Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2097. Hiacynt i granat, a nawet ananas

Świat stanął w miejscu, a serce się zatrzymało. Klatka piersiowa przestała się unosić, a usta otworzyły szerzej. Głucha cisza tańczyła w uszach, przedzierając się do umysłu i wywołując tym samym ostry ból. Nagle sylwetka podniosła się na łóżku, oczy błysnęły w zakamarkach ciemności, a gdzieś we wnętrzu coraz bardziej narastał krzyk.
Zachłysnęła się powietrzem, próbując przywrócić sercu naturalny rytm. Po chwili wszystko wróciło do normalności.
Przetarła pokryte kropelkami potu czoło, po czym wstała i podeszła następnie do okna. Odsłunęła ciężką firankę przyglądając się ludziom na zewnątrz. Zdecydowaną większość stanowili panowie, którzy już od samego świtu biegali po kwiaciarniach, cukierniach, czy sklepach monopolowych – przecież różne są zwyczaje i zachcianki, sprawiające przyjemność zwłaszcza w tym specjalnym dniu. Zmarszczyła brwi próbując sobie przypomnieć, dlaczego tak się dzieje akurat dzisiaj. Przewróciła oczami i westchnęła cicho.
No tak. Przecież to Dzień Kobiet. I wszystko teraz już do siebie pasuje.



18 lat wcześniej…

Na zegarku wskazywała siódma trzydzieści. Z kuchni dobiegały odgłosy odbijających się od siebie garnków, a zapach unoszący się w całym domu oznaczał, że właśnie przygotowywane są naleśniki. Jennifer zbiegła zaraz na dół, wyprzedzając tym samym swojego brata, który zawsze toczył z nią bitwę o pierwsze miejsce przy stole. Z szerokim uśmiechem i iskrami w oczach odsunęła krzesło, nie mogąc doczekać się swojego wielkiego przysmaku.
– Proszę bardzo, Jen. Smacznego! – zawołała wesoło matka dziewczynki, podając jej talerz z posiłkiem. Cały ozdobiony był kleksami z bitej śmietany i malinami, których oczywiście nie mogło zabraknąć. Sześciolatka od razu wzięła się za pałaszowanie. Po chwili w pomieszczeniu pojawił się też dwunastoletni Noah.
– A ja coś dostanę? – zapytał, podchodząc do kobiety i przeciągając się w międzyczasie. Ziewnął głośno zabierając z blatu swoją porcję, którą chwilę wcześniej wskazała mu matka. Siadł obok siostry i nim zaczął pochłaniać własnego naleśnika, widelcem nabijał kolejne maliny z talerza dziewczynki, kiedy ta akurat odwróciła głowę, by zerknąć na telewizor. Była zdziwiona, że zostało na nim tak mało owoców, lecz widząc, że brat o mało co nie wybucha ze śmiechu, walnęła go łokciem w ramię, choć chłopak praktycznie tego nie poczuł.
– Czy wy zawsze musicie się szturchać? Nawet przy jedzeniu?
W pomieszczeniu pojawił się wysoki mężczyzna, dzierżący w dłoniach kolorową doniczkę. Brunet posłał dzieciom karcące spojrzenie, lecz zaraz zaśmiał się pod nosem, ostatecznie podchodząc do swojej żony. Chrząknął, wyciągnął ręce ku niej, po czym rzekł:
– Droga Edith, w dniu twojego święta pragnę oddać ci ten dar natury – odparł tonem iście zapowiadającym co najmniej króla Anglii. Brunetka zmarszczyła brwi, z niepewnością wpatrując się w zawartość ceramicznej ozdoby. Nie wiedziała, czego się spodziewać, więc z wielką ostrożnością chwyciła owoc, obracając go w dłoniach. Nawet Jen i Noah przerwali jedzenie, by przyjrzeć się tajemniczej rzeczy.
– Tato, ale co to jest? – spytała dziewczynka. Ojciec zaśmiał się głośniej, sięgnął po nóż, który zaraz wręczył swojej wybrance. Ta jednak odsunęła się, oddała Jackowi prezent, po czym pochyliła się nad deską do krojenia, która również pojawiła się na blacie kuchennym. Zadowolony z siebie mężczyzna przekroił owoc na pół, uderzył obiema częściami o deskę, przez co wysypały się na nią pestki.
– To jest, moi drodzy, granat. Bardzo zdrowa rzecz! Będziecie to jeść, to będziecie wiecznie piękni i młodzi – zażartował, dostrzegając konsternację Edith. Odwrócił się do niej, posłał przyjazny uśmiech, a następnie objął ramieniem. – Kwiaciarnia niestety była zamknięta, wybacz. Chciałem ci dać coś równie ładnego, a nawet lepszego, bo ma pełno witamin, jest pyszne, a kolor czerwony to przecież kolor miłości! Żebyś była tak zdrowa i cudowna, jak do tej pory – zauważył unosząc zabawnie brwi. Kobieta pokręciła głową, cmoknęła męża w policzek i spróbowała kilku pestek stwierdzając, że faktycznie są dobre.
– Dziękuję, mężu, ale teraz siadajcie już do stołu, bo wszystko wystygnie – poleciła nakładając ostatnie naleśniki na talerze.
– Zaraz – mruknął Jack. Wyszedł z kuchni, moment później wracając do niej z ogromnym bukietem białych róż, by wręczyć je kobiecie. – Żartowałem, przecież wiem, jak lubisz kwiaty. Wszystkiego najlepszego – dodał. Zdumiona brunetka aż otworzyła usta szerzej, zasłaniając je palcami. Wzruszenie odebrało jej mowę, więc tylko wzięła od niego róże i przytuliła się mocno.
– Ale granat też jest prześliczny – szepnęła zupełnie szczerze. Jack odetchnął z ulgą, mrugnął porozumiewawczo do latorośli, a potem wszyscy wreszcie zasiedli wspólnie do stołu, by cieszyć się tym wyjątkowym, pełnym radości dniem.
Nikt by wtedy nie przypuszczał, że cztery lata później podobne chwile będą tylko wspomnieniem, a Dzień Kobiet już nigdy nie będzie taki sam.



