Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2191. Spring breaks loose, but so does fear

11 kwietnia 2024, czwartek

Takie dni zaczynają się niewinnie. Niezmiennie. Rutynowo do bólu. Czasami nawet zbyt dobrze, z promieniami słońca wpadającymi do pokoju przez okno i niebem tak czystym, jakby miało ukoić wszystkie nienarodzone jeszcze obawy. Ludzie są mili. A w każdym razie — milsi niż zwykle. Jak gdyby przeczuwali nadchodzące zło i mimowolnie starali się pocieszyć tego pokrzywdzonego przez los człowieka.
Całkiem tak, jakby to mogło cokolwiek zmienić.

*

Poranki nie były ulubioną porą dnia Erin Hawthorn. Nie z jej upodobaniem do przesiadywania po nocach, z zamiłowaniem do tonięcia w książkach, które kończyła czytać nad ranem, i nie wtedy, gdy miała na głowie tak wiele, że nie była w stanie zdecydować, od czego zacząć. Obiecała przecież, że odprowadzi siostrzenicę do szkoły, ale poprzedniego wieczoru kompletnie wyleciało jej to z głowy — upajała się bowiem myślą, że w pracy ma się stawić dopiero w południe. Tymczasem wskazówki nieubłaganie dobiegały ósmej, co oznaczało kłopoty. Najdalej za pół godziny Maya powinna być w szkole, jeżeli nie chciała się spóźnić. Tymczasem niczego nieświadoma dziewczynka spała spokojnie, pozbawiona wszelkich zmartwień.
— Maisie, wstawaj, proooszę — jęknęła Erin, ciągnąc ją lekko za nogę. Mała posłała jej zdziwione, nieco senne spojrzenie, jakby nie była pewna, dlaczego ciotka wyciąga ją z ciepłej pościeli. — Mamy straszne opóźnienie, potworne. Gigantyczne wręcz. Błagam, ubierz się szybko, bo musimy zaraz wychodzić — poprosiła, wyrzucając z szafy spódniczki i sweterki, i nie mając pojęcia, w co ubiera się sześcioletnie dziecko, kiedy na zewnątrz jest mniej więcej piętnaście stopni. Sumienie ukłuło ją dotkliwie, kiedy pomyślała o śniadaniu, a właściwie — o tym, że śniadania nie ma i nie będzie. Uciszyła głos rozsądku obietnicą, że po drodze kupi Mayi pączka, a potem uciszyła go jeszcze raz, stwierdzeniem, że od jednego pączka na śniadanie nikomu się jeszcze krzywda nie stała.
Wzięła szybki prysznic, w biegu wciągnęła jeansy i sweter, i chyba tylko cud sprawił, że zdążyła wyjść z domu na czas. Odstawiła siostrzenicę do szkoły i odetchnęła głęboko. Trochę kręciło się jej w głowie. Musiała przyznać sama przed sobą, że naprawdę podziwiała siostrę za tak sprawne zarządzanie tym cyrkiem co rano. Choć z drugiej strony, Esther w ogóle była znacznie bardziej zorganizowana, znacznie doroślejsza, mimo zaledwie trzech lat różnicy pomiędzy nimi. Erin, długo chroniona przed trudami dojrzałości, zarówno przez siostrę, jak i przez ciotkę, wciąż czasami miewała problemy ze swoim własnym życiem, nie mówiąc już o zajmowaniu się kimś jeszcze.
Ze zwierzętami było inaczej; uwielbiała się nimi opiekować, karmić, sprzątać, rozmawiać. Jakkolwiek była to konwersacja jednostronna, to przynajmniej obywała się bez oskarżeń i głupich pytań, a to było jej bardzo na rękę. Absolutną ulubienicą Erin była pantera o imieniu Winter — majestatyczna i czujna, o nad wyraz inteligentnym spojrzeniu swoich jasnych oczu. W głębi duszy uważała ją za znacznie mądrzejszą od większości odwiedzających zoo ludzi, ale życie szybko nauczyło ją, że tego typu poglądów nie warto wypowiadać publicznie. Wystarczyło, że uchodziła za naczelne dziwadło w czasach zasmarkanego dzieciństwa, nie potrzebowała dodatkowo kolejnych znaczących spojrzeń, gdy już dorosła.
Miała ochotę rzucić się na łóżko i ukraść jeszcze godzinę snu, ale kiedy wróciła do domu, jej wzrok przyciągnęła leżąca na stole książka. Świeżo rozpoczęta, wydawała się emanować jakimś hipnotyzującym blaskiem, i Erin z lubością pozwoliła się jej porwać, zapominając o całym świecie.

