Gdyby komukolwiek to przeszkadzało, informuję, że w tekście pojawiają się wulgaryzmy, chociaż nie ma ich zbyt wiele.
_________________________________________
23
marca 2013 roku
Inez podejrzewała, że drzwi do mieszkania zajmowanego przez
ojca nie będą zamknięte i nie
myliła się. Kiedy nacisnęła nieprzyjemnie lepiącą się klamkę, skrzydło uchyliło
się cicho, ukazując jej oczom całkiem niepozorne wnętrze. Wnętrze, którego na
pierwszy rzut oka nie rozpoznała, choć przecież wcześniej była już tutaj
parokrotnie i jak dotąd, podczas jej poprzednich wizyt, nie znajdowało się ono
w tak opłakanym stanie.
Z mocno bijącym sercem, które zamknięte w klatce żeber
trzepotało podsycane ogarniającym ją strachem, kobieta przestąpiła próg i
zamknęła za sobą drzwi. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że w
mieszkaniu tak naprawdę nie panowała kompletna cisza, że gdzieś z kranu kapała
woda, skrzypiała niedomknięta framuga okna, w sąsiednim pokoju cicho brzęczał
telewizor. Jakby stopniowo uruchamiała podstawowe zmysły, dopuszczając do
siebie coraz to nowe bodźce i tym samym do jej nozdrzy doleciał zapach, który
spowodował, że Grant oparła się o ścianę, z trudem powstrzymując mdłości. Smród
alkoholu, wymiocin, ludzkiego potu i Bóg wie, czego jeszcze, wymieszały się ze
sobą dając woń na tyle silną, że blondynka potrzebowała czasu, by dojść do
siebie i zapanować nad silnie protestującym żołądkiem. Wolała nie wyobrażać
sobie, co zobaczy, kiedy wejdzie dalej. Wolała nie wyobrażać sobie niczego, na
nic się nie przygotowywać. Nie chciała bowiem, żeby okazało się, iż jest o
wiele gorzej niż mogłoby się jej wydawać.
W tym czasie przez jej głowę przetaczało się tysiące myśli.
Ta, która pojawiała się najczęściej i jednocześnie była krzyczącym z daleka
głosem pytała, kto mógł być na tyle głupi, by przyjechać tutaj z własnej woli? Inez wolała nie odpowiadać, nie teraz. Może i
szybko podjęła decyzję, może i zbyt pochopnie, ale miała się wycofać właśnie
teraz? Praktycznie rzecz biorąc, to właśnie TERAZ nie było jeszcze za późno.
Inez miała ochotę stchórzyć, miała ochotę czym prędzej stąd uciec i zatrzasnąć
za sobą drzwi, właśnie TERAZ, kiedy jeszcze mogła to zrobić. Mimo to uparcie
stała w miejscu, tym samym od kilku minut, oddychając przez usta i zmuszając
się do tego, by zrobić krok w przód.
Ojca znalazła w salonie, skulonego na kanapie. Trudno jej
było powiedzieć czy jest pijany, czy też nie. Czy walające się wokół puste
butelki zostały opróżnione parę dni temu, czy może godzinę temu. Było jej
trudno stać tutaj i patrzeć na to wszystko, na upadek człowieka, który niemalże
pociągnął ją za sobą. Wstydziła się swojego ojca, wstydziła się tego, kim się
stał, wstydziła się samej siebie przez to, że ośmieliła się wstydzić. Zaś trud
i wstyd przekuła na motywację do działania i, pełna obaw, podeszła bliżej,
ostrożnie omijając potłuczone szkło i nie tylko. Pochyliła się nad kanapą, za
wszelką cenę starając się ignorować smród przetrawionego alkoholu.
– Tato? – rzuciła głośno, pozwalając sobie na cofnięcie
dłoni, którą jeszcze przed chwilą wyciągnęła w jego stronę. Mężczyzna zaś wydał
z siebie bliżej nieokreślony dźwięk i machnął ręką, jakby odpędzał się od
natrętnej muchy.
– Tato, przyleciałam, jak prosiłeś – powiedziała i tym razem
dotknęła jego ramienia, zaciskając palce na brudnym podkoszulku. Jonathan
momentalnie otworzył oczy, szarpnął się i poderwał do pionu, przez co
zaskoczona i wystraszona tak nagłą reakcją blondynka odskoczyła do tyłu,
trącając nogą butelkę po wódce, która z charakterystycznym rytmicznym stukotem
potoczyła się po lepiącej się posadzce. Kiedy już przestała śledzić ją
wzrokiem, zerknęła na ojca i już wiedziała, że wcale jej tutaj nie chciał.
– Co ty tu robisz? – warknął ochryple, przecierając dłonią
przekrwione oczy. Jego poznaczona bruzdami twarz wykrzywiła się w grymasie
niezadowolenia, kiedy pan Garnt spoglądał na swoje jedyne, stojące przed nim
dziecko.
