— Witaj.
Uniosła głowę, rozmarzone, nieprzytomne oczy, z których szybko ulotniła się mgła rozproszenia, kiedy dotarło do niej, kogo ma przed sobą. Wyglądał niby jak zawsze, a zarazem był coraz bardziej obcy.
— Och. Cześć? — To nie miało być pytanie, ale w jakiś sposób się nim stało. Odkaszlnęła lekko. — Cześć — poprawiła się. — Co tu robisz?
Widziała, że był zły, kiedy na nią patrzył. Spojrzenie miał mroczne i ciężkie. Przygniatało ją do ziemi intensywniej niż grawitacja, jak gdyby on sam złapał ją za kark i przycisnął do podłoża. Podejrzewała, że miał na to szczerą ochotę.
— Wybacz, wasza wysokość — zakpił głosem tak przepełnionym nienawiścią, że zrobiło się jej zimno. — Zapomniałem, że twój cenny czas trzeba sobie wcześniej zarezerwować.
Nigdy nie była tchórzem, ale stojąc tak z nim twarzą w twarz, przyszło jej do głowy, że on naprawdę mógłby ją zabić. Nie była to przyjemna myśl. Dreszcz przeszył całe jej ciało. Miała wrażenie, że przy nim za każdym razem zmienia się w samo sedno bezbronności, jakby w jego towarzystwie ulatniały się wszystkie cechy, które w sobie ceniła. Zostawała tylko pusta skorupa, niezdolna nawet do obrony, nie mówiąc już o wygranej.
— Rodzice pewnie się cieszą, że mają taką idealną córeczkę, prawda? Raczej nie spodobałoby im się, gdyby spotkał ją jakiś nieszczęśliwy wypadek.
Mówił konwersacyjnym tonem kompletnie pozbawionym emocji, może za wyjątkiem złośliwej uciechy osiadającej na końcówkach wyrazów. Nie spodziewała się, że cokolwiek się w nim zmieniło. Od zawsze był chorym sukinsynem, który uwielbiał się znęcać nad innymi — i na zawsze miał nim pozostać. Ona z kolei nie planowała stać się jego dzisiejszą ofiarą; kosztowało ją to wiele wysiłku, ale raz po raz gryzła się w język, nie zamierzając wdawać się w jakiekolwiek dyskusje z zawoalowanymi groźbami.
— Chcesz czegoś ode mnie? — spytała zimno, wodząc za nim wzrokiem. Przechadzał się w tę i we w tę, a ona nie zamierzała stracić go z oczu choćby na ułamek sekundy. Człowiek, który stał przed nią — którego kiedyś uważała za nieznośnie wręcz przystojnego, nawet gdy grymas niezadowolenia szpecił jego piękną twarz — to był człowiek prawdziwie niebezpieczny.
— Zawsze czegoś chcę, prawda? — uśmiechnął się cynicznie, przyglądając się jej jak drapieżnik, który właśnie upatrzył sobie przekąskę. — Wiesz, że nie bywam bezinteresowny.
— Nie bywasz — przytaknęła cicho, czując się coraz bardziej nieswojo, w miarę jak się do niej zbliżał. Serce biło jej mocno i głośno, i desperacko czepiała się nadziei, że może on jednak tego nie zauważył.
Coś nienazwanego zamigotało przez chwilę w jego oczach. W jego pieprzonych, ciemnych oczach, zdających się prześwietlać ją na wylot.
— Kiedyś na mój widok nie byłaś taka spięta — powiedział z udawaną troską, kładąc dłoń na jej klatce piersiowej, w miejscu, w którym oszalałe serce tłukło się tak intensywnie, jakby miało zaraz wyskoczyć. Kąciki jego ust drgnęły lekko, prawie niezauważalnie. — Miło wiedzieć, że pewne rzeczy jednak się nie zmieniają.
— Mów, czego chcesz — syknęła, odsuwając się od niego, jego oczu i jego dłoni, która parzyła skórę. — Miejmy to z głowy.
— Myślałby kto, że tak ci się spieszy. Już nie lubisz mojego towarzystwa?
— Przestań. Dobrze wiesz, jak było.
— Oczywiście, wasza wysokość — mruknął, robiąc krok w jej stronę. — Oboje wiemy, że takie zero jak ja za nic w świecie nie powinno się zadawać z bogatą dziedziczką wpływowego tatusia — prychnął drwiąco, świdrując ją wzrokiem. — To przecież nie byłoby odpowiednie towarzystwo dla jego niewinnej córeczki.
