Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

1982. Myśli zabrudzone przeszłością.



Ostatnio miała wrażenie, że jak łapie się gdzieś paskudne przeziębienie, złośliwe choróbsko, tak ją prześladować zaczął pech. Pech do kwadratu. Podczas wypadku drogowego, kiedy w zimie autobus wpadł w poślizg, a ona była jednym z jego pasażerów, nabiła sobie jedynie kilka siniaków. Tam poznała żółnierza o ujmującym uśmiechu, który był tak sympatyczny i ciepły, że łamał wszelkie wyobrażenia na temat mundurowych, jakoby byli oni szorstcy i zimni w stosunku do innych ludzi. Wtedy raźno Sol porwała się do wybijania okien w autobusie, gotowa pomóc innym, choć sama tylko nabałaganiła i nasypała sobie za kołnierz skrawków grubej szyby nieudolnym waleniem plastikowym młoteczkiem w okno. Wtedy jak zwykle pchałą się w kłopoty, na dodatek z uśmiechem na ustach. Podczas wypadku na przełomie marca i kwietnia tego roku, przygniotła ją belka  w remontowanym teatrze podczas próby z zespołem i ucierpiała na zdrowiu, na sprawności, a prócz bólu i opatrunków, jej kariera została brutalnie zakończona. Wtedy jej życie wywróciło się do góry nogami i tylko Jared, który po zniknięciu zjawił się znikąd w szpitalu, oświadczając się, potrafił postawić ją na nogi, by się nie chwiała. Wtedy nie było czasu na załamywanie, zresztą miała przy sobie silną podporę a i mimo rozpaczy, jaką budził w niej zakaz lekarzy powrotu do baletu i diagnoza będąca wyrokiem, działo się też wystarczająco, by odwrócić jej uwagę od własnej tragedii. Wspólne marzenie i plany sprawiły, że Sol na nowo uwierzyła w siebie i porzuciła żałobę za sceną i baletem. Choć jej uśmiech widocznie zbladł, a w oczach nie pojawiały się te figlarne iskierki, odnalazła siebie na nowo. Wtedy przynajmniej tak myślała.
Dwa miesiące temu znów przeżyła wielki zawrót. Nie było wypadku, tym razem się obyło bez tak drastycznych wydarzeń. Tylko świerzy narzeczony zniknął, a wtedy dziewczyna zupełnie się załamała. Uciekła z miasta, by nie chodzić ulicami, którymi spacerowała z Murphy'm. Uciekła z mieszkania, gdzie wciąż było pełno  rzeczy tamtego człowieka, od którego pierścionek jako symbol miłości i przysięgi wierności zsunęła z palca zaledwie kilka dni temu wraz z powrotem do miasta. Uciekła od wspomnień, od bólu, tęsknoty, bo wierzyła, że czeka ją coś stabilnego, coś pięknego. Kiedyś. Może. Prawdopodobnie miała po prostu zwyczajne marzenie, takie jak każdy. Bo tylko w filmach młode kobiety co rusz prowadzą płomienne romanse, ulegają wypadkom i zawsze znikąd nadchodzi pomoc, najczęściej w postaci uosobionego Apolla. A w życiu tak na prawdę to co stałe, co pewne przynosi poczucie szczęścia i bezpieczeństwa. Dla niej przynajmniej, tym, co sprawi jej radość było nie żadne szaleństwo, tylko spokój  i ktoś obok. Mimo niemal ćwierć wieku na karku, chyba niczego się nie nauczyła, pozostając wciąż niepoprawną romantyczką. I choć wiedziała, że świat się nie zawalił, bo szansa na spełnienie tego marzenia nie pękła, a czasu ma jeszcze wiele, by ułożyć sobie życie, tak samo jak szansę ma na znalezienie miłości na tyle silnej, by przetrwała, to jednak w tej jednej chwili czuła, że nic nie jest w stanie sprawić, że się uśmiechnie.