*

— Erin, telefon.
Uniosła półprzytomny wzrok, spoglądając na kierowniczkę. Po niemal godzinie czyszczenia terytorium fok była przemoczona do suchej nitki i niewiele rejestrowała z życia toczącego się poza jego granicami.
— Co?
— Telefon do ciebie — powtórzyła cierpliwie kobieta, wyciągając rękę w jej stronę. — Dzwoni jakaś dziewczynka.
Przeszedł ją dreszcz nieuzasadnionego lęku. Rzadko kiedy ktokolwiek z rodziny potrzebował jej aż tak bardzo, by dobijać się na numer firmowy. Wytarła mokre dłonie o równie mokre spodnie i przyłożyła telefon do ucha.
— Erin? — Głos Mayi wyraźnie wskazywał, że coś jest nie w porządku.
— Maisie? Co tam? Stało się coś? — Mimo rosnącego niepokoju bardzo starała się utrzymać emocje na wodzy, żeby jeszcze bardziej nie wystraszyć małej.
— Mama nie odebrała mnie ze szkoły — chlipnęła w słuchawkę. — Ma wyłączony telefon. Ciocia też. Możesz tu przyjść? Proszę?
Słychać było, że Maya jest na granicy łez, a o ile Erin jako tako potrafiła dać sobie radę z uśmiechniętym dzieckiem, tak z dzieckiem płaczącym sprawa przedstawiała się o wiele gorzej.
Zerknęła na zegarek. Piętnaście po czwartej. Zrobiło się jej gorąco.
— Jasne, zaraz będę — powiedziała uspokajająco do siostrzenicy, jednocześnie posyłając przepraszająco-błagalne spojrzenie kierowniczce. — Daj mi piętnaście minut.
Miała szczęście; szefowa była tego dnia pełna wyrozumiałości względem całego świata, więc równo piętnaście minut później Erin Hawthorn wpadła do szkoły Mayi, przemoczona i z pewnością śmierdząca fokami na kilometr, ale punktualna.
— Prze… przepraszam — wydyszała. Po przebiegnięciu w szalonym tempie i stresie całego korytarza, z trudem łapała oddech. — Siostra… nie uprzedziła mnie — dokończyła chwiejnie. Zmarszczyła brwi i spojrzała najpierw na Mayę, a potem na jej poważną wychowawczynię. — Mogę ją zabrać?
— Jasne. Maya trochę się przestraszyła, ale już jest lepiej, prawda, skarbie? — pogłaskała ją po głowie i posłała Erin nieco podejrzliwy uśmiech.
— Tak, na pewno — odpowiedziała siląc się na neutralny ton. — Chodź, Maisie, idziemy do domu.
Gdzie twoja matka i ciotka dostaną porządny opierdol za te wyłączone telefony, dokończyła w myślach. Do cholery, musiały tak straszyć młodą?
Jednak w mieszkaniu panowała pustka. Erin, nieco nerwowo, wybrała numer siostry, a potem ciotki Ruby, ale ich telefony milczały. Wysłała do każdej kilka SMS-ów, chociaż nie dostała ani jednej odpowiedzi. Szlag by to, pomyślała, porządnie już zaniepokojona, chociaż usiłowała przekonać samą siebie, że takie niefortunne przypadki po prostu się czasami zdarzają. A z drugiej strony po głowie tłukła się jej niechciana odpowiedź, że owszem, takie przypadki się czasami zdarzają, ale na pewno nie Esther. Najbardziej zorganizowanej osobie we wszechświecie, która poza planem A ma zawsze przygotowany jeszcze plan B i C, a czasem nawet D. To było… po prostu wiedziała, że coś tu nie gra. Czuła to. Nie miała pojęcia, co powiedzieć Mayi, gdy zapyta o matkę, ale nawet ona chyba nie chciała poznać odpowiedzi, bo ani razu nie poruszyła tego tematu. Jakby już w wieku sześciu lat zdążyła się nauczyć, że pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć.