— Nie mam ani czasu, ani ochoty na te twoje gierki. Mów, o co ci chodzi i znikaj — zażądała, ponownie się od niego odsuwając, na co on znów odrobinę się zbliżył.
To w nim było najgorsze — że znał ją lepiej, niż ktokolwiek inny, że widział każdą jej twarz, że miał szansę dostrzec w niej rzeczy, których nikomu wcześniej nie ujawniała. Wiedza, którą posiadał, na zawsze już miała być jego władzą, przewagą, z którą mogłaby walczyć, ale nie mogłaby wygrać. Ona też, co prawda, miała pojęcie o rzeczach, które mogłyby go pogrążyć. Ale wiadomo było, że…
— … nikt ci nie uwierzy, pamiętaj — ostrzegł, będąc coraz bliżej i bliżej, aż nachylił się i szepnął jej wprost do ucha: — Chociażby z tego powodu powinnaś być dla mnie trochę milsza.
Jego szept sprawił, że przeszył ją strach i coś jeszcze, coś ulotnego, do czego sama przed sobą nie chciała się przyznać. Nagle poczuła się tak, jakby miała zbyt słabe nogi, żeby utrzymać cały swój ciężar. Odruchowo chwyciła go za rękaw kurtki. Wolała dać mu przewagę, niż upaść. To byłoby znacznie bardziej upokarzające. Podtrzymał ją z pełnym obrzydliwego zadowolenia uśmiechem.
— No, proszę, czy tak nie jest znacznie przyjemniej? Widzisz, jednak potrafisz być uprzejma.
Zarzucił jej ramię na szyję i szarpnął lekko, żeby z nim poszła. Serce prawie wypadło jej z piersi; miała wrażenie, że wszystkie dźwięki wokół niespodziewanie przybrały na sile. Odgłos ich kroków poniósł się echem w wąskiej uliczce, kiedy zmierzali w stronę nieznanego. Pozwoliła mu się kawałek poprowadzić, ale na widok jego samochodu zatrzymała się tak gwałtownie, jakby nogi wrosły jej w ziemię. Spojrzał na nią pytająco.
— Teraz? — jęknęła mimowolnie.
— Czyżby nietrafiona pora?
— Nigdzie z tobą nie jadę — oświadczyła, strącając jego rękę ze swoich ramion.
— Ojej, twoja uprzejmość tak szybko się wyczerpała? — zadrwił, rozbawiony. — Niedobrze. Ale, cóż, na twoim miejscu jednak nie robiłbym problemów. Jesteś przecież mądrą kobietą. Wiesz, że i tak nie masz wyjścia. Albo pójdziesz po dobroci, albo po mojemu — uśmiechnął się czarująco. — Więc jak będzie?
Dałaby wszystko, żeby tylko nie miał racji, ale rzeczywistość była głucha na jej prośby. W tamtej chwili nienawidziła go bardziej niż zwykle. Westchnęła w duchu, zgadzając się ostatecznie, bo sama to sobie ściągnęła na głowę i zrobiła kilka kroków w stronę samochodu. Boże, jaka była głupia. Powinna była wiedzieć, że człowiek, który igra z ogniem, prędzej czy później się wreszcie oparzy.
Bardziej czuła, niż widziała, że się uśmiechnął. Poczuła na karku jego dłoń, jego palce wplecione w jej włosy, i nie zaprotestowała, kiedy po dżentelmeńsku otworzył dla niej drzwi od strony pasażera. Wsiadła bez słowa, czując zapach tysiąca wspomnień, tysiąca kradzionych chwil, za które teraz przyszło jej płacić.
Nie spojrzała na niego ani razu, ale on patrzył na nią, a jego wzrok zdawał się palić jej skórę. Uporczywie wpatrywała się w mijane ulice i mijanych ludzi, zazdroszcząc im tego, czego sama nie miała, a czego pragnęła najbardziej — wolności. Chciałaby równie beztrosko spacerować sobie po mieście, nawet gdyby nikogo przy niej nie było. Brak towarzystwa i tak był lepszym towarzyszem niż ten tutaj.
Zatrzymał się na opustoszałym parkingu podziemnym. Nie odezwał się ani słowem; po prostu się jej przyglądał. Niemal każdym nerwem wyczuwała w powietrzu jego chorobliwe zadowolenie z siebie.
