- Nadal nie wiem po co tutaj przyszłam - przyznała szczerze Charlotte, wbijając zniecierpliwione spojrzenie zmęczonych oczu w kobietę siedzącą naprzeciwko niej. Elizabeth Rollison była terapeutką z niespełna dwudziestoletnim doświadczeniem zawodowym i wieloma publikacjami w literaturze fachowej na swoim koncie. Dodatkowo była zjawiskowo piękną brunetką o klasycznych, doskonałych rysach twarzy i posągowych kształtach, ubranych w szyte na miarę, drogie i eleganckie ubrania. Nic więc dziwnego, że Charlotte przygniótł nadmiar doskonałości pani Rollison.
- Jednak przyszłaś, więc najwidoczniej miałaś powód. - Elizabeth uniosła lekko kąciki ust w delikatnym, zachęcającym uśmiechu. Tak, zdawała sobie sprawę z tego, że jej wygląd jej zniewalający, ale wykorzystywała go by zdobywać zaufanie pacjentów. Nie chciała niczego na rudowłosej wymuszać. Wiedziała, że trafiła tutaj z polecenia swojej przyjaciółki, a jej byłej studentki Shelly D'Angelo.
- Shelly z uwagi na zaangażowanie osobiste odmówiła mi pomocy i poleciła mi panią jako najlepszą opcję. A ja chyba po prostu potrzebuję porady kogoś, kto obiektywnie spojrzy na mnie i kopnie mnie w cztery litery.
- Popracujemy nad tym, byś sama mogła kopnąć się w tyłek - sprostowała psycholog i poprawiła się na fotelu. - Czy możesz powiedzieć mi dlaczego przybyłaś do Nowego Jorku? - Spytała, chcąc rozeznać się w życiu kobiety, nie naruszając jeszcze żadnej z jej granicy. Rudowłosa uśmiechnęła się lekko na to pytanie i odpowiedziała:
- Jednak przyszłaś, więc najwidoczniej miałaś powód. - Elizabeth uniosła lekko kąciki ust w delikatnym, zachęcającym uśmiechu. Tak, zdawała sobie sprawę z tego, że jej wygląd jej zniewalający, ale wykorzystywała go by zdobywać zaufanie pacjentów. Nie chciała niczego na rudowłosej wymuszać. Wiedziała, że trafiła tutaj z polecenia swojej przyjaciółki, a jej byłej studentki Shelly D'Angelo.
- Shelly z uwagi na zaangażowanie osobiste odmówiła mi pomocy i poleciła mi panią jako najlepszą opcję. A ja chyba po prostu potrzebuję porady kogoś, kto obiektywnie spojrzy na mnie i kopnie mnie w cztery litery.
- Popracujemy nad tym, byś sama mogła kopnąć się w tyłek - sprostowała psycholog i poprawiła się na fotelu. - Czy możesz powiedzieć mi dlaczego przybyłaś do Nowego Jorku? - Spytała, chcąc rozeznać się w życiu kobiety, nie naruszając jeszcze żadnej z jej granicy. Rudowłosa uśmiechnęła się lekko na to pytanie i odpowiedziała:
- Od kiedy pamiętam chciałam tutaj zamieszkać - zaczesała palcami włosy za ucho. - To był cel, jaki postawiłam sobie na studiach. Ukończyć MiT i przenieść się do Wielkiego Jabłka, miasta, które ciągle tętni życiem. Pociągała mnie ta wielobarwność miasta, ilość ludzi i tempo życia. Co prawda początkowo po ukończeniu studiów siedziałam w Bostonie, ale zwiałam od razu po chwyceniu pierwszej w miarę odpowiedniej oferty pracy. Przyjechałam tutaj z dwiema walizkami. To wszystko co miałam wtedy. Zawsze uważałam, że moje powinno być tylko to, co mogę w każdej chwili spakować. Nie lubiłam gromadzić rzeczy.
