Szerokie ambicje, okraszone wielką fortuną, nigdy w przypadku Leonarda nie pokrywały się z wyznawanymi wartościami najbliższych członków rodziny Allen, której pozycja była ściśle usytuowana pośród najbogatszych obywateli Anglii. Ambicja nosi wiele kontrastujących ze sobą imion – zwykle tych kojarzonych z pozytywnym, wartym naśladowania obrazem człowieka. Rodzina Allen to czysty przerost formy nad treścią. Silne pragnienie zdobycia jak największych korzyści majątkowych dawno zboczyło u nich ze ścieżki szacunku względem innych. Leonard nigdy nie chciał być z tym w jakikolwiek sposób powiązany. Podczas gdy Anna i Henry Allen stołowali się w najbogatszych restauracjach świata, wybierali dla swych dzieci nowe samochody i zwiedzali coraz to dalsze zakątki kuli ziemskiej, Leonard znacznie bardziej cenił swój stary rower, nocne rozmowy ze służbą oraz zacisze ogromnego ogrodu, gdzie każdego dnia wnikliwie doglądał rosnących w nim kwiatów. Stronił od dużych, rodzinnych przedsięwzięć, zawsze szukając wymówki, by uciec daleko od tabloidów i plotek. Nazywano go głupcem, skończonym kretynem, a nawet osobą z bliżej nieokreśloną dysfunkcją psychiczną. Leonard od zawsze otwarcie przyznawał, że pieniądze lubią ciszę. Nienawidził przesadzonego konsumpcjonizmu i zachłanności. Odgradzał się od rodzinnych funduszy, stawiając na samodzielność i realizację własnych celów, odmiennych od tych, które usilnie próbowano mu narzucić. Jego ślub z członkiem domowej służby odbił się szerokim echem wśród miejscowej społeczności. Według wielu Leonard dotknął dna, zgorszył siebie i rodzinę, wiążąc się z kimś z niższych sfer. Padały nawet stwierdzenia, że ośmieszył imię rodziny Allen. Miłość w jego oczach była jednak bezcenna. Nie spodziewał się, że owa miłość okaże się podszyta chęcią bogactwa i czystą obłudą. Podczas gdy on zszywał już trzecią parę skarpetek, nie chcąc tak łatwo wymieniać ich na nowe, jego żona tonęła w fortunie, która nieustannie zasilała jego konto.
Minęły trzy lata, a on wciąż doskonale pamięta widok płonącego dworu, krzyki zaprzyjaźnionych sąsiadów i dźwięk strażackich syren. Nikt nie przeżył. Łącznie zginęło osiem osób, w tym ukochany pies Quick. Przyczyna pożaru do dziś nie została jasno określona, a krzywe, pełne oskarżeń spojrzenia na zawsze będą powracały w jego pamięci. Mimo oczyszczenia z zarzutów, dla wielu pozostał winny rodzinnej tragedii. W końcu wyglądał na takiego, który chętnie zgarnąłby całą fortunę dla siebie – zwłaszcza, że dzień przed tragicznym wydarzeniem pokłócił się z matką. Minęły dwa lata, odkąd wyjechał z rodzinnego Windsoru. Pozbył się bogactwa, sprzedał dwie firmy i zerwał wszelkie kontakty. Spalił za sobą wszystkie mosty, które mogłyby świadczyć o jakimkolwiek powiązaniu z rodziną Allen, choć nazwiska nigdy nie zdoła się wyrzec. Osiedlił się w domu z ogrodem, w spokojnym otoczeniu dzielnicy Todt Hill. Długo tworzył swoje miejsce, aby wreszcie czuć się w nim swobodnie i po prostu dobrze. Każdego ranka zaczyna dzień od filiżanki kawy zmielonej w ręcznym młynku, wsłuchując się w dźwięki okolicznej przyrody. Z miłością i oddaniem pielęgnuje kwiaty, warzywa i owoce. Ograniczył codzienne życie do minimum, świadomie wyrzekając się wielu technicznych udogodnień. W pełni zjednoczył się z naturą – chciał przestać biec bez celu, zaczął żyć skromnie.
[Is that my bestieeeeeeeee🩷🩷🩷
OdpowiedzUsuńZe wszystkich rzeczy, których się spodziewałam w tym tygodniu Twój powrót na NYC nie był jedną z nich, ale ważne, że jesteś. 🩷 I to jeszcze z tym panem, który moje serduszko skradł już dawno temu. Leo się zachwycałam już dawno (pewien rudzielec będzie wzdychał z Londynu 😜) i dalej jestem nim totalnie oczarowana. Tym bardziej mam nadzieję, że się odnajdziesz z nim tutaj po przerwie, a Leoś znajdzie tu szczęście, którego mu niestety, ale trochę brakuję. Sama postaram mu się wnieść odrobinę radości do jego życia. 🩷
Bawcie się dobrze i niech wąteczki piszą się same!!🩷]
Sloane Fletcher, Sophia Moreira & Zane Maddox
[Żałuję, że żadna z moich pań nie może być jego sąsiadką, choć jestem przekonana, że Debbie przepadłaby dla jego przetworów! Ale... widzę go w jakimś powiązaniu albo z Olivią, albo z Andy! Coś mi w głowie zaczyna brzęczeć. Zapraszam, jeśli jesteś gotowa i chętna na burzę mózgów, na HG! ♥ Tak powinno być łatwiej.
OdpowiedzUsuńLeo nie miał lekkiego żywota, ale mam nadzieję, że teraz, kiedy trafił w nasze łapki, będzie już mu tylko lepiej! ♥]
Andrea Wilson, Debbie Grayson & Olivia Fitzgerald
[Ojej, jaki cudowny powrót, witamy ponownie w blogosferze! 🧡 A niech Cię to znowu wciągnie bezgranicznie, a co! :D Ciekawy pan i ciekawa historia, ale nie wiem jak mogłabym połączyć go z kimś od siebie, i czy w ogóle, niemniej jednak zapraszam w swoje progi, jeżeli będziesz miała ochotę coś wspólnie po latach napisać. Podobno co dwie głowy to nie jedna! Tymczasem życzę mnóstwo dobrej zabawy i wątków, które na nowo rozgrzeją Twoją wenę 🧡]
OdpowiedzUsuńTanner Morgan
& Chayton Kravis
[No właśnie! I nie żebym jakoś brzydko Cię namawiała, aleee... Druga postać to na pewno opcja, którą warto rozważyć i to już w niedalekiej przyszłości, haha! 😄 Ja też pomyślę w takim razie o jakimś wątku, a jak coś to złapiemy się na mailu lub hg!]
OdpowiedzUsuńCześć! Cieszę się, że moje umiejki zawodowe na Tobie poskutkowały. XD Miło Cię widzieć! Nie będę obwijała za dużo w bawełnę, potrzebuję dla Marcusa bestie na wczoraj, a pewien ptaszek mi wyćwierkał, że naszych chłopaków łączy Soph. Chodź nad czymś pomyśleć, bo mamy sporo punktów zaczepienia. Napiszę do Ciebie na priv.
OdpowiedzUsuńOby powrót okazał się owocny! ♥ Weny, weny i jeszcze raz weny!
MARCUS LOCKHART
[Gdyby ktoś zapytał mnie o coś niespodziewanego, co mogłoby wydarzyć się w najbliższym czasie, na pewno nie wymyśliłabym, że może to być Twój powrót na NYC ^^ Jestem bardzo pozytywnie i miło zaskoczona! 🩵 Teraz będę tylko mocno trzymać kciuki za to, żeby żyćko było łaskawe i żebyś została z nami już na stałe 🩵
OdpowiedzUsuńAle biedny ten Leonard! Nie szczędziłaś mu przykrych doświadczeń życiowych, ale odnoszę wrażenie, że pośród tego wszystkiego, co go spotkało, jednak znalazł swoje miejsce. Z chęcią wyrwałabym się chociaż na weekend do takiej nory, jaką Leonard ma na własność i odcięła się bodźców :)
Gdybyś miała czas i ochotę, to oczywiście zapraszam do kogoś z mojej trójeczki - może ktoś do czegoś się Leonardowi przyda ^^]
MAXINE RILEY & IAN HUNT & CHRISTIAN RIGGS
Końcówka września wciąż była przyjemnie ciepła, a Sophia wcale nie była zła o to, że grubsze sweterki i rajstopy jeszcze muszą poczekać w szafie. Chwilami temperatury jeszcze sięgały niemal trzydziestu stopni, tak, jak było to dzisiaj. Dwadzieścia siedem stopni, lekki wiaterek i czyste, niezakryte nawet jedną chmurą niebo. Przejrzyście błękitne. Uwielbiała takie dni, które niosły nic, poza spokojem. Sophia śmiało mogła powiedzieć, że w ostatnich paru tygodniach czuła się… Lepiej. I było naprawdę lepiej. Pogodziła się z Maxine, czego nie miała w swoim bingo w tym roku, a w dodatku wydarzyła się pewna niespodziewana rzecz, która sprawiała, że brunetka uśmiechała się cały czas. Powodu nie zdradzała, a przynajmniej nie wszystkim, bo po ostatnich przebojach wolała trzymać pewne rzeczy dla siebie. Zwłaszcza, że to miało być tylko chwilowe. Zaledwie na miesiąc, więc nie widziała sensu, aby rozgadywać się, kiedy w tle jarzyła się data wygaśnięcia, prawda?
OdpowiedzUsuńWyjątkowo ten dzień miała wolny w schronisku. Nad czym ubolewała, bo była tam niemalże codziennie od poniedziałku do piątku, cztery godziny dziennie. Przerwa od uczelni dobrze jej zrobiła, ale ten jeden wolny dzień teraz ją z czegoś okradał. Ale zamiast nad tym marudzić wykorzystała ten dzień, aby nadrobić wszystkie zaległości w domu, a także poza nim. Wybiła już jedenasta, kiedy dojeżdżała na Staten Island. Wiedziała, że Leo o tej porze jest w domu, więc nawet nie dzwoniła, aby się zapytać, czy będzie. Zwykle jechałaby metrem albo autobusem, ale tym razem postanowiła poprosić o to szofera. Była trochę zmęczona po weekendzie, który okazał się zbyt intensywny, jak na standardy Sophii. I prawdę mówiąc, lubiła czasem korzystać z wygód, które miała zagwarantowane dzięki pozycji ojca w świecie biznesu. Mick był świetnym szoferem. Bardzo dyskretnym, choć Sophia akurat tajemnic w sobie nie miała, a jeśli jakieś chciała ukryć lub do swojej tajemnicy jechała to nie brała szofera, a ubera. Lub po prostu wskakiwała w czarne sportowe auto, które po nią podjeżdżało.
Miała ze sobą koszyk wypchany ostatnimi wypiekami. Trochę babeczek, ciasto, a także dwa bochenki chleba. Przywoziła to wszystko, chociaż wiedziała, że Leo sam jest świetny z pieczenia, bo nie miała już z kim się dzielić. Była pewna, że jak kolejnym razem przywita Cartera świeżym chlebem to ją w końcu wyśmieje, a zbyt często mu coś przynosiła. Musiała się wstrzymać. Za to w domu nikt nie był zainteresowany. Może poza Maddie, ale przybrana siostra rzadko pojawiała się w domu. Najwyraźniej zajęta jakąś własną tajemnicą, a Soph się w to nie zagłębiała. Ojciec wciąż na nią był wściekły, chociaż minęły miesiące to odzywał się do niej zdawkowo, nie podpytywał, jak leci i przestał też brać czynny udział w jej życiu. Próbowała udawać, że jej to nie obchodzi, że jest ponad to, ale… Tęskniła. Tak zwyczajnie za swoim ojcem tęskniła. Do Gwen z kolei nie odzywała się Sophia, kobiety się ignorowały. Brunetka udawała, że macochy nie ma, a macocha udawała, że nie ma Soph. Z najstarszą siostrą dziewczyna w ogóle nie rozmawiała. Posługiwały się jedynie wymownymi spojrzeniami przepełnionymi gniewem i wzajemną niechęcią. Dlatego jechała teraz do Leonarda z nadzieją, że pomoże jej się uporać z tym wszystkim co wytworzyła w ciągu ostatnich… Cóż, dwóch dni. Poczuła natchnienie. Ogromne.
Sophia zamiast iść do frontowych drzwi udała się od razu do ogrodu, gdzie wiedziała, że go zastanie. Pewnie grzebiącego w ziemi przy pomidorkach, chryzantemach czy innych kwiatkach. I wcale się nie pomyliła, a jego pochyloną sylwetkę dostrzegła, gdy tylko uchyliła bramkę prowadzącą na ogród. Zaskrzypiała trochę zbyt głośno. Tyle by było z zaskoczenia go.
— Przyniosłam ze sobą dary — oznajmiła z szerokim uśmiechem i podniosła koszyk do góry —co tym razem przesadzasz?
Soph🦋
[Cześć! :) Szczerze mówiąc rzeczywiście jest między nimi sporo podobieństw, ale wierz mi, że to nie było zamierzone. Głównie inspiracją był dla mnie serial Twin Peaks i chciałam stworzyć taką romantyczną dusze, a jednocześnie chciałam żeby była w tym jakaś tajemnica. Nie opisałam tego co prawda w karcie, ale mam konkretny pomysł na to co jej się przydarzy. Myślałam o jakimś stalkerze, który inspirowałby się jej książkami i w ten sposób odzwierciedlałby różne zbrodnie...
OdpowiedzUsuńNo ale! Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tylu podobieństw i zechcesz ze mną coś stworzyć, skoro tyle ich łączy.]
sherilyn blossom
[Harry Styles! To po pierwsze mnie złapało. LEONARD. To po drugie mnie złapało, mam słabość do tego imienia. Estetyczna karta też od razu przyciąga wzrok i te elementy niebieskiego w trzech kafelkach, pięknie! Taką norę, jaką w górach ma, z chęcią, z zamkniętymi oczami przyjęłabym (w końcu nazwa dziołcha z gór zobowiązuje :D) Łatwo to on nie miał, niespecjalnie prostą ścieżkę swojej postaci ułożyłaś, ale wierzę, że przyszłość dogoni go o wiele przyjemniejsza, niż to, co miało miejsce w przeszłości. I oczywiście mnie też skusił dopisek o przetworach, żadnej z mojej dziewczyn raczej nie dam na jego sąsiadkę, ale osobiście, podziel się tym, co dokładnie Leo wekuje?
OdpowiedzUsuńSukcesów na blogu ^^]
NATALIE HARLOW & VANESSA KERR
— Nie mam co z tym robić, Leo. — Westchnęła niechętnie przyznając się do tego, że naprawdę nie wiedziała już komu ma je pakować. Obdarowała chyba każdą możliwą osobę w swoim życiu, a tego nie ubywało. Wpadła ostatnio w manię pieczenia, która się nie kończyła. Tylko coraz bardziej piekła, piekła i piekła… Miała zdecydowanie za dużo wolnego czasu.
OdpowiedzUsuńBabeczki były jagodowe, malinowe i wiśniowe. Po kilkanaście sztuk każdego smaku. Ciasto cytrynowe z lukrem i słodkim żelkiem cytrynowym w środku. I akurat ciasto było w całości, bo nie miała serca go kroić, a poza tym wiedziała, że Leo uwielbia cytrynowe ciasto. Jej cytrynowe ciasto, więc… Cóż, dostał cały kawałek. Chleb był za to zwykły i prosty, tak jak oboje lubili najbardziej.
Zmarszczyła lekko nos, jak zwykle, kiedy witał ją w taki sposób.
— Potrzebujesz z tym pomocy? — Zapytała. Mówiła poważnie. Była gotowa trochę ubrudzić sobie ręce. Nie miała domu z ogrodem, a przynajmniej nie w Nowym Jorku, a do Sao Paulo się ostatnio nie wybierała. Jakoś… Czuła niechęć. Może przez to, że byłą spora szansa na to, że trafi tam na Lucasa, a było dla brunetki dość jasne, że po tym, co mu zrobiła nie chciałby jej oglądać. Mimo, że minęło już prawie pół roku to wciąż to za mało, aby pewne sprawy wybaczyć. Sama nie potrafiła sobie długo spojrzeć w lustro, a co dopiero ktoś inny. — Coś innego ci pewnie wyrosło za to w ilościach hurtowych. Wiesz, taki balans. Jedno nie przetrwa, a drugie rośnie jak szalone. Dla mnie? Och, nie musiałeś. Naprawdę.