Obecnie

Zaparzyła wodę na herbatę, aby nieco się rozgrzać. Dzień był zdecydowanie jednym z chłodniejszych w tym tygodniu, przez co panna Woolf niechętnie wychodziła na zewnątrz. Wszędzie wokół panowała cisza, więc sądziła, że Matt i Harry jeszcze smacznie śpią. Odkąd mieszkała u kuzyna, miała nieco mniej czasu dla siebie, choć wcale na to nie narzekała. Cieszyła się wręcz, że może spędzać z kimś wieczory, a nie jest skazana na ziejącą pustką samotność. Nigdy nie lubiła znajdować się w takim stanie – uciekała przed tym na wszelkie sposoby, gdzie było to zwłaszcza dobrze widoczne podczas licznych podróży. Poznawała nowych ludzi, szybko uczyła się miejscowych nawyków i specyfiki kultur, zdobywając tym samym bogate doświadczenie i relacje. Zwłaszcza jedną pamiętała dosyć dobrze…
Siadła na kanapie z filiżanką w dłoniach, okręcając się kocem. Wrzuciła do naczynia kilka malin i upiła łyk cieczy, mrucząc z przyjemności. Aż zmrużyła oczy. Nagle usłyszała szczęk przekręcanego w zamku klucza i otwierających się drzwi wejściowych. Odwróciła głowę w stronę źródła dźwięku, uśmiechając się zaraz pod nosem.
– Myślałam, że jeszcze śpisz.
– Jak widzisz, nie – odparł Hesford, zbliżając się do dziewczyny. Kucnął tuż obok niej, wręczając blondynce kwiatka. – Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet, droga Jen – powiedział wesoło i dumnie, po chwili podnosząc się, by musnąć jej czoło. Dwudziestoparolatka aż rozciągnęła szeroko usta, przyglądając się roślinie. Właśnie dzierżyła w dłoniach biały hiacynt, mocno przypominający jej o trasie koncertowej Matta, w którą zabrała się jako autostopowicz. To były chyba jedne z najbardziej szalonych i zakręconych chwil w życiu Jen. I raczej trudno byłoby o nich zapomnieć.