*

Obudził ją trzask drzwi. Zerwała się gwałtownie, zdając sobie sprawę, że musiała zasnąć na podłodze, z głową opartą na łóżku Mayi. Dziewczynka leżała nieruchomo, spokojnie oddychając. Na zewnątrz było już całkiem ciemno. Erin wyszła z sypialni na palcach i zamknęła za sobą drzwi.
— Dlaczego nie odbierasz pieprzonego telefonu? — warknęła na ciotkę, która w przedpokoju właśnie zdejmowała płaszcz. Ruby wzdrygnęła się, zaskoczona tym napastliwym tonem i wzruszyła ramionami, wyciągając komórkę z kieszeni.
— Cholera, padła mi bateria — wyznała z nutą zawstydzenia w głosie, ale jednocześnie tak beztrosko, jakby nie miało to większego znaczenia. — A co, stało się coś?
— Mów ciszej, błagam — ofuknęła ją Erin, niespokojnie oglądając się przez ramię i ciągnąc ciotkę do kuchni. — Mała śpi.
— A Esther?
— Co: Esther? Myślałam, że jest gdzieś z tobą. Nie odebrała Mayi ze szkoły, szkoła zadzwoniła do mnie i musiałam się urwać z pracy. Cyrk. Dobrze, że Janet miała niezły humor, bo inaczej… — pokręciła głową i przyłożyła dłoń do czoła. — Czekaj, w takim razie gdzie ona jest?
— Dzwoniłaś do niej?
— Aha, znamy się ponad dwadzieścia lat i wciąż masz mnie za idiotkę? — spytała ironicznie, unosząc w górę brwi. — Chyba ze sto razy. Ma wyłączony telefon.
— Poczekaj, ja spróbuję.
Podłączyła komórkę do ładowania, włączyła ją i wybrała numer. Zapadło pełne napięcia oczekiwanie.
— Nic. — Ruby rozłączyła się z grobową miną.
— Mówiłam — mruknęła Erin, bezwładnie opadając na krzesło, jak gdyby jej mięśnie i stawy nagle zamieniły się w galaretę. Ukryła twarz w dłoniach i spróbowała wziąć kilka głębokich oddechów na uspokojenie, ale nie pomogło. Serce biło jej tak mocno, jakby miało zaraz wypaść i tak wolno, jakby miało się zaraz zatrzymać. Czuła, jak przez jej ciało przechodzi zimny dreszcz. To jeszcze nie była panika, ale lęk w najbardziej pierwotnej postaci. — Znasz procedury zgłoszenia zaginięcia?
— Co?
— No przecież musimy powiadomić p… znaczy policję, musimy powiadomić policję, prawda?
Nie była w stanie zrozumieć, dlaczego ona jest w stanie działać, a ciotka tylko siedzi i tępo gapi się w przestrzeń, niezdolna do podjęcia żadnych kroków. A przecież Erin czuła się tak bezbronna, jakby ktoś wydarł z niej jakąś część, bezbronna jak jeszcze nigdy w życiu, pomimo, że obie z siostrą już dawno dorosły. Miała wrażenie, że niebo wali jej się na głowę, że czas biegnie wstecz, że słońce wschodzi w nocy, a za dnia świeci księżyc. Świat bez Esther był bowiem światem zmienionym o sto osiemdziesiąt stopni, światem w którym nie oznaczało tak, w którym czerń była bielą, a biel była czernią. Taki świat po prostu nie mógł istnieć. Nie miał prawa.