Uśmiechnęła się ciepło do niego i lekko wzruszyła ramionami. W ostatnim czasie Sophia znajdowała aż za dużo balansów w swoim życiu, a przynajmniej się starała. Inaczej by zwariowała. Okej, pomocy nie potrzebował, skoro chował narzędzia. Soph weszła do domu, bez pytania czy może. Czuła się u niego komfortowo, a nawet bardzo. Ta przyjaźń była dla brunetki zaskakująca. Wpadła mu dwa lata temu pod rower, potem napotkała go znów w sklepie ogrodniczym, a potem jeszcze raz i uznali wtedy, że to jakieś przeznaczenie. Zaczęło się prosto. Jedna kawa, a potem druga i okazało się, że mają więcej wspólnego niż można było podejrzewać.
Jej uśmiech trochę się poszerzył, kiedy dostrzegła, jak zajadał się babeczką.
— Masz trochę kremu na czubku nosa. — Poinformowała go z malującym się na twarzy rozbawieniem. Babeczki miały być dla niego, ale Sophia pozwoliła sobie na to, aby wziąć jedną. Tą jagodową. Ostatnio miała większą chęć, aby zajadać się jagodami.
Zaczekała, tak jak ją poprosił. Nie wiedziała, co szykował, ale przy nim mogła spodziewać się prawie wszystkiego. Kiedy Leo wrócił, brunetka uśmiechnęła się widząc materiał w jego rękach. Rozchyliła lekko usta w zadowoleniu, gdy rozłożył różowy kocyk.
— Leo… Och, jest przepiękny. — Powiedziała i podeszła, a koniec materiału chwyciła w dłonie. Dobrał idealnie kolory. Błękit to był jej ulubiony, a róż… róż lubiła każda dziewczyna. — Dziękuję, och. Przyda się na pewno. — Uśmiechnęła się wesoło. Zrobiła krok dalej i musnęła delikatnie jego policzek. — Dziękuję, mówiłam już, że jest przepiękny?
soph🦋
Sophia z kolei lubiła rozdawać jedzenie. Pod względem obdarowywania bliskich dogadywali się całkiem nieźle, a ich sposoby na wyrażenie uczuć były bardzo podobne. W zasadzie im dłużej znała Leonarda, tym bardziej przekonywała się, jak podobni do siebie byli. I właśnie dlatego świetnie się dogadywali. Sophia otaczała się na ogół ludźmi, którzy byli podobni do niej. Przynajmniej przez większość czasu, bo czasami… Sophia czasami lubiła łamać zasady. Zdjąć z siebie poprawną wersję dziewczyny. Odrzucić wszystkie zasady, które były wpajane jej do głowy. Udawać, że nie jest córką tego Oscara Carpentera. Że nie musi zawsze postępować według narzuconych z góry norm w środowisku, w którym się urodziła i żyła. Czasami Sophia lubiła włożyć zbyt krótką, zbyt wyzywającą sukienkę. Znaleźć się w zatłoczonym klubie, gdy była po trzech drinkach (nigdy nie piła więcej niż pięć w miejscu publicznym) i zatracić się w nocy. Czasami lubiła też niebezpieczeństwo. Błysk grozy. Coś co sprawiało, że dreszcze biegły jej po plecach, serce waliło w piersi, a w głowie pojawiały się ostrzegawcze lampki, ale zamiast uciekać to ona pchała się prosto w objęcia tego chaosu. Nie zawsze dzieliła się tym z Leo, bo Leo… Leo nie był jej przyjacielem od imprez. Od imprez miała Selenę i Victorię. Leonard był… Był kimś innym. Trochę jak starszy brat, którego nie miała. Ktoś kto wysłucha, przytuli i zapamięta, że jej ulubioną herbatą jest pomarańcza z granatem.
OdpowiedzUsuń— Ojej, naprawdę? — Zaśmiała się, odrobinę nerwowo, a potem uśmiechnęła. — Cóż, naprawdę jest przepiękny. Dziękuję, Leo.
Chciała mu już powiedzieć, że nie przyszła tutaj, aby się najeść i nie musi urządzać uczty, ale znała go i nie byłaby w stanie przed tym powstrzymać. Dlatego zamiast powstrzymywać to wzięła się za wyjęcie talerzyków oraz sztućców. Wzięła także serwetki, które mogły im się przydać, a w międzyczasie napiła się soku pomarańczowego. Dzień był naprawdę ciepły, a ona trochę spragniona. Kiedy jeszcze rozmawiał z pizzerią – co dla niej było przedziwne – szepnęła, aby wziął dodatkową kukurydzę. Choć czuła, że nie musi, bo Allen jej gust aż nazbyt dobrze znał i wiedział, czego brunetka może oczekiwać.
Była trochę zaskoczona nalewką, ale nie odmawiała. Było jeszcze wcześnie, ale to tylko jeden kieliszek i jej przecież nie zaszkodzi. Zresztą, Leo też nie należał do ludzi, którzy pili, więc to było najprawdopodobniej tylko na smak, a nie, aby wypić całość i zrobić z siebie pośmiewisko w domu.
— Za nas. — Powtórzyła. Sprawnie przechyliła kieliszek, choć i tak lekko się wzdrygnęła. Sophia była dziewczyną od koktajli, ale musiała przyznać, że była całkiem smaczna. — Bardziej mi smakuje niż ta poprzednia. — Przyznała z lekkim uśmiechem.
Siadła na kanapie, a wcześniej zdjęła z nogi trampki. Pamiętała, że lubi porządek w domu, więc nie chciała nanieść mu brudu z podeszw.
— Hm? Och, nie. Właściwie to nie. — Odpowiedziała zgodnie z prawdą. Ostatnio było zaskakująco w porządku, a Sophia nie miała żadnych problemów. Nareszcie, pomyślała. — Chciałam cię po prostu zobaczyć. Ostatnio byłam zabiegana i wiesz… Różne takie tam się działy, a dziś miałam dzień wolny i pomyślałam, że wpadnę, skoro i tak nie robię nic.
No… Może coś się działo, ale Sophia jeszcze nie była pewna, na ile chce mu mówić. Ani czy w ogóle powinna była coś mówić. Lubiła mieć tajemnice, a ta tajemnica z czekoladowymi oczami i skórą była tą, którą jednocześnie chciała zachować dla siebie i podzielić się z całym światem.
— Opowiedz mi lepiej, jak ci idzie z książką? Dopisałeś coś nowego?
soph🦋
[ Hej, hej!
OdpowiedzUsuńWłasnoręcznie pieczony chleb, kolorowy sweter, różne skarpety i żółte trampki mnie zdecydowanie kupiły <3 Bym sobie zjadła takie domowe przetwory i taki chlebek, o matko!
życzę ci dużo weny, pomysłów i czasu, a jakby nadeszła ochota, zapraszam do mojej gromadki! ]
Charlotte Ulliel, Nathaniel Park i Caleb Crowe
[Genialny powrót! 💙 Serce topnieje na widok znanych autorów, bardzo dobrze Cię widzieć! Podbijam wszystkie zachwyty wypisane wyżej, nad przetworami, nad chlebem, nad imieniem i wizerunkiem! Co tu dużo mówić, wyszedł avi fajny!
OdpowiedzUsuńWspaniałości w tej zabawie, w razie chęci, chodź do nas :3]
Emma & Lily
[Fortepian, śpiew, żółte trampki, no i jeszcze piecze chleb — czuję tutaj materiał na moją bratnią duszę! :D Cześć, dobry wieczór! Leo jest tak żywą postacią, a czytając kartę opisywane wydarzenia przesuwały mi się przed oczami jak film. Jestem totalnie oczarowana! Mam nadzieję, że uda mu się spełnić wszystkie marzenia, i że gdzieś niedaleko czeka na niego dużo szczęścia. Życzę miłej zabawy i w razie chęci zapraszam do siebie, oczywiście :)]
OdpowiedzUsuńNyx Hackett
Miniony weekend wywrócił życie Maxine Riley do góry nogami. Konkretnie to, że świat wyglądał teraz tak, jakby Maxine oglądała go, stojąc na głowie, spowodowało pojawienie się na studenckiej imprezie integracyjnej jej klona. W jednej sekundzie Riley uśmiechała się do barmana, który nalał jej piwo i podstawił pod nos trzy szoty, a w następnej spoglądała na dziewczynę, która wyglądała dokładnie jak ona. To było przerażające.
OdpowiedzUsuńAndrea Wilson. Tak się nazywała i w zasadzie tylko tyle Max zapamiętała z tamtego wieczora. Cała reszta stanowiła czarną plamę, ponieważ umysł Maxine najwyraźniej uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie wyparcie tego, co się stało. Riley z ochotą na to przystała. Słowem nie pisnęła na ten temat rodzicom. Trwała w bezpiecznym zamrożeniu, przez cały tydzień funkcjonując na autopilocie, choć wszyscy na uczelni już wiedzieli, że coś tutaj było mocno nie tak. Że Maxine Riley, która przez całe życie była postrzegana jako jedyna córka i zarazem jedyne dziecko swoich rodziców, musiała mieć siostrę bliźniaczkę.
Nie pamiętała o tym, że na ten weekend umówiła się z Leonardem na pieczenie tortu. Nie pojawiłaby się w jego domu w górach Catskills, gdyby nie to, że zawczasu ustawiła przypomnienie w telefonie. Kalendarz wypluł informacje o planowanym na sobotę spotkaniu w piątek wieczorem, kiedy Maxine siedziała zamknięta w swoim pokoju, z kolanami podciągniętymi pod brodę, które kurczowo obejmowała ramionami. Wręcz podskoczyła na krótki dźwięk telefonu, tak bardzo ją to wystraszyło. Przymknęła powieki i odetchnęła, chcąc uspokoić w ten sposób tłukące się w piersi serce, a potem sięgnęła po komórkę. W pierwszym momencie chciała napisać, że nie przyjedzie. Że coś jej wypadło, że niedzielna impreza urodzinowa jej taty – bo to z tego względu Max chciała postarać się o tort – została odwołana, cokolwiek. Zamiast tego jednak, kiedy wzięła telefon do ręki, napisała do Leonarda jedną, krótką wiadomość.
Będę za trzy godziny.
Mniej więcej tyle miała jej zająć droga z Nowego Jorku do celu, jakim była nora Leonarda na totalnym zadupiu. Właśnie takiej nory Maxine teraz potrzebowała. Takiej, w której będzie mogła schować się może nie przed całym światem, ale tą jego częścią, która pytała, kim jest Andrea Wilson i dlaczego wygląda jak Maxine. Riley sama chciała by to wiedzieć, a jednocześnie bała się zacząć szukać odpowiedzi. Może dopiero po urodzinach ojca…?
Była dziewiętnasta, kiedy Max zeszła na dół i wyjaśniła krótko krzątającej się po kuchni matce, że jedzie do Leonarda już teraz, a nie, zgodnie z pierwotnym planem, jutro z samego rana. Lucy, która była fanką jajek od szczęśliwych kurek Leonarda, wyraziła pewne zdziwienie tym faktem, ale widząc minę Maxine, ani nie protestowała, ani nie dopytywała o szczegóły. Wręczyła córce kluczyki do kilkuletniego Land Rovera i poprosiła, żeby ta dała znać, kiedy dotrze na miejsce. Max wymruczała coś w odpowiedzi i już jej nie było. Ze sobą zabrała tylko telefon, bo mimo że odwiedzała Leonarda regularnie, wciąż potrzebowała nawigacji, żeby nie pomylić zjazdów na autostradzie i portfel z kartą oraz dokumentem tożsamości.
Leonard mógł mieć plany na ten wieczór. Byli przecież umówieni dopiero na jutro, tymczasem Maxine postawiła go przed faktem dokonanym. Liczyła się z tym, że po trzech godzinach jazdy może pocałować klamkę, ale nie przeszkadzało jej to. Potrzebowała pobyć sama, a komfortowe wnętrze Land Rovera miało jej to umożliwić. Potrzebowała też pobyć z dala od Nowego Jorku i Andrei Wilson, a to z kolei miała jej umożliwić nora Leonarda. Jeśli Max nie mogła mieć obu tych rzeczy, to planowała zadowolić się chociaż jedną.
Stąd odetchnęła, kiedy wyjechała na obwodnicę, a potem osiemdziesiątkę siódemkę i Nowy Jork zaczął stawać się tylko jasną łuną na horyzoncie, widoczną we wstecznym lusterku.
Początkowo jechała w kompletnej ciszy. Dopiero po godzinie rozluźniła się na tyle i uspokoiła myśli, żeby włączyć radio. Po drugiej piosence zaczęła wystukiwać rytm palcami o kierownicę, po czwartej nuciła cicho i podśpiewywała te linijki tekstu, które akurat znała. Wysłuchała też wieczornych wiadomości i poniekąd zadziwiło ją to, że choć jej życie wywróciło się do góry nogami, świat wkoło nadal funkcjonował zupełnie tak samo, kompletnie niewzruszony.
UsuńKiedy po niespełna trzech godzinach skręciła w dróżkę prowadzącą do nory Leonarda, była zmęczona, ale spokojniejsza, niż kiedy wychodziła z domu. Jechała powoli, Land Rover bujał się lekko na kamienistej drodze. Było ciemno jak tam, gdzie zgodnie z przysłowiem światło nie dochodziło. Snopy światła z samochodowych lamp przesuwały się po drodze, po pniach drzew i niskich krzewach, aż zza nich wyłoniła się niepozornie wyglądająca chatka.
Maxine po prostu zatrzymała samochód na skrawku wolnej od drzew przestrzeni. Zgasiła silnik, wyjęła telefon z uchwytu. Było po dwudziestej drugiej. Na pasku widziała mnóstwo powiadomień i może pośród nich była nawet jakaś wiadomość od Leo. O tym, że nie ma go w domu. Ale był, Max widziała, że we wnętrzu domku paliło się światło.
Westchnęła, sięgnęła po kurtkę, którą zdjęła po drodze i rzuciła na fotel pasażera. Wyjęła kluczyk ze stacyjki i wysiadła z auta. Kiedy tylko jej stopy odziane w lekko znoszone trampki dotknęły trawy, uświadomiła sobie, jak głupio i lekkomyślnie postąpiła. A przede wszystkim egoistycznie. Wpraszała się do znajomego, który wcale nie musiał jej tutaj dzisiaj chcieć.
Zamarła, z dłońmi zaciśniętymi na górnej krawędzi otwartych drzwi auta, które jeszcze przed chwilą chciała zatrzasnąć. Teraz zastanawiała się, czy nie wsiąść z powrotem za kierownicę i nie wracać.
MAXINE RILEY
— Wiesz, ona wcale nie była zła. Jak na moje gusta, to po prostu trochę za mocna. — Wyjaśniła z lekkim uśmiechem. Sophia była przyzwyczajona do lekkich drinków. Najlepiej różowych albo błękitnych. Takich prostych, które smakowały, jak soczek. Rzadko piła coś mocniejszego. Jej koleżanki w klubach często decydowały się na tequilę czy wódkę, a Sophia zdecydowanie bardziej wolała sączyć kolorowe drinki z palemką.
OdpowiedzUsuńUśmiechnęła się lekko, a Leo znał ją zdecydowanie zbyt dobrze. Nie musiała mu nawet nic mówić, aby wiedział, że coś jej chodzi po głowię. Prawdę mówiąc to chciała się z nim podzielić tą informacją, ale nie była pewna, jak zareaguje. Ani czy zareaguje w jakiś konkretny sposób. Przyjaciółki były zaskoczone, a Selena gotowa do tego, aby bić się na pięści. Można było powiedzieć, że reakcje były podzielone.
— No… Może i coś jest, ale to nic złego. Wyjątkowo. — Rzuciła luźnym tonem, który sugerował, że zamierza mu o tym powiedzieć, ale niech da jej jeszcze chwilę. — Wiesz, ostatnie parę miesięcy spędzam w tym schronisku. Mówiłam ci, prawda? Chodziłam tam już dawno, ale po tym… Kryzysie wiosennym, zaczęłam chodzić częściej. Odpowiadam za wolontariuszy i… Powiedzmy, że może ktoś wpadł mi tam w oko. Czy coś.
Wzruszyła ramionami. Sophia nie była dumna z tego, co miało miejsce na początku kwietnia. To, jak nagle jej nazwisko stało się popularnym tematem na Twitterze, jak ludzie wypisywali o niej milion rzeczy. Niby znajomi z uczelni wypisywali, że ją kojarzą i że w rzeczywistości jest paskudna, ściemniali na jej temat. Pisali jaka to jest paskudna, wymyślali kłamstwa. Tylko po to, aby dolać oliwy do ognia. Jakby już nie mierzyła się z tym, że została przyłapana w objęciach innego, kiedy była w związku, a potem nagranie z siłowni obiegło cały internet. Skrzywiła się lekko do siebie na te wspomnienie. Wyleczyła się z niego i tej akcji. Minęło parę miesięcy i była zupełnie inną osobą. Lepszą. Przynajmniej tak myślała.