Wróciła kilka dni temu i starała się jak najmniej przebywać w mieszkaniu.  Obecnie jej samoocena bardzo spadła, sądzić nawet była gotowa, że nie jest warta zapamiętania i uwagi. Poszukując wyjaśnień dla zniknięcia byłego narzeczonego – bo już nikim innym nie mógł być dla niej, w jej głowie pojawiało się na prawdę wiele scenariuszy. Niektóre żałosne, a niektóre wręcz tak nieprawdopodobne, że aż śmieszne. Na początku prócz tęsknoty, rozpaczy, bólu i żalu, czuła strach, obawiając się, że biedny Murphy mógł ulec wypadkowi i dziać się z nim mogło nie wiadomo co. Powoli jednak budziła się jakaś gorycz. A koniec końców jednak, zawsze winy doszukiwała się w sobie. Pamiętałą przecież ostatnie dni, kiedy był, kiedy byli razem, jak patrzył na nią bez uśmiechu, gdy świerzo po wypadku, Sol musiała zjawiać się u rehabilitantki dwa razy w tygodniu, a później nie można jej było nawet przytulić, całe ciało miała tak obolałe i słabe.W mieszkaniu powoli zmuszała się, z płaczem wiążącym gardło, pakować powoli rzeczy Jareda. Musiała się oczyścić, swoje życie z tej tęsknoty i bólu. I powoli jej się udawało, choć najwięcej musiała sobie poukładać nie na półkach, a w sercu i w głowie. Skończyło się jednak to wielkie porządkowanie na tym, że z łazienki wyniosłą jego szczoteczke i maszynkę do golenia i wrzuciła do koszyczka, w którym trzymał karty pamięci, pendrivy i inne swoje pierdoły. Odwiedzała przyjaciół, nadrabiając wiele tygodni milczenia, bo i sama nie wyjaśniła, że znika i że podróżuje miedzy Francją i Włochami w ramach zajęcia się czymś innym, niż smarkaniem w kolejne chusteczki i nie wiedziała też nic, co się dzieje u nich. Przesiadywała kilka godzin w winiarni u zmartwionych i zaniepokojonych rodziców, którzy- zwłaszcza matka, podsuwali jej ciągle coś do jedzenia, komentując jak zeszczuplała, aż pod oczami pojawiły sie niezdrowe sine cienie. Z złamanym sercem zagubiła gdzieś siebie, karmiąc się powietrzem i smutkiem.
Gdy zapadało późne popołudnie, wymrznięta wracała z parku, gdzie na ławce przesiadywała na współ przysypiając dobre z trzy, cztery godziny. Czując zdrętwienie w kończynach, wspinała się po schodach, szurając stopami ociężale, zupełnie jakby nie była baletnicą, choć na wymuszonej emeryturze przez zdrowie. Zatrzymywała się pół piętra niżej, by odetchnąć i znaleźć klucze zanurzone w torebce bez dna. Kondycja już nie ta sama, szybciej brało ją zmęczenie, a to wcale nie przez brak treningów. Popadła w apatię i tylko patrzeć, jak anemia się pojawi z niedożywienia i braku snu i doskonale o tym wiedziała, potzrebowała tylko czasu. Czas leczy wszystko. 