Kilka miesięcy wcześniej


– Dobra, ludzie, pakujemy się! Nie ma czasu! – krzyknął jeden chłopak z zespołu, ponaglając resztę do zajęcia miejsc w autobusie. Jen, mając na plecach ogromny plecak, podeszła do kuzyna.
– Ale jesteś pewny, że mogę? Nie chcę wam przeszkadzać… – mruknęła przygryzając delikatnie dolną wargę. Chciała zwiedzać świat, a przede wszystkim szukać brata. Wiedziała jednak, że skoro od dłuższego czasu jej się to nie udało, nic się nie stanie, jeśli przez krótką chwilę po prostu rzuci się w wir ekscytujących wrażeń. A być może okaże się, iż właśnie przypadkiem gdzieś go spotka.
Matthew machnął ręką i zagarnął ramieniem kuzynkę, a następnie skierował się do pojazdu.
– Jennifer, już ci mówiłem. Będziemy się świetnie bawić – mrugnął do niej z zaczepnym uśmiechem.
Więcej nie protestowała. Weszła do środka, rzuciła się na siedzenie, obok kładąc plecak. Przytulona policzkiem do zimnej szyby obserwowała mijający krajobraz, ostatecznie zasypiając. Obudziła się dopiero w miejscowości będącej pierwszym punktem na mapie trasy. Kiedy otworzyła oczy, w aucie znajdował się oprócz niej tylko kierowca. Poinformował ją, że reszta pasażerów wyszła zwiedzać miasto. Matt podobno próbował dziewczynę wziąć ze sobą, ale spała tak głęboko, że w końcu zarzucił ten pomysł i poszedł z kumplami na małą wycieczkę. Za godzinę mieli się spotkać w pobliskim barze na śniadaniu.
– Okej… W takim razie też pójdę się rozejrzeć – rzuciła do kierowcy i jak powiedziała, tak zrobiła.
Maszerowała alejkami wypełnionymi tłumami ludzi, gdzie część z nich na pewno czekała już na wieczorny koncert zespołu Hesforda. Jen uśmiechnęła się pod nosem widząc zagorzałe fanki kuzyna. Sama nigdy nie zachowywała się w podobny sposób – była raczej opanowaną wielbicielką danych artystów, których z podziwem i uwagą oglądała i słuchała.
W pewnym momencie przystanęła, zatrzymując się przed małą budką, gdzie siedziała starsza kobieta. Sprzedawała kwiaty i nasiona, a także cebulki roślin, cenione w całej okolicy. Panna Woolf podeszła niepewnie bliżej, przyglądając się płatkom czerwonej róży.
– Oklepane, ale wszyscy biorą.
– Słucham? – zapytała zdziwiona. Uniosła wysoko brwi i otworzyła szerzej oczy, uważnie spoglądając na sprzedawczynię. Ta tylko wzruszyła ramionami, wstała z krzesła i wyszła z budki, zarzucając ciaśniej na szyi szal. Wiatr niemiłosiernie smagał sylwetki przechodniów, otulając ich swoim zimnym, nieprzyjemnym oddechem. Krępa mulatka, blisko siedemdziesiątki, stanęła obok blondynki łapiąc się za boki.
– No róże. Czerwone. Wszyscy biorą, bo “takie to romantyczne”... Sranie w bambus – warknęła z niezadowoleniem i splunęła na beton. – Hoduję bo muszę. Pani weźmie orchideę, sto razy lepsza –wskazała brodą wspomniany kwiat. Dwudziestoparolatka, nieco oniemiała zachowaniem kobiety, zmrużyła oczy i wydęła usta.
– Nie… Ja właściwie tylko oglądam – stwierdziła uśmiechając się do niej przyjaźnie. – Moja mama uwielbia kwiaty. Ale jest daleko stąd – dodała. W tym momencie zauważyła, że nieznajoma ma wytatuowany hiacynt na nadgarstku. – I widzę, że Pani również.
Siwiejąca brunetka podążyła wzrokiem za dziewczyną, zaraz mlaskając z zachwytu.
– A, tak tak! Hiacynty to ja kocham – odparła rozciągając szeroko usta, w ten sposób odsłaniając niepełny górny rząd zębów. – Teraz zostały mi niestety tylko cebulki hiacyntów, ale wiesz co? Wyglądasz na całkiem miłą osobę, to ci je dam. Za darmo – uniosła palec ku górze, by podkreślić znaczenie ostatnich słów. Sięgnęła dłonią do małego kuferka, z którego wyciągnęła dwie wspomniane cebulki, wręczając je zaraz blondynce. – Jednego zasadź sobie, a drugiego komuś daj. Komuś, kogo lubisz tak po prostu, darzysz sympatią, bo po prostu jest. Zobaczysz, że dobro do ciebie wróci – pokwiała głową. – No, a teraz leć już, bo mam masę roboty! Do widzenia! – zawołała, ponownie chowając się w budce.
Dochodziła godzina dziesiąta trzydzieści. Panna Woolf czekała już na resztę ekipy w niedużej knajpie, gdzie głównie podawali burgery i pizzę. Trochę kiepsko, skoro miała zjeść tu pierwsze śniadanie, ale była w trasie, co oznaczało, że mogła pozwolić sobie na więcej, niż zazwyczaj – oczywiście zachowując granice. Po kolejnych dziesięciu minutach do lokalu wszedł zespół, na czele którego stał Matthew.
– Co tam, kuzyneczko, jak tam? Zamówiłaś już coś? – zapytał, siadając obok niej. Jen pokręciła przecząco głową.
– Nie, ale mam coś dla ciebie – przyznała, wyciągając z kieszeni jedną z cebulek i podając ją chłopakowi. Nie do końca wiedział, co to jest, więc tylko badał rzecz wzrokiem, obracając ją w rękach. Jen zaśmiała się dźwięcznie. – To cebulka hiacyntu. Zasadź to, a będziesz się cieszyć pięknym kwiatem – odparła z dumą.
– Ale czemu akurat hiacynt? – spytał unosząc jedną brew. Wtedy blondynka uśmiechnęła się delikatnie, spuściła na moment głowę, po czym, patrząc mu w oczy, powiedziała:
– Bo cieszę się, że jesteś.