— Daj sobie czas — podpowiedział, częstując ją papierosem. Jego głos był miękki, niemal łagodny, jakby specjalnie dla niej tworzył iluzoryczną rzeczywistość, w której miała cokolwiek do powiedzenia. Chory skurwiel. Manipulowanie umysłami innych było jego ulubioną rozrywką. Wsunęła papierosa do ust i pochyliła się w stronę zapalniczki, którą trzymał. Wiesz, że papierosy podpala się tylko dziwkom?, spytał ją kiedyś. Śmiali się wtedy z tego, a teraz kompletnie nie miała ochoty na śmiech. Zbyt wiele było w tym prawdy; prawdopodobnie zresztą właśnie dlatego to zrobił. On także o tym pamiętał.
Otworzyła drzwi, ale nie po to, by wysiąść, tylko by wydmuchiwać dym na zewnątrz. Nie próbowała uciec; nigdy nie próbowała. Zbyt dobrze wiedziałby, gdzie jej szukać i co zrobić, żeby odechciało jej się takich numerów. Była na przegranej pozycji — oboje mieli tego świadomość.
Czas płynął leniwie, niemal beztrosko, jakby wcale nie odliczał minut do jej kolejnego upokorzenia. Ułożyła się wygodniej na fotelu i przymknęła oczy. Strzepnęła popiół z papierosa na ziemię. Wzięła głęboki oddech, a potem jeszcze jeden i jeszcze. Nie pomagało; nigdy nie pomagało, ale i tak musiała to robić, jakby wykonywała swoisty rytuał. W czym miałby jej pomóc — tego nie wiedziała. Jak dotąd nie zauważyła zmian. Ale może tam były, małe, drobne, niewidoczne dla ludzkiego oka, i tylko dlatego trzymała się tej nadziei — bo może właśnie brak zmian był tą lepszą rzeczywistością, a bez rytuału byłoby z nią o wiele gorzej.
— I jak? — zagadnął w końcu takim tonem, jakby naprawdę go to obchodziło. W odpowiedzi wzruszyła ramionami. Żadna z rzeczy, które chodziły jej po głowie, nie nadawała się do wypowiedzenia na głos. A przynajmniej niosła ze sobą przykre następstwa. — No dalej, Wills, wyduś z siebie jeszcze odrobinę uprzejmości. Wiesz przecież, że lubię załatwiać sprawy pokojowo.
— Jeśli liczysz na odpowiedź w stylu cieszę się, że wywiozłeś mnie chuj wie gdzie, to się nieco mylisz — odparła zgryźliwie, wychylając się z auta i gasząc papierosa o beton.
Na jego twarzy zamigotał kpiący uśmieszek. Nienawidziła tego uśmiechu. Prychnęła z irytacją. Uwielbiała ten uśmiech.
— Nie żebym spodziewał się po tobie wdzięczności — zaszydził. — Ale wydawało mi się, że oboje odnosimy jakąś korzyść z tej relacji. Ja daję, ty bierzesz. Ty dajesz, ja biorę. Tylko że widzisz, Wills, wszystko ma swoją cenę. Dotyczy to nawet tak atrakcyjnych arystokratek jak ty.
Jego głos brzmiał spokojnie, neutralnie, jakby właśnie omawiali warunki kontraktu na firmowym spotkaniu albo wybierali meble do kuchni. Miała ochotę wydrapać mu oczy, zetrzeć z twarzy ten wyraz pełen wyższości, utrzeć mu nosa. Siedziała jednak bez ruchu, tonąc w marzeniach, lecz nie potrafiąc przenieść ich do rzeczywistości. Nie skończyłoby się to dla niej dobrze, a raczej — skończyłoby się znacznie gorzej, niż teraz.
Czasami myślała sobie, że wolałaby, żeby ten kontrakt przebiegał inaczej. Spotkanie, szybkie załatwienie sprawy, rozstanie. Ale on lubił całą tę otoczkę, przeciągające się rozmowy o niczym, nieustanne podkreślanie swojej oczywistej wygranej, ogółem — lubił patrzeć, jak jej z tym wszystkim ciężko. Był cholernym psycholem, a ona po prostu miała to nieszczęście, że go kiedykolwiek spotkała.
Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, wydawał się być ideałem, niemal nieistniejącym bytem zesłanym z niebios tylko po to, żeby łamać niewinnym dziewczynom serca. A kiedy okazał się żywy, inteligentny i zainteresowany powinna była przewidzieć, że skończy tak samo źle, jeśli nie gorzej od tych potencjalnych dziewczyn. Wtedy jednak nie mogła tego wiedzieć; nie chciała tego wiedzieć. Spełniał zbyt wiele jej potrzeb, zwłaszcza tych, z których istnienia nie zdawała sobie sprawy — troski, ciepła, bliskości. W dodatku zachowywał się tak, jakby była kimś ważnym, kimś znaczącym; kimś, kto wart jest poświęceń. Nigdy przedtem nie zaznała czegoś takiego. Dobrze o tym wiedział. I dobrze wiedział, co robi.