Siedząc zwinięta w kłębek na kanapie, patrzyła na jedno z zaledwie kilku zdjęć, których nie odesłała. Mijał już trzeci miesiąc od jej poworotu do miasta i już wiedziała, że wszystko się zmienić musi. Palcem muskała szybkę w ramce, gdzie została umieszczona wspólna chwila z Jaredem. Minęło już tyle tygodni, wystarczająco wręcz, by zaczęła się wybudzać z tego stanu... marazmu. Zaczęło ją to wręcz męczyć, zaczęła dokuczać jej gorycz. Czy tylko ona ma płakać, cierpieć i myśli mieć zabrudzone przeszłością? Czy Jared też to przeżywa? Czy odszedł i zaczął nowe życie? Może z inną? Moze tylko ona tak naiwnie trwa jakby ostatkiem sił oczekując pukania do drzwi, jeszcze nie czując się wolna do końca, bo zniknięcie jednej strony, nie oznacza dla drugiej definitywnego końca? Znikanie to była niepewność, a niepewność, była najgorsza. Gdy nie wiedziało się nic, a spekulacje mogły daleko mijać się z prawdą.
Po jego zniknięciu, dwa miesiące blisko spędzała na wyjazdach po Europie. To była ucieczka. Miała zamiar tam wrócić, lecz nie po to, by uniknąć wspomnień. Potrzebowała wakacji. Odpoczynku i relaksu. Potrzebowała wyjazdu, takiego z prawdziwego zdarzenia, jak to zwykle planuje się, robiąc listę co trzeba zabrać, co zakupić, koniecznie włączając w listę olejek do opalania, torbę plażową, klapki, bikini i nowe letnie sukienki! Zupełnym przypadkiem zaplanowała taki wyjazd z przyjaciółką, u której również zaszło tyle zmian, że obydwie teraz wyglądały jak worki kości obleczone w skórę. Sol było wstyd, czuła żal do samej siebie, że egoistycznie zamykając się w swojej skorupce, zaniedbała przyjaciół, których też mogło spotkać coś złego, mogli przeżywać nieprzyjemności, własne mniejsze lub większe tragedie. Nie myślała o nich wcale, użalając się nad sobą. JJ doskonale to nazwała, wtedy Sol "lubowała się w własnym dramacie". A przecież facet, czy jest, czy go nie ma, nie staje się dla kobiety całym światem. Jest jego częscią, ważną, o ile miłość nie jest najważniejszą, ale nie przysłania jej wszystkiego, nie odbiera rozumu i tego, że sama stanowi centrum dla samej siebie. Była głupia. I ślepa.  I zachowałą się banalnie, jak bohaterki romantycznych komedi. Wstyd.
Długo nie mogła się zebrać,  by zacząć pakować jego rzeczy. Prace przyniesione z biura, ubrania, płyty, książki, gitarę nawet. Wolała uciekać z mieszkania, swojego, które sama z pomocą Rose tak ładnie urządziła, niż wziąć się w garść. Aż wreszcie któregoś dnia, zapominając o tym wszystkim, po spotkaniu z kimś, kto jakby naturalnie i bez wysiłku umiał wywołać znów uśmiech na jej twarzy, wróciła do siebie wcześniej. Zapomniała o tym, że przychodzi do mieszkania tylko późnym wieczorem, by iść prosto do łóżka, zbyt zmęczona, by ogarniać wszystko wokół. Stanęła na środku salonu i jakby zaskoczona spoglądała na rzeczy, których było za dużo, jak na jedną osobę mieszkającą w tych kątach. To był impuls, chwyciła w rekę najpierw koszulkę przewieszoną przez krzesło, potem kilka kartek zostawionych na stoliku pod oknem i powoli, jakby nieświadomie, zaczęła wszystko składać. Zamiast jednak do szuflad, na półki, na wieszaki w szafie, do worków, które rwała bez złości, a z dziwnym spokojem. I nie myslała wtedy o niczym. Ani o tym, że jest zła, że smutna, pełna żalu, ani o tym że tęskni, ani nie gdybała co by było gdyby, ani też nie zastanawiała się, co też teraz moze robić Jared. Po prostu skupiła się na składaniu równiutko w kostkę ubrań, układaniu obok siebie płyt, wiązaniu w rulony projektów architektonicznych, zakręcaniu je w tuby, tubki i składaniu w teczki. Przyszło to tak samo z siebie i Sol wcale nie bolało. Tylko zmęczyło, bo zajęło kilka godzin, nim wynalazła ulubione kubki Jareda wśród naczyń, wyprzatała kosmetyki mężczyzny z łazienki, drobnostki i to, co najbardziej dokuczało – wspólne zdjęcia. 
Jedno z takich zachowała. Nie mieli ich wielu, nie wywoływała wszystkich, nie miała miejsca, gdzie je poustawiać, czy zawiesić. I tak większość znajdywałą się na kartach pamięci w aparatach mężczyzny, które także były już poskładane w torby i ustawione przy ścianie. Nigdy też nie zastanawiała się, czemu zniknął, nie zabierając niczego, bardziej skupiając się na powodzie, na motywie zniknięcia. Kłamałaby mówiąc, że ten związek był nieudany. Jak zwykle to bywa, mieli wiele pięknych, radosnych chwil, po drodze jakieś nieporozumienia, kilka kłótni. Ale była z nim szczęśliwa i kochała go. Dlatego chyba tak bolało jego zniknięcie, bo Sol wierzyła w nich i to, co mówił Jared o wspólnej przyszłości. Zresztą to było to czego chciała, rodzina. W ramce, która trzymała w dłoniach, śmiała się do rozpuku, próbując wyrwać narzeczonemu, który ją łaskotał. Pamiętała ten moment, byli na pikniku, to ona porwała go z biura, w którym mógł przesiadywać całe dnie. To było przed wypadkiem, kiedy śmiała się i wygłupiała jak dziecko i nie przejmowała komentarzami, ze czas spoważnieć, bo tak już nie wypada. Nigdy nie należała do osób, które uchodzą za dojrzałe, bo choć głowę miała na karku, należała do osób nad wyraz pogodnych, empatycznych, którym szkoda czasu na smutki. Jakiż to przekorny los, ostatnio głównie się smuciła przecież.