Matt był dla niej bardzo ważną osobą w życiu, niczym brat, którego utraciła. Zawsze mogła na niego liczyć, w każdej sytuacji. Dlatego kiedy to on potrzebował pomocy, nie wahała się ani chwili. Po prostu spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, wzięła Harolda i przeniosła się na pewien czas do domu kuzyna. W końcu on przed nią nigdy nie uciekał.



Obecnie

Po zjedzonym śniadaniu ruszyła do sklepu, przy okazji załatwiając kilka spraw w mieście. Chciała ze wszystkim uwinąć się w miarę szybko, żeby mieć wystarczająco dużo czasu na dłuższe odwiedziny u cioci Maybel. Staruszka co prawda nie była bezpośrednio związana z rodziną Jennifer, ale była bardzo bliską przyjaciółką babci blondynki, dzięki czemu dorobiła się tego przezwiska. W dodatku, kiedy rodzice dziewczyny byli po rozwodzie, to właśnie u niej zamieszkali Noah i Jack, dopiero po dłuższym czasie znajdując dla siebie odpowiedni dom. Kiedy zginął i ojciec Jen, Maybel stała się najbliższą rodziną dla Noah w Nowym Jorku, do której, jako jedynej, odzywał się przez kolejne lata, zostawiając fotografie i pamiątki ze wszystkich podróży. To oczywiście bardzo bolało samą dziewczynę – dlaczego ona nie dostawała nic? Nawet odpowiedzi na listy, które mu zostawiała… Kompletnie nic.
Będąc w supermarkecie dostrzegła w sektorze z owocami piramidę, ułożoną z tych bardziej egzotycznych okazów. Na samym szczycie stał dorodny ananas, swoją “fryzurą” zaczepiając o napis Rajska wyspa – smaków przystań!, Blondynka czym prędzej podeszła do sterty i z trudem  – bo musiała się bardzo wyciągnąć – zdobyła owocowego króla. Stwierdziła, że zaniesie go staruszce, ponieważ Maybel strasznie lubiła tego typu przekąski.
Pół godziny później była na miejscu. Szybko weszła do środka, przywitała się z ciotką i podała kobiecie siatkę z zakupami, osobno wręczając ananasa.
– Smacznego Dnia Kobiet! – zawołała śmiejąc się radośnie. Staruszka aż przyklasnęła i zaraz ucałowała w oba policzki blondynkę, każąc jej usiąść na fotelu i czekać na herbatę. Jen jak najbardziej to odpowiadało.
W trakcie oczekiwania na napój, uważnie obserwowała żółto zielony prezent. Nie tylko z Maybel kojarzyła ten owoc. Z kimś innym nawet jeszcze bardziej…



