielu znajomych, nie mogła tylko nic poradzić na to, ile fałszu dziś tu widziała.
— Możemy zawsze uciec. Chciałabyś?
Wahała się, choć bardzo chciała. Zdawała sobie sprawę, że nie powinni uciekać i wychodzić, była tym wszystkim przytłoczona i czuła się tragicznie. W odpowiedzi skinęła jedynie głową. Jonathana nie czekał wcale długo, tylko chwycił dłoń córki. Wyszli bramką omijając wchodzenie do domu, od razu wsiadając też do samochodu. Cofając, blondynka zauważyła przed drzwiami własną matkę ze zdezorientowanym i zaniepokojonym wyrazem twarzy. Nie chciała, aby się martwiła i tylko podniosła dłoń do góry krótko jej machając.
Bladego pojęcia nie miała, gdzie wywoził ją ojciec. Liczył się przede wszystkim fakt, że nie była już w tamtym domu. Rozpuściła włosy, potrzebowała ulgi od uciskającego ją koka. To była niewielka rzecz, a w dziwny sposób sprawiła, że Joy poczuła się lepiej. Jechali w ciszy niemal przez pół godziny, byli w Filadelfii, jednak teraz nie rozpoznawała tych miejsc.
Nawet po zaparkowaniu nie rozglądała się, aby rozpoznać miejsce. Szła po prostu obok ojca, jak kilkuletnie dziecko, które bało się, że nagle się zgubi.
— Poznajesz?
Wszędzie biegały dzieciaki i było głośno. Dopiero teraz zaczęła dopuszczać do siebie to, co działo się dookoła niej. Poznawała to miejsce, aż za dobrze. Skinęła głową w odpowiedzi. Oczywiście, że poznawała to miejsce. Została na zewnątrz, zajmując dla nich stolik. Wszystkie były białe, miały białe krzesełka i tylko serwetki na stolikach były kolorowe. Niemal każdy stolik miał inny kolor. Siedziała wpatrując się w niebieską serwetkę, czując chęć, aby ją porwać na mniejsze kawałki. Potrzebowała zająć czymś ręce, ale nim zdążyła podjąć decyzję o wyjęciu jednej wrócił ojciec z tacą, na której było pełno jej ulubionych słodkości.
Słaby uśmiech pojawił się na twarzy blondynki, kiedy postawił przed nią pucharek zapełniony karmelowymi oraz miętowymi lodami z bitą śmietaną i skrojonymi w mniejsze kawałki owocami kiwi.
— Wiem, że to nie pomoże ci za bardzo, ale…
— Jest świetnie. Dziękuję — powiedziała spoglądając na niego z wdzięcznością. Może wcale nie czuła, że jest świetnie, ale wiedziała, że chciał dobrze. I o wiele bardziej wolała być w ich ulubionej lodziarni niż w domu Dooley’ów i słuchać tych wszystkich ludzi, którzy tak naprawdę nie wiedzieli nic. Na dziś miała już całkowicie dość słuchania, jaka to świetna była z nich para, jakie to nieszczęście ją spotkało. Lody wcale nie pomogą, ale mimo to zanurzyła łyżeczkę w zimnym deserze.