Stała pod blokiem żołnierza, którego poznała w zimie, podczas wypadku. Śmiał się pod nosem z jej prób wybicia szyby, a gdy ta runęła i odłamki posypały się na nią, prosił łagodnie, by się odsuneła i nie robiła sobie krzywdy. To co wydarzyło się w przeciągu ostatnich trzech dni, sprawiało, że Sol miała na prawdę wielki mętlik w głowie. A jedyną osobą, która mogła na to zaradzić wydawał się jej ten mężczyzna. Nadal nie rozumiała, jak to robił, że czas dla niej znajdował, pojawiał się jakby znikąd i to w najmniej spodziewanym momencie. Jak w szpitalu po jej wypadku, gdy dowiedział się o tym nie wiadomo skąd i jak. Albo pod drzwiami jej mieszkania, gdy wróciła do NY. On po prostu pojawiał się, nie znikał, był dla niej i kiedy potrzebowała milczał, albo rozmawiał. Jakby znał ją lepiej, niż ona samą siebie.
Trzy wypadki – poślizg autobusu, belka przygniatająca ją do desek i zniknięcie Jareda. Trzy miesiące ucieczki. Trzy miesiące rozpaczy. Trzy dni podczas których zebrała się w sobie, oczyściła życie z byłego narzeczonego i zamkneła rozdział, zakończyły się dla niej szokiem takim, jaki by przeżyła, doświadczając trzęsienia ziemi. Trójka zdecydowanie nie była jej szczęśliwą liczbą. W każdym z tych okresów i wydarzeń, pojawiał się porucznik, który prawdopodobnie nieświadomie prócz wsparcia, dawał jej jeszcze więcej, niż sama oczekiwała, a czego chłonna teraz po zranieniu była, jak nigdy wcześniej.
Podniosła oczy na wysoki wieżowiec, licząc okna od góry, by odszukać w szeregu szybek lśniących w ginącym za chmurami słońcu te konkretne, należące do mieszkania mężczyzny. W tym wszystkim najgorsze było to, że zupełnie nie chciała nikogo wodzić za nos, ani dawać płonnych nadziei, a wydawało jej się, że sama się tym ostatnim poddając, robi coś nieodpowiedniego.  Bo ten ktoś, kogo chciała znów zobaczyć, stawał jej się coraz bliższy, w nim szukała wsparcia, jemu nie bała się zaufać, z nim chciała rozmawiać. Nie stanowił żadnego zastępstwa, po wizycie w Seattle, jakby rozdział z Jaredem został zamknięty. Zresztą, nie mogło być inaczej, nie po tym, co się tam wydarzyło, co zobaczyła. A jednak, czuła się źle, nie przyznając się przed Schriverem, że nie jest dla niej przyjacielem tylko. Nigdy nie był. Z początku tylko znajomym, z którym uciekła przed przesłuchaniami z wypadku. Później serdecznym kolegą, który odwiedzał ją niemal codziennie w szpitalu. A następnie, przeskoczył niewyobrażalny dystans ich dzielący i nagle, znikąd, wbrew zasadom wszelakim, mógł stać blisko, mógł ją objąć, pocałować w czoło, złapać za rękę i Sol czuła się z tym doskonale. Nie chciała robić żadnego kroku wstecz, nawet parłaby do przodu. Tyle że relacja między nimi, której nie umiała nazwać, bo w tym wszystkim przeszkodę stanowił nieobecny już, ale jakby nadal będący obok Jared, była czymś wyjątkowym, a ona własnymi wyobrażeniami, nie chciała niczego psuć. I męczyło ją to bardzo. Bo na takie nie wiadomo co, niepewność, niedomówienia porucznik zupełnie nie zasługiwał. I czuła się z tym podle. Zwłaszcza, że to przy nim i dzięki niemu, zamkneła za sobą ostatnie niedomkniete drzwi.