Lipiec, 2018

Było późne południe. Słońce mocno dawało o sobie znać, temperatura ewidentnie przekraczała trzydzieści stopni, a pływanie w morzu przypominało bardziej ciepłą kąpiel w wannie, niż orzeźwiające pluskanie. Turyści zalegali długimi pasmami na plaży, przez co tylko gdzieniegdzie było jeszcze miejsce na swobodne rozłożenie się z kocem. Jen dziękowała w duchu, że nie musiała przepychać się między nimi wszystkimi, tylko prosto z wody mogła usiąść na leżaku na własnej werandzie. Odetchnęła z ulgą układając się na mocnym materiale  i pozwalając powoli skapywać kropelkom z jej ciała. Chciała wziąć krótką drzemkę, ale gdy tylko zdążyła zamknąć oczy, usłyszała znajome krakanie.
– Jenkins, znowu uciekłeś panu?
– Właściwie to wyszliśmy na spacer – odpowiedział mężczyzna, opierając się ramionami o balustradę. Wpatrywał się w dziewczynę z zaczepnym uśmieszkiem, przy okazji lustrując wzrokiem jej sylwetkę. Blondynka, zauważając to, nakryła się ręcznikiem i wystawiła mu język.
– No to chodźcie, mam lemoniadę. Całkiem dobra – przyznała, wskazując dłonią na dzbanek stojący na etażerce. Sama wstała i zniknęła na moment wewnątrz chatki, by móc się przebrać i przy okazji wziąć jeszcze jedną szklankę. Gdy wróciła, na zastany widok zareagowała głośnym śmiechem. – A ty znowu z tym ananasem?! Rany, Jerome, ile można? – pokręciła głową i siadła obok bruneta, dostawiając naczynie. Długowłosy wzruszył ramionami, nieprzerwanie krojąc owoc. Skąd w ogóle miał nóż?
Blondynka skrzyżowała ręce na wysokości piersi, z uwagą śledząc wszystkie ruchy Marshalla. Musiała przyznać, że momentami, w takich właśnie chwilach, z tym skupieniem wymalowanym na twarzy przypominał artystę tworzącego swoje najlepsze arcydzieło. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy kilka plasterków wylądowało w szklankach napełnionych już wodą z lodem i cytryną. Dziewczyna teraz żałowała, że nie miała malin, bo z pewnością by je dorzuciła. Cóż, każdy ma jakieś swoje pokręcone gusta.
Ujęła w dłoń szkło, delikatnie zamieszała ciecz, a następnie upiła łyk. Przyjemny kontrast słodyczy i kwaskowatości rozlał się po podniebieniu Jen, podkreślając wyjątkowość tej chwili. Dookoła słychać było gwar ludzi, skądś dobiegała muzyka. Kolorowe ptaki fruwały pod niebem, które powoli przybierało barwy soczystego różu i pomarańczy. Blondynka westchnęła głęboko. Wiedziała, że ten widok zapamięta na zawsze. Mijały dwa miesiące, odkąd przybyła na Karaiby, na przystań tej podróży wybierając Barbados. To tutaj pierwszy raz poczuła się prawdziwie wolna, szczęśliwa… Robiąca coś tylko i wyłącznie dla siebie. Na pewno by tego nie osiągnęła w pojedynkę – spędzając codziennie tak wiele czasu z Jeromem, nauczyła się żyć inaczej, przede wszystkim lżej. Znowu potrafiła dostrzec w najmniejszych rzeczach piękno, sens danej chwili.
Zamyślona dwudziestoparolatka nagle poczuła szarpnięcie, więc z ledwością odstawiła szklankę na blat, chwytając się w locie karku i ramion mężczyzny.
– Jerome, co ty wyprawiasz?! – wołała mieszając zdania ze śmiechem, a potem łapiąc z trudem powietrze, kiedy mężczyzna, mając na rękach Jen, przebiegł plażę i rzucił ją do wody. Zaraz sam wskoczył w niemalże przezroczystą toń, dołączając do towarzyszki. – Dopiero co się przebrałam! – krzyknęła, gdy się wynurzył. Brunet odgarnął dłońmi  swoje włosy do tyłu, a potem przybliżył się do dziewczyny i złapał ją w talii, by być jeszcze bliżej.
– To się przebierzesz jeszcze raz – szepnął zadziornie, pochylając głowę. Teraz dzieliła ich odległość zaledwie kilku centymetrów. Jen czuła, jak jej serce bije mocniej, oddech jest płytszy i szybszy, a ciało nieruchomieje. Zatapiając się w jego wzroku zapominała o świecie, wszystkich obowiązkach, obranym wcześniej celu. Miała wielką ochotę coś zrobić, ale powstrzymała się. Pokręciła tylko głową rozciągając usta w delikatnym uśmiechu, po czym przyłożyła skroń do torsu Marshalla, obserwując zachód słońca.
Coś w środku mówiło dziewczynie, że nie powinna stąd wyjeżdżać. Że to właśnie tutaj znajduje się ważny element całej układanki, może nawet przeznaczenia? Jednak chęć odnalezienia brata była silniejsza, a pragnienia musiały odejść na dalszy tor. W końcu nie mogła żyć tylko myślą o samej sobie.