Może gdyby miała o sobie lepsze mniemanie, w ogóle nie wpadłaby w tę misternie utkaną pułapkę. Teraz jednak nie miało to najmniejszego znaczenia. Nie istniała droga ratunku, bo wyzwolenie przyniosłaby tylko jego śmierć, a sama przecież nie byłaby w stanie go zabić. Wolała nie myśleć, jak potoczyłyby się jej losy po takim nieudanym zamachu — powiedzenie, że przypłaciła to własnym życiem, byłoby pewnie absurdalnie najeżone optymizmem. Nie pozwoliłby jej po prostu umrzeć. Tak często podkreślał, o ile lepszy jest żywy wróg, którego można sobie podporządkować, niż wróg martwy. Nieżyjący ludzie byli bezużyteczni. Z tych żywych zaś dało się wycisnąć o wiele więcej, niż było widać na pierwszy rzut oka. Zabiłby ją dopiero wówczas, gdy absolutnie do niczego nie mógłby jej już wykorzystać.
— Czas ucieka, wasza wysokość — mruknął rozbawiony, leniwie wyciągając z paczki dwa kolejne papierosy. Podpalił i podał jej jednego. Przyjęła go bez słowa, zaciągnęła się mocno i dłuższą chwilę trzymała dym w płucach, zanim wydmuchała go prosto w niebo. — Nie zmarnuję życia na czekanie, aż się namyślisz. Tak czy inaczej odbiorę tę zapłatę. Do ciebie należy tylko wybór sposobu, w jaki ma się to odbyć.
Po dobroci albo po mojemu, zadźwięczało jej w głowie. Nie bez przyczyny zawsze wybierała jednak opcję po dobroci.
— Okej — wzruszyła ramionami i westchnęła ze zmęczeniem. — Daj mi dopalić fajkę.
— Nie ma problemu — powiedział spokojnie, rozsiadając się wygodniej w fotelu. Palili chwilę w milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach, ale nie minęło nawet pięć minut, a coś w nim się zmieniło. Zaklął pod nosem, wyrzucając niedopałek na ziemię, a drugą dłonią chwytając ją za kark. — Już dopaliłaś — wycedził. Czuła ucisk jego palców na swojej skórze. Posłusznie upuściła papierosa na asfalt. — Idziemy — warknął, popychając ją lekko, żeby wysiadła. Zamknął samochód i schował kluczyki do kieszeni kurtki. — No chodź — ponaglił, obejmując ją w talii żelaznym uściskiem i niemal siłą prowadząc za sobą.
Za każdym razem, chociaż znała finał tej drogi, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że widzi świat po raz ostatni.
—•—
Był środek nocy, kiedy wreszcie ją odwiózł. Zaparkował byle jak na ulicy i przez chwilę po prostu na nią patrzył. Uśmiechał się paskudnie, ale w jego oczach była tylko pustka, samo sedno nicości. Położył jej dłoń na kolanie i zacisnął palce, jakby chciał pozostawić na jasnej skórze swój trwały odcisk. Potem ją puścił, wplótł palce w jej włosy i bawił się nimi leniwie, przeczesując i owijając sobie wokół nadgarstka. Ona miała kamienną twarz, zero emocji, chociaż wszystko w środku niej płonęło, drapało i wrzeszczało, jak żywcem palony więzień. Zawsze czuła przy nim zbyt wiele, nawet wtedy, kiedy jej uczuć nie dominowała jeszcze nienawiść. Powtarzał, że kocha w niej tę burzę, natłok wszystkiego jednocześnie, że dzięki temu jest taka żywa, taka intensywna. Wtedy poddawała się opętańczemu pragnieniu, by być bliżej i bliżej niego, teraz miała ochotę odsunąć się jak najdalej. Ale tego zrobić nie mogła.