Spojrzała na dzwonek, gdy już stanęli pod drzwiami. I patrzyla na przycisk, nie na drzwi, nim te się nie uchyliły.
Była tu pierwszy raz. Jared znał jej rodziców, odwiedzał ich w winiarni, w domu. Jej nigdy nie zabrał do Seattle, a ona nigdy nie poznała rodziców Murphy'ego. Wiedziała, że nie ma on najlepszych kontaktów zwłaszcza z ojcem, który nigdy nie był w pełni zadowolony z syna i wymagał od niego zawsze więcej. Może gdyby była tu z mężczyzną, który miał włosy ciemniejsze i w tym domu dorastał, czułaby zdenerwowanie i tremę przed przyszłymi teściami. Ale oni już nimi nie byli, a ona powoli zaczynała w głowie budować dystans, barierę, tarczę ochronną, by nie czuć żadnej zażyłości z obcymi. Bo to byli obcy ludzie, łączyła ich jedna osoba, która w przypadku rudej należała do przeszłości.
Na Ethana nie patrzyła. Czuła na sobie jego wzrok. I wiedziała, że gotów jest ją złapać, gdyby padła trupem na widok, który pokazał jej się przed oczami. Bo otworzyła im nie starsza pani, nie starszy pan, a młoda kobieta, może nieco, ale niewiele starsza od Sol. Jedną dłoń oparła o framugę, przestrzegając wejścia do wnętrza domu. Drugą położyła na brzuchu. Była w ciąży.
Sol wzrok przesuneła z dzwonka na ten brzuch właśnie i czuła jak krew odpływa jej z twarzy, a kolana się uginają. Zadrżała, ale mocniej zacisnęła palce na kartonie i tylko zachwiała się przez chwilę, lecz ustała.
 - Jared Murphy - zaczęła i odebrało jej mowę na chwilę. - Znasz go? - spytała wprost.
       To nie była siostra bruneta. Ruda znałą Michelle. To mogła być kuzynka, ktoś kto gościł w domu jego rodziców, sąsiadka, która podeszła pożyczyć szklankę cukru, albo mleka. To być mógł ktokolwiek. A jednak nasuwała się jedna myśl. Najczarniejsza.
 - Przywiozłam jego rzeczy, które zostawił w NY. Zniknął trzy miesiące temu. Jestem... byłam jego narzeczoną - dostała słowotoku, chciała z siebie wszystko wyrzucić i mówiła szybciej, szybciej, niewyraźnie, choć składnie. - Nie mam z nim kontaktu od tamtego czasu. Nie wiem gdzie jest. Nie wiem nawet, czy żyje. Chcę to tylko zostawić. I oddac pierścionek. To podobno pamiątka rodzinna. Chce go oddać jego rodzicom do rąk włąsnych - mówiła i nie widać było, by była wystraszona, załamana, ale jakaś taka... pogodzona z faktami? Nie, nawet nie. Spokojna, zdystansowana, nie chłodna, ale wcale nie jakaś specjalnie wylewna i przyjacielska. Trudno byłoby odgadnąć, jak ona sama się teraz w tej chwili czuje.
         Schyliła się, postawiła karton przy progu i spojrzała po raz pierwszy w oczy dziewczynie.
 - Mogę wejść? 