— Rozumiem, na wenę nic się nie poradzi. — Westchnęła. Żadna z niej pisarka, ale czasami lubiła sobie postukać w klawiaturę laptopa. To jej pomagało się rozluźnić i trochę odpocząć. Zwłaszcza, kiedy miała dość myśli w swojej głowie. — A z filmu czemu nie chcesz skorzystać? To świetna okazja przecież.
Mógł mieć wiele powodów, a Sophia była pewna, że niedługo jej o nich opowie. Nie była tu po to, aby go przekonać do podjęcia decyzji o zekranizowaniu książki. Czasami było lepiej, kiedy pewne rzeczy nie były ruszane. Zwłaszcza te, o które się naprawdę dbało. Osobiście była większą fanką książek niż filmów, choć te dobre potrafiła docenić. I cóż, jej czas spędzany na telefonie był ogromny. Miała za sobą też dziesiątki seriali i filmów obejrzanych, więc nie była z niej żadna stara dusza ani nic takiego. Po prostu książki bardziej stymulowały jej mózg. Zmuszały do myślenia i wyobrażania sobie scen. Na ekranie miała wszystko podane, jak na złotej tacy.
Jej uśmiech się nieznacznie poszerzył, kiedy Leonard mówił coraz bardziej o spełnianiu swojego małego marzenia. Wiedziała, jak bardzo mu na tym zależy.
— Naprawdę? To świetnie. — Spojrzała na niego miękko i z ciepłem w oczach. Znali się dość krótko, ale poznali całkiem dobrze przez ten czas. I prawdę mówiąc, nie mogła się doczekać, aż będzie spełniał to marzenie bardziej. — Mogłabym jakoś pomóc? Wiesz, nie mam dużego doświadczenia i jeszcze się uczę, ale może… Może mogłabym zaprojektować ogród? Oczywiście nic za to nie chcę, a poza tym… trochę by mi to pomogło.
Chciała projektować przestrzeń. Tego się uczyła, a gdyby Leo jej pozwolił, to mogłaby to wpisać do CV. Nawet nie o to chodziło, a o samą praktykę, aby po prostu zacząć coś w tym kierunku robić więcej niż tylko chodzić na zajęcia, od których i tak miała przerwę.
soph🦋
Olivia była zmęczona. Pracą, matką, kliniką, Nowym Jorkiem. Była zmęczona życiem ogólnie. I czasami nawet nachodziły ją myśli, że jest prosty sposób na to, aby się z tej gry zwanej życiem wylogować. Prosty. Była na dobrej drodze, aby z tego wyjścia skorzystać. Ilości opioidów, którymi się faszerowała, rosły w zastraszającym tempie. Jedna tabletka już nie wystarczała, dwie tabletki raz na dwanaście godzin to było zdecydowanie za mało. Fitzgerald musiała, ba, chciała być na nieustannym haju. Wtedy nie bolało, a przynajmniej tak jej się nie wydawało, cały świat może i był mglisty, a otoczenie nie do końca zrozumiałe, ale przez to podejmowanie decyzji przychodziło jej z łatwością.
OdpowiedzUsuńW chwilach, kiedy zmęczenie brało górę i nawet dyżury w klinice, której udzielała się pro bono przestawały być satysfakcjonujące, dzwoniła do Leonarda. W ostatnim czasie miała wrażenie, że poniekąd wykorzystuje Leonarda, jego dobroć i dostępność. Bo zawsze, kiedy było jej źle, dzwoniła albo pisała do niego. Zawsze, kiedy była przesycona miastem, uciekała do jego chatki w górach. Zawsze. Leonard Allen zapisał się na stałe w jej życiu i wcale tego nie żałowała.
Czuła się przy nim bezpiecznie i komfortowo, a jednocześnie pewne wzorce jego zachowań pozwalały jej nie skupiać się tylko na sobie. Skupiała się na nim. Wiedziała, czuła to, że Leo ma problem, ale miała też niemały problem, aby podjąć jakąkolwiek interwencję, skoro sama była chodzącym problem, a Allen jeszcze nigdy nie pokazał jej drzwi. Mogła więc przy nim trwać, a pobyty w górskiej chatce — zarówno te dłuższe, jak i krótsze — pozwalały jej naprawdę odpocząć. Łatwiej tutaj było nie myśleć o opioidach. I choć sięgali z Allenem po alkohol, to najczęściej na nalewkach wychodzących spod jego rąk się kończyło. Resetowali się w całkiem przyjemnym i niewinny, jak na panią Fitzgerald-Taylor, sposób.
— Bo jestem zmęczona — odpowiedziała zgodnie z prawdą, kiedy wyszła z sypialni, którą udostępnił jej Leonard. Zaraz za nią wybiegły dwa koty, które zwykle potrzebowały trochę czasu, aby oswoić się ze zmianą otoczenia. Milo i Bella zakochały się jednak w Leonardzie, który okazywał im znacznie więcej uczucia niż ich właścicielka, która po wypadku — miała wrażenie — została wyprana z głębszych uczuć, a jednak niewątpliwie, gdyby ktoś ją spytał, to powiedziałaby bez wahania, że kocha Leonarda Allena, ale to uczucie nie miało nic wspólnego z fizycznym pociągiem, choć niewątpliwie należał on do przystojnych mężczyzn.
— I mam wszystko czego potrzebuję, ale wiesz… — zaczęła, podchodząc bliżej miejsca, gdzie Leo kończył kroić rzeczy na zapiekankę. Odetchnęła głębiej, gdy do jej nozdrzy dotarł zapach aromatycznej herbaty. Oparła się o blat, chwytając w dłonie kubek z parującym napojem. Milo otarł się o nogi Leonarda, a Bella wskoczyła na parapet, wypatrując czegoś na zewnątrz. Koty Olivii nie były przesadnie dobrze wychowane. Były rozpieszczone. — Nie musisz spać na kanapie. Pomieścimy się tam oboje — powiedziała i głową wskazała kierunek skąd właśnie przyszła, sypialnię. Uśmiechnęła się do przyjaciela, prostując się po chwili.
— Mam ci w czymś pomóc?
Olivia
— Jasne, rozumiem.
OdpowiedzUsuńNie zamierzała naciskać, aby decydował się na zekranizowanie książki, jeśli wyraźnie nie miał na to ochoty. Nikt go zmusić w końcu nie chciał. Było mu też najwyraźniej komfortowo z tym, aby książka nie przeszła na wielkie ekrany. Być może w przyszłości, ale póki co się nie zapowiadało, a brunetka nie była z tych, którzy by naciskali.
Sophia za dużo nie chciała mówić, bo… Cóż, nie wybrała sobie nikogo odpowiedniego, szczerze mówiąc. Carter reputację miał, jaką miał. Wylądował w schronisku, bo dostał taki wyrok, a Sophia nie była dziewczyną, która wzdycha do skazańców. Dopóki nie pojawił się taki jeden.
— Jestem ostrożna. Zresztą, to i tak tylko na chwilę. — Powiedziała i lekko wzruszyła ramionami. Prawdę mówiąc sama nie wiedziała, jak ta relacja będzie w przyszłości wyglądała. Znowu, jak to ona, wyobrażała sobie zbyt wiele, chociaż granice były jasno postawione. Leo wiedział i widział, jak przeżywała ostatnie miesiące i ile jej zajęło, aby się pozbierać po ostatniej relacji, która zostawiła ją w strzępkach, więc wcale nie była też jego prośbą zaskoczona. Sophia powiedziałaby więcej, ale nie była z tych, którzy otwarcie o wszystkim mówią. Dopóki nie była pytana – milczała.
— Wiesz, mam teraz bardzo dużo czasu. Poza schroniskiem nie robię nic więcej.
Miała przerwę od uczelni. Wracała dopiero po nowym roku z wielu powodów. Mogła skorzystać z tego, że jeszcze przez trzy miesiące jej życie nie było wypełnione po brzegi. Z jednej strony nie mogła doczekać się, aż będzie znowu w tym swoim znajomym rytmie. Poranki na uczelni, szybki dojazd na Columbię metrem, a jednocześnie podobało się jej to, że teraz był taki luz, ale to nie mogło trwać wiecznie. Dlatego zamierzała wykorzystać w pełni miesiące, które jej zostały i tym bardziej chętnie pomoże Leonardowi w pracach. Z jej strony to nie było nic wielkiego.
— Pokaż mi tę działkę. Zrobię parę fotek i będę mogła zacząć nad czymś myśleć. — Poprosiła. Tak będzie najlepiej. Mogła później zmienić projekt albo w ogóle zacząć od nowa, jeśli zajdzie taka potrzeba. Brała pod uwagę to, że będzie musiał sprawdzić ktoś, kto się faktycznie zna. W końcu jej praca będzie typowo studencka, ale była gotowa na wszelkie słowa krytyki, aby tylko dowiedzieć się więcej.
— Cholera, to musi być miłe wiedzieć, co się chce robić ze swoim życiem. — Westchnęła. Ona nie miała bladego pojęcia. Architektura ją uszczęśliwiała, ale czy na pewno to chciała robić? Miała plan, aby po studiach zająć się tym na poważnie. Może pracowałaby dla ojca i zajmowała się projektowaniem ogrodów w hotelach i kurortach, bo mimo wszystko, ale nie chciała, aby to wszystko, na co pracował całe życie jej ojciec, dziadek i pradziadek w przyszłości przeszło w ręce kogoś innego, a jednocześnie nie chciała brać pełnej odpowiedzialności. Tylko być zaangażowana. Sama nie wiedziała. Musiała to wszystko porządnie przemyśleć.
— Mogę ci je przywozić tak często, jak będziesz chciał. — Zaśmiała się. Ostatnio wpadła w szał gotowania i pieczenia. Niemal nie wychodziła z kuchni. Jedzenie było językiem miłości Sophii, więc gdy tylko miała okazję to obdarowywała każdego czymś słodkim.
Poprosiła, aby zaczekał chwilę, zanim mu odpowie. Wyjęła telefon, aby potwierdzić, że dzisiaj z nikim się nie umówiła. Nie chciałaby niczego odwoływać, a tych konkretnych spotkań nawet nie zamierzała. Znowu, kosztem bliskich, ale mieli tylko parę tygodni. Zostałoby jej wybaczone, że na moment postawiła na siebie.
— Jestem dziś totalnie wolna. Mogę zostać. — Odpowiedziała z uśmiechem. — Zostawiłam tu jakieś rzeczy? — Spytała. Miała pewnie szczoteczkę albo Leo da jej świeżą, ale potrzebowała piżamy czy czegokolwiek, aby nie spać w ubraniach.
soph🦋
Olivia obserwowała Leonarda od dłuższego czasu. Właściwie od momentu, w którym spotkali się po raz pierwszy, kiedy zawitała w jego progu po pierwszy słoik przetworów. Zapewne, gdyby nie ogłoszenie na lokalnej platformie, nigdy nie trafiłaby na kogoś, kto robił najlepsze w świecie nalewki. Olivia ceniła sobie ludzi, z którymi mogła napić się alkoholu i czuć się przy nich bezpiecznie. Allen właśnie taki był — budził w niej zaufanie, pozwalał się rozluźnić i zapomnieć o problemach. Miał w sobie coś, co pozwalało ludziom poczuć się przy nim dobrze. Tak, jakby zawsze byli chciani i mile widziani. Miał pełen ciepła uśmiech i równie ujmujące spojrzenie. Sprawiał wrażenie kogoś, kto swoją dobrocią, w postaci nalewek i innych przetworów, chciał obdarować cały świat.
OdpowiedzUsuńAle Olivia widziała coś jeszcze. Nie patrzyła na Leo tylko jak przyjaciółka, patrzyła na niego też jak lekarz, którym przecież była. Nie umykało więc jej uwadze to, że Leonard zapracowywał się i było to niezaprzeczalne. Nie bała się stwierdzić, że Allen nie wiedział, czym jest odpoczynek, nawet jeśli twierdził, że lubił odpoczywać aktywnie. Nawet teraz, kiedy stali w części kuchennej jego uroczej, górskiej chatki, ciągle coś robił. Nie przestał, a gdy przestał, zajmował swoje ręce, a co za tym idzie — pewnie i głowę, czymś innym. Teraz padło na Milo, który był pieszczochem i wcale nie protestował.
— Zawsze stąd wracam jak nowonarodzona — przyznała, bo pobyty w chatce były dla niej zbawienie. Naprawdę tu odpoczywała. Nie brała tu laptopa, a i zasięg był na tyle kiepski, że rzadko kiedy odbierała maile. Nie czuła takiej potrzeby. Spacery po górskich szlakach, głównie tych mniej wymagających skutecznie ją zajmowały.
Ruszyła za przyjacielem na kanapę. Wnętrze chatki pachniało komfortem, Leonard tak pachniał, a jednak było w nim coś, co budziło w Olivii niepokój. Milczała, jakby łudziła się, że mężczyzna zrozumie i że w końcu odpocznie. Stąd padła jej propozycja dzielenia łóżka. Nie było to może romantyczne ani podszyte dwuznacznością, ale Olivia po prostu chciała, aby Leonard odpoczął, aby się wyspał na tym nowym, zajebistym materacu. Odmówił. W jej głowie zapaliła się kolejna lampka.
— O — rzuciła cicho, gdy zaczął mówić o działce, którą kupił. Siedziała już obok niego na kanapie. Ramię w ramię, przyjmując kieliszek z nalewką. Zapach malin dotarł do jej nosa i nawet ten alkohol, który tam niewątpliwie był, gubił się w soczystym aromacie owoców. To kochała w tych nalewkach, że w smaku alkohol był niemal wyczuwalny, ale rozgrzewał człowieka od wewnątrz.
Wypiła trunek i oblizała usta, na których został słodki posmak.
— Malinowa chyba jest moją ulubioną — przyznała. — Chociaż ta miodowa, którą zrobiłeś w tamtym roku na święta… — westchnęła rozmarzona. — W tym roku też dostanę butelkę? — spytała z uśmiechem, a jej dłoń powędrowała do kociego łebka. Milo wygodniej rozłożył się na kolanach Leonarda, a Bella zamiauczała głośno za ich plecami. Była gadułą.
Olivia odchyliła się lekko w bok, kiedy przyjaciel ściągał sweter. Sama poczuła ciepło wykwitłe na jej policzkach, ale kiedy Leo się rozebrał, ona znowu wsparła swoje ramię o jego i uśmiechnęła się lekko.
— Nie mogę się doczekać — odparła, a potem odwróciła się w jego stronę, płosząc tym samym kota. Ugięła jedną nogę w kolanie i wsparła ją o oparcie kanapy. Druga luźno z niej zwisała. — Jakie zwierzaki byś tu widział? — zapytała, mając świadomość, że odciągnięcie go od pracy jest jedynym skutecznym sposobem na… odciągnięcie go od pracy. Dopiero teraz dostrzegła siniaki na jego ramionach. Zmrużyła oczy. Kieliszek przełożyła do dłoni wspartej o krawędź oparcia, a palcami wolnej przesunęła bez skrępowania po przedramieniu Leo. — Co ci się stało?
Olivia Fitzgerald
— Umiem o siebie zadbać, Leo.
OdpowiedzUsuńNie była to do końca prawda, a wydarzenia z tego roku pokazały brunetce, że niekoniecznie umie podejmować właściwe dla siebie decyzję. Teraz również miała trochę wątpliwości, ale pewnym rzeczom oprzeć się nie potrafiła. Z początku nawet z tym walczyła, bo sądziła, że tak należy zrobić, ale ostatecznie okazało się, że jest to trochę trudniejsze niż początkowo się dziewczynie wydawało. Nie zamierzała go też zanudzać tym, co się działo. Leo był jak jej głos rozsądku i gdyby opowiedziała mu wszystko, to wybiłby jej ten pomysł z głowy. A na pewno by próbował. Nie byłby też zresztą pierwszy do tego.