—•—

15 kwietnia 2024, poniedziałek

Chyba nigdy w życiu nie czuła tylu emocji jednocześnie, co tego wieczoru. Kiedy opuściła komisariat miała ochotę wrzeszczeć, przeklinać, kopać i drapać, a jednocześnie płakać, utopić się w morzu swoich własnych łez i wbić sobie nóż w serce, byleby tylko zimne macki strachu wypuściły je z objęć. Była wściekła, sfrustrowana, zrozpaczona i przerażona. I zmęczona. Tak bardzo zmęczona. Wydawało jej się, że od tych uczuć zaraz coś w niej pęknie, że nie wytrzyma takiego ciężaru. To było zbyt wiele jak na jednego małego człowieka.
Drogę do domu przebyła jak we śnie. Bo przecież to musiał być sen, straszny, koszmarny, okropny, ale jednak sen. Wystarczyło się z niego obudzić. A jednak Erin Hawthorn nie była w stanie tego zrobić, choć próbowała ze wszystkich sił. Trwał i trwał, zupełnie tak, jakby to była jawa.
Na sztywnych nogach przekroczyła próg i cicho zamknęła za sobą drzwi. Zaniepokojona ciotka wysunęła głowę z kuchni, zerkając na nią pytająco, ale Erin poczuła, że tylko jedno słowo dzieli ją od napadu płaczu, więc nie odpowiedziała. Usiadła przy stole, z wdzięcznością przyjmując od Ruby kubek gorącej, bardzo słodkiej herbaty. Upiła łyk i potrzymała go chwilę w ustach, parząc sobie język, jak gdyby potrzebowała realnego, fizycznego bólu, by móc zmierzyć się z równie bolesnymi wydarzeniami ostatnich godzin. Chociaż właściwie dominującym uczuciem tych zdarzeń nie był ból, lecz strach. Potworny lęk o nieznane, niemożność zapytania ukochanej osoby, czy jest jej dobrze, gdziekolwiek by się nie znajdowała; niepewność, czy jeżeli odeszła na dobre, dane jej było przed śmiercią zaznać spokoju. A jeśli żyje — czy jest bezpieczna, czy nie doświadcza niewyobrażalnych potworności, nie zadręcza się tym, co kiedyś powiedziała, lub czego nie zdążyła powiedzieć. W końcu — czy zniknęła dobrowolnie, czy może ktoś jej w tym pomógł. Choć tego jednego akurat Erin Hawthorn była stuprocentowo pewna: jej siostra nigdy nie porzuciłaby dziecka, gdyby nikt jej do tego nie zmusił.
Siedząc w komisariacie i patrzeć na sceptyczne twarze tych smarkatych policjantów, bawiła się myślą, że jednak łatwiej mieć do czynienia ze śmiercią, niż z zaginięciem. Że najgorsza prawda zawsze będzie lepsza od niepewności. I że jeśli młoda kobieta rozpływa się w powietrzu, zostawiając sześcioletnią córkę, praktycznie nie ma szans, że ktokolwiek dostrzeże w tym coś ponad znużenie macierzyństwem i ucieczkę na wolność.
— Powiedzieli, że nie ma śladów — wymamrotała niewyraźnie, przyciskając wargi do ceramicznego kubka, jakby chciała złożyć na nim trwały pocałunek.
— Co mówisz?
— Powiedzieli, że nie mają śladów! — wrzasnęła, niespodziewanie zarówno dla ciotki, jak i dla samej siebie, jednocześnie waląc ręką w stół, aż zadźwięczały naczynia. — Uważają, że po prostu uciekła — dodała ciszej, głosem pełnym czarnej rozpaczy. — Że miała dość zgrywania odpowiedzialnej mamuśki i… po prostu… nas zostawiła.
— Bzdura, przecież to kompletnie nie w jej stylu — zdenerwowała się Ruby. — Esther jest najbardziej oddaną matką z całej naszej rodziny, a wierz mi, zdążyłam się na to w życiu napatrzeć.
— Mówiłam — jęknęła cicho. — Próbowałam to wytłumaczyć temu dzieciakowi w mundurze, ale on traktował mnie tak, jakby miał do czynienia z rozhisteryzowaną małolatą. Wtedy, w czwartek, zapewniał, że będą jej szukać, a dzisiaj wyjechał mi z tekstem, że wszystko wskazuje na dobrowolne zniknięcie, i że nie mogą jej zmusić do powrotu nawet, jeśli ją znajdą. A nie znajdą, bo przecież — podkreśliła dobitnie, sfrustrowana i wściekła — okoliczności nie wskazują, by padła ofiarą porwania — zaznaczyła palcami cytat. Głos miała przepełniony ironią, ze złości łzy napłynęły jej do oczu. Zamrugała, żeby się ich pozbyć i kontynuowała: — Więc zbył mnie pustą obietnicą, żebym nie zawracała mu dupy, także sądzę, że na policję jednak nie ma co liczyć. Musimy działać na własną rękę.
— Tak jest. — I to była dobrze znana, dziarska, stara Ruby, z której opadł już pierwszy szok, a teraz napędzała ją wściekłość. — Wydrukujemy ogłoszenia, choćbyśmy miały nimi obkleić całe to cholerne miasto, choćby ekolodzy wyklęli nas publicznie, choćby ktokolwiek próbował nas powstrzymać. Wrzucimy też posty do mediów — ciągnęła. — Mam znajomego, który prowadzi poranne wiadomości, urobię go, żeby wcisnął krótkie ogłoszenie pomiędzy te swoje wywody.
Erin zerwała się z krzesła, natychmiastowo gotowa do działania, ale ciotka od razu ostudziła jej zapał.
— Spokój. Nie zarwiemy kolejnej nocy i nie będziemy angażować w to młodej. Ty jutro idziesz do pracy, a ja mam wolne, więc wyprawię ją do szkoły i zacznę działać. Jak wrócisz, to mi pomożesz. A teraz spać — zarządziła. — Nikomu się nie przysłużysz ledwie żywa ze zmęczenia. I nie snuj ponurych rozmyślań, mała — przytrzymała jej dłoń w swojej, a Erin poczuła się tak, jakby znów miała jedenaście lat i trzeba było dodać jej otuchy. Mimo upływu czasu, od Ruby wciąż promieniował ten sam spokój i dobra energia.
— Dobrze — szepnęła, w głębi duszy wdzięczna za krótkie, rzeczowe rozkazy, jak w wojsku. W takim stanie nie potrafiła podjąć nawet najgłupszej decyzji.
Padła na łóżko tak, jak stała, nie troszcząc się o zdejmowanie spódnicy, bluzki czy rajstop, i zasnęła w ułamku sekundy.