Ucieszył ją grzmot, który usłyszała za plecami. Sama czuła się tak, jakby w środku niej coś dudniło. Słońce już schowało się za chmurami, które choć nie ciemne, nie burzowe, były ciężkie i sprawiły, że powietrze zmieniło się z rześkiego, na parne, duszne. Ostatnim razem gdy tu była, przyszła z prośbą o podwózkę na lotnisko, gdy wybierała się do Seattle. A że koniec końców prócz szofera dostała towarzystwo i wsparcie w tej jednodniowej podróży... Kolejny raz porucznik pokazał jej, że stać go na wiele dla kogoś, kogo darzy sympatią. Jakżeby jednak chciała, by ta sympatia stałą się czym innym... Te myśli, do których jeszcze niedawno wstydziła się przyznać, których nawet do siebie nie dopuszczała, spychała w najdalsze zakątki w głowie, dobijały się do niej i wreszcie Sol zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie tylko patrzeć w okno i myśleć o tym, co było. Bo żyła tym, co było tu i teraz i widziała ludzi, którzy byli przy niej i do nich się przywiązywała i tych kochała. Może była naiwna, lekkomyślna i niczego się nie nauczyła. Ale nie chciała się chować w swojej skorupce i nic nie czuć. Przede wszystkim nie chciała nic nie czuć.
Wchodząc po schodach, odgarniała z twarzy mokre kosmyki. Deszcz zerwał się nagle i choć od bramy dzieliło ją kilka metrów, mimo że podbiegła ten niewielki dystans, krople zmoczyły ją do tego stopnia, że kolorowa, zwiewna letnia sukienka przyległa do ciała, a włosy oblepiły ramiona szyję i plecy, okrywając ją w  miedziany płaszcz. Zupełnie jej to nie przeszkadzało, jak i chłód od kamieni stopni, które pokonywała powoli. Nie miała zamiaru się cofnąć, najwyżej przesiedziałaby ulewę tutaj, nim nie ustąpi i się nie rozjaśni na powrót, gdyby mężczyzny nie było w mieszkaniu. W końcu tu przyszła, nie miała się czego obawiać z jego stronu. Raczej z swojej włąsnej.
Przypomniała jej się jej własna reakcja, jak go powitała, widząc pod swoimi drzwiami. Nie zrobiło jej się głupio, nie poczuła wstydu, ani zażenowania, że na widok twarzy porucznika uśmiechnęła się po raz pierwszy szeroko i szczerze i rzuciła mu na szyję, jak wariatka trochę. Wtedy zareagowała intynktownie, bez namysłu. I możliwe, że tak właśnie powinno być. Bez krępacji, bez analizowania, co powinno być, a co jest. Gdy stanęła pod jego drzwiami, kichneła krótko, bo nos ją zaswędział, może to z jakiegoś dziwnego niepokoju, który pojawił się nagle i zniknął i zapukała. Raz, później drugi i gdy otworzył drzwi zaschło jej w gardle. Przyszła tu, bo tak, bez konkretnego powodu. Nie miała nawet przy sobie obiecanego mu wina w drodze powrotnej z Seattle, by móc wyjaśnić, że to to jest powodem jej przyjścia. Chciała tu być i go zobaczyć, to wszystko. Czy to było aż tak skomplikowane?
- Cześć – rzuciła tylko i zamiast wprosić się do srodka, albo chociaż zagaić rozmową na progu, zawróciła i zaczęła schodzić po schodach. - Ach.. - coś sobie przypomniała, zatrzymała się, zawróciła i znów podeszła wyżej i stanęła pod drzwiami. - Masz szczęście, nie musisz mi pomagać w sprzątaniu mieszkania, poradziłam sobie z tym w godzinę! Chyba wpadłam w jakiś trans sprzątania, klątwa Kopciuszka z obsesją porządku, czy coś, bo wszystko lśni – znowu monolog, słowotok, niedobrze się działo. - Znów gdy skończyła, nabrała powietrza i zawróciła, schodząc z cztery stopnie w dół. I znów cofnęła się, pokonała je na powrót w przeciwnym kierunku i stanęła naprzeciw niego przy drzwiach. - Poprosiłam nawet jednego stolarza żeby mi wydrążył wzory w meblach i w kuchni i w salonie i w komodzie w sypialni, znalazłam wzór, będzie pięknie, kiedy będzie gotowe, pokażę ci – obiecała i nabrała powietrza, chcąc coś dodać. Zamiast tego jednak, mrukneła coś do siebie i znów skierowała się ku schodom w dół.
Nie zapowiadało się tym razem, by dostała kolejnego olśnienia i miała zawracać. Prawdę powiedziawszy zeszła już do półpiętra, pokonując te nieszczęsne wydeptane i zamoczone przez jej ubranie stopnie i dopiero zatrzymała się, gdy barierka z wyższych schodów zasłoniła ją niemal całą, aż musiała unieść głowę, by spojrzeć na Ethana.
 - A umówisz się ze mną?