~*~

Powrót do Nowego Jorku był trudny.
Przekroczenie progu wspólnego mieszkania jeszcze trudniejsze. Nie sprzątała tu od dnia wypadku. Wszystko nadal leżało na swoim miejscu, nawet ta cholerna kolacja. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach, bała się zaglądać do kuchni. Nie wiedziała co mogłaby znaleźć na stole, na którym zostawiła przecież pozostałości kolacji. Zaraz za blondynką weszła jej mama, gdyby nie obecność Lynette nie przekonałaby się do tego, aby tu wrócić. Do miejsca, które dzieliła z Matthew. Do ich łóżka, wspólnej przestrzeni. Miejsca, które było wypełnione nim. Tuż po przekroczeniu progu na szafce w przedpokoju stało ich wspólne zdjęcie. Doskonale pamiętała ten dzień, byli w Central Parku po raz pierwszy, a raczej to ona tam była pierwszy raz. Miała na nim osiemnaście lat, pstro w głowie i bladego pojęcia, jak bardzo zakocha się w swoim przyjacielu.
— Zajmę się kuchnią.
Głos Lynette wyrwał ją z zamyślenia. W odpowiedzi tylko skinęła głową, nie chciała na nią niczego zrzucać. Sama powinna się tym wszystkim zająć, dziś jednak nie potrafiła. Wciąż było dla niej za wcześnie Rzuciła dość cicho, że pójdzie się wypakować i zamknęła się w sypialni. Torbę z własnymi rzeczami zostawiła przy szafie i przysiadła na łóżku po stronie, na której spał mężczyzna. Od trzeciego sierpnia nikt tu nie leżał. Przesunęła dłonią po poduszce, na której, gdyby się przyjrzeć mogła znaleźć parę włosów mężczyzny. Odrobinę trzęsącymi się dłońmi wyjęła telefon. Bała się wejść na pocztę głosową, choć wiedziała, że w końcu musi to zrobić. Możliwe, że było za wcześnie, że nie powinna się zmuszać, ale skoro już była w mieszkaniu, to lepszej okazji nie znajdzie. Odetchnęła głębiej, długo wpatrując się w komórkę. Zupełnie, jakby liczyła na to, że samo się włączy. Wystarczyło kilka kliknięć.
Tylko tyle.

— Joyce?
Mężczyzna spodziewał się tego, że – znowu – trafi na pocztę głosową. Resztkami sił powstrzymał się przed przewróceniem oczami, przecież i tak tego nie będzie widziała. Ale będzie wiedziała, ona czuje w kościach, kiedy to robisz. Matthew pokręcił głową, ale nie rozłączył się. Minęło wystarczająco wiele czasu, a raczej minęło go tyle, aby byli w stanie znowu ze sobą rozmawiać. Kończył się lipiec, lato trwało w pełni. Miesiąc temu mogli obchodzić narodziny córki, termin wyznaczony przez lekarza też powinni spędzić razem. Tymczasem on był w Nowym Jorku, a Joyce siedziała w Filadelfii, do której uciekła chwilę po pogrzebie Adeline. Ich narzeczeństwo stało pod znakiem zapytania od dłuższego już czasu i tak naprawdę przez te miesiące widywali się rzadko, a blondynka przy każdej okazji wyjeżdżała z Nowego Jorku. Jakby nawet na niego nie mogła patrzeć.
— W końcu odsłuchasz tę wiadomość i… stoję na promie Rockaway, wiem, że nie lubisz i twierdzisz, że nie ma tu ładnych widoków, ale ja go lubię i… Brakuje mi cię cholernie, Joyce. Wiem, że tyle się działo — przerwał robiąc głębszy wdech — ale to już trzy miesiące. Chciałbym, żebyś wróciła już do domu. Do mnie i do Nowego Jorku. Nie powiem, że to co się stało to nic, bo oboje dobrze wiemy, jak bardzo nasz Adeline zmieniła i… i że nie powinno tak być. Po prostu… po prostu wrócić do domu, dobrze? Wciąż jesteś moją narzeczoną, wciąż mamy przed sobą ślub i całe życie do spędzenia, wciąż możemy mieć rodzinę. Może nie w tym roku ani w przyszłym, może potrzebujemy kilku lat, aby znowu spróbować. Wiem, że też tego chcesz.
To był długi monolog. Chodził po pokładzie promu, opierając się o barierki, słuchając fal i mew, ignorował ludzi dookoła. Przebywanie na promach go uspokajało, czuł się na nich dobrze. Nie przeszkadzało mu to kołysanie, które wielu ludzi doprowadziło do rewolucji żołądka. Matthew je uwielbiał.
— Tęsknię za tobą, blondi. Bardzo. Więc, może mogę przyjechać w weekend i cię zabrać? Chciałbym wiedzieć na czym stoimy, tyle tylko, Joyce. Po prostu… nie wiem, odbierz w końcu i się odezwij, dobrze?
Minęło już ponad pół godziny, ale wraz się nie rozłączył. Nie potrafił i nie chciał. Przez większość czasu głównie milczał. Czasem wtrącał coś o widokach, specjalnie denerwując tym blondynkę, bo doskonale wiedział, że nie lubi tego konkretnego promu, tak po prostu i bez powodu.
— Powinnaś tutaj być. Wracaj już do mnie. I do zobaczenia.

