Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2075. O mnie i o Tobie

kwiecień 2018

Marie ma oczy koloru jesiennej trawy, nietkniętej ludzką ręką. Nieskore do śmiechu, duże i okrągłe jak u pluszowego misia. Ma bladą skórę, kilkanaście piegów na nosie i policzkach. Kiedyś je policzyła. Miały wtedy dużo czasu, nie tak jak teraz. Teraz obie gdzieś pędzą, obie za czymś gonią. Są szczątki wspólnie zbudowanego życia, są studia, jest praca. Jest też uczucie, tak im się wydaje. Tylko czasu nie ma. Czasu zawsze brakuje. Mają wrażenie, że doba upływa znacznie szybciej, niż dwadzieścia cztery godziny. A kiedyś trzeba się przespać, trzeba porozmawiać ze sobą. O wszystkim i o niczym, posiedzieć na kanapie, obejrzeć idiotyczny film. Kiedyś trzeba odpocząć. Ale czasu nie ma. Czasu wiecznie brakuje.

Przekręca się na brzuch, przesuwa palcem po jej bladych ustach. Marie przymyka oczy, odchyla głowę do tyłu. Uśmiecha się lekko. Tak jej dobrze, wreszcie, po raz pierwszy od czterech lat.


– Dlaczego rodzice tak cię nazwali?

– Jakiś praprzodek zatonął na Britannicu – wzrusza ramionami, przeczesuje palcami jej włosy. Wciąga nosem zapach. Przyjemny.

– Mam nadzieję, że ciebie nie czeka taki los – śmieje się Marie, ciągnie ją delikatnie za brązowy kosmyk. Nie czeka na odpowiedź, wtula się w nią, tak jak kiedyś wtulała się w niego. Jej pomocna dłoń gładzi rudą głowę, bladą skórę, pełne spokoju usta.

– A twoi? – pyta, kręcąc sobie miedziany lok na palcu.

– Bo ojciec był kiedyś historykiem – marszczy nos, w jej oczach tli się iskra śmiechu.

– No i?

– To imię miało chyba początek gdzieś w języku egipskim – tłumaczy. – I oznaczało ukochanego. Albo miłość. Sama nie wiem. Wszyscy mamy imiona biblijne, a rodzice wcale nie byli religijni.


Brittannia uśmiecha się kątem ust. Jej rodzice również nad wiarę przekładali inne wartości. Pieniądze, zdrowie, niezależność. Ona jest niezależna i dba, o swoich przyszłych klientów oraz ukochaną. Rodzice, tak sobie myśli, na pewno w głębi duszy są dumni. Nie utrzymują zbyt bliskich kontaktów, odkąd wyfrunęła z gniazda. Oni są zapracowani, ona też. Było im dobrze razem, jest im dobrze osobno. Tak też jest w porządku, nikt nikomu nie siedzi na głowie. Miała mieszkanie, ale je wynajęła. Teraz mieszka tutaj. Mijają się i spotykają jednocześnie, ale rzadko. Czasu wciąż jest za mało. Nie zdarza im się leżeć, robić nic. Tylko wyjątki, takie jak ten. Tęsknią, obie. Kiedyś było łatwiej, było spokojniej. Teraz…


– Będę mamusią – cieszy się, mimowolnie rozciągając szeroko wargi, odsłania bielutkie zęby, oczy jej błyszczą. Marie się śmieje.

– Proszę mnie nie wykluczać! – mówi groźnie, ale to tylko gra. Obie wiedzą. – Mam dziś wizytę – poważnieje, przekręcając się na plecy. Jest zmęczona. Wielki brzuch nie ułatwia niczego. Nie może spać tak, jak jej wygodnie. I nic nie widzi, leżąc. Nadal jest chuda, jak wcześniej. Tylko ten brzuch. Jakby wyrosła jej druga głowa.

– Pójdę z tobą – proponuje Britt, unosząc się na łokciach. Zagląda jej w twarz, potwierdzenie jest już tak blisko.

– Muszę zadzwonić do Adama – mamrocze, wzdychając. Culvert ściąga brwi. Wcale jej się to nie podoba. Podaje jej telefon, oczy ma chmurne, burzowe. Wolałaby iść z Marie sama. Ma samochód, dałyby sobie radę. Oddycha głęboko, chce zrozumieć.

– Musimy się z nim dzielić naszym dzieckiem? – pyta marudnym tonem. Roscoe krzywi się lekko.