[hahaha! Natchneła mnie na koniec reklama... czegoś tam, jak w barze laska dostaje słowotoku do barmana, który jej się podoba <3 to właśnie w stylu Soluszki ;)
błędów co nie miara, moje programy edytorskie fiksują, a blogspot ze mną walczy :( ]

7 komentarzy

  1. [To nie była przypadkiem reklama zupek błyskawicznych VIFON? :D Aż sobie ochoty narobiłam :D Poszła sobie a już myślałam, że Porucznik tak po męsku ją do siebie przyciągnie i wycałuje, no ale poczeka sobie więc Sol jeszcze na to :D Jak skończymy wątek Seattle to rozumiem od tego zaczynamy? :D ]

    OdpowiedzUsuń
  2. [nie wiem, czyja to była reklama i czego i w ogóle, ale fantastyczna xD
    jak poczeka, to sama się będzie targać w te i we wted i sama się w końcu rzuci ^^ łatwo i zbyt kolorowo być nie mogę, nie? :D
    myslę że tak, że po Seattle, zaczniemy od tych nieudolnych prób wyrwania porucznika na randez-vous :D ]

    OdpowiedzUsuń
  3. [ Cudownie, cudownie, cudownie <3 Soluszka i porucznik to para idealna <3 JJ chce być świadkiem na ślubie xD]

    OdpowiedzUsuń
  4. [Hihi, bardzo fajna ta notka :) Faktycznie potrzebowałaś takiego uporządkowania życia Sol, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie po przeczytaniu tego posta. Że nie tylko uporządkowałaś jej sprawy, ale też jej historię w swojej głowie :) Aż ja sama mam ochotę zabrać się za notę Inez, ale to dopiero po powrocie z drugiego wyjazdu...^^ Oj tak, zdecydowanie wypadałoby coś napisać, mam przez Ciebie, a raczej dzięki Tobie smaczek na stukanie w klawisze ;)]

    OdpowiedzUsuń
  5. [matko JJ, kochanie, opanuj się, bom się sama zawstydziła xD Sol to truśka, czai się jak czajka xD
    o Nezia, to pisz, pisz koniecznie po powrocie :* ]

    OdpowiedzUsuń
  6. [ Ach, przeczytałam, przeczytałam! Z ogromnym poślizgiem (jak to ja), ale przeczytałam całą notkę, od początku do samego końca! A było co czytać, pewnie sama przyznasz :) Bardzo przyzwoita długość, to się chwali. Szkoda tylko, że poskąpiłaś nam wyjaśnień, co z tą miłą panią w ciąży – Sol miała rację, spodziewając się najgorszego, czy była to wyłącznie niefortunna pomyłka? Będę się teraz nad tym zastanawiała, kurczę :D No nic, od razu przejdę do sedna: bardzo się cieszę, że mogłam bliżej zapoznać się z tak ważnym kawałkiem historii Twojej postaci, bo jednak sama siedzę tu od niedawna i większość takich spraw jest dla mnie całkowicie nowa. Tym większy plus za notkę, która podsumowała pewien wycinek z życia panny Duval, a mnie samej przybliżyła jej barwną postać :) Liczę na więcej takich tworów w przyszłości! I mam nadzieję, że teraz Sol będzie miała z górki. W końcu sobie na to zasłużyła, nie? :) ]

    Chris

    OdpowiedzUsuń
  7. [cieszę się, że jakoś udało Ci się znieść to, co tu się urodziło, bo niestety, ale zawsze moze być lepiej! ;)
    poskąpić tych informacji musiałam, było to przemyslane i z czystą premedytacją zrobione, ponieważ, ja sama nie wiem xD wiążę się to bezpośrednio z postacią Jareda Muprhy'ego, którego na blogu już nie ma, a który może wrócić (zarówno autor, jak i postać!), a ja nie mogłabym tak sobie poszaleć z nie swoim bohaterem, więc zawsze pozostaje otwarta furtka dla wyjasnień i sprostowania tej kwestii ;) na razie ja sama mogę tak wygodnie zamknąć ten rozdział dla piegusa, o i jest mi z tym wygodniej i na sercu lżej ;)
    z taki tworami, to chyba niestety rozczaruję ;/ nie daję notek zbyt często, skupiam się na wątkach bardziej :P i do nich zwykle zapraszam gorąco i porywam! :D a czy Sol bedzie miała z górki... ja też mam nadzieję, bo mi jej aż szkoda :P ]

    OdpowiedzUsuń