— Jak zawsze idealna — mruknął, ciągnąc ją lekko za włosy i odchylając jej głowę w tył. Napawał się jej zapachem, mieszaniną nienawiści i lęku, i tym, jak wyraźnie widział w jej oczach wstręt. Obrzydzenie względem niego było nierozerwalnie połączone z obrzydzeniem względem siebie samej. Podobało mu się to. Nie była jak jego poprzednie dziewczyny — potulna i strachliwa, bez słowa godząca się na wszystko, czego żądał. Widział tę iskrę buntu w jej oczach, w dłoniach zaciskanych w pięści, w wardze przygryzanej niemal do krwi. Lubił patrzeć na nią, kiedy wzbierał w niej sprzeciw, kiedy próbowała się stawiać, a potem lubił przypominać jej o tym, kto ma rzeczywistą władzę i co to właściwie oznacza. Zawsze dawał jej wybór — po dobroci, albo po mojemu — i ku jego zadowoleniu zawsze wybierała mądrze. Nie byłoby w tym żadnej zabawy, gdyby bezwładnie pozwalała mu robić wszystko, na co miał ochotę — tak jak nie byłoby zabawy, gdyby okazała się głupia i próbowała go przechytrzyć. Uwielbiał obserwować tę zmianę frontu, kiedy uświadamiał jej, w jakim położeniu się znajduje; była jak kot, który z rezygnacją chował pazury, ale nigdy nie zapominał o tym, że je ma.
— Puść mnie — zażądała. — Idę do domu.
W odpowiedzi tylko wzmocnił uścisk i posłał jej uśmiech drapieżnika.
— Czego ty jeszcze chcesz, Zane? — spytała łagodniejszym tonem. — Dostałeś swoją zapłatę — wycedziła. — Teraz daj mi spokój. Tak to działa, no nie?
— A jeśli zasady się zmieniły?
— Co… co?
— Zapytałem: co, jeśli zasady się zmieniły, wasza wysokość — powtórzył, coraz mocniej ściskając w garści jej włosy. — Nie powiesz mi chyba, że się tego nie spodziewałaś.
Przez chwilę patrzyła mu w oczy, prezentując zagubienie, strach i żelazną determinację. Potem westchnęła.
— Nigdy ci się nie znudzi, prawda? — mruknęła, przechylając się odrobinę do tyłu, żeby nie wyrwał jej włosów.
— Nigdy — przytaknął, a jego głos ociekał słodyczą. — Lubię mieć cię w garści, królewno. Lubię mieć władzę i demonstrować ją. I lubię twoją nienawiść; jest taka słodka. Dlaczego miałbym dobrowolnie pozbawiać się tylu przyjemności?
— Puść mnie — poprosiła. — Chcę iść do domu.
— Być może chcę iść z tobą.
— Gdzie? — przestraszyła się na moment, ale równie szybko się opanowała. — Nie jesteś zaproszony.
Zaśmiał się drwiąco, wzbudzając w niej falę nienawiści. Nie mogła go wpuścić do swojego mieszkania. Po prostu nie mogła. Sama myśl, że miałby dotknąć tam czegokolwiek wprawiała ją w najwyższą odrazę. To była jej prywatna przestrzeń. Należała do niej i tylko do niej. Nie miał prawa ładować się tam ze swoimi złośliwościami i wspomnieniami. Wiedziała, że nie dałaby rady tego znieść.
— Jesteś naprawdę urocza, kiedy wydaje ci się, że mógłbym cię posłuchać — powiedział miękko. Czuła jego gorący oddech na swojej szyi i była pewna, że widać przez skórę, jak krew pulsuje jej w żyłach. Zamknęła oczy. Było jej niedobrze. — Dług za braciszka odrobiony. Na chwilę — zaznaczył. — A co z twoim własnym długiem?
— Słucham?
Ale rozumiała. Wiedziała, co mu chodzi po głowie. Był chorym człowiekiem, a ona z własnej woli zaczęła się z nim spotykać. Powinna uciekać w chwili, w której go poznała. A teraz było już za późno.
— Biedne nieszczęśliwe, mądre kobiety… — mruknął. — Żal mi was, bo prawie zawsze giniecie przez głupców — dokończył, jakby rozbawiony. — Użyj intuicji, Wills. Wiesz przecież, że rzadko bywa zawodna.
Znała ten cytat, bo kiedyś opowiedział jej go w całości, wprawiając jej duszę w drżenie. Tyle było w nim prawdy.
Miała jeden cel — nie pozwolić mu wejść do mieszkania. Ale ponieważ zbyt jej na tym zależało, nie było szans, by sobie odpuścił.
— Idź stąd. Proszę. Po prostu idź.
Zmierzył ją długim spojrzeniem, szukając jakichkolwiek oznak desperacji. Znalazł wystarczająco i zaśmiał się.