— W porządku. W takim razie jutro mi wszystko pokażesz. — Zgodziła się. Sophia czasami była w gorącej wodzie kąpana i najchętniej już by się tam wybrała, ale nie zamierzała na Leonarda naciskać. Miała nadzieję, że uda się jej pomóc. Sophia nie wątpiła w swoje umiejętności, ale nie była profesjonalistką. O czym Leo wiedział, a gdyby nie chciał, aby brała w tym udział to przecież by jej powiedział, prawda? — Nie wątpię w to, że sobie ze wszystkim poradzisz, ale wydaje się, że będzie przy tym naprawdę wiele pracy, Leo. Powinieneś mieć chociaż jedną osobę, która będzie mogła ci z tym wszystkim pomóc. Jak nie cały zespół ludzi. — Powiedziała. Może i to było możliwe, aby sam się tym zajął, ale przecież to trwałoby całe wieki. Tymczasem z odpowiednimi wykonawcami prace poszłyby znacznie sprawniej. Tak uważała Sophia, ale znała go i wiedziała, że zrobi wszystko po swojemu.
— Tobie zdecydowanie nie nudzi się w życiu. — Uśmiechnęła się, gdy wyliczył już wszystkie rzeczy, które robił w życiu. Sophia nie mogła narzekać na brak zajęć, bo jednak miała studia, które pochłaniały większość jej czasu. Może nie w tej chwili, bo dopiero wracała od stycznia, ale wcześniej głównie jej tydzień skupiał się na nauce. Dochodziło do tego schronisko, przeróżne wieczorki w towarzystwie ojca i macochy oraz sióstr, gale i bankiety charytatywne, aukcje, na których nudziła się, jak mops, ale musiała być obecna. Było tego wszystkiego naprawdę sporo i mimo, że często narzekała to nawet lubiła swoje życie wśród tej śmietanki towarzyskiej Nowego Jorku. Dawniej chciała od tego uciec i prawda była taka, że nie chciała uciekać, a potrzebowała małych zmian w życiu i gdy je dostała to… Cóż, skończyło się, jak się skończyło, a Sophia została ze splamionym nazwiskiem i z przyklejoną do niej łatką dziewczyny, która będąc w związku ucieka w ramiona innego, a tego tak łatwo z siebie zedrzeć nie mogła.
Uśmiechnęła się lekko, kiedy Leo sięgnął po kolejną babeczkę.
— Jedz, śmiało. Przyniosłam je po to, aby zniknęły. — Zaśmiała się. Sama również sięgnęła po jeszcze jedną, aby nie czuł się osamotniony w jedzeniu słodkich wypieków. Urwała kawałek babeczki, bo najbardziej lubiła jeść je właśnie w taki sposób. — Dobrze, że swetry są rozciągliwe w takim razie. Albo wiesz… Dobre cardio nie jest złe, aby zrzucić trochę extra kalorii. — Dodała i puściła mu oczko.
Sięgnęła po napój, aby załagodzić suchość w ustach po zjedzeniu babeczki. Uniosła lekko brew, kiedy podniósł się z miejsca i uśmiechnęła, gdy wrócił z koszem.
— Czasem się zastanawiam, kiedy ty znajdujesz czas, aby robić te wszystkie rzeczy.
Sama miała sporo na głowie, ale Leo zdecydowanie ją prześcigał. Dżemy, miody, nalewki, pisanie książki i te sanktuarium dla zwierząt. Naprawdę go podziwiała z tym wszystkim. Ale cieszyła się szczęściem przyjaciela. Najważniejsze, że sprawiało mu to radość.
— Hm, to jaki mamy plan na wieczór? Będziemy coś oglądać, wywoływać duchy, zwierzać się sobie z najgłębiej skrywanych sekretów?
soph
Nigdy nie była typem, który dobrze czuł się wśród ludzi. Wbrew pozorom nie miało to korzeni w prześladowaniach w podstawówce, drwinach ani kpinach — jasne, czasem padała ofiarą głupich żartów, jednak to samo dotyczyło chyba każdego, kto kiedykolwiek chodził do szkoły. Jej relacje z innymi zawsze były poprawne, aczkolwiek zdystansowane. Miała w swoim życiu jedną lub dwie bliższe koleżanki, może nawet przyjaciółki i na każdym etapie życia istniało jakieś grono znajomych, z którymi mogła porozmawiać lub wyjść wieczorem na miasto, jeżeli naszła ją na to ochota. Sierra jednakże dobrze czuła się we własnym towarzystwie lub z rodzeństwem, które podzielało jej zainteresowania i było skłonne godzinami dyskutować o zwierzętach czy podróżach. Lubiła ciszę, a koledzy nigdy tak naprawdę nie milkli, zakłócając jej wsłuchiwanie się w otaczającą naturę. W dodatku tematy, na które rozmawiali, na ogół nie leżały nawet na obrzeżach kręgu tych, które fascynowały ją samą. Nie przykładała wagi do życia celebrytów, nie miała pojęcia, kto z kim rozstał się w Hollywood i kompletnie nie obchodziło jej, że jakaś dziewczyna z równoległej klasy zaczęła spotykać się ze studentem, który był od niej sporo starszy. Nosiła ubrania, które wpadły jej w oko, a nie te, które były modne i słuchała muzyki, która poruszała najczulsze struny w jej wrażliwej duszy, zamiast takiej, którą promowały wszelkiej maści stacje radiowe. Właściwie w ogóle unikała radia. Drażniły ją nieśmieszne żarty prowadzących i poruszane tematy, zmieniające się w debaty, które ciągnęły się potem godzinami. Irytował ją hałas i mnogość dźwięków. Nie potrafiła zrozumieć, jak można podniecać się plotkami, z których większość była wyssana z palca i przeżywać perypetie miłosne jakichś telewizyjnych bohaterów do tego stopnia, by z powodu różnicy zdań wdawać się w ostrą kłótnię z przyjaciółką.
OdpowiedzUsuńJako dziecko często czuła, że nie pasuje do tego świata. Ale z biegiem czasu stwierdziła, że może po prostu ten świat nie pasuje do niej.
Mimo łagodnego charakteru potrafiła być bardzo stanowcza i twardo bronić swoich granic. Może dzięki temu udało się jej egzystować gdzieś na granicach relacji międzyludzkich i unikać większych problemów. Tak naprawdę zawsze znalazł się ktoś, kto czepiał się jej z przeróżnych powodów, zawsze sprowadzających się do tego, że w dobie masowego klonowania, ludzi o identycznych fryzurach, ubraniach i zainteresowaniach, ona wciąż była inna. Z jakiegoś powodu niektórym działało to na nerwy. Ale przecież nie robiła nikomu krzywdy, przeciwnie, była życzliwa i chętna do pomocy, choć w wielu kwestiach nie poddawała się ogólnie przyjętym normom. Lecz do tej pory udawało jej się jakoś iść przez życie bez poważniejszych konfliktów.
Sprawa z Leonardem wyglądała inaczej. Kiedy tylko go poznała, od razu wyczuła w nim bratnią duszę, kogoś, z kim mogła — i chciała — porozmawiać. Po prostu wiedział, jak to jest być nią. To wystarczyło.
Od koleżeństwa przeszli do przyjaźni, a potem do związku, by po jakimś czasie zrobić krok wstecz i stwierdzić, że tak jest najlepiej. Sierra opowiadała mu o takich sprawach, z których nigdy dotąd nie zwierzyła się nikomu innemu i pokazała mu swoje ulubione kryjówki w rezerwacie. Później siedzieli w nich godzinami, obserwując zwierzęta. Potrafili rozmawiać ze sobą bez przerwy albo równie długo milczeć, bo milczenie w takim towarzystwie także sprawiało im przyjemność. Banalnie rzecz ujmując — byli stworzeni na parę fantastycznych przyjaciół. Nigdy dotąd nie czuła czegoś takiego i, ku swojemu zaskoczeniu, odkryła, że problem nie tkwił w niej, w tym, że była aspołeczna albo zwyczajnie dziwna. Problemem była jedynie kwestia znalezienia odpowiedniej osoby.
To do niego zadzwoniła, kiedy pierwsze dziecko słonicy Gertie zmarło zaraz po urodzeniu. Kiedy skomplikowana operacja wilka Tobiasa zakończyła się niepowodzeniem. I kiedy któregoś wieczoru znalazła łabędzicę Pandorę martwą na brzegu stawu, bo jacyś gówniarze, których nie dopilnowano podczas dnia otwartego w rezerwacie, jakimś sposobem zdołali udusić ją gołymi rękami. Snuła opowieść, ocierając z policzków słone łzy i za każdym razem, gdy już skończyli rozmawiać, czuła się odrobinę lepiej.
UsuńPoważnie więc zaniepokoiło ją milczenie przyjaciela, zwłaszcza, gdy zaczęło się porządnie przeciągać. Jego telefon nie odpowiadał, a wiadomości zdawały się być wysyłane w eter, bowiem ani jedna odpowiedź, mimo upływu czasu, jeszcze nie nadeszła. Martwiła się coraz bardziej, szarpiący trzewia lęk zdawał się zakorzeniać w niej głębiej i głębiej z godziny na godzinę, a potem wręcz z minuty na minutę, aż doszła do wniosku, że nie wytrzyma tego ani chwili dłużej. Uprosiwszy Tessę, by zastąpiła ją w pracy, a Ramonę — by podrzuciła ją swoim autem, któregoś dnia po prostu stanęła w drzwiach jego mieszkania, otwierając sobie bezpardonowo kluczem, który podarował jej jakiś czas temu.
Cicho ruszyła przed siebie, odganiając czarne scenariusze, które usiłowały zalęgnąć się w jej głowie i odsunąć myśli o czających się gdzieś tutaj włamywaczach czy mordercach. Jednak w progu sypialni zatrzymała się jak wryta, dostrzegając Leonarda zagrzebanego w pościeli — poobijanego, wyglądającego jak po spotkaniu z zawodowym bokserem, ale niewątpliwie żywego. Ulga zalała ją w równym stopniu ze złością.
— Czemu, do cholery, nie odbierasz tego pieprzonego telefonu? — napadła na niego. — Pisałam do ciebie chyba z milion wiadomości, dzwoniłam, wariowałam z niepokoju i… Boże, co się stało?
Honey 💙
Ostatnio każdy dzień zlewał się jej w jedno, jakby ktoś zapętlił jej życie i kazał odtwarzać ten sam poranek, ten sam wieczór, wciąż od nowa. Rano wstawała, nakładała makijaż niemal mechanicznie, wybierając te same, dobrze znane kosmetyki. W lustrze widziała tę samą twarz, może tylko z odrobiną większego zmęczenia pod oczami. Ubrania były zawsze podobne, spokojne, ciemniejsze odcienie, które nie przyciągały uwagi. Lubiła stonowanie, może trochę dlatego, że chaos zaczynał ją męczyć. Miała swój ulubiony komplet biżuterii, prosty i rzadko się z nim rozstawała. Perfumy również dobierała rozważnie: lekkie, choć z nutą dymu i drewna na dzień, cięższe, bardziej wieczorowe te zazwyczaj zostawały nietknięte. Nie było ku nim okazji.
OdpowiedzUsuńDo pracy chodziła pieszo, półgodzinna trasa stała się jej codziennym rytuałem. Czasem lubiła ten spacer. Pozwalał jej poskładać myśli, zanim znów zanurzy się w gwarze ekspresu, szumie rozmów i zapachu świeżo mielonej kawy. Jej kawiarnia była dla niej wszystkim. Miejscem, które dawało sens, choć i ono ostatnio nie potrafiło już wypełnić tej cichej pustki, która coraz częściej dawała o sobie znać. Czasami wychodziła zza biurka, stawała za ladą i przyjmowała zamówienia, by poczuć ten krótki błysk kontaktu z ludźmi, ale nawet to z czasem spowszedniało. Zamykała lokal jako ostatnia, liczyła utarg, porządkowała stoliki. Jej pracownicy rozchodzili się do domów, do bliskich. Ona zostawała.
Jej znajomi, dawni towarzysze rozmów i wspólnych wieczorów, poukładali sobie życie. Dzieci, małżeństwa, wyjazdy. Charlotte coraz częściej była tą, do której pisano tylko raz do roku z życzeniami. Uśmiechała się wtedy do telefonu, ale w środku czuła chłód. Wiedziała, że nikt nie czeka na nią po pracy. Że wróci do pustego mieszkania, które czasem wydawało się zbyt ciche, zbyt sterylne. Myślała nieraz o kolejnym zwierzaku, czymś małym, ciepłym, co przypomniałoby jej, że dom może jeszcze żyć. Ale żal po Biszkopcie ciągle był zbyt świeży. Nie chciała znowu się przywiązywać, tylko po to, by stracić.
Tego wieczoru szła powoli, bez pośpiechu, z rękami w kieszeniach płaszcza. Ulica była niemal pusta, światła latarni rozlewały się na mokrym bruku jak rozlane złoto. Miała wrażenie, że słyszy tylko echo własnych kroków. Szła tak, znudzona, lekko znużona całym dniem, gdy nagle coś zakłóciło tę ciszę. Dziwny dźwięk, jakby stłumiony krzyk albo szarpnięcie. Zatrzymała się. Chwilę nasłuchiwała, zanim ruszyła w tamtą stronę, z rosnącym niepokojem.
Za rogiem zobaczyła jego. Leżał pod murem, z twarzą poznaczoną siniakami, ubranie miał porwane. Leonard. Na moment zabrakło jej tchu. Serce zaczęło bić szybciej, dłonie drżały, gdy klęknęła obok. Nie wiedziała, kto mógł to zrobić, ani dlaczego, ale jedno było pewne nie mogła go tak zostawić. Była przerażona, ale jeszcze bardziej zdeterminowana, by mu pomóc.
Wywróciła oczyma, gdy tylko usłyszała jego zaprzeczenie o wzywaniu karetki. No tak, mogła się tego domyślić, zdecydowanie.
– A to niby jak mam ci pomóc? – burknęła na niego.
Nie miała jednak wyjścia, nie chciała się z nim kłócić. Zamówiła więc taksówkę. Opatrzy go w domu i wtedy będzie mogła stwierdzić czy obrażenia są na tyle poważne, że będzie mieć w nosie jego humorki i zadzwoni po pomoc specjalistów.
[ Trochę nam zajęło, ale jesteśmy :3 ]
Charlotte
Maxine mocniej zacisnęła palce na krawędzi samochodowych drzwi, kiedy drzwi do domku Leonarda zaczęły się otwierać. Po chwili sam Leonard stanął w progu i zapalił światło na ganku, przez co Max przymrużyła powieki; po kilku godzinach jazdy, z czego ostatnich kilkadziesiąt minut spędziła na pokonywaniu górskiej drogi, którą oświetlały jedynie światła samochodu, ten nagle rozświetlony ganek wydał jej się aż za jasny. Sylwetka Leonarda, ciemna na tle jasnego wnętrza domu, a jednocześnie przyćmiona łuną bijącą od ganku, była w jej oczach, osłoniętych przymrużonymi powiekami, rozmazana i niewyraźna. Mogłaby wziąć Leonarda za zjawę, gdyby nie to, że po chwili dosłyszała jego głos.
OdpowiedzUsuńSpróbowała się odezwać, ale kiedy rozchyliła wargi, spomiędzy nich nie wydobył się żaden dźwięk. Maxine odchrząknęła i spróbowała przełknąć, starając się zniwelować suchość w gardle, ale to w żaden sposób jej nie pomogło. Nadal nie potrafiła wykrztusić słowa, przez co finalnie odetchnęła głębiej i zatrzasnęła drzwi Land Rovera, jakby ich trzask miał stanowić odpowiedź dla Leonarda.
Na nieco sztywnych nogach ruszyła w stronę ganku. Stopy odziane w trampki zapadały się w miękkiej trawie i równie miękkiej glebie. Czuła się tak, jakby szła po dywanie i jakkolwiek powinno to być miłe odczucie, nie tego Max teraz potrzebowała. Chciała stąpać twardo i zdecydowanie; chciała czuć stabilny grunt pod nogami, zupełnie dosłownie, skoro metaforycznie grzęzła i chyba dlatego odruchowo westchnęła, kiedy weszła na ganek i poczuła pod stopami twarde deski.
Przystanęła i popatrzyła na Leonarda. Dłonie zaciskała dla odmiany nie na drzwiach samochodu, a na postawionym kołnierzu kurtki, chroniąc się przed tym samym wiatrem, który zdaniem mężczyzny zwiastował nadchodzącą burzę. Wciąż się nie odezwała, ale uśmiechnęła się leciutko, ledwo unosząc kąciki ust i skorzystawszy z zaproszenia, weszła do środka. Tam ściągnęła kurtkę i odwiesiła ją na haczyk przy drzwiach. Zdjęła też trampki, by nie nanieść na wypielęgnowaną podłogę kurzu i błota. Bezwiednie wsunęła telefon, który uprzednio wyjęła z kiszeni kurtki, do tylnej kieszeni spodni i znowu popatrzyła na pozostającego w pobliżu Leonarda.