Odłożyła telefon na łóżko. Nawet nie wycierała łez, które jak wściekłe spływały jej z twarzy na szyję i dekolt. Przez ten niecały miesiąc zdążyła zapomnieć już jak brzmiał ton głosu mężczyzny, jak się zmieniał, gdy nazywał ją blondi. Jak wiele by dała, aby w tamtym roku nie zmarnowali tych trzech miesięcy, aby nie uciekała przed nimi, bo ich całe życie się posypało. Wzięła głębio wdech, przetarła oczy. Nie była gotowa, aby pogodzić się z tym, co się stało i wiedziała, że minie jeszcze masa czasu, zanim to się stanie, ale wiedziała, że ma przy sobie odpowiednie osoby, które jej pomogą ten okrutny czas przetrwać.
I na ten moment to jej w zupełności wystarczyło.

Każdemu wytrwałemu rzucam winem lub ciasteczkami, co wolicie. Długo we mnie siedziało, aby jakoś ten moment z historii Joy opisać, a i tak nie opisałam tego tak, jak chciałam. Mam nadzieję, że dało się to jakoś przeczytać i szczególnie mocno was nie zanudziłam. :) 
W tytule, jak i w samej notce Chord Overstreet. 

4 komentarze

  1. Wiesz, że bardzo lubię wszystko co piszesz. A teksty, takie jak te... Ciężko jest lubić, bo przedstawiają przykre emocje, ale mimo wszystko robisz to tak, że chce się czytać więcej i dowiedzieć się, jak bohaterka radzi sobie dalej. Cieszę się, że mamy wątek i z Minnie coś tam wiemy ❤ oh obie te nasze panny mają ciężką przeszłość. No i czekam na wino, albo ciastka? Mogę oba? Nie umiem się zdecydować :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam wrażenie, że takie notki najlepiej się czyta. Wszyscy lubimy szczęście, ale to te dramaty i niepowodzenia są najciekawsze. ^^ Razem dowiecie się na pewno więcej, ha. :D I proszę się śmiało częstować. Starczy dla wszystkich. :D
      Dziękuję za komentarz. :) ♥

      Usuń
  2. O matko, nawet sobie nie wyobrażasz, ile emocji wzbudziła we mnie ta notka. Aż mnie serce zabolało :( Nie wyobrażam sobie przeżywać tego, co przeżyła Joy. Nie dość, że straciła córeczkę, to jeszcze narzeczonego... podniesienie się po takiej stracie nie jest łatwe i Joy z pewnością już na zawsze będzie czuła, że jej sercu czegoś brakuje.
    Nie mam wątku z Joy, więc nie wiem, jak jej życie potoczyło się po tym wydarzeniu (a z tego, co widzę, to wszystko stało się w dość odległej przeszłośći?), ale mam nadzieję, że te właściwe osoby, które były obok w tych najtrudniejszych chwilach, pomogły jej wyjść na prostą.
    Notka jest naprawdę niesamowita i tak jak wspominałam, wywarła na mnie ogromne wrażenie i wywołała wiele emocji. A o to przecież chodzi w pisaniu :) I choć poruszasz tutaj bardzo trudny temat, to nie mogłam oderwać oczu od komputera. Pisz dla nas częściej, a ja poproszę ciasteczka!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojejku, ale mi miło czytać taki komentarz. <3 Przyznam, że trochę krzywo podchodziłam do publikacji tej notki, bo niekoniecznie wyszła mi ona tak, jak to zaplanowałam, ale chciałam ją w końcu dać na światło dzienne i Twój komentarz mi bardzo pomógł mniej krytycznie na nią spojrzeć. <3
      Przyznam bez bicia, że nie dałam Joyce łatwego życia, ale ona z początku była wręcz stworzona do tego, aby się nad nią znęcać, choć teraz los zdecydowanie się do niej uśmiechnął i ma się o wiele lepiej. :)
      A ja naprawdę dziękuję, Twoje słowa baaardzo wiele dla mnie znaczą. Cieszę się ogromnie, że takie emocje wywołała ta notka. Mam nadzieję, że będę mogła pisać o wiele częściej. Jeszcze raz baaardzo dziękuję. <333
      Wszystkie ciacha są Twoje!♥♥

      Usuń