—•—

10 maja 2024, piątek

— Erin, mogłabym z tobą zamienić słówko?
Zdrętwiała na ułamek sekundy, bowiem zamienić słówko najczęściej oznaczało złe wieści. Nieprzyjemne. Takie, z których trzeba się będzie spowiadać.
Westchnęła w duchu.
— Jasne — uśmiechnęła się wymuszonym uśmiechem do nauczycielki Mayi i pozwoliła jej poprowadzić się w odległy kąt korytarza.
— Słuchaj… — zaczęła, siadając na niskiej ławeczce i gestem dając znać, bo Erin zrobiła to samo. — Martwię się o Mayę. Co z jej matką?
Też chciałabym wiedzieć, co z jej matką, pomyślała Erin, usiłując skoncentrować się na słowach kobiety.
— A co ci powiedziała?
— Twierdzi, że mama wyjechała na wakacje.
— Że co?
Do głowy by jej nie przyszło, że Maya wymyśli jakąś niestworzoną historię, zamiast wyznać, jak jest naprawdę. Nie była kłamczuchą ani nie chodziła na skróty — do tej pory cechowała ją szczerość i przyjmowanie rzeczywistości taką, jaka była. To było do niej niepodobne.
— Erin — powtórzyła nauczycielka, ściągając na siebie jej uwagę. — Potrzebujecie pomocy?
Tak, miała na końcu języka.
— Nie — posłała jej blady uśmiech, prawie nie-uśmiech. — Czy Maya coś przeskrobała?
— Skąd. To grzeczne, kochane dziecko. Po prostu się o nią martwię.
— Porozmawiam z nią — ucięła dyskusję Erin, podnosząc się z niewygodnej ławki. — Po prostu tęskni za matką. Ale Esther niedługo wróci — dodała. W jej głosie brzęczała stal.
Jeszcze długo po tym, jak opuściła szkołę, nawet wtedy, gdy znalazła się w domu, czuła na karku palące spojrzenie tamtej kobiety.

