Każda godzina była loterią. Gdy Lilith miała sześć lat, zrozumiała, że cisza wcale nie jest oznaką bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie – często zwiastowała burzę, która mogła nadejść w każdej chwili. Jacka mogła sprowokować każda drobnostka: niedokręcona nakrętka od butelki, zapomniana zupa na piecu, Lilith po prostu będąca w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Nigdy nie wiedziała, co może wywołać kolejną falę przemocy. Jego głos stawał się coraz bardziej nerwowy, coraz ostrzejszy, aż w końcu wybuchał, rzucając przekleństwami i uderzając pięścią w ściany, meble, a czasami – w nią.
Matka Lilith, Elaine, była cieniem, który snuł się po domu. Nigdy nie podnosiła głosu, nigdy nie stawała w obronie córki. Była, ale jakby jej nie było. Jej apatia do życia odbierała Lilith wszelkie nadzieje na ratunek. Elaine siedziała przy stole z pustym wzrokiem, wpatrując się w okno, jakby w nim szukała ucieczki, której nigdy nie znalazła. W domu nie było żadnych rozmów, żadnych śmiechów. Miłość była słowem, które nigdy nie przeszło przez czyjeś usta, a bliskość fizyczna była zarezerwowana jedynie dla momentów przemocy.
Lilith szybko nauczyła się, że nikt nie przyjdzie jej z pomocą. Nikt nie zareagował, gdy w szkole wracała do domu z siniakami ukrytymi pod długimi rękawami. Gdy nauczyciele widzieli jej zmiany nastroju – jednego dnia pełną energii, drugiego pogrążoną w milczeniu – tylko wzruszali ramionami. "To trudne dziecko," powtarzali. "Ma problemy emocjonalne." Ale nikt nie zastanawiał się, skąd te problemy się wzięły. Nikt nie szukał przyczyn, a tym bardziej nie próbował ich rozwiązać. Lilith była dla nich problemem, który należało ignorować; nie chcieli się nią zajmować, bo była zbyt skomplikowana. Jej zmienność była czymś, czego nie potrafili ogarnąć – jednego dnia pełna entuzjazmu i życia, rzucała się w wir aktywności, tylko po to, by kilka dni później, jak wciągnięta w bagno, tracić jakąkolwiek chęć do istnienia.
Już wtedy czuła, że coś jest z nią nie tak. Inne dzieci nie reagowały na życie w taki sposób, jak ona. Często siedziała w szkolnym korytarzu, obserwując innych, jakby była widzem w teatrze, gdzie wszyscy odgrywali swoje role, a ona nie znała tekstu. Patrzyła, jak śmieją się, rozmawiają, budują więzi, podczas gdy ona nie potrafiła nawet nawiązać rozmowy. Czasem próbowała się dopasować, udawać normalność, ale jej emocje były jak huragan – niekontrolowane, niszczycielskie.
Pierwszy raz, kiedy poczuła ulgę, to było po narkotykach. Miała piętnaście lat i czuła się jakby całe jej życie rozpadało się na kawałki. Szkoła stała się nie do zniesienia, jej rodzice stali się coraz bardziej obojętni, a ona sama czuła, że tonie w tym wszystkim. Znajomi ze szkoły, którzy podnieśli ręce w geście buntu przeciwko światu, przynieśli do klasy to, co wtedy wydawało się cudownym rozwiązaniem – marihuanę. Lilith patrzyła, jak przekazują sobie jointa, jak każdy z nich wydaje się na chwilę lżejszy, bardziej zrelaksowany. Kiedy przyszła jej kolej, nie wahała się. Zaciągnęła się głęboko, a dym wypełnił jej płuca, przynosząc ulgę, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyła.