- Czy tutaj czujesz się jak u siebie?
- Jeszcze niezbyt, chociaż mieszkam w mieście ponad pół roku. To dla mnie jeszcze zbyt krótko - przyznała ruda. - Nadal jestem w gotowości by spakować się i uciec, niestety.
- Wspomniałaś, że ostatnio złożyłaś wypowiedzenie w obecnej pracy. Możesz wyjaśnić dlaczego? Przecież jak sama powiedziałaś warunki nie były tam złe, pieniądze całkiem dobre, godziny dosyć elastyczne...
- Yhmmm - Z ust rudowłosej wydobyło się ciche westchnienie.
- Yhmmm - Z ust rudowłosej wydobyło się ciche westchnienie.
W drzwiach gabinetu Brennana pojawiła się we wtorkowy poranek w połowie stycznia, ubrana jak zwykle w schludny laboratoryjny kitel, spod którego wystawały spodnie w pionowe, niebiesko-czarne pasy i długie rękawy czarnej bluzki. W ręku trzymała kartkę papieru formatu A4, a na twarzy malowało się zaniepokojenie.
- Szefie, chcę porozmawiać - zaczęła nieśmiało i usiadła naprzeciwko mężczyzny. Jack Brennan, lekko posiwiały brunet po czterdziestce uniósł wzrok znad klawiatury laptopa.
- Od kiedy chcesz rozwiązać umowę o pracę? - Spytał bez zbędnych ceregieli, bo takiego posunięcia ze strony pracownicy spodziewał się od pewnego czasu.
- Chcę odejść po ostatnim dniu stycznia. - Charlotte położyła arkusz papieru na biurku i wyprostowała się. - Nie oczekuję rewelacyjnych referencji, tak szczerze mówiąc. Dobrze wiem, że średnio wpasowałam się w system pracy panujący tutaj - lekko zagryzła dolną wargę. - Nie potrafię pracować tylko według instrukcji, bez żadnej przestrzeni dla swojej inwencji.
- Wiem, Charlotte, zauważyłem. - Jack wziął papier i wrzucił do szuflady. - Jednak nie zamierzam dać Ci złych referencji. Każde zadanie, które Ci powierzyłem, wykonywałaś dobrze i terminowo. To, że czasami usiłowałaś zbaczać z wyznaczonego kursu nie wpływa na całokształt mojej opinii. Cenię w Tobie to, że masz swoje zdanie, chociaż często mnie to denerwowało - przyznał poprawiając okulary w ciemnogranatowej oprawie. - Mniemam, że ostatnie wydarzenia również przyczyniły się do takiej, a nie innej, decyzji, prawda? - Spytał, przywołując w Charlotte wspomnienia z jednego z ostatnich dni grudnia, kiedy znalazła zwłoki jednego ze współpracowników w jego laboratorium. Śledztwo wciąż było otwarte, a częste wizyty prokuratora Parrisha* doprowadzały Brennana do szału. Mniej więcej tak samo jak współpraca z jego doradcą finansowym, Clarke'm**, kolejny wrzód na tyłku.
- Nie ukrywam, że przebywanie tutaj niczego nie ułatwia. - Ruda skinęła głową i odetchnęła głęboko. - Ani fakt, że gdybym weszła do laboratorium Jake'a dziesięć minut wcześniej, to prawdopodobnie skończyłabym tak samo. Podsumowując, potrzebuję odmiany i odejście stąd to najlepsze co mogę w tej chwili dla siebie zrobić - wyjaśniła, pomijając fakt, że niemal codziennie śni jej się ten sam obraz: martwi Jake i ochroniarz, oraz ona leżąca w połowie drogi pomiędzy nimi, z dziurą po kuli na samym środku czoła. Codzienne spacery tą samą trasą tylko pogarszały sprawę.