—•—

18 czerwca 2024, wtorek

Przez kuchenne okno wpadało popołudniowe słońce, pomarańczowe jak wielka kula ognia, głaszcząc swoimi długimi paluchami stół i stojącą na nim miskę z owocami. Kuchnia pełna była udręczonych kobiet w ilości dwóch i pół, przy czym najmłodsza z nich milczała, zwinięta w kłębek na krześle.
Ruby zacisnęła usta w wąską linijkę. Wielkim wysiłkiem powstrzymywała się, by nie rzucić telefonem o podłogę.
Erin objęła się ramionami, usiłując zapanować nad drżeniem. Na wściekłość nie starczyło jej już sił. Była zmęczona, wykończona. Od ponad dwóch miesięcy nie przespała porządnie ani jednej nocy. A kiedy udało się jej zasnąć, śniła koszmary. Pod oczami miała sine cienie, a same oczy zmatowiały, straciły swój dawny blask. Czuła się tak, jakby ktoś wyrwał z niej serce i ukrył je gdzieś daleko.
— Ta niepewność nas w końcu zabije — mruknęła Ruby, obracając w dłoniach paczkę papierosów, to wyciągając jednego, to znów chowając. Nie paliła w domu. Ale jeszcze przed dwoma miesiącami nie robiła wielu rzeczy, które teraz były dla niej czymś rutynowym. Przedtem nie znała na pamięć numeru na komisariat, ani nie orientowała się, jakie nazwiska noszą te szczeniaki, podające się za policjantów. Do niedawna wierzyła, że warto powierzyć swój los stróżom prawa, ale teraz była zawiedziona. Na całej linii.
— Mi to mówisz?
— Taa, nieważne.
— Uhm, nieważne.
Najbardziej dobijający był fakt, że mogły tylko siedzieć i czekać. I modlić się, chociaż nie były wierzące, żeby wszystko w końcu wróciło do normy.
— Położę Mayę spać. — Ruby podniosła się z krzesła i wzięła małą na ręce. — Sprawdź ogłoszenia. Może ktoś się odezwał.
— Chyba sama w to nie wierzysz.
— Sprawdź — nalegała. — Może komuś się coś przypomniało.
Erin przewróciła oczami, wyjęła z kieszeni telefon i uruchomiła stronę, na której zamieściły prośbę o pomoc. Jak zwykle na widok siostry serce ścisnęło się jej z żalu, bo na tym zdjęciu Esther uśmiechała się tak szczerze i zaraźliwie, jakby wszystkie problemy pozostawiła gdzieś za sobą. Przeleciała wzrokiem tekst, który właściwie znała już na pamięć, a który opisywał suche fakty, jak wygląd, znaki charakterystyczne i ubranie, które prawdopodobnie miała na sobie tamtego dnia.
Początkowo nie zwróciła najmniejszej uwagi na czerwoną kropkę, sygnalizującą nadejście nowej wiadomości, lecz kiedy ją w końcu zauważyła, zmarszczyła brwi. Wiem, co się stało z twoją siostrą, głosiła treść. Może pomogę. Spotkaj się ze mną w Central Parku jutro wieczorem. I nikomu ani słowa.
— Ruby! — zawołała, a jej głos był jak napięta struna, gotowa w każdej chwili się zerwać. — Ruby!
Dwa szybkie kroki i ciotka już była przy niej, poklepując ją delikatnie po twarzy. Coś przy tym mówiła, ale Erin nie słyszała jej słów. Powoli przestawała ją także widzieć. Zdążyła jeszcze podać Ruby telefon z treścią wiadomości widniejącą na wyświetlaczu, zanim ciemność otworzyła nad nią paszczę i porwała ją ze sobą.

1 komentarz

  1. Ależ to było dobre 🤩 Kochana, pięknie operujesz słowem i potrafisz zagrać na emocjach. Czytałam z zapartym tchem i bardzo, ale to bardzo cieszę się, że zdecydowałaś się napisać nam więcej o tym, co spotkało Erin i jej siostrę. Byłam tego ciekawa już po tym, jak opublikowałaś kartę postaci i choć teraz ta ciekawość została odrobinę zaspokojona, to śmiem twierdzić, że jednocześnie tylko bardziej ją rozpaliłaś. To chyba nic dziwnego, że chcę więcej, prawda?
    Nie potrafię sobie wyobrazić, co musza przeżywać Erin i Ruby. I podziwiam, że kobiety nie poddały się rozpaczy, tylko robią, co mogą. A w tym wszystkim dbają jeszcze o Mayę. Czapki z głów, ponieważ świetnie oddałaś ich determinację podszytą bólem i strachem, a także nakreśliłaś relację pomiędzy nimi. Jestem urzeczona i czekam na ciąg dalszy 💙

    OdpowiedzUsuń