— Nie — zdecydowała się odpowiedzieć na jego pytanie o to, czy wszystko było w porządku. Udało jej się odezwać, a ta odpowiedź pozostawała ostrożna i niepewna, tak jak niepewny i cichy był głos Maxine. Tej samej Maxine, którą Leonard znał jako dziewczynę bez zastanowienia sięgającą po swoje. Teraz sprawiała wrażenie takiej, która nie miała po co sięgać.
Podeszła do odsuniętego dla niej krzesła, w podzięce za co skinęła mężczyźnie głową. Wdrapała się na nie, a potem nie robiąc sobie nic z tego, że było to krzesło i że powinno siedzieć się na nim zgoła inaczej, podciągnęła nogi i usiadła po turecku. Była niska i była drobna, więc umoszczenie się w ten sposób na tym siedzisku nie sprawiło jej żadnego problemu. Wcześniej tylko wyjęła telefon z tylnej kieszeni spodni i odłożyła go obok siebie na kuchenny blat, gdyż inaczej komórka wbijałaby się jej w tyłek, a Max dość miała dyskomfortu w innej postaci.
Z prawą ręką luźno opartą na nogach, lewą położyła na kuchennym blacie i ugięła w łokciu. Wsparła policzek na dłoni i zapatrzyła się na krzątającego się po kuchni Leonarda.
— Mogę już prosić o te ciasteczka? — odezwała się, ponieważ wydawało jej się to lepsze niż zaczynanie tej rozmowy od chyba mam siostrę, a na dodatek siostrę bliźniaczkę. Potrzebowała tych ciasteczek. Tak jak potrzebowała komfortu, który dawała nora Leonarda i który dawał sam Leonard, który zawsze po prostu był i o nic nie pytał. Dobrze, może pytał, bo przecież pytał i teraz, ale nie w sposób ciężki i nachalny. Pytał tak, że Maxine wiedziała, iż Leonard się nie obrazi, jeśli nie od razu udzieli mu odpowiedzi, a najpierw zje ciasteczka i napije się herbaty.
— Co tak ładnie pachnie? — zagadnęła po chwili, kiedy oprócz tego znajomego komfortu, który zaczął ja otulać, utulił ją też przyjemny zapach. Na pewno jakieś ciasto, ale jakie?
MAXINE RILEY
Nie potrzebowała nic więcej niż zapewnienie Leonarda dotyczące najlepszej na świecie, a zwłaszcza najlepszej na zimowe wieczory, nalewki. Nie zamierzała pogardzić żadną jej ilością. Stosowne zapasy były wręcz wymagane, zwłaszcza, że teraz, kiedy dni były coraz krótsze, a noce chłodniejsze, wypadało mieć coś, co rozgrzeje i doda kolorów.
OdpowiedzUsuńOlivia cieszyła się, że ma u swojego boku kogoś takiego, jak Leonard. Początkowo wydawał on się jej po prostu naiwny — z tym swoim słodkim uśmiechem, nieco smutnym spojrzeniem. Po czasie jednak zrozumiała, że to tylko pozory. Że to nieco smutne spojrzenie skrywa znacznie więcej, a słodki uśmiech jest niemal perfekcyjną maską. Niemal.
Słuchała go w milczeniu, w poszanowaniu do jego wspomnień. Słuchała o rodzinie, której już nie miał. Uśmiechała się przy tym blado. Gdyby ona miała nagle tak wspominać ojca, to raczej nie byłoby to nic ciepłego. Wiedziała, że ojciec, w przeciwieństwie do matki, był jej sojusznikiem, ale nigdy nie potrafił tego okazać w sposób, który sprawiłby, że Olivia poczułaby się zrozumiana i doceniona. Może dlatego miała pewne opory przed tym, aby jakkolwiek okazywać uczucia innym. Nie bardzo wiedziała, jak to robić. Pochodziła z zamożnej, poniekąd potężnej rodziny, ale tak dysfunkcyjnej, jak tylko mogła być. Nigdy się nią nie interesowali. Dumni byli z jej osiągnięć, ale nie jej samej. I to tylko do czasu. Nie patrzyła na przyjaciela, gdy wspominał o swojej farmie, na której niósłby pomóc zwierzętom. Jego własna arka noego. Uśmiechnęła się delikatnie do swoich myśli. Ona by tak nie potrafiła. Żyć wspomnieniami, czcić pamięć tych, którzy odeszli, a bliscy jej byli tylko na papierze.
— Masz piękne plany. I mam nadzieję, że już niedługo każdy poranek tutaj będę zaczynać od piania koguta i zbierania jajek na najlepsze omlety na świecie — zauważyła jednak, zerkając na niego kątem oka. Ale na chwilę, jakby niepewnie.
Spojrzała na niego dopiero wtedy, gdy ściągnął sweter. I gdy powiedział, że siniaków nabawił się tydzień temu, na niewiele zdał się ten uspokajający ruch kciukiem. Leo miał ciepłe, przyjemne dłonie. Olivia lubiła jego dotyk, czuła się wtedy wyjątkowo miękko i komfortowo. Nie było w tym niewygodnego napięcia seksualnego i chyba dlatego tak lgnęła do Allena.
Wyznaczyli pewne naturalne bariery w swojej przyjaźni i dzięki nim stawała się ona coraz silniejsza.
— Ponad tydzień temu? — powtórzyła po nim, celowo akcentując to zdanie tak, jakby było pytaniem, chociaż wcale nie oczekiwała na nie odpowiedzi. — Musiałeś porządnie oberwać — stwierdziła fachowo. — Byłeś u lekarza? W szpitalu? — pytała, choć chyba wolała nie znać odpowiedzi. Miała nadzieję, że Allen przyszedłby do niej, gdyby tego potrzebował. Była lekarzem i Leonard o tym wiedział. Dlatego teraz zmarszczyła brwi. Poziome zmarszczki pojawiły się wzdłuż jej czoła.
— Też lubię twoje żółte trampki, Leo — zauważyła. Nieco łagodniej, mięknąc pod wpływem jego spojrzeniem. — I na pewno nie powinny być powodem tego, że ktoś cię zaatakował. Byłeś na policji? — kolejne pytanie. O nie, Leonard teraz się jej nie pozbędzie. Nie zmydli jej oczu smaczną kolacją i kolejną nalewką.
Olivia Fitzgerald
Naprawdę przyjemnie było patrzeć na zajętego parzeniem herbaty Leonarda. Maxine wprost uwielbiała w podobny sposób przesiadywać w kuchni z mamą, bo odkąd Lucy po zawale nie wróciła do czynnego wykonywania zawodu, większą część dnia spędzała w kuchni właśnie – nie bez powodu Leonard regularnie zaopatrywał ją w najlepsze jajka, które Lucy z pasją wbijała zarówno w domowe ciasta, jak i wytrawne dania.
OdpowiedzUsuńNa myśl o matce Maxine westchnęła cicho i zmarszczyła brwi, przez co na jej czole pojawiła się delikatna, pionowa zmarszczka. Ta sama Lucy, z którą Maxine nigdy nie miała problemu porozmawiać o wszystkim i o niczym, zataiła przed nią informację o siostrze. Max natomiast jeszcze nie nabrała wystarczająco odwagi, by zapytać, dlaczego to zrobiła. W końcu jednak będzie musiała to zrobić; nie miała długo znieść tej niepewności.
Tymczasem skupiła się ponownie na Leonardzie, który podsunął jej pięknie pachnącą herbatę, a zaraz potem obłędnie wyglądające ciasteczka. Riley rozchmurzyła się odrobinę i uśmiechnęła do niego z wdzięcznością. Naciągnęła na dłonie długie rękawki bluzki w paseczki, którą miała na sobie i dopiero wtedy objęła kubek. Dzięki cienkiemu materiałowi nie oparzyła skóry, za to mogła cieszyć się ciepłem nagrzanej ceramiki.
— Zasłużyłam — zgodziła się z nim i lekko skinęła głową, po czym uniosła kubek do ust i bardzo ostrożnie upiła łyk gorącej herbaty. Przełknęła, odstawiła kubek i sięgnęła po kryzysowe ciasteczko, w które od razu się wgryzła.
— Boże, Leonard… — wymamrotała z pełną buzią, którą od razu przysłoniła wolną dłonią, kiedy z jej ust posypało się kilka okruszków. — To ciasteczko jest przepyszne — dodała, kiedy już przełknęła kolejny kęs i oczywiście, że od razu wzięła następny, zdecydowanie większy, niż ten pierwszy. Ciasteczko, które miała w dłoni, szybko w całości znalazło się w jej buzi i Maxine potrzebowała chwili, żeby je przełknąć. Zajęta gryzieniem ciasteczka, na widok malinowej tarty zaniemówiła i tylko szerzej otworzyła oczy, a także jęknęła głucho.
— Dokładnie to samo robimy z Sophią, kiedy któraś z nas ma doła. Jemy słodkie aż do porzygu — powiedziała to dosadnie, ponieważ jej i Sophii naprawdę często niewiele brakowało do tego, by zemdliło je od nadmiaru słodkości. Słodycze były przecież najlepszym lekiem na całe zło tego świata, prawda? Te kupne jednak, którymi obżerały się Sophia i Maxine, nie miały prawa równać się ze smakołykami serwowanymi przez Leonarda.
Riley była w siódmym niebie. Popiła ciasteczko herbatą i wzięła się za malinową tarte, którą z kolei przepiła łyczkiem nalewki. Przy każdej z tych czynności nie wstydziła się ani trochę mruczeć i wzdychać z zadowoleniem i zachwytem, tak żeby Leonard nie miał żadnych wątpliwości co do tego, jak bardzo wszystko jej smakowało i jak bardzo dobrze to jedzenie robiło na jej serduszko.
— Wszystko jest boskie — westchnęła i popatrzyła na mężczyznę, który przysiadł na blacie. — Dorzucisz mi tej tarty i ciastek, nie inaczej — potwierdziła i mrugnęła do niego porozumiewawczo, a potem wzięła sobie jeszcze jedno ciastko. Kończyła je jeść, kiedy Leonard zapytał o tort. Max, która zawiesiła w tym czasie wzrok na bliżej nieokreślonym punkcie gdzieś w przestrzeni, popatrzyła teraz na niego, lekko garbiąc ramiona.
— Nie wiem. Powinnam. Możemy zaczekać z tym do rana? — zaproponowała. — Zdążymy. Impreza taty jest w niedzielę, a dziś mamy piątek. Tobie też przyda się trochę odpoczynku — zauważyła i wymownie potoczyła wzrokiem po tym, co Leonard wystawił dla niej na kuchennym blacie. Kiedyś musiał to wszystko przygotować, prawda? A doba dla każdego miała tyle samo godzin.
Max zaczesała za ucho krótszy kosmyk ciemnych włosów uciekający z niskiego kucyka i złapała za kieliszek z nalewką, który opróżniła w połowie. Upiła łyczek i zerknęła na Leonarda.
— Chciałabym — odpowiedziała jak ktoś, kto nie chciał sprawiać kłopotu, ale też ktoś, kto bardzo potrzebował teraz dobrego jedzenia. Maxine była niska i drobna, ale to nie przeszkadzało jej we wciąganiu dużych porcji, a zajadanie emocji i stresu już w ogóle wychodziło jej doskonale. Miała ten przywilej młodego wieku, w którym nadprogramowe kalorie i tak były szybko spalane.
Usuń[Jak co, te odpisy same piszą się takie długie 🍪]
MAXINE RILEY
Uśmiechnęła się z wdzięcznością do Leonarda, a potem obserwowała, jak ten dokłada kolejne rzeczy do drewnianej skrzynki. W czasie, w którym on organizował dla niej prowiant, Maxine dojadła swój kawałek tarty, upiła więcej herbaty, sięgnęła po kolejne ciasteczko i wykończyła kieliszek z nalewką. Po tym wszystkim odetchnęła głęboko, pogładziła się po brzuchu i zakołysała na wysokim stołku, co nawet bardziej przypominało mały taniec szczęścia wywołanego dobrym jedzeniem, niż zakołysanie się samo w sobie. W tym, co Maxine robiła, nie było ani trochę skrepowania. Riley nie zastanawiała się nad swoim zachowaniem, reakcja i wypowiadanymi słowami przy ludziach, przy których dobrze się czuła, a Leonard był jednym z takich ludzi.
OdpowiedzUsuń— W takim razie śpimy jutro do oporu — zarządziła i objęła kubek z herbatą dłońmi w ten sam sposób, co poprzednio. — Właśnie, a jak poszła wystawa? — zapytała, podniosła kubek do ust i znad jego brzegu, w oczekiwaniu na odpowiedź na zadane pytanie, spojrzała na Leonarda.
Na tyle, na ile zdążyła go poznać i wyrobić sobie o nim zdanie, uznawała Leonarda za człowieka orkiestrę. Zdawało się, że robił wszystko to, na co tylko miał ochotę, nie marnując ani minuty z całej doby w przeciwieństwie do Maxine, która potrafiła zmarnować długie godziny na oglądaniu śmiesznych filmików i zawsze miała potem wyrzuty sumienia. Lubiła mieć wszystko poukładane i zaplanowane, ale to Leonarda uważała za niedoścignionego mistrza organizacji. Mężczyzna musiał nim być, skoro robił wszystko to, co robił i się w tym nie gubił, choć teraz, kiedy przystanął na środku kuchni i podrapał się po głowie, mimo wszystko wyglądał na odrobinę zagubionego. Max uśmiechnęła się, trochę do niego, a trochę do samej siebie.
Riley odstawiła kubek na blat i wyciągnęła szyję, chcąc czym prędzej zapoznać się z zawartością słoika. Nie protestowała, gdy Leonard wręczył jej kolejne ciasteczko. Słuchając, jak Allen recenzuje swój najnowszy wypiek, dokładnie go sobie obejrzała. Uniosła go nawet na wysokość wzroku i popatrzyła na ciasteczko pod światło, tak jak oglądało się banknoty w poszukiwaniu ukrytych znaków wodnych. W momencie, w którym Leonard powiedział, że improwizował, Maxine wgryzła się w ciasteczko.
Nie rozanieliła się od razu, tak jak podczas jedzenia ciasteczka czekoladowo-karmelowego. Przeżuwała powoli, z lekko zmarszczonymi brwiami i wzrokiem utkwionym w talerzu, na którym spoczywała reszta ciasteczek. Przełknęła i nim wydała werdykt, włożyła do buzi pozostałą część. Zjadła, poparzyła na Leonarda i uśmiechnęła się lekko.
— Dobre — oznajmiła. — Nie mój typ słodyczy, ponieważ ja wolę te ordynarnie słodkie — oznajmiła, skinęła głową ku praktycznie ogołoconemu z ciastek czekoladowo-karmelowych talerzykowi i zaśmiała się cicho. — Ale dobre. Te liofilizowane truskawki robią robotę — stwierdziła, w lewą rękę wzięła sobie jeszcze jedno ciasteczko, natomiast palcem wskazującym prawej dłoni trąciła kieliszek po nalewce i przesunęła go w stronę Leonarda. — To też było dobre — powiedziała sugestywnie, bo skoro tort mieli piec rano i Maxine nie musiała dziś wracać do domu, to mogła pozwolić sobie nie tylko na zajadanie się słodyczami.
pożeracz ciasteczek MAXINE RILEY
Sophia to rozumiała. Odkąd pamiętała sama wypełniała sobie grafik po brzegi, aby tylko nie zostać sama ze swoimi myślami. Ciężko było, aby te nieprzyjemne ją dopadły, kiedy miała coś do robienia. Wcześniej było łatwiej, bo najpierw była w liceum i starała się o dobre oceny, chodziła na masę zajęć pozalekcyjnych, a nawet brała dodatkowe lekcje, jeśli uważała, że musi się z czegoś podciągnąć. Później były studia i to również pomagało, ale teraz… Teraz od czerwca nie miała co robić. Spędzała wiele czasu w schronisku, pomagała ojcu przy różnych eventach w hotelu, aby zająć czymś wieczory i popołudnia, chodziła na te wszystkie bankiety, na których wymagana była jej obecność, a raczej – dobrze wyglądało, aby ojciec pojawiał się tam razem z całą rodziną.
OdpowiedzUsuń— Czyli nici z wywoływania duchów. — Westchnęła niemal z rozczarowaniem. Prawdę mówiąc to chyba nie mogła wyobrazić sobie lepszego wieczoru z Leo. Dobre jedzenie, słodkości i jego nalewki, a do tego Netflix i seriale, które mogli oglądać do białego rana. I tak była pewna, że odpadnie w okolicach dwudziestek trzeciej, bo mniej więcej tak chodziła spać. Wstawała wcześnie, czasem zasypiała nawet wcześniej, a po jego nalewce z pewnością padnie, jak dziecko.