– To też jego dziecko – odpowiada, chociaż wolałaby nie. Dziwne, że czuje lojalność wobec człowieka, którego z początku w ogóle w swoim życiu nie chciała. Nie przewidziała takiego obrotu spraw, takich powrotów, jego ślubu. Dwa razy próbowała go wyrzucić ze swojego świata i dwa razy poległa. Nie chciało jej się walczyć; dziecku nie zaszkodzi patchworkowa rodzina, taką miała nadzieję. Adam ma żonę, która kiedyś ją lubiła, a teraz za nią nie przepada. Marie ma dziewczynę, która z kolei nie przepada za nim. A właściwie: za jego obecnością w ich życiu, za trzecią osobą do dwojga. Będzie musiała to jakoś pogodzić. Wybiera numer.


* * *


Doktor James krząta się wokół, Brittannia z Adamem popatrują na siebie dziwnie. Ona myśli o świeżo wyremontowanym pokoiku dla córki. Już tylko trzy miesiące dzielą ją od momentu, w którym będzie mogła ją przytulić. Tak niewiele. Pomyśleć, że jeszcze niedawno martwiła się. Jak sobie poradzi, co ze studiami, co z pieniędzmi. A potem wszystko ułożyło się samo. Do nikogo nie miała żalu, do nikogo pretensji. Była tylko ona i Britney, one i Adam, ojciec ich dziecka. I bracia, wszyscy tak samo wkurzający.


– Uważaj, będzie trochę zimne – ostrzega Anna James, wyciskając jej na brzuch trochę żelu. Marie wciąga powietrze; na ekranie, jak syrena z mętnych wód oceanu, powoli wyłania się obraz córeczki. Mężczyzna i kobieta, dotąd trzymający się na uboczu, podchodzą, wpatrzeni w ekran, jak zahipnotyzowani. Stają tuż obok, przyglądają się, kiedy lekarka pokazuje im poszczególne części małego ciała – miniaturową nóżkę, piąstkę, główkę. Brittannia, chyba odruchowo, chwyta Marie za zimną dłoń. Mocno ściska; odpowiada takim samym uściskiem, krzepiącym, bezstresowym. Nie martw się, mówi bezgłośnie.


Doktor James mruży oczy, intensywnie przypatruje się obrazowi na monitorze.


– Co jest? – W ciągu tych wszystkich miesięcy Roscoe nauczyła się mówić do Anny po imieniu. Niemal czuje parującą od niej troskę.

– Słuchaj… Przepraszam, moglibyście na chwilę wyjść? – zwraca się do Adama i Britt, wciąż trzymającej pacjentkę za rękę.

– Czemu? Co się dzieje? – pyta Culvert, nerwowo rozglądając się po małym pomieszczeniu. Marie przykłada palec do ust, gestem odprawia ich do wyjścia. Chce wiedzieć, już, teraz, natychmiast. W oczach ma niepokój, twarz białą jak duch. Patrzy i słucha, ale nie rozumie.

– Chwila, nie. Dlaczego mam wyjść? Jestem ojcem, chcę wiedzieć co się dzieje – wyrzuca z siebie, kiedy to szatynka znalazła się już za drzwiami i zamknął je jej przed nosem. Oczywiście zrobił to z pewną satysfakcją i widział niezadowoloną minę Marie, ale miał to gdzieś. – Mam prawo wiedzieć, Marie, więc przestań tak na mnie patrzeć. Proszę, pani doktor. Może pani mówić – zwraca się do lekarki i staje tuż przy ciężarnej kobiecie. Nie ujął jej dłoni, ale ułożył swoją na jej ramieniu, by dać jej znać, że nie jest sama. I może nie był Britt i nie dzielili jakiegoś wzniosłego uczucia, ale nadal był kolesiem, który nie zostawia matki swojego dziecka w potrzebie.

– W takim razie zawołaj ją z powrotem. – Lodowatym tonem uprzedza rozwój wypadków. Może nie być tak niechętna jego obecności jak na samym początku, ale nadal pozostaje nieustępliwą Marie Roscoe, która nie ma najmniejszego zamiaru pozwalać na taką samowolkę. Ostatecznie to dziewczyna daje jej więcej i to ona zostanie z nią na zawsze, a Adam ma żonę i rudowłosa wcale nie zamierza udawać, że jest jej na rękę bycie zawsze tą drugą. Nie pragnie od niego nic, więc skoro chce wychowywać to dziecko, musi się liczyć z faktem, że nie zabierze go do kobiety, która czuje niechęć do matki. Ma nadzieję, że przynajmniej córki nie zaniedba przez to swoje małżeństwo; ona sama ułożyła sobie już życie, ale nie chce karmić małej jakimiś podłymi resztkami.


Anna James bez słowa wychodzi i zaprasza gestem Brittannię do środka. Ta natychmiast jest obok, szepcze coś uspokajającego, głaszcząc ją po głowie. Marie wie, że czuje się równie niepewnie, co ona sama, ale nie reaguje. Nie potrafi, jeszcze nie.