Obecnie

Po jakiejś godzinie wyszła od ciotki, dzierżąc w dłoni papierową reklamówkę z robionym na szybko ananasowym deserem. Miała już wracać do domu Hesforda, ale w ostatniej chwili o czymś sobie przypomniała. Harold zjadł już prawie wszystkie warzywne pałeczki, a wiedziała, że w wynajętym mieszkaniu ma jeszcze cały ich zapas. Skierowała więc tam swoje kroki, po jakichś piętnastu minutach będąc na miejscu. Szybko przedarła się przez schody, docierając na trzecie piętro. W międzyczasie szukała w torebce kluczy, przypadkowo natrafiając dłonią na coś małego. Zmarszczyła brwi i wyciągnęła ów rzecz, ku swojemu zdziwieniu dostrzegając zaschniętą cebulkę hiacynta, którą dostała od tamtej kobiety. Nie zdążyła zasadzić swojej.
Westchnęła i podeszła do drzwi kawalerki, lecz i tam zastała ją niespodzianka. Po ciele Jennifer przebiegł dreszcz, wywołujący gęsią skórkę. Przełknęła z trudem, otwierając szerzej oczy. Położyła powoli siatkę na ziemi, drżącą ręką sięgając po drugą, tym razem foliową, zawieszoną na klamce. Wiedziała doskonale, że nie mógł tego zostawić nikt z sąsiadów. Może gdyby to było coś innego… Ale to mogła zostawić tylko jedna osoba.
Usiadła na wycieraczce z napisem welcome home, opierając się plecami o drzwi. Wyciągnęła z siatki sporych rozmiarów owoc, uważnie mu się przyglądając. Nagle dostrzegła na nim zapis zarysowany mazakiem. Zmarszczyła brwi i mocno przygryzła dolną wargę, nie mogąc powstrzymać łez. Zaskoczenie, radość i złość mieszały się teraz w dziewczynie jak nigdy wcześniej, z każdą sekundą przybierając na sile. Położyła okrągły owoc na posadzce, przyciągając do siebie nogi oraz obejmując je ramionami. Oparła podbródek o kolana, skacząc wzrokiem między trzema rzeczami.
Nie mogła uwierzyć w to, co się właśnie działo. Nie mogła uwierzyć w to, że choć raz się nie pomyliła. Nie mogła uwierzyć w to, że najwyraźniej nie miał jej gdzieś. Nie mogła uwierzyć w to, że była jeszcze bliżej, a jednak znowu się z nim minęła. Nie mogła uwierzyć w to, jak szybko można przypomnieć sobie najistotniejsze momenty z przeszłości. Nie mogła uwierzyć w to, że hiacynt i granat, a nawet ananas oznaczały trzech najważniejszych mężczyzn w jej życiu. A już najbardziej nie mogła uwierzyć w ten cholerny napis:

Wszystkiego naj, Jen. Twój N.

 
I od tej pory Dzień Kobiet już nigdy nie był taki sam.



_______________________________________________________________

Oddając Wam ten post mam ogromną tremę, ponieważ juz dawno nic tak długiego nie pisałam. Mam nadzieję, że wstydu nie będzie i pojawią się odważne osoby, które całość przeczytają. 
Notka miała pojawić się wczoraj, ale się nie wyrobiłam. Tak więc życzę Wszystkim Drogim Autorkom tego, co najlepsze oraz żeby Was wena nigdy nie opuszczała. <3