Zgarnęła co trzeba po drodze. Wzięła również sok, gdyby jednak mieli ochotę napić się czegoś, co nie było nalewką. Sophia dawkowała sobie alkohol i nigdy nie czuła potrzeby, aby się upijać. W miejscach publicznych wypijała nie więcej niż pięć drinków. To był jej limit, który pozwalał zachować w miarę trzeźwy umysł. Prywatnie natomiast… ten limit może nie istniał, ale nie miała widziała sensu w upijaniu się. To po prostu nie był jej rodzaj zabawy.
— Wiesz, jak facet mówi „może być cokolwiek” to zwykle znaczy, że nie jest zainteresowany. — Przewróciła oczami. I gdyby Leo był kimś więcej to być może trochę uraziłaby się za ten komentarz i brak większego zaangażowania, ale znała go dostatecznie dobrze, aby wiedzieć, że on naprawdę się nie do końca zna na tym wszystkim, bo zwyczajnie nie miał potrzeby, aby ogarniać kinowe nowości. — Ale dobra… Skoro wybór jest mój, to będziesz skazany na jakiś babski serial, którego nie możesz krytykować. — Zastrzegła.
Jednak im bardziej starała się coś wybrać, tym trudniej jej było. Zwykle miała coś w zanadrzu, ale teraz sama już nie wiedziała, co będzie najlepszym wyborem w tej sytuacji. Ostatecznie Sophia zdecydowała się na odpalenie niezawodnego, zawsze pasującego Pottera. Zdecydowała się na trzecią część, bo była najlepsza – żadna inna jej nie pobiła, a te serię Moreira widziała dziesiątki razy i wracała zawsze do tej części. Była genialna. Tak po prostu.
— Upiekło ci się. — Zaśmiała się. Poniekąd to była prawda, bo, jakby nie patrzeć, ale mógł skończyć z płaczliwym serialem. — Jest coś z czym jesteś na bieżąco? — Zapytała dość rozbawiona faktem, że Leo mimo życia w wielkim mieście zdawał się nie mieć pojęcia, co się w nim dzieje.
soph
Cholernie się martwiła. Nie na co dzień widzi się bliską osobę w takim stanie. Nie była jednak tym typem, który tylko się martwi. Wiedziała, że musi coś zrobić, pomóc mu, jakkolwiek. Musiała działać. Zawsze taka była. Doskonale zdawała sobie sprawę, że zamartwianie się czy płacz na niewiele się zdadzą, zwłaszcza w takich sytuacjach. Panika, stres, to były normalne reakcje. Wiedziała, że nie każdy jest w stanie od razu przejść do działania, zamrozić emocje na tyle, by móc logicznie myśleć. Ta logika podpowiadała jej, że najlepszym wyborem byłaby wizyta w szpitalu. Powinni upewnić się, że nic poważniejszego się nie stało, często błahe obrażenia okazywały się być tymi najgroźniejszymi. Zdawała sobie też sprawę, że gdyby siłą teraz zaciągnęłaby tam swojego przyjaciele, zapewne ten narobiłby niezłego ambarasu w drodze, a przede wszystkim w samej placówce, odmawiając kontaktu z lekarzem. To nie było nikomu potrzebne. Obserwowała go. Uważnie, starając się ocenić, na tyle na ile mogła, jego stan. A ten wydawał się, cóż, zważając na okoliczności, całkiem przyzwoity.
OdpowiedzUsuńCharlotte założyła włosy za ucho, po czym złapała Leonarda ostrożnie za policzki, patrząc się mu w oczy. Widząc, że w miarę skupia na nią uwagę, nieco odetchnęła. Zabrała dłonie, rozglądając się jakby w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej pomóc chociaż podnieść go i zaprowadzić do samochodu. Jak na złość, okolica opustoszała.
– Strasznie rozgadany jesteś jak na kogoś, kto nieźle oberwał – stwierdziła z delikatnym przekąsem, jednak poczuła ulgę. Uznała to za dobry znak. Posłała mu ciepły uśmiech, zaraz pomagając mu ostrożnie wstać.
Zastanawiała się, na ile jego jego funkcjonowanie podtrzymuje adrenalina. Ostatecznie nie mogła mieć żadnej pewności czy Allen nie ma złamanej kończyny bądź żeber. Zmierzyła go wobec tego od stóp do głowy, uznając, że powinno być w porządku.
Odebrała od niego kluczyki, wsuwając je w kieszeń swojego palca. Ostrożnie przełożyła jego rękę przez swoje ramię, pomagając mu stawiać kolejne kroki. Nadal w swojej głowie rozważała podróż na SOR, choć z drugiej strony, wzburzenie mężczyzny po dotarciu na miejsce, mogłoby wszystko pogorszyć.
Gdy w końcu dotarli na miejsce, pomogła mu powoli, bezpiecznie usiąść. Sama odetchnęła wtedy głęboko.
– Właściwie nie miałam żadnych planów – oznajmiła szczerze, zaraz posyłając mu swój ciepły uśmiech. – Usiądź wygodnie, pomogę ci zapiąć pasy i jedziemy – zarządziła.
Jak powiedziała, tak też zrobiła. Po zapięciu pasów, zajęła miejsce kierowcy. Nie jeździła zbyt często po Nowym Jorku, wolała przemieszczać się pieszo bądź komunikacja miejską, a w ostateczności taksówkami. Ruch, zwłaszcza w godzinach szczytu był kosmiczny. Wolała go omijać szerokim łukiem.
Nie pojechała do niego. Byli zbyt blisko wieżowca, w którym po przyjeździe kupiła mieszkanie. Nie było ono duże. W porównaniu z mieszkaniem jej brata można byłoby nazwać je niemalże klitką. Nigdy nie rozumiała, po co były te wielkie przestrzenie, gdy mieszkało się całkowicie samemu? Jej momentami dyskomfort sprawiało jej mieszkanie, a składało się tylko z sypialni z łazienką oraz garderobą, pokoju gościnnego, toalety i salonu z aneksem kuchennym, a także tarasem, z którego rozpościerał się cudowny widok na panoramę Wielkiego Jabłka.
Po zaparkowaniu samochodu, ekspresowo znalazła się po stronie pasażera. Otworzyła drzwi, przyglądając się Leonardowi badawczo.
– Na sto procent jesteś przekonany, że nie jedziemy do szpitala? – upewniła się.
Charlotte
[Jak tu się ładnie zrobiło. ♥]
OdpowiedzUsuń— Och, Todt Hill — powtórzyła po nim. Nieco głupio, ale zdała sobie przecież sprawę z tego, że już to wiedziała, dlaczego więc założyła inaczej? Czyżby to już był ten moment, w którym opioidy robiły dziury w jej mózgu? Zadrżała na samą myśl. Była uzależniona i doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale skutecznie to wypierała. Ot, zapominała o tym, a z łykania tabletek zrobiła już mały rytuał. Przecież ją bolało. Nawet wtedy, kiedy nie bolało. Tutaj, w górskiej chatce Leonarda, nie miała takiej potrzeby. Przynajmniej na razie. W ogóle poza miastem łatwiej było jej dbać o spokój ducha, a co za tym idzie — nie czuła tak głodu. Jasne, łyknęła sobie tabletkę przed wyjazdem z Nowego Jorku i miała stosowny zapas w torebce, a odkąd trafiła na dilera, ich zdobycie było o wiele łatwiejsze niż nielegalnie wystawiane czy kręte recepty.
Olivia jednak nie chciała, aby jej słowa wprawiły Allena z dyskomfort. A tak się stało. Fitzgerald nie była ślepa, choć początkowo próbowała. I jeszcze jak temat szpitala nie był tak straszny, tak Leo postanowił otworzyć się w momencie, kiedy zapytała o policję. Czasami zapominała o jego traumach i to nie dlatego, że zbagatelizowała przeżycia przyjaciela, a dlatego, że na co dzień Leo był promiennym, pełnym ciepła i dobrym facetem. Stwarzał pozory. I robił to skutecznie. Przez większość czasu.
— Ale wiesz, że nie musisz odwiedzać szpitala, możesz przyjść do mnie — zauważyła cicho. Bez wyrzutu, chociaż naprawdę miała ochotę nim potrząsnąć. Jednak jej medyczne wykształcenie i wiedza zdobyta na ostrym dyżurze nie pozwalały jej tego zrobić. Leo był kruchy. Pod tą skorupą zbudowaną ze słońca i uśmiechów był po prostu kruchy. Delikatny. Wrażliwy. Olivia czasami zapominała o swojej własnej wrażliwości, specjalnie odkładała ją w kąt, o którym łatwo było zapomnieć. Przy Leo natomiast budziła się ta dawna Liv. Empatyczna, pełna ciepła, delikatna.
Dlatego pozwoliła mu wstać z kanapy. Dlatego milczała, kiedy krzątał się po kuchni, co też dostrzegła, gdy zerknęła do tyłu przez ramię. Odwróciła wzrok szybciej niż Leo odszedł od piekarnika. Dopiła swoją nalewkę i odstawiła kieliszek na stolik przed kanapą. A potem już ani drgnęła, gdy do jej uszu dotarł dźwięk kroków mężczyzny.
Jej kolana jakby czekały na to, aż głowa Leo się na nich znajdzie. Nie protestowała więc, gdy zaczął się powoli układać, a Liv skrzywiła się tylko, bo wiedziała, skąd ta ostrożność w ruchach wynika.
Palce jednej dłoni kobiety szybko odnalazły drogę do gęstych włosów Leonarda. Przeczesywała je, głaszcząc go tak, jakby był małym, potrzebującym dzieckiem. Albo jednym z jej kotów. Robiła to bezwarunkowo. Zwykły odruch, ale potrzebny. Kojący i ciepły.
— Wiesz, że nie musisz być z tym sam, Leo? — spytała cicho, w końcu kierując spojrzenie w dół. Na jego twarz. Teraz, kiedy leżał, głowę wspierając o jej uda, nie miała zamiaru go tak szybko puścić. Jedynym powodem, dla którego mógłby wstać, byłaby paląca się zapiekanka, której zapach teraz wypełniał wnętrze chatki. — Ze wszystkim. — Dodała. — Mogę pójść z tobą na komisariat, mogę być twoim lekarzem — szeptała, nie przestając przeczesywać jego włosów. Drugą dłoń wsparła na jego klatce piersiowej. — Znam prawników, policjantów, specjalistów… — ostatnie rzuciła choćby w zawieszeniu, bo sama wiedziała, dokąd zaczyna zmierzać. I wiedziała, że Leo wcale tego nie chciał.
Olivia Fitzgerald
[taki ze mnie szpieg, że nic nie wiem, ale dupa. Podrzuć mailansa, to się odezwę 🤣]
OdpowiedzUsuńNoc najpierw wciągała go powoli i kontrolowanie, a potem usunęła mu grunt spod nóg i rzuciła w wir czegoś, czego nie potrafił zatrzymać, ani na co nie był gotów. Nie był też do końca pewien, kiedy stracił panowanie, bo przecież z piciem na umór skończył ładnych parę lat temu — musiał skończyć, ponieważ droga do sławy otworzyła przed nim drzwi do zupełnie nowego świata; świata, gdzie zaufanie było towarem deficytowym, a kurs relacjom wyznaczał pieniądz. Nie było tam miejsca na brak czujności ani na słabość, w dodatku Marcus nie lubił czuć się odsłonięty i słaby, zatem odrzucał konsekwentnie wszystkie czynniki, które mogły go takim uczynić.
OdpowiedzUsuńDlaczego więc podłoga zdawała się płynąć pod jego stopami, serce drżało, a oddech urywał się jak po ciężkim biegu? Przecież nie wlał w siebie dużo. Przez cały wieczór bardziej sączył drinki, aniżeli je pił, nie sięgając nawet po żaden konkretny alkohol. Cholernie ich pilnował.
Zawsze pilnował swoich szkieł, odkąd kolega po fachu po fachu wyznał mu, że przepuścił kiedyś w barze tysiące, a potem niczego nie pamiętał, chociaż był abstynentem.
Odepchnąwszy się od lady, zignorował zupełnie siedzącą obok niego dziewczynę, po czym skierował w stronę łazienki, po drodze obijając się o parę osób, bo jaskrawe, pulsujące lasery nie ułatwiały mu nawigacji.
Kiedy wreszcie dotarł na miejsce, oparł się o krawędzie umywalki i wziął głęboki wdech, bo znienacka poczuł się cholernie przebodźcowany natłokiem świateł, dźwięków, zapachów, a nawet smakiem tego jednego, towarzyskiego papierosa wciąż wiszącym mu na końcu języka, mieszając się z procentową cierpkością oblepiającą ścianę gardła. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, żołądek zawiązał mu się w ciasny supeł, po plecach spłynął nagle zimny pot, a on ledwie zdążył do kabiny, żeby zawisnąć nad sedesem, gdzie utknął na dobrych parę minut, w przebłysku świadomości naiwnie myśląc do siebie, że jeśli ktoś faktycznie majstrował przy jego szklance, istniała szansa właśnie się tego pozbył.
Drżąc na ciele, osunął się na zimne płytki i sięgnął po telefon, żeby zamówić taksówkę. Pomimo skołowania, pamiętał doskonale, gdzie się znajduje, co uspokoiło nieco jego wirujące, paranoiczne myśli.
Może to po prostu leki zareagowały z akoholem — chwycił się tej myśli desperacko, wbrew temu, że łączył je już z różnym gównem i nigdy nie doprowadził się do takiego stanu.
Z łazienki wyszedł dopiero, kiedy zauważył, że kierowca jest już niedaleko. Zanim udało mu się dotrzeć na zewnątrz, samochód już na niego czekał, a on opadł na tylne siedzenie z poczuciem ulgi. Częściowej, bo jego puls wciąż skakał, ale zawsze była to jakaś ulga.
Zapytany o cel trasy, w pierwszym odruchu chciał podać adres babci Lydii (z jakiegoś powodu wciąż myślał o nim adres babci Lydii, jakby podświadomie nie czuł się częścią tego miejsca), jednak chwilę później doszedł do wniosku, że nie może pokazać się tak ani jej, ani swojej siostrze, zatem ostatecznie padło na adres Leonarda.
Nie wiedział, dlaczego ten. Wiedział tylko, że tam będzie się czuł bezpiecznie, nawet w obecnym stanie, a dokładnie tego teraz potrzebował. Cichego, ciemnego, spokojnego miejsca, gdzie nie będzie musiał obawiać się, że ktoś skorzysta z jego niedyspozycji, a takie miejsce Leo zaoferował mu już jakiś czas temu.
Podróż ciągnęła mu się niemożebnie długo, ale w trakcie nie pomyślał o tym, żeby dać Allenowi znać o tym, że się do niego wybiera, choć powinien był, bo godzina nie była wcale wczesna.
Głowa Marco nie pracowała już jednak na tyle sprawnie, żeby połączyć ze sobą te dwie kropki. Gdyby kierowca nie poinformował go o tym, że są na miejscu, pewnie by nie wysiadł, ani nie zapłacił. Gest kartą wykonał mechanicznie, nawet go nie rejestrując, tak samo jak nie zarejestrował drogi pod drzwi przyjaciela.
UsuńPodłoga wciąż uginała się pod jego stopami, więc dzwoniąc oparł się o ścianę, czując jakby nie mieścił się we własną skórę. Czuł jakby raz za razem uderzał w niego piekielny gorąc, co nie miało najmniejszego sensu, bo na zewnątrz przecież strasznie ziębiło, natomiast jego koszula była rozchełstana, nie zdając się na wiele. Mimo to na ciele Lockharta wciąż perlił się pot, powodując że ciemne włosy poskręcały mu się przy czole oraz skroniach, a on sam walczył z niespokojnymi dreszczami spływającymi jeden po drugim w dół kręgosłupa.