– Dzwoniłeś. Prosiłeś o pomoc… - wyjaśniła spokojnie,
odwracając wzrok od tej zniszczonej twarzy, od poszarpanego ubrania, od plam po
wymiocinach na jego spodniach. Co dziwniejsze, w momencie, w którym go obudziła
i zobaczyła, że Johnatan miał się na swój pijacki sposób dobrze i nie chciał
niczyjej pomocy, poczuła dziwną ulgę, a strach uleciał z niej jak powietrze z
balonika. Na własne oczy zobaczyła to, czego tak bardzo się obawiała i teraz
nie wydawało jej się to tak straszne. A może gdzieś tam głęboko w środku wcale
nie chciała mu pomagać? Może chciała, żeby gnił w tej melinie i zapił się na śmierć?
Może najbardziej przerażała ją myśl, że znienawidzony ojciec, lecz jednak wciąż
ojciec poprosił ją o pomoc? Nie chciała odpowiadać sobie na te pytania, tym
razem bojąc się samej siebie.
– Ja prosiłem o pomoc? Popierdoliło cię? – spytał,
zataczając się przy tym w przód. Zdążył jednak wystawić nogę i podeprzeć się na
niej, ocierając przy tym wierzchem dłoni kropelki śliny, które pojawiły się na
jego spierzchniętych wargach. – Weź mi tu nie pierdol głupot. Po co
przyjechałaś? Po pieniądze? Ta suka, twoja matka już się o swoje upomniała. Nie
mam więcej, możesz spierdalać tam, skąd przyjechałaś – oznajmił, po czym
chwiejnym krokiem wyminął Inez i potykając się o porozrzucane po podłodze
śmierci, ruszył do kuchni. Stojąca wciąż w tym samym miejscu kobieta słyszała,
jak trzaska drzwiczkami szafek i klnie pod nosem, szukając chociażby jednej
pełnej flaszki. Albo nawet nie pełnej, byle tylko na jej dnie były resztki
alkoholu. Nie wiedziała nic o matce, o pieniądzach, zresztą nie po to się tu
zjawiła, mogła też nie zjawiać się wcale.
– Jeszcze tu jesteś? – usłyszała za plecami i odwróciła się
w momencie, w którym jeszcze zdążyła uchylić się przed lecącą w jej stronę
butelką. Szkło roztrzaskało się metr dalej, na ścianie za kanapą, a odłamki
posypały się na brudną i poszarpaną tapicerkę.
– Mówiłem, wypierdalaj! Nie chcę cię tu! Nigdy cię nie
chciałem, szmato!
Starając
się ignorować krzyki, starając się ignorować to wszystko, co przed chwilą się
wydarzyło Inez przycisnęła do siebie torbę i ruszyła do wyjścia, by już po
kilku zamaszystych krokach zatrząsnąć za sobą drzwi. Zbiegła schodami,
niejednokrotnie się potykając i ratując od upadku tylko dzięki poręczy, na
której zaciskała drżące dłonie. Dopiero na dole przystanęła, gorączkowo łapiąc
powietrze w płuca, aż wreszcie przysiadła na ostatnim stopniu i pozwoliła sobie
na bezgłośny szloch, byle tylko wyrzucić z siebie strach i upokorzenie. To ta
cholerna butelka. Ta butelka, to było za dużo, tak niewiele, ale jednak za
dużo. To przez tą butelkę blondynka wygrzebała z torby chusteczki, wydmuchała
nos i starła lekko rozmazany tusz, starając się zapanować nad drżącymi wargami
gotowymi na kolejny spazm płaczu.
Trzy chusteczki wystarczyły, by było może nie dobrze, ale na
pewno już lepiej. Trzy chusteczki wystarczyły, by Inez wyszła na ulicę i
złapała taksówkę, prosząc kierowcę o zawiezienie na lotnisko. Trzy zmięte
chusteczki leżały na klatce pewnego budynku w Chicago, gdzie raz na zawsze
został przez swoją córkę pochowany Johnatan Grant.
24
stycznia 2014 roku
– Pani Inez Grant?
– Tak, słucham? – rzuciła, siedząc na kuchennym blacie i
przeżuwając tost. Zarówno numer jak i głos dzwoniącego były dla niej obce, stąd
przekonana była, iż ktoś chce jej sprzedać coś bez wątpienia wspaniałego i
jedynego w swoim rodzaju.