Tamten moment zmienił wszystko. Poczuła, jakby ktoś wyciszył dźwięk w jej głowie, jakby wszystkie te wstrząsy, emocje, burze, które nosiła w sobie, nagle zniknęły. Przez chwilę, choć krótką, czuła się normalna. To był początek końca. Narkotyki szybko stały się jej jedynym wyjściem. W każdym momencie, kiedy gniew lub smutek zagrażały jej równowadze, sięgała po to, co mogło ją uciszyć. Marihuana, a potem kokaina. Kokaina była jak cudowne lekarstwo – nie tylko ją uspokajała, ale dawała jej siłę. Była pełna energii, potrafiła pracować godzinami, robić rzeczy, które wcześniej były dla niej nie do pomyślenia. Zmieniała się w kogoś innego, kogoś, kto nie miał problemów z nastrojami. Nagle była w stanie kontrolować swoje życie – tak jej się wydawało.
To poczucie kontroli było iluzją, a im bardziej Lilith się w nie wkręcała, tym głębiej pogrążała się w chaosie. Kokaina dawała jej skrzydła, ale kiedy działanie ustępowało, przychodziła ciemność. Depresja, którą znała od dzieciństwa, wracała z podwójną siłą. W tym stanie była w stanie położyć się na podłodze swojego pokoju i patrzeć na sufit godzinami, niezdolna do żadnego ruchu. Czuła, że wszystko, co robi, jest bez sensu, a jej życie nie ma żadnej wartości. W chwilach najgłębszego dołka zastanawiała się, czy to wszystko w ogóle ma sens. Myśli o śmierci pojawiały się jak nieproszeni goście, coraz częściej nachodząc ją w te bezsenne noce.
Równocześnie miała dni, kiedy wszystko zdawało się nabierać kolorów. W stanie manii Lilith była jak huragan. Mogła biegać przez całe miasto, rzucać się w nowe projekty, podejmować decyzje bez namysłu. Zakładała małe firmy, które z początku wydawały się sukcesem – pewnego dnia sprzedawała ubrania przez internet, drugiego planowała zostać organizatorką imprez. Ale z czasem każdy projekt porzucała. Entuzjazm gasł tak szybko, jak się pojawiał, a ona zostawała z niczym. W stanie manii mogła podjąć największe ryzyko, nie myśląc o konsekwencjach. Chciała więcej, szybciej, intensywniej – zawsze na krawędzi.
Im więcej sięgała po narkotyki, tym bardziej traciła siebie. Używki były jej sposobem na uciszenie chaosu, który nosiła w sobie, ale im dłużej uciekała, tym bardziej gubiła to, kim była. Czuła, że przeszłość była jak cień, który nigdy nie znikał, niezależnie od tego, jak daleko uciekała. Flint, ojciec, matka – wszystko to ciążyło na niej jak kamień. Nawet w Nowym Jorku, gdzie w końcu próbowała zacząć od nowa, te demony wracały.
***
Lilith obudziła się w swoim małym mieszkaniu na Brooklynie, zasłoniętym ciężkimi zasłonami, które nie przepuszczały światła. Mimo że nad miastem świeciło słońce, w jej sercu panowała ciemność. Leżała na łóżku, wciągając powietrze przesiąknięte zapachem dymu i alkoholu, wspomnienia z przeszłości wracając jak echo. Dzisiaj nie było łatwo – dźwięki miasta przenikały przez cienkie ściany, a ona wciąż czuła na sobie ciężar wszystkich lat, które przeżyła, każdy ból i każdą chwilę, gdy czuła się bezsilna.
Próbowała zebrać myśli, ale jej umysł był jak wir – chaotyczny i niekontrolowany. Myśli przelatywały jedna za drugą, jakby grały w jakimś szalonym wyścigu. „Dzisiaj wszystko będzie inaczej. Muszę zrobić coś wielkiego. Coś, co zmieni moje życie!” – powtarzała w myślach. Kiedy tak leżała, pamięć wracała do czasów, gdy jeszcze jako dziecko czuła ten niepokój. Tak wiele emocji narastało w niej przez lata, a teraz objawiały się jako niekończący się strumień energii. Była w stanie dosłownie poczuć, jak adrenalina pulsuje w jej żyłach, a każda myśl stawała się jak zaraźliwa melodia, którą pragnęła odtworzyć.