MARCUS LOCKHART 🥲
Spodziewała się właśnie takich słów, ale i tak po ich wypowiedzeniu przez mężczyznę, delikatnie przewróciła oczyma. Miała nadzieje, że jej przyjaciel nie ma poważniejszych obrażeń, bo ich na pewno ziółkami i odpoczynkiem nie wyleczy. Nie zamierzała na niego naciskać, wiedziała, że nic dobrego z tego nie wyniknie, a nerwy nie pomogą mu odzyskać sił. Nie komentowała już tego więcej. Nie było potrzeby. Pomogła mu dotrzeć do swojego mieszkania, by tam móc się nim zająć. Swoje potrafiła. Jako dziecko i nastolatka wpadała w przeróżne tarapaty. Jej niewyparzony język i buntownicza natura zdecydowanie sprzyjały przeróżnym obrażeniom. Nie tylko wywołanym jakąś bójką, ale również nosiła na sobie blizny po, jakże, eleganckich i taktownych ucieczkach, gdy wiedziała, że tym razem znacząco przesadziła. Opiekunki z domu dziecka ostatecznie dały sobie spokój z umoralnianiem. Po jej powrocie, odsyłały do kuchni po lód, przynosiły apteczkę i wieść o karze jaka ją czeka za złamanie zasad. Było niczym powtarzający się ten sam program w telewizji.
OdpowiedzUsuńWspominała te czasy ze spora nutą zażenowania, ale i rozbawienia. Teraz jej charakter zdecydowanie złagodniał. Nie posiadała już tyle energii, co kiedyś, by marnować ją na przypadkowe i mało znaczące utarczki słowne. Unikała też prasy, mediów, a gdyby wdała się w jakąś awanturę, zakończoną chociażby delikatną szarpaniną, poza swoją twarzą w szmirowatych artykułach, zapewne musiałaby mierzyć się ze swoją rodziną. A tego nie chciała.
Kiedy Leonard siedział już bezpiecznie na kanapie, Lotte udała się do kuchni. Przygotowała wodę z limonką oraz wstawiła wodę na herbatę, a także przyszykowała apteczkę. Upewniła się, że ma środek odkażający i odpowiednią ilość opatrunków, po czym wróciła do salonu. Zostawiła wszystko, wracając jeszcze po miskę z ciepłą woda i ręcznik, by pomóc pozbyć się krwi z ciała przyjaciela.
Kobieta spojrzała na sweter i uśmiechnęła się słabo.
– Podziękujesz mi jak dojdziesz do siebie. Dużym słoikiem miodu i pysznym chlebkiem. Jeszcze ciepłym – oznajmiła, powoli mocząc ręcznik we wodzie. – Dostaniesz zaraz szlafrok. Co prawda tylko bordowy bez niczego ciekawego, ale za to jaki puchaty – dodała, zaraz czując jak Leo obejmuje jej dłonie.
– A jak mam na ciebie patrzeć w tym momencie? Z dumą? – spytała z sarkazmem, patrząc się mu w oczy. – Jestem pewna, że jakbyśmy zamienili się teraz miejscami, patrzyłbyś się na mnie tak samo – skwitowała.
I doskonale czuła, że gdyby to ona była w takim stanie, nie siedzieliby wcale na kanapie, a na twardym krześle w poczekalni, czekając na przyjście lekarza. Ona nie miała nic do pogotowia, wolałaby mieć pewność, że nie chodzi z połamanymi żebrami. Różnili się pod tym względem, ale nie zamierzała go w żaden sposób oceniać. Pomagała na ile mogła.
Zaraz zabrała ręce i ostrożnie zaczęła sunąć po jego twarzy ręcznikiem, zabierając ślady trudu tego wieczoru. Kiedy usłyszała czajnik, wstała bez słowa i zalała dwie herbaty, po czym wróciła do niego.
– Co się właściwie stało? – spytała, obserwując go, zastanawiając się czy nie lepszym wyjściem byłoby wsadzenie go w całości do wanny i zlanie słuchawką prysznicową. Choć z drugiej strony, zastanawiała się, jak go potem z tej wanny wyciągnie.
Charlotte
Maxine nabrała powietrza przez szeroko rozchylone usta, a potem zamknęła je i wydęła policzki – dokładnie tyle miała do powiedzenia Leonardowi, kiedy ten oznajmił, że do oporu mogła sobie pospać tylko ona. Zapewne miało jej to nie wyjść – nie, kiedy Leonard będzie się krzątał po swojej norze i to bynajmniej nie dlatego, że mężczyzna by przy tym hałasował, a dlatego, że Max czułaby się niekomfortowo wylegując się w łóżku, podczas gdy Leonard wszystko to, co miał do zrobienia, robiłby sam.
OdpowiedzUsuń— No dobrze. Załóżmy, że nie będę spała do oporu. Pozwolisz sobie wtedy pomóc? — zapytała z przekorą, która wynikała z tego, iż Riley zdawała sobie sprawę z tego, że najlepiej pomoże Leonardowi, jeśli nie będzie mu przeszkadzać. — Może nie upiekę za ciebie ciasteczek, ale mam sprawne dwie ręce, które działają dość dobrze, jeśli odpowiednio mnie poinstruować — zareklamowała się i lekko poruszyła brwiami, w górę i w dół. Miała przecież dać radę zebrać jajka i pokroić warzywa, prawda? Allen z powodzeniem mógł jej wyznaczyć kilka, a nawet kilkanaście prostych zadań. Tym bardziej, że mając czymś zajęte ręce, Maxine miałaby także zajętą głowę, co pomogłoby jej nie myśleć o Andrei i o tym, jak powinna rozwiązać tę niewygodną sytuację.
— Biedne dzieci. Ale jeszcze wszystko przed nimi, niech no tylko trochę podrosną — zażartowała i o ile ten pierwszy kieliszek nalewki powoli sączyła, o tyle ten drugi wychyliła do dna solidarnie z Leonardem. Cmoknęła, a potem oblizała usta, w ten sposób pozbywając się z nich resztek lepiej, ale jakże pysznej nalewki. W ogóle nie było w niej czuć alkoholu i Maxine wiedziała, że może ją to zgubić, ale tego wieczora chyba odrobinę tej zguby potrzebowała. W towarzystwie Leonarda, pod tym ochronnym parasolem, który mężczyzna świadomie bądź nie nad nią rozpinał, Riley było zaskakująco łatwo zapomnieć o tym, co ją tutaj przygnało późnym wieczorem, bo nie rozchodziło się tylko o pieczenie urodzinowego tortu dla jej ojca.
Zajadając kolejne ciasteczko, Maxine obserwowała, co robi Leonard. Dołączyła do niego, kiedy przełknęła ostatni kęs i wykonała dwa kursy od kuchennego blatu do stolika w salonie, przenosząc kilka rzeczy, w tym ich kieliszki i butelkę nalewki. Nie protestowała, bo na kanapie faktycznie miało im być wygodniej, choć też Maxine nie miała nic przeciwko siedzeniu w kuchni. Lubiła w niej przesiadywać, czy to u siebie w domu, czy u Leonarda na Todt Hill, czy tutaj. Tymczasem jednak rozparła się wygodnie na salonowym meblu, z ciasteczkiem w lewej ręce i kieliszkiem pełnym nalewki w drugiej.
— Może później? — odpowiedziała pytaniem na pytanie i uśmiechnęła się do niego niewinnie. — Na pewno nie pójdę pod ten prysznic, póki z talerzyka nie znikną wszystkie ciasteczka, więc może ich już nie dokładaj, dobrze? — poprosiła ze śmiechem, bo też czuła, że jeansy, które miała na sobie, z każdym zjedzonym smakołykiem robiły się ciaśniejsze w pasie. Stąd jęknęła, kiedy Leonard wspomniał o swojej popisowej zapiekance i posłała mu zbolałe spojrzenie, co najmniej tak, jakby Allen ją torturował, a nie rozpieszczał ją pysznym jedzeniem.
— Umówmy się tak. Najpierw zjem tę zapiekankę, a później poturlam się pod prysznic — powiedziała i nie wątpiła w to, że faktycznie będzie musiała się turlać. — A wracając jeszcze do wystawy, jesteś tak skrupulatny, że zdziwiłabym się, gdyby było inaczej, niż mówisz. Cieszę się, że zebrała dobre opinie.
[Jeeej jak tu ślicznie ❤️]
MAXINE RILEY
To był dobry dzień. Nie najlepszy, bo takich już nie miewała, ale dość dobry jak na chłodną, mokrą jesień, gdy powietrze przecina ostry spadek temperatury i nawet wełniany sweter nie grzeje kości. Słońce świeciło, była niedziela, więc miała dzień wolny w cukierni, a Thomas spał. I to, że właśnie ojczym spał, sprawiało, że ta niedziela była lepsza od poprzednich dni, lepsza nawet od poprzednich niedziel, pełnych napięć i niepewności, strachu i poczucia, że najgorsze co mogła w życiu zrobić, to przeżyć wypadek. Nie było już jej mamy, Michaela i jego rodziców, ale spoczywali w pokoju. A na nią spadła cała reszta.
OdpowiedzUsuńNie miała w sobie sił, a przede wszystkim odwagi, by wydostać się z tego koszmaru, w jakim utknęła. Nie miała w sobie żadnej iskierki buntu, by wygonić obcego człowieka z mieszkania, przerwać to, co się toczyło za zamkniętymi drzwiami, czy by chociażby szukać u kogoś pomocy. Bała się. Codziennie się bała coraz bardziej, a to przysłaniało jej poczucie straty. Oswoiła się z tym, że jest sama i nie była wcale pewna, czy to czas i ukojona nim żałoba, czy teraz to tylko chęć przetrwania. Nie życia, a bycia.
Kilka tygodni po wypadku, a niemal rok temu, siłą rzeczy przejęła cukiernię. To był jej azyl i coś, co dawało ukojenie. Wiedziała, że tak będzie, od kiedy Państwo White wzięli ją do swojego domu i pokazali, jak można żyć. Emma wiedziała, że po szkole nie wyjedzie w świat, nie pójdzie na żadne imponujące studia, a skupi się na cukiernictwie, bo od razu mama zaraziła ją miłością do tego. Miała stałą klientelę w sąsiedztwie i rosnące grono fanów dzieki prowadzonym social mediach, które napędzały zamówienia, więc radziła sobie dobrze. To było jej króliczą norą. Jej ucieczką. Dzieki temu miała coś swojego, coś tylko swojego, czym nie musiała się dzielić i z czego nie musiała się tłumaczyć. I o to tylko chciała dbać, bo tylko to sprawiało, że mogła oddychać bez ucisku w klatce.
Stanęła przed drzwiami i zapukała tak, by Leonard ją usłyszał, ale nie na tyle głośno, by zaalarmować o swojej obecności kogoś obcego. Trzymała w dłoni materiałową torbę z kilkoma pustymi słoiczkami po miodzie i przetworach, które już jej się skończyły, ale... chyba wcale nie przyszła po nowe zapasy. Przyszła, bo dzisiaj Michael miałby trzydzieste urodziny i nie znała wielu jego znajomych. A na pewno nie znała takich, którzy chcieliby z nią rozmawiać, bo przecież uwierzyła, że wypadek wydarzył się przez nią. Uwierzyła, a wręcz była tego tak pewna, że do dnia dzisiejszego nie była na cmentarzu zobaczyć jego grób. Był pochowany z mamą, jego ojciec, który skończył na wózku dopilnował formalności, ale postarał sie też, aby znaleźli swoje miejsce na przeciwległym krańcu miasta od grobu jej mamy. Tego grobu też nie odwiedziła. Nie miała śmiałości, bo przecież... gdyby nie ona, wszyscy dziś by żyli.
Wysunęła dłoń z kieszeni szarego płaszcza i zadzwoniła jeszcze raz, nacisnęła wystający guziczek lekko i krótko. Nie chciała wracać do mieszkania, nie chciała stać na zimnie... Nie wiedziała, co zrobi, jak okaże się, że jednak Leonarda nie ma w domu. Mogło go przecież nie być, nie zapowiedziała się, nie zadzwoniła nawet, że będzie w okolicy... Chyba jednak głupio zrobiła.
chodźcie po ukojenia okruch
— Trafiłeś w takim razie na złą osobę, bo ja niewiele ostatnio oglądam.
OdpowiedzUsuńNie miała na to aż tyle czasu, ile mogłoby się wydawać, że ma. Wracała do tych samych seriali, co zawsze i czasem po prostu nie miała sił, aby szukać czegoś nowego. Ciężko było się jej wkręcić w nieznane historie, a w kinach dawno nie widziała nic interesującego. Ostatnio spędzała też swoje dni trochę inaczej, więc ten wolny czas był jeszcze bardziej okrojony. Nie narzekała jednak na to jakoś specjalnie.
— Ten z Johnnym Deppem? Widziałam dawno temu. — Przyznała. Niewiele już pamiętała z tego filmu, ale nie miałaby nic przeciwko temu, aby go powtórzyć. Może nie teraz, bo skoro Leo niedawno go oglądał to było bez sensu, aby go zanudzać fabułą, którą już znał, prawda? Mogli się pomęczyć z Potterem. To zawsze był dobry wybór bez względu na to, jaki się akurat miało nastrój.
Sophia na co dzień odżywiała się dość poprawnie. Lubiła większość warzyw, owsianki i wszystko co niektórzy mogli uznać za absolutnie zbędne do życia. Nigdy jednak nie odmawiała dobrej pizzy, bo tej każdy od czasu do czasu przecież potrzebował, prawda? Zwłaszcza, kiedy spędzało się czas z przyjaciółmi, a tego z Leo spędzała ostatnio coraz mniej i dziś zasłużyli na to, żeby trochę poszaleć.
— Dobra pizza nie jest zła, Leo. Każdemu się czasem należy, a nam w szczególności. — Uśmiechnęła się i jak na potwierdzenie sama wzięła ogromny kęs. Sos spłynął jej z kącika ust, ale kompletnie się tym nie przejmowała. Była u Leo, a tutaj nie obowiązywały ją żadne poprawności. Mogła być tak niepoprawna, na ile miała ochotę.
Brunetka w odpowiedzi tylko pokiwała głową, bo dalej jadła. Może i nie było zasad, ale nie musiała mówić z otwartą buzią. To wszystkich denerwowało. Jadła w spokoju, film leciał, a Leo przysypiał na jej kolanach. Nie miała nic przeciwko temu, że w ten sposób sobie leżeli. Dla niej to było niewinne i zwyczajnie przyjacielskie. Traktowała go, jak starszego brata, który zawsze mógł poratować ją odpowiednią radą. Dał dach nad głową, gdy potrzebowała czasem uciec z domu od macochy i sióstr. Leo po prostu był bezpieczną przystanią. Kimś z kim Sophia czuła się bezpiecznie i mogła mu zaufać z absolutnie wszystkim. Robiła to już od prawie dwóch lat, jeśli nie myliła jej pamięć. Kompletnie się wtedy tego nie spodziewając, kiedy wpakowała mu się pod rower i oboje z tego wypadku wyszli trochę pokiereszowani, ale z uśmiechami, bo przecież nie było się o co wściekać.
Dziewczyna skupiona była na filmie, który znała na pamięć, a chociaż nogi zaczynały jej drętwieć to nie miała serca, aby obudzić mężczyznę. Wpółleżała na łóżku, czasem podjadając pizzę i zapijając ją napojem, aż Leo się nie poruszył. Soph uśmiechnęła się lekko, kiedy zobaczyła, że budzi się do żywych.
— Och, przestań. Nic się przecież nie stało. — Zapewniła, bo naprawdę – nic się nie stało. — Potrzebowałeś tego i potrzebujesz dalej. Możemy wyłączyć i uciekamy spać. Albo zasypiamy z Potterem w tle. Jak wolisz.
Nie było sensu, aby Leo nie spał, bo ona przyszła. Nie zapowiedziała się, więc mógł mieć swoje plany na wieczór i Sophia najwyraźniej pokrzyżowała mu nocny sen.
— I obiecuję, że rano się nie zwinę przed śniadaniem.
Dobrze wiedziała, że Leo nie lubił, kiedy wychodziła bez jedzenia. Poza tym, miał jej pokazać parę rzeczy i śniadanie jej na pewno nie ominie.
— Idziemy spać, Leo. Znaczy ty idziesz. Ledwo przecież już widzisz na oczy.
soph
Charlotte słuchała swojego przyjaciela bardzo uważnie, kiwając tylko głowa, by dać mu znać, że go słucha. I niestety, musiała mu przyznać racje. Wyróżniające się jednostki nie były mile widziane, mimo niby otwartości świata. Gdy napotykało się na kogoś z zupełnie innej grup lub bańki, szybko i niekiedy boleśnie człowiek przekonywał się, że ta przyjazność i tolerancja świata to tylko pozory, nikły procent, dosłownie jeden zakwitnięty kwiat w szambie rzeczywistości. Na co dzień starała się o ty mnie myśleć. Stworzyła lokal, w którym starała się dbać o miła atmosferę i o dobrych ludzi, którzy w niej pracowali. Świata to nie zmieniało, ale może komuś poprawiała chwila obecności w jej kawiarni choć na moment nastrój. Gdy jednak krzywda dotykała tak ważnej dla niej osoby, miała ochotę znaleźć tych typów i wylać im na głowę wrzątek. Choć oczywiście byłoby to głupie zagranie. Nie miła dużo siły, sama była dość szczupła osobą, więc pewnie skończyłaby gorzej niż jej przyjaciel.