– Oficer Brian Corby – usłyszała i zmarszczyła brwi,
zastanawiając się, czego też mógł chcieć od niej policjant. Bo raczej nie miał
niczego do sprzedania, prawda? – Muszę poinformować, że pani ojciec, Johnathan
Grant, nie żyje. Niezmiernie mi przykro… – powiedział, chociaż Inez wiedziała,
że wcale nie jest mu przykro, że jedynie wykonuje swój obowiązek i co najwyżej
czuje się zakłopotany. Wiedziała za to, że osobą, której w tej chwili powinno
być przykro jest ona sama. Zamilkła na dłuższą chwilę, trawiąc słowa mężczyzny
i czując, jak nieprzyjemny skurcz w dołku staje się coraz silniejszy, aż w
momencie w którym osiągnął swoje apogeum, Inez sapnęła cicho, mocno zaciskając
powieki.
– Halo? Proszę pani?
– Mógłby mi pan powiedzieć, jak to się stało? – spytała cicho,
wcześniej głośno nabrawszy powietrza.
– Sąsiad znalazł go leżącego przed drzwiami. Zadzwonił po
karetkę, ale już niczego nie dało się zrobić. Sekcja zwłok…
– Nie, żadnej sekcji zwłok – rzuciła, tym samym gwałtownie
przerywając policjantowi. – Nie trzeba – dodała spokojniej. W przeciągu kilku
kolejnych minut wysłuchała mężczyzny, zapewniła, że ktoś zajmie się wszystkimi
formalnościami, po czym podziękowała i rozłączyła się, by móc zrobić kilka
głębszych oddechów, niekrępowana niczyim towarzystwem, nawet jeśli był to tylko
głos w słuchawce telefonu.
Ojciec nie żył. Wiedziała, że ten dzień kiedyś przyjdzie, że
najpierw opuści ją jeden rodzic, potem drugi. Wiedziała też, że to on będzie
pierwszy – niesprawiedliwością byłoby, gdyby stało się inaczej. Parsknęła
krótko na tą myśl i zmarszczyła brwi, widząc kilka kropelek śliny, które
pojawiły się na szybie. Zniesmaczona, sięgnęła po kuchenną ściereczkę i starła
je szybkim ruchem, by znowu móc oprzeć czoło o szybę. Wciąż czuła uciążliwy
skurcz w dołku i w tej chwili było to właściwie wszystko, na co sobie
pozwoliła. Zresztą podejrzewała, że oprócz tego nie pojawi się nic więcej, że w
końcu i ten supeł się rozwiąże, może za parę godzin, może za kilka dni.
Ojciec nie żył. A Inez wydawało się, że nie przyjęła tej informacji
tak jak należy. Nie utrzymywała z nim kontaktu, nie zależało jej na nim, ale
przecież to wciąż był jej ojciec, prawda? Nawet kiedy zaczął pić, kiedy ją bił,
kiedy okazywał swoje niezadowolenie i rozczarowanie, wreszcie kiedy rzucił w
nią butelką. A teraz nie żył i jedynym, na co Inez się zdobyła było lekkie
odrętwienie, przy okazji zaś czuła, jakby coś jej zabrano. Coś kłopotliwego i
uciążliwego, z czego obecności nawet nie zdajemy sobie sprawy, gdyż zaciera się
ona w szarej rzeczywistości, ale kiedy znika, doświadczamy nieopisanej ulgi i
nie czujemy się już przytłoczeni, tak jak kiedy to coś wciąż gdzieś kołatało
się po zakamarkach naszego umysłu, nawet jeśli na co dzień o tym nie
pamiętaliśmy. Tak właśnie czuła się Inez, jakby na jej życie wreszcie przestał
padać cień, niby niczego nieutrudniający, ale nie pozwalający beztrosko
wygrzewać się na słońcu.
Ojciec nie żył. Inez zaś nie zamierzała nosić po nim żałoby,
nie potrafiłaby. Czy za to także powinna się wstydzić?
29
stycznia 2014 roku
Na pogrzebie nie zjawiło się wiele osób. Ona i matka,
bliższa rodzina, a także kilku znajomych z czasów, kiedy Johnathan jeszcze nie
pił. O dziwo to pani Grant zadeklarowała, że wszystkim się zajmie. Jakby
chciała wynagrodzić córce ten czas, kiedy to nie wzięła pewnych spraw w
swoje ręce wtedy, kiedy najbardziej tego
od niej oczekiwała. Kiedy wręcz tego potrzebowała. Mimo to Inez była jej
poniekąd wdzięczna, choć wiedziała, że to niczego nie zmieni w ich relacji. Że kiedy
wysiądą z samolotu, każda pójdzie w swoją stronę i znowu o sobie zapomną, bo
tak było łatwiej.