6 komentarzy

  1. Jak mi się podoba ta owocowo-kwiatowa przeplatanka ♥ Bardzo lubię, kiedy cały post jest spięty taką klamrą (jak ja to sobie nazywam i sama często stosuję ten zabieg), przeplatającym się przez cały tekst niby to błahym elementem, który później jednak ma znaczenie ♥ No i niby jest to słoneczko, o którym pisałam na sb, ale wydaje mi się, że to mimo wszystko smutny post. A za tę zabawę w kotka i myszkę Noah oberwałby ode mnie po uszach! Niezłe ziółko z tego jej braciszka! Dobrze, że dla kontrastu mamy takiego Jerome'a, który przypałętał się z Barbadosu i chwilowo nigdzie się nie wybiera ^^
    A Ty koniecznie pisz częściej, bo przeszłość Jen wydaje się na tyle bogata, że chętnie poznam ją lepiej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że się podoba, bo miałam mieszane odczucia, ale je rozwiałaś :D I dobrze, że się z tymi roślinkami udało, uf :D A Jerome może będzie miał kiedyś okazję mu powiedzieć, co o nim sądzi, kto wie?
      Mam bardzo dużo do opowiedzenia w jej historii, więc tak - posty będą na pewno :D

      Usuń
  2. Cześć. ^^
    Chwilę mi zajęło, żeby przeczytać i skomentować post, ale już jestem. Winę zwalę na wenę i chęci, bo te chwilowo mnie całkiem opuściły. Uznałam jednak, że nie ma lepszego wyjścia niż w niedzielny poranek sobie coś fajnego poczytać. Na książki również mam focha i padło na was. Bardzo przyjemnie się czytało i sama z wielką chęcią poczytałabym jeszcze trochę o Jen i jestem pewna, że coś się pojawi. Szczerze przyznam, że tytuł mnie nieco zaskoczył i zastanawiałam się o co może chodzić. Dopiero przy czytaniu się wszystko wyjaśniło, a ja powiem tyle, że ten zabieg z kwiatami jest boski. I zdecydowanie się udał. =) Szkoda mi, że brat tak męczy Jen i po prostu się z nią bawi, zamiast normalnie się pokazać, ale coś czuję, że to ma głębszy sens i nie oznacza to tylko wredoty u starszego brata. ;D
    Świetna notka, tego Barbadosu i widoków w postaci Jeroma jej zazdroszczą wszyscy (sama chętnie dałabym się takiemu facetowi porwać do wody xD) I wszyscy chcą na pewno dalsze części notek z życia Jen. ;D
    Zdecydowanie pisz częściej, sama się niedawno w to wyciągnęłam i notki to jedna z lepszych "zabawek" blogów. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszymy, że padło na nas, bo nie ma nic milszego od widoku komentarzy pod postem <3 Pojawi się, pojawi, bo mam jeszcze baaardzo dużo do opowiedzenia, więc będę Was wszystkich sobą truć ]:-> Świetnie, serce się raduje, że się wszystko udało <3 A Noah to... nie będę za wiele zdradzać, ale na pewno jeszcze pokaże kilka swoich twarzy :D
      Haha, szukając wizerunku trochę się namęczyłam, ale było warto <3 XD Dziękuję serdecznie za piękne słowa <3 Będę pisać!

      Usuń
  3. W końcu udało mi się ze wszystkim uporać i mogłam w końcu usiąść do notki, aby przeczytać ją na deser :) Po pierwsze, super powiązanie tytułu z całością tekstu, bardzo mi się to spodobało; klamerka, która łączy koniec i początek także. Właściwie to sama nie wiem czy mam odbierać ta historię(a raczej jej całokształt) jako smutną, czy wesołą, a to chyba samo przez się świadczy o tym, że czekam na więcej, aby rozwiać moje wątpliwości, do jakiej kategorii ją zaliczyć. Pisz, pisz, proszę! Tym bardziej, że Noah to bardzo intrygująca postać i czuję, że dużo tu jeszcze może namieszać. Bardzo przyjemnie czytało się wszystkie momenty z życia Jen i chętnie dowiem się, co tam jeszcze w jej szalonym i pełny wrażeń życiu piszczy! Życzę więc dużo weny na kolejne notki, oby pojawiły się jak najszybciej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż przyklasnęłam z radości <3 Dziękuję! Bardzo się cieszę, że udało mi się uzyskać taki efekt. Obiecuję, że rozwój wydarzeń przedstawię w tego typu treści, bo zostałam przez Was uskrzydlona i napisać coś muszę :D Więc jeszcze raz bardzo dziękuję <3

      Usuń