OdpowiedzUsuńNie wiedziała co w tej sytuacji powiedzieć, westchnęła więc tylko, skupiając się na ostrożnym przemywaniu ran.
– Mi się podoba twój wygląd – mruknęła spokojnie. – Musisz nauczyć się uciekać. Nie chce, żebyś się przyzwyczajał do tego – dodała, choć zdawała sobie sprawę, że rozmowa o tym nie jest odpowiednia na ten moment.
Leonard był mocno obolały, powinien odpocząć i skupić się ne regeneracji. Choć Lotte wolałaby odwiedził lekarza, to doskonale zdawała sobie sprawę, że w tej dyskusji na starcie jest skazana na porażkę.
Po kilku minutach kobieta zorientowała się, że Leo zasnął. Uśmiechnęła się delikatnie i ostrożnie położyła go na kanapie w nieco wygodniejszej pozycji, okrywając go kocem. Położyła obok niego ręcznik i puchaty szlafrok, by po przebudzeniu mógł się przebrać i wziąć prysznic.
Sama niedługo później poszła się położyć, jednak miała wrażenie, że ledwo zasnęła, obudziły ją hałasy dobiegające z głębi mieszkania. Podniosła się, przez chwile zastanawiając się, co się dzieje. Delikatnie się zestresowała, ale wówczas, przypominała sobie o całym wieczornym zajściu i odetchnęła z ulgą.
Zarzuciła na swoje ramiona cienki szlafrok w czarnym odcieniu, wychodząc ze swojej sypialni. Po napotkaniu przyjaciela, uśmiechnęła się do niego delikatnie. Zaraz jednak jej twarz wyrażała mocne zdziwienie, bo Leonard, z tego co wiedziała, nie brał zbyt często środków przeciwbólowych. Ból musiał mu jednak na tyle doskwierać, że złamał swoje przyzwyczajenie.
– M… mhm – wydukała nadal nieco zaspana i minęła go, idąc do kuchni. Przygotowała mu wodę, a z szafki wyciągnęła tabletki. Wyciągnęła najmocniejsze jakie posiadała, zaraz ze wszystkim idąc do mężczyzny.
- Proszę – podała mu wszystko, zaraz siadając obok niego. Z troska poprawiła mu włosy, cicho przy tym wzdychając. – Może rozważysz wizytę w szpitalu, co? Co jak ci coś połamali? – mruknęła, biorąc głębszy oddech. – Wiesz, że się martwię – dodała, widząc wyraz jego twarzy. Oczywiście znała jego odpowiedź, jednak nie mogła zaprzeczyć, że jego stan naprawdę napawał ją solidnym niepokojem. I wiedziała, że cały dzień spędzi na tym, by go pilnować.
Charlotte
Życie nie było kolorowe i Lotte miała okazje się o tym przekonać nie raz, nie dwa. Niektórym się udawało mieć dobre, bezpieczne życie z mała ilością problemów, inni mieli mniej szczęścia. Domyślała się, że nawet gdyby nie uprowadzono jej za dzieciaka, jej życie wcale nie byłoby tak kolorowe i dobre jak mogłoby się wydawać. Rodzina Ulliel była niemalże stereotypową rodziną jak z kiczowatego serialu. Posiadali ogromny majątek, który ciągle chcieli pomnażać. Rzeczy materialne, status, pozycja to liczyło się o wiele bardziej niż drugi człowiek. Dzieciństwo w takich warunkach mogłoby być wyjątkowo surowe, psujące. Za to Charlotte była wdzięczna. Choć nikt nie marzy o wychowywaniu się w domu dziecka, musiała przyznać, że dzięki temu sporo się nauczyła. Nie były to przyjemne, beztroskie lata, wręcz przeciwnie. Jej buntowniczy charakter doskonale zmniejszał jej szanse na adopcję, a później doszedł też wiek. Mimo to, gdy przebywała w rodzinnej posiadłości w Bostonie, miała ochotę uciec jak najdalej. Doceniała swoje skromne, skomplikowane, czasem biedne życie sprzed całego zamieszania. Nayę Brown wspominała z sentymentem, niczym młodszą siostrę, która musiała przedwcześnie odejść.
OdpowiedzUsuńObecnie jej życie jako Charlotte Ulliel się ustabilizowało. Prowadziła swoja kawiarnię i żyła jak przeciętny człowiek, nie wychylając się za bardzo. Zajmowała się swoimi sprawami, ograniczając aktywności związane z rodziną do minimum. Całe zamieszanie z jej odnalezieniem, to zainteresowanie prasy przeminęło tak nagle jak się pojawiło. I miała nadzieję, że tak pozostanie. Ostatecznie nie była jak swój brat. Była wręcz jego zupełnym przeciwieństwem, więc nie musiała martwic się o nieprzyjemne rozgłosy.
Zdziwiła się na słowa przyjaciela, ale zamierzała sobie je zapamiętać. Choć oczywiście wolała, by nie doszło do konieczności wizyty w szpitalu. Chciała, by mu się polepszyło i poza stłuczeniami czy siniakami nie groziło mu nic poważniejszego. Niestety, musiała przyznać, że wyglądał naprawdę źle.
– Jak ci się do końca dnia nie poprawi, wtedy cię tam zawlokę – stwierdziła, unosząc wysoko brew.
Tak, to było bezpieczniejsze. Nie mogła czekać kilku dni!
Gdy pocałował jej dłoń, uśmiechnęła się delikatnie. Był to naprawdę miły gest. Wiedziała, że chce ją uspokoić, ale to nie on powinien się teraz o to martwić. Westchnęła cicho, czując jak napięcie opuszcza jej ciało, przez co spojrzała na niego nieco łagodniej niż wcześniej.
– Zadzwonię jutro jak mi powiesz gdzie – stwierdziła, obserwując go. – Pojechałabym do tych twoich kur, ale… zwiejesz w tym czasie, co? Jakby ci zrobiło się lepiej. – Znała go przecież dobrze. Gdy tylko leki zaczną działać, a Leo poczuje, że może coś robić, opuści jej mieszkanie, by wrócić do swoich obowiązków. A na to nie mogła przystać. – Więc będziesz skazany na mnie. Siedzę jutro z tobą i będę cię pilnować. I bez dyskusji nawet – uprzedziła jego ewentualne protesty.
– Rumianek? Nie, raczej nie mam – stwierdziła, zerkając w stronę kuchni, jakby na drzwiach szafek mogła znaleźć odpowiedź.
Kobieta westchnęła, nakrywając go kocem.
– Śpij, hym? Potrzebujesz odpoczynku – oznajmiła, delikatnie gładząc go po włosach. Robiła to delikatnie i z czułością. Chciała mieć pewność, że zaśnie spokojnie. Gdy tak się stało, powoli wróciła do swojej sypialni, pisząc na rano notatkę w telefonie, by kupić jutro rumianek.
Charlotte
— To na którą muszę nastawić budzik? — spytała i wyszczerzyła zęby w szerokim, groteskowym wręcz uśmiechu, ponieważ dosłownie robiła dobrą minę do złej gry – była przekonana, że informacja o godzinie pobudki zwali ją z nóg. Maxine nie spała do południa – chyba, że z jakiegokolwiek powodu zarwała nockę – ale też nie zrywała się o świcie. W wolne dni budziła się około ósmej, a z łóżka wychodziła najpóźniej o dziewiątej. Podejrzewała, że o tej porze Leonard miał już upieczone dwa ciasta i zastanawiał się nad trzecim, podczas gdy ona dopiero szorowała zęby. Jutro miało być inaczej, ponieważ chciała zebrać jajka i nakarmić kury – i to naprawdę chciała to zrobić, bo gdzie indziej mogła mieć taką możliwość? Na pewno nie w domu, w centrum miasta. Dla Leonarda był to obowiązek, dla niej atrakcja, ale Max nigdy przecież nie kryła się z tym, że była miastową dziewczyną.
OdpowiedzUsuńTen jej uśmiech przybrał na naturalności, kiedy Leonard zaczął opowiadać o pracy w muzeum, a także o swoich planach związanych z porzuceniem tej pracy na rzecz zajęcia się prowadzeniem gospodarstwa agroturystycznego.
— Cieszy mnie twoje podejście. To, że nie uważasz, że uciągniesz pracę w muzeum i gospodarstwo — doprecyzowała i mrugnęła porozumiewawczo do mężczyzny, ponieważ na tyle, na ile zdążyła poznać Allena, wcale nie zdziwiłaby się, gdyby ten oznajmił, że poradzi sobie z jednym i drugim. Już teraz odrobinę zaczynało martwić ją to, ile mężczyzna brał sobie na głowę, bo choć sam przed chwilą przyznał, że to lubił, to powinien też potrafić znaleźć chwilę na odpoczynek. Dobrze, że Maxine nie musiała wymuszać na nim, aby przysiadł z nią na tej kanapie i zatrzymał się chociaż na tych kilka minut.
— Kiedy działka będzie oficjalnie twoja? — spytała, nie wiedząc, na jakim etapie z wszystkimi niezbędnymi formalnościami był Leonard. Dojadła trzymane w dłoni ciasteczko, upiła dwa drobne łyczki nalewki i odstawiła jeszcze nie pusty kieliszek na stolik akurat w momencie, w którym Allen sięgnął po koszyk. Prostując się, przyjrzała się trzymanemu przez niego przedmiotowi z zainteresowaniem, a kiedy usłyszała, co stanowiło zawartość koszyka, jej brwi powędrowały wysoko w górę. Chwilę później te same brwi, dopieszczone przez kosmetyczkę, do której Max regularnie chadzała, zmarszczyły się na tyle, że na jej czole powstała delikatna, pionowa zmarszczka.
Nie mogłem spać.
Uczepiła się tego zdania, podczas gdy Leonard układał na jej kolanach kolejne swetry. Riley odruchowo złapała za jeden z nich, zgniotła przyjemnie miękki splot w dłoniach, zatapiając w nim palce, ale nie skupiała się na miłej w dotyku fakturze ubrania, a na tym, co usłyszała. Zdecydowała się jednak w żaden sposób tego nie skomentować. Tę informację, którą Leonard sprzedał jej od niechcenia, a może nawet zupełnie niechcący, zapamiętała i zostawiła dla siebie. Odetchnąwszy głębiej, odsunęła myśl o problemach ze snem Leonarda na bok i spojrzała na niego już z pogodnym wyrazem twarzy.
— Są takie mięciutkie — skomentowała to, co w końcu poczuła, kiedy skupiła się na trzymanym w rękach swetrze, a potem omiotła wzrokiem piętrzącą się na jej kolanach niewielką, kolorową stertę. Puściła dotychczas trzymany sweter i złapała za inny, błękitny. Wyciągnęła go spośród reszty, strzepnęła i rozłożyła na płasko na swoich udach.
— Ten — zdecydowała, przesuwając po nim dłonią. — Co to za włóczka? — zagadnęła, ponieważ dziergane na drutach swetry kojarzyły jej się z szorstkością, która później gryzła skórę. Tutaj o żadnej szorstkości nie mogło być mowy, przeciwnie, sweter był tak miękki, że Max nabrała ochoty na to, żeby od razu go założyć i to też zrobiła. Zręcznie ściągnęła przez głowę bluzę, którą miała na sobie. Została w bawełnianym podkoszulku, ale nie na długo, ponieważ ledwo odrzuciła na bok bluzę, już wciągała na siebie błękitny sweter, który okazał się na nią trochę za duży, ale Max lubiła oversize’owe ciuchy.
— I jak wyglądam? — spytała z rozbawieniem, ale i zadowoleniem, przekręcając tułów w stronę Leonarda. — Pasuje mi?
MAXINE RILEY
— Dobrze, że przy mnie choć trochę sobie na tym tyłku posiedzisz — zauważyła ze śmiechem i wymownie spojrzała na siedzącego na kanapie, tuż obok Leonarda. Wypięła przy tym dumnie pierś, ciesząc się ze swojego osiągnięcia, które było całkiem spore, co spotęgowało jej śmiech. Co prawda Leonard i tak nie potrafił długo wysiedzieć w miejscu, bo odkąd Maxine przekroczyła próg jego chatki, to orbitował wokół niej niczym satelita, podsuwając jej pod nos kolejne smakołyki, ale finalnie choć na kilka chwil usadził te swoje cztery litery na wygodnym meblu.
OdpowiedzUsuń— O — wyrwało jej się jakże elokwentnie, kiedy Leonard oznajmił, że działka już była jego. Wysłuchała go z zainteresowaniem, a kiedy mężczyzna skończył opowiadać o swoich planach, posłała mu szeroki uśmiech. — W takim razie już wiem, gdzie będę aplikować, jak obronię dyplom — stwierdziła beztrosko, bo przecież po złożeniu pracy miała mieć dużo wolnego czasu. Nie uważała bowiem, że od razu uda jej się załapać gdziekolwiek na stałe, zresztą nawet nieszczególnie jej na tym zależało. Wyobrażała sobie raczej, że będzie wolnym strzelcem, choć początkowo pewnie nie miało to być możliwe – mogłaby sobie na to pozwolić jedynie, gdyby jej nazwisko w branży było znane i coś znaczyło, a do tego wciąż było jej bardzo daleko.
— Muszę tylko jutro wykazać się przy tym zbieraniu jajek — dodała, jakby sposób, w jaki wykona to zadanie miał mieć przełożenie na jej późniejsze zatrudnienie u Leonarda. I Maxine wcale z tym zatrudnieniem nie żartowała. No, może trochę. Rozchodziło jej się głównie o to, że była chętna do pomocy, nawet tej znikomej, jaką mogła zaoferować, bo choć specyfika pracy na gospodarstwie była jej obca, to też pracy stricte fizycznej nigdy się nie bała. Poza tym, jakoś trzeba było napędzić Leonardowi gości, prawda? A krótki spot reklamowy, to już było coś, co Max mogła z powodzeniem zrealizować.
Chwilowo jednak nie skupiała się na wyzwaniach dnia jutrzejszego i późniejszych, a na swetrze, który przymierzała. Było jej w nim miło i było jej w nim ciepło, przez co nie miała go ściągnąć przez resztę czekającego ich wieczora, któremu bliżej było już do nocy, ale był to drobny szczegół, który w niczym Maxine nie przeszkadzał.
— Jest cudowny — przyznała, a na potwierdzenie swoich słów przytuliła samą siebie, ciasno oplatając się ramionami, a tym samym dociskając błękitny sweter bliżej skóry. Przymknęła przy tym powieki i odetchnęła głębiej, a potem zerknęła na mężczyznę i pokiwała głową, zapamiętując instrukcję dotyczącą prania. Usłyszawszy o czapkach, cała się rozpromieniła.
— I rękawiczki! — zawołała, przycisnąwszy dłonie do policzków co najmniej w taki sposób, jakby już miała te rękawiczki – koniecznie bez palców! – na sobie i chroniła się w ten sposób przed mrozem. — Ale rękawiczki pewnie trudno się dzierga, co? Tak jak skarpetki — rzuciła, bo choć nigdy nie robiła na drutach, to coś jej świtało, że przy dzierganiu skarpetek działy się cuda.
Nie miała nic przeciwko nie tylko wyglądaniu, ale i zachowywaniu się jak mała dziewczynka, nie przy ludziach, przy których dobrze się czuła, a obecność Leonarda dawała jej ten komfort, dzięki któremu pozwalała sobie na dużo. Poza tym, miała dopiero dwadzieścia trzy lata, a co za tym idzie, jeszcze miała czas na to, aby wykazywać się dojrzałością i mądrością. Zresztą kiedy zależało jej na tym, by ludzie postrzegali ją w konkretny sposób, potrafiła zachowywać się tak, jak tego od niej oczekiwano. Dzisiaj, w towarzystwie Allena, nie musiała niczym podobnym się przejmować.
— Ależ ona pachnie! — jęknęła nad talerzem z zapiekanką, ale że ta faktycznie wciąż parowała, to Max zapobiegawczo odłożyła talerz na stolik, a przy okazji sięgnęła po kieliszek z nalewką i tym razem, kilkoma drobnymi łyczkami, opróżniła go. Który to już? Trzeci? Maxine tego nie liczyła i oby jej to nie zgubiło, kiedy przyjdzie jej wstawać o świcie.
MAXINE RILEY