- Rozumiem. - Brennan zerknął na ekran laptopa. - Dasz radę uporać się ze swoim zleceniem do końca miesiąca? - Spytał. Chciał być pewien, że odejście pracownicy nie opóźni pracy całego Instytutu. - Nasz klient już zaczyna się niecierpliwić...
- Myślę, że nie będzie problemu. - Charlotte skinęła głową, powstrzymując się od przewrócenia oczami. Pieprzony służbista. Zabili mu pracownika, a on wciąż myślał tylko i wyłącznie o pieniądzach i dobrym imieniu Instytutu. - Jestem już na końcowym etapie badań, wnioski sformułuję w dwa-trzy dni i dostarczę do Ciebie jak tylko skończę - zapewniła, wstając z krzesła. - A teraz zajmę się pracą, jeżeli w tym momencie wszystko jest jasne.
- Wrócimy do rozmowy bliżej terminu Twojego odejścia, przygotuję wszystko co potrzebne. - Brennan również wstał i uścisnął dłoń Charlotte. Ta uśmiechnęła się grzecznościowo i wyszła z gabinetu, przyspieszając kroku na korytarzu, by jak najszybciej zamknąć się w czterech ścianach swojego stanowiska pracy. Tam usiadła przy biurku i sięgnęła po telefon komórkowy.
Złożyłam wymówienie. Naprawdę pozytywne uczucie. Pojutrze mam rozmowę w pubie. Ewentualnie będę siedzieć na kasie w markecie. Jakoś sobie poradzę.
Wystukawszy pięć krótkich zdań na klawiaturze telefonu wysłała smsy do Shelly i Cartera, będąc pewna, że oboje raczej staną po jej stronie. Nie myliła się.
Carter: Dzielna dziewczynka, poradzisz sobie.
Shelly: Jeżeli uważasz, że to jest dla Ciebie najlepsze, to nie mam nic przeciwko i trzymam kciuki. Buziaki wariatko.
- I co zrobiłaś potem? - Głos terapeutki wyrwał Charlotte z zamyślenia. Potrząsnęła głową, aż rude kosmyki zatańczyły wokół jej twarzy. Spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na kobietę, dopiero po dłuższej chwili kontynuowała:
- Skończyłam pracę, wróciłam do mieszkania, wyszłam do pubu i po raz kolejny byłam lekkomyślna.
- Możesz rozwinąć myśl? Co rozumiesz przez to, że byłaś lekkomyślna?
- Upiłam się, odpowiadałam na zaczepki, ostatecznie spoliczkowałam jednego z zaczepiających. Potem jak gdyby nigdy nic sama, na pieszo, wróciłam do mieszkania. Przecież zdawałam sobie sprawę jakie to niebezpieczne. Ciągle to robię, świadomie przekraczam granicę, jakby wyzywając los na pojedynek. Nie, nie sypiam z nikim, to nie jest mój styl, raczej przeciągam strunę do ostateczności i zwiewam, jak gdyby nigdy nic.- Charlotte potarła dłonią kark. Dotarło do niej, że tak naprawdę od paru dobrych lat powinna nie żyć. Szlajała się sama nocami po podejrzanych miejscach, wchodziła na poręcze mostów tylko po to by tam posiedzieć i pozastanawiać się jakby to było, gdyby spadła, ewentualnie by w spokoju podziwiać wodę. - Lubię sprawdzać czy tym razem też mi się uda. Na razie wychodzę ze wszystkiego bez szwanku. Obawiam się, że mogę kiedyś nie mieć tyle szczęścia.
- Czy często słyszałaś, że jesteś wartościowa? Tak bez powodu. Czy mówiono Ci, że wspaniale sobie radzisz? - Spytała nagle Elizabeth, marszcząc brew. Charlotte niemal podskoczyła z wrażenia na fotelu.
- Nie - zaprzeczyła, kręcąc głową. - Nie pamiętam, zawsze musiał być konkretny powód - odpowiedziała i zagryzła dolną wargę. - I raczej tyczyło się to szkoły, chyba nigdy nie usłyszałam, że jestem wspaniała albo ładna. Nigdy. Moi rodzice...