* * *


– Mój Boże, Marie, co teraz będzie?


Pytanie zadane w samym środku nocy, choć cichsze niż powiew wiatru, jest doskonale słyszalne. A mimo to ona milczy, jakby nie słyszała, otwiera w ciemnościach suche oczy, patrzy w coś, czego nie widzi nikt inny. To nie natężenie dźwięku jest tu problemem, tylko brak odpowiedzi.

W oceanie mroku Marie czuje ciepło parujące od ciała drugiej kobiety. Britney przekręca się na bok, przytula ją uspokajająco. Czyli wie, że nie śpi, ale nie komentuje. To dobrze. Żadna z nich nie znajduje takich słów, by określić, co przyniesie przyszłość.


– Nie wiem – odpowiada bezgłośnie, a potem jeszcze raz, i jeszcze raz, i znowu. Prawdą jest, że nieszczęście znieczula na wszystko inne; niemal nie czuje łez spływających jej po policzkach.

– Ta choroba... M-może da się ją leczyć? Wiesz, w innym kraju, w innym świecie.

– Słyszałaś, co mówiła James. Tego się nie leczy. To postępuje. Albo od razu zabija – mówi, głos jej się łamie. Nie chce pamiętać. Obrazów, które przejrzała po powrocie do domu, chociaż miała nie.  Dziwacznie powyginanych kości na wydrukach USG. Brittannia nie wie, obiecała jej przypilnować. Ale ktoś musiał wyjść do sklepu, a przecież nie puściłaby Marie samej. Niespodziewanie, być może w obliczu niepewnego jutra, Roscoe zdaje sobie sprawę z tego, ile rzeczy naprawdę może pęknąć, choćby trzymanych w dłoniach. I że „pękać” nie zawsze oznacza to samo, co „łamać”.


Ciąg dalszy nastąpi.


Wiem, nie jest to ani porywające, ani smutne, tylko jakieś takie nijakie. Ale może dostanę rozgrzeszenie.

4 komentarze

  1. No jak nie smutne jak smutne? :( Coś te dzieci na NYC ostatnimi czasy nie są szczęśliwe. Chyba należy odmienić złą passę! Halu! :(
    Mam jakąś taką cichą nadzieję, że ciąg dalszy będzie bardziej pozytywny. Może lekarka się pomyliła? Powiedz, że tak ;x

    OdpowiedzUsuń
  2. Notka napisana wspaniale! Narracja mnie porwała, popłynęłam bez pamięci. Utonęłam! Konstrukcja tekstu to jakas magia <3
    I oczywiście okropny finał... własnie, Nicpoń ma rację, że coś jest nie halo na NYCku jesli chodzi o dzieciaczki... masakra -,- chętnie poczekam na kolejne teksty :D

    Charlie

    OdpowiedzUsuń
  3. Notka kusiła mnie już w pracy. W nielicznych chwilach wolnego zerkałam sobie na nią i łowiłam fragmenty. Aż w końcu mogłam usiąść i w spokoju przeczytać całość. Zacznę może od tego, że bardzo podoba mi się Twój styl. Te krótkie, rzeczowe zdania sprawiają, że całość czyta się pewnym swoistym rytmem i choć człowiek nie chce, bo przeczuwa, co będzie dalej, to czyta i czyta. To coś jak stukot kół pociągu. I tak dotarłam do ostatnich zdań i choć jestem zachwycona tym, jak piszesz, to chyba nie muszę dodawać, że nie podoba mi się, co z tego wynikło? Szkoda dzieciaczka. Cholernie szkoda. Aż sama, w przeciwieństwie do Marie, nie będę zaglądać do internetu, bo nie chcę wiedzieć, jak długo toczy się życie takich dzieci. Liczę po cichu na jakiś notkowy cud. Błędną diagnozę. Także niczego nie sprawdzam i czekam na ciąg dalszy :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Przychodzę z dużym opóźnieniem, ale nie chciałam czytać notki na hura i potem niczego z niej nie zapamiętać - dzisiaj zrobiłam sobie spokojnie kawkę i przystąpiłam do lektury. Nie twierdzę, że to historia w sam raz do południowego relaksu. Czy smutna? Nie, nie smutna, dla mnie na ten moment jest tragiczna. Pozostaje mi mieć nadzieję na jakiś uśmiech losu, nawet najmniejszy dla tego maleństwa i jego najbliższych, nieważne jak pokręcona wydaje się tą rodzina. No i nie mogę przejść obojętnie obok narracji. Podejrzewam, że gdyby notka została napisana w bardziej tradycyjny sposób, straciłaby na swojej "mocy" - a tak gra na uczuciach, jak się patrzy. Podobnie jak dziewczyny wyżej, czekam na dalszy ciąg :)

    OdpowiedzUsuń