— To była bardzo ładna prośba. Niemal mi przykro, że nie mogę jej spełnić. — Puścił jej włosy i krótkim ruchem brody nakazał wysiąść. — Chodź. Chcę obejrzeć twój zamek, królewno.
Wtedy wiedziała już, że wszystko stracone.
—•—
Świtało, kiedy wreszcie sobie poszedł. Zniknął, a ona została, sama, tak jak pragnęła wcześniej. Ale nic nie było już takie, jak jeszcze parę godzin temu. Jego obecność tutaj zatruła powietrze, jego dłonie zostawiły odciski na meblach. Całe mieszkanie przesiąknięte było nim, więc chociaż wzięła długi prysznic, intensywnie szorując całe ciało, i umyła włosy, które teraz skręcały się odrobinę przy uszach — mimo tego wciąż wydawała się wyczuwać jego perfumy. Nienawidziła tego, że nawet tutaj zaczęła czuć się jak w pułapce. W swoim własnym azylu. W miejscu, które tak długo było jej schronieniem.
Wiedziała, że nie zniesie tego dłużej. Do rana nie mogła zasnąć, więc oglądała jakieś programy dokumentalne w telewizji i drżała na całym ciele, choć była owinięta kocem. Nie było jej zimno — to obrzydzenie i lęk starały się wydostać na zewnątrz. Nienawidziła jego. Nienawidziła siebie. Już zawsze mieli dzielić ze sobą tą nienawiść. Jeszcze jedna rzecz, którą znajomość z nim przyniosła jej w pakiecie.
Podniosła się w końcu z kanapy, zesztywniała i zdeterminowana, wzięła walizkę i zaczęła pakować do niej ubrania. Co prawda nie wiedziała, dokąd pójdzie — a smutna prawda brzmiała: po prostu nie miała się dokąd udać — ale w tej chwili nawet hotel byłby lepszym schronieniem, niż to. Z zaciśniętymi zębami zbierała pierwsze lepsze ubrania, które wpadły jej w ręce. Nie zapomniała o kosmetykach. Działała przy tym jak automat, robiąc to, co miała do zrobienia, ale nie odczuwając żadnych emocji. Udało jej się zignorować nawet ból w dole brzucha, jakby odsunęła go od siebie na długość ramienia i po prostu przestała zwracać na niego uwagę. A był wyjątkowo dokuczliwy, gorszy niż zazwyczaj.
Zamknęła walizkę, zamknęła mieszkanie i zamknęła ten rozdział w swoim życiu, który chwilowo pozbawił ją dachu nad głową, po czym wyszła na zewnątrz i zadzwoniła po szofera.
— Jedź — powiedziała, kiedy usadowiła się wygodnie w samochodzie. Głos miała pusty. — Po prostu jedź. Choćby w kółko — poprosiła przez zęby, bowiem trzymała już w ustach papierosa i właśnie podpalała go zapalniczką. Odsunęła odrobinę szybę, nie chcąc denerwować swojego kierowcy, który nie znosił dymu w aucie.
— Oczywiście — przytaknął tylko, nawet nie robiąc jej wyrzutów z powodu palenia. Ograniczył się do spełnienia jej prośby i chwilę później mknęli autostradą na północ.
To był moment, w którym Billie Calloway po raz pierwszy znalazła się na samym końcu swojego własnego świata.
Brrrrr, mam ciarki po przeczytaniu tego posta! Zaskakującym dla mnie samej okazało się to, że najbardziej ruszył mnie moment, w którym Zane wszedł do mieszkania Billie. Prawdopodobnie dlatego, że sama traktuję nasze mieszkanie jak azyl - osobistą przestrzeń, w której relaksuję się i wyciszam. Jest to dla mnie ważne do tego stopnia, że rzadko kiedy nawet miewamy gości ;) I na samą myśl, że mogłoby mnie spotkać coś takiego, jest mi niedobrze...
OdpowiedzUsuńStąd ani trochę nie dziwi mnie podjęta przez Billie decyzja. I bardzo, ale to bardzo jej współczuję, bo choć dziewczyna mogła uciec z mieszkania, to zdaje się, że ucieczka przed tym dupkiem już taka prosta nie będzie... I choć dla Billie to nic miłego, ja oczywiście czekam na więcej ;) Zainteresowałaś mnie i jestem ciekawa, co dokładnie stoi za ich relacją, jak ona wyglądała i w jakim kierunku się potoczy.