- Rozmawiamy tutaj o Tobie, nie próbuj tłumaczyć postępowania swoich rodziców - przerwała jej Rollison. - Sama masz problem z poczuciem własnej wartości. Gdybyś uważała się za kogoś wartościowego to nie ryzykowałabyś niepotrzebnie. Uważasz, że świat nie ucierpi jeżeli Tobie się coś stanie. Nikt się tym szczególnie nie przejmie. Czujesz się przez to usprawiedliwiona, nieprawdaż? Nie oczekujesz jednak niczyjej uwagi, bycie w centrum zainteresowania by Cię zbytnio przytłoczyło. Ty po prostu lubisz ryzykować tylko dla siebie. Czyż nie taka jest prawda?
W odpowiedzi Charlotte zagryzła mocniej wargę, a po policzku spłynęła pojedyncza łza.
- Być może - odpowiedziała i podniosła się na nogi. Starała się ukryć to, jak bardzo zdruzgotały ją słowa psycholożki. Nie mogła przyznać nawet przed samą sobą, że kobieta może mieć rację.
- Myślę, że na dzisiaj mi starczy - stwierdziła, biorąc do ręki torbę i płaszcz.
- Jeszcze tutaj wrócisz - zapewniła ją Rollison i odprowadziła do drzwi. - Nie skończyłyśmy naszej rozmowy...
***
* Chodzi o naszego Masona Parrisha, którego autorka wymyśliła ten wątek
** Jak powyżej, pan Matthew Clarke
[ Czytało się szybciutko i przyjemnie :) Tak, może to zabrzmieć dziwnie, zważywszy na niezbyt pozytywne treści zawarte w notce, ale sama zapewne dobrze wiesz, jak to jest. Jak z dobrą książką, człowiek łyka całe zdania, byle tylko jak najszybciej dowiedzieć się, co dalej ;)
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się taka perspektywa przedstawienia tego, co akurat dzieje się u Charlotte. To tylko utwierdza w przekonaniu, że warto pisać noty, bo przecież można tak wiele się z nich dowiedzieć! Czekam na więcej i mam nadzieję, że z kolejnym postem pójdzie Ci szybciej, bo z tym rzekomo się męczyłaś :D ]
[ Ech, tak, męczyłam się, nawet dwa razy ją kasowałam i pisałam od początku. Sama nie wiem, dlaczego. Chyba mam przerost ambicji, a przecież nie piszę regularnie, a codzienność nie ułatwia szlifowania warsztatu. Meeeh. Czekam na notę Nezi, więc się nie leń xD A tak szczerze to zaczęłam cierpieć na brak inspiracji w życiu, naprawdę ciężko patrzy się jak czas przelatuje Ci przez palce. Beznadziejna sprawa. A przecież mam tyle powodów, by być "happy". No coż, najwyraźniej brakuje tej iskierki. Może odnajdę ją na nowo w pisaniu. Zobaczy się.]
OdpowiedzUsuńCharlotte
Czy to przeze mnie i moje chory pomysły Charlie odeszła z pracy? Nie! I ma pracować w barze? Za jedną piątą czy tam trzecią tego, co dostawała w Instytucie? No wiesz...
OdpowiedzUsuńNotkę czytało się przyjemnie. Liczę na to, że poczucie wartości Charlotte się poprawi, bo jest świetną kobietką. :)
[ Wrzód na tyłku, najlepszy opis Matta :) Mam nadzieję, że nie przyjdzie Ci do głowy, żeby kiedyś pozwolić Charlotte ześlizgnąć się z barierki albo zaprowadzić ją w niebezpieczny zaułek, bo chociaż nie jest to dobrze już znana JJ, trudno jej nie lubić. ]
OdpowiedzUsuńMatt