Pochowały go w Chicago, na niewielkim cmentarzu za centrum
miasta. A później pojechały taksówką na lotnisko. Po drodze starsza z kobiet
wspomniała o tym, że może teraz wróci do Chicago, na co blondynka jedynie
skinęła głową, dalej z nikłym zainteresowaniem wpatrując się w krajobraz
przesuwający się za samochodową szybą. Kilka godzin później była już w swoim
mieszkaniu, zsunęła ze stóp kozaki i przepędziła koty, które nie tylko zaczęły
ocierać się o jej nogi, ale też wyciągały się jak najwyżej, zahaczając przy tym
pazurami o rajstopy. W kuchni wyłożyła jedzenie do dwóch miseczek i nastawiła
wodę na herbatę.
Czy miała wstydzić się też za to, że dla niej nic się nie
zmieniło?
[ Tylko wyczekiwałam tej noty, w której pan Grant dostanie to na co zasłużył. Wcale nie dziwię się Inez, że nie żałobuje głośno, chociaż pewnie gdzieś w jej sercu coś boli. Tyle ode mnie, a teraz coś w stylu starego nyc-a, czyli odpowiedź na posta w postaci wątku ^^]
OdpowiedzUsuńJJ nie była szczególnie wstrząśnięta śmiercią ojca Inez. Cóż, wiedziała dobrze, że każdy alkoholik zawsze kończy tak samo. Jej ojciec miał o tyle szczęścia, że zdążył trafić na stół i otrzymać przeszczepioną od córki wątrobę. Pan Grant tyle szczęścia nie miał, a Inez jego córką była, więc Joyce starała się z całych sił wspierać blondyneczkę w tych trudnych chwilach. Zaprosiła do siebie na nocowanie, zrobiła spaghetti z serem i szpinakiem, upiekła babeczki, kupiła wiadro lodów i mnóstwo chusteczek, gdyby Nezi zachciało się płakać.
[Właśnie te ostatnie fragmenty wydają mi się nieco drętwe, nie jestem z nich do końca zadowolona, ale też nie miałam zamiaru opisywać tutaj jakiegoś rozpaczania ze strony Inez, bo też takiego nie ma. Blondyneczka ma może nie tyle przejść obok tego obojętnie, co, hm... Powiem tak, nie odczuwa żalu, mimo że poniosła stratę i jest jej z tego powodu jakoś nieswojo, o tak.
OdpowiedzUsuńTylko sobie nie myślcie, że Nezia to jakiś bezuczuciowiec^^
JJ, mam jak za starych dobrych czasów odpisać pod notą?:D]
[ Chodź pod kartę^^]
OdpowiedzUsuńJak dobrze, że tutaj trafiłam - bo post mnie urzekł! Bardzo lubię Twój styl pisania. Mam wrażenie jakbym przeczytała fragment bestselleru, jak wydasz kiedyś książkę - pierwsza pobiegne do sklepu :)
OdpowiedzUsuń[Ojej, ojej, ojej...! Krówko, bardzo dziękuję, miło przeczytać coś takiego o swojej pisaninie^^ To tylko zachęci mnie do wytrwania w moim postanowieniu, żeby dodawać posty co miesiąc ;)]
OdpowiedzUsuń[Właśnie... Też mi się przypomniał stary nyc, na którym na notkę odpowiada się komentarzem... Nasz poprzedni wątek nie jest istotny, nawet przyda się przewinięcie akcji w czasie, więc i ja wezmę przykład z JJ i zacznę tu :D]
OdpowiedzUsuńMartwił się o nią, ale może niepotrzebnie? Nie potrafił postawić się na miejscu przyjaciółki, bo jednak on miał całkiem dobry kontakt z ojcem, choć mieszkali od siebie setki kilometrów. Nigdy nie był bity, a patologia do jego rodzinnego domu nigdy nawet nie zapukała. Miał to szczęście wychowywać się w szczęśliwej i spokojnej rodzinie, za co był niezmiernie wdzięczny. Temu tam na górze... Wierzył w Boga i modlił się. Mimo wszystko modlił się o to, by winy pana Granta zostały przebaczone...
Nie miał zamiaru po powrocie pytać Inez jak było. To oczywiste, ale chciał po prostu być przy niej, jako dobry wierny przyjaciel, który trwał przy jej boku.
Gdy wróciła on był w pracy, więc miała jeszcze czas dla siebie, jednak wieczorem gdy tylko przekroczył próg jej czterech ścian skierował się do jej sypialni. Było późno, mogła już spać... Ale położył się obok i przytulił się do jej pleców. Bez jakichkolwiek dziwnych podtekstów. Tacy już byli...
- Cześć... - szepnął i ucałował jej skroń.
[Ojej. Przed chwilką przeczytałam notkę JJ o narodzinach, ta jest o śmierci. Aż chciałoby się rzec "życie za życie"... Potrafię zrozumieć Nezię. Chyba. Z jednej strony śmierć bliskiej osoby zawsze boli, ale z drugiej wydaje mi się, że w tej sytuacji ma pełne prawo czuć pewną ulgę. Pięknie napisane.:)]
OdpowiedzUsuń