Podeszła do okna i zadrżała, widząc światło słoneczne wdzierające się do jej ciemnego królestwa. Nowy Jork tętnił życiem – tłumy ludzi, samochody, dźwięki muzyki i rozmów – wszystko to wypełniało ulicę jak intensywna paleta barw. Lilith marzyła, by być częścią tego wszystkiego, ale jednocześnie czuła, że jest tylko widzem, zamknięta w swojej głowie. Gdzieś w środku czuła potrzebę, by wstać, działać, by stać się kimś innym, kimś lepszym. „Zaraz założę nową firmę, zacznę sprzedawać swoje pomysły, zrobię z tego coś naprawdę wielkiego!” – krzyczała w myślach.
W tej chwili Lilith zaczęła gromadzić wokół siebie plany, marzenia i niespełnione ambicje. Mijały godziny, a ona rysowała na kartkach pomysły, zbierała inspiracje z internetu, tworzyła wizje, które tylko ona mogła zobaczyć. Była pełna energii, jak nigdy przedtem. „Muszę być zajęta, muszę działać, nie mogę się zatrzymać!” – myślała, ale gdzieś z tyłu jej umysłu tliła się obawa, że wszystko to może być tylko chwilowe, jak bańka mydlana – piękne, ale kruche.
Dopiero później, w chwilach ciszy, kiedy zapadał zmrok, a miasto wciągało w swoje ramiona błękitną noc, wkradały się myśli o przeszłości. „Czy to, co robię, naprawdę ma sens?” – zadawała sobie to pytanie, a echo jej dzieciństwa wracało z pełną mocą. Dzieciństwo pełne strachu, pustki, i bezsilności, które na zawsze odcisnęły piętno na jej duszy. W momencie, gdy myśli zaczynały się kumulować, a emocje wybuchały, wszystko, co zbudowała w ciągu dnia, znikało jak dym w powietrzu.
Lilith była w ciągłym ruchu, szukając sposobu, by uciec od tej burzy. Chciała czuć się silna, ale czasami lęk paraliżował ją jak lodowaty dreszcz. „Muszę przetrwać ten dzień,” powtarzała sobie, ale kiedy zapadała noc, jej umysł wciąż wracał do tego, co było – do Jacka, Elaine i do wszystkich tych momentów, kiedy czuła się jakby tonęła w swoim życiu. A jednak ten chaos, ten natłok myśli, sprawiał, że była żywa. W nowym Jorku miała wrażenie, że jest jak ten wulkan, który kipi wewnętrznie, gotowy, by wybuchnąć.
Kiedy budziła się w nocy, wciąż przerażona tym, co mogło się wydarzyć, nie mogła nie myśleć o tym, jak blisko była krawędzi. W momentach skrajnych emocji, w maniach, miała wrażenie, że jest u szczytu góry, gotowa do zjazdu. Ale każdego dnia, z każdą chwilą, lądowała znów w dolinie smutku, a przeszłość ciągle ciążyła jej jak nieodparty cień. Kiedy patrzyła w lustro, widziała tam kogoś, kto nieustannie walczył ze sobą – Lilith, która chciała być wolna, ale nie potrafiła uwolnić się od więzów przeszłości.
Każdy dzień był wyzwaniem, a każdy oddech przypominał o trudnej drodze, która ją czekała. Jednak dzisiaj, w sercu Nowego Jorku, czuła, że może wreszcie znaleźć dla siebie miejsce, w którym chaos przestanie być tylko obciążeniem, a stanie się siłą. „Dzisiaj zrobię to inaczej,” obiecała sobie, zamykając oczy i wdychając zapach miejskiego życia, pełnego obietnic i nadziei.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz