Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[1918] Sol niczym ciorny na pasach - pojawia się i znika!


            Sol jak zwykle przed występem, traciła poczucie realności otaczającego ją świata. Doskonale pamiętała jak już tydzień przed obroną dyplomu, chodziła niczym mumia, jakieś  zombie, co to od prawdziwego umarlaka różni się kolorkami na twarzy. Gdy zbliżał się czas występu, trzeźwe skupienie i perfekcja w odtworzeniu choreografii, które zwykle nienagannie prezentowała na próbach i treningach, gdzieś ulatywały, a ona sama stawała się nieobecna duchem. Całe szczęście, że nie wariowała, nie stawała się tez nerwowa. Nie, jej niecierpliwość do premiery spektaklu, zazwyczaj ujawniała się w dość smaczny sposób, a na pewno smaczny dla innych. Nocami Duval spać nie mogła, piekła muffinki czekoladowo-owocowe, tworzyła sobie jogurtowe koktajle, pichciła z zapałem, jakby jej utraconym marzeniem była praca w gastronomi, może nawet na stanowisku szefa kuchni! Ale nie… samej siebie nigdy nie widziała w roli kogoś, kto szykuje jedzenie dla innych, nie gdy ci inni mieliby jej za nie płacić. Bo zwykle wszystko to, co sama przyrządzała, roznosiła przyjaciołom i tym cieplej jej się na sercu robiło, gdy widziała jak zajadają się z uśmiechem. Gotowanie pomagało jej się zrelaksować, choć co wydawać mogłoby się paradoksalne, będąc singielką, mieszkając sama, gdy nikt nie zwracał jej na to uwagi, odżywiała się… niezdrowo. Nie, nie niezdrowo, raczej nieprawidłowo. Śniadania jadła w pośpiechu, obiadu czasami wcale, a kolacja była spożywana zdecydowanie zbyt późno i potem nie mogła długo zasnąć, bo brzuch ja bolał. W czasie jednak, gdy zbliżała się premiera jej występu… wszystko wywracało się do góry nogami.
            Ruda od małego była roztrzepana i nad wyraz emocjonalnie wszystko przeżywała. Nawet drobnostkami i sprawami błahymi, przejmowała się aż nadto i angażowała zbyt mocno… no niemal we wszystko. Gdy w kalendarzu skreślane dni, barwiły kartkę miesiąca na czerwono, a do dnia premiery zostawało zaledwie kilka pustych pól, Sol odpływała. Nie była na haju, ani spita na umór, w sumie to jak narkotyków nie próbowała nigdy w życiu, bo i nawet trawki dawien dawno popalanej kilka razy nie uznawała za wielki grzech, tak przed alkoholem umiała się bronić i kończyła nim zaczynała wariować bez kontroli. Jej stan nieważkości, o ile można tak to nazwać, gdy jeszcze nie traciła gruntu pod nogami, objawiał się w sposób, który każdy poboczny obserwator nie nazwałby szaleństwem, a raczej bujaniem w obłokach.
Już tydzień przed występem w nowej roli, z samego rana, gdy tylko Sol unosiła powieki wybudzona z snu, a jej mózg zaczynał wskakiwać na odpowiednie tory, przed oczami pojawiał jej się obraz jej samej wykonującej choreografię. I tak przez cały dzień, przez okrąglutki tydzień, aż do dnia premiery. Nieważne czy szykowała sobie ubranie do wyjścia, na oślep jak zwykle wyciągając z szafy ubrania, o które zahaczyła ręka; czy popijała gorącą herbatę przy śniadaniu, czy upinała włosy, w głowie niczym mantra przewijała jej się choreografia. Być może miała nad tym kontrole, a i bardzo możliwe, że tak właśnie było, ale nigdy nic z tym nie robiła. Pozwalała na to, by kroki utrwaliły jej się w pamięci do tego stopnia, że po czasie nawet myśląc o składnikach na nowo odkryty przepis sałatki, wykonać choreografie bezbłędnie. Zapewne też wielkie znaczenie w tej kwestii miał fakt, że Sol kochała balet i w tym co robiła zawodowo, odnajdywała się bezbłędnie.
Jeśli ktoś myślał, że tym razem będzie inaczej… mylił się i to bardzo. Co prawda nie chodziła jak na szpilkach, reagując dopiero wtedy, gdy ktoś ją głośno zawołał po imieniu, albo klepnął w ramię i nie była też tak nieprzytomna jak przed obroną dyplomu, ale jednak nieco nieobecna była. Zwłaszcza że choreograf wprowadzał ich w układ dość odważny i na pewno daleko wykraczający poza klasyczne ramy baletowe. To było coś zupełnie innego, odmienny styl, inne uczucia do pokazania, a przy tym wszystko przyjmowało charakter tak namiętny i intymny, że czasami współpraca w parach, z partnerem była trudniejsza, niż z początku się wydawało.
Na dodatek wszystkiego musiała zniknąć. Znowu.

            Siedem miesięcy temu, cała kawalerka tonęła w tiulach i kartkach. Lekki, delikatny materiał wisiał na drzwiach szafy, kłębił się pod stolikiem, opadał miękko na podłogę z oparcia wąskiej sofy. A Sol jak opętana latała w te i we w te, dopasowując spódnice do trykotów kolorystycznie, a i nawet baletki już zdążyła poukładać w pudłach. Przy drzwiach wejściowych piętrzyły się wysokie kartony, część z nich już zapakowana, a cześć nadal pusta, czekała na swoją kolej. I jeszcze papierzyska… dziwne listy, wyjęte z pudła, które listonosz podrzucił jej kilka dni temu i to wraz z szeroką kopertą – kilkoma wyrwanymi stronami z pamiętnika jej matki.

            Sol nie miała rodziny. Ci ludzie, którzy się nią zajęli po śmierci jej rodziców, po wypadku, który jak na jej gust wcale wypadkiem nie był, choć byli jej bliscy, nie kochała ich tak mocno, jak na to zasługiwali. Wcale nie była dobra, wiedziała, że nie okazuje im tyle wdzięczności, ile powinna. A teraz jeszcze jakieś dziwne zagrywki… Dlatego właśnie, że wszystko było dla tamtych tak pokręcone i pogmatwane, że zamiast żyć z dnia na dzień, pogrywali sobie z kim chcieli, Sol nie chciała pozostać we Włoszech, nie chciała się tam uczyć, studiować i tam ostać. Nie czuła się tam bezpieczna i wolna. To główny powód dla którego jeździła prawie co rok, lub i semestr do szkół i uczelni w innym regionie Europy, by na koniec wylecieć do Stanów. I choć nie przypuszczała, że w NY tak jej się spodobał, choć nie w samym mieście się zakochała, nie miała w planach wracać. A teraz… rzucając okiem na stosy pudeł  u wejścia do mieszkania, wiedziała, że nieważne co się stanie, na pewno tu wróci.

           
- Że co proszę?! – rude fale na jej głowie przypominały gniazdo, bo wybudzona niecierpliwym pukaniem do drzwi, nawet nie zdążyła się uczesać. Stała przed mężczyzną u progu swojego nowego mieszkania, trzy razy większego od kawalerki, jaką wynajmowała ponad rok i do której nawet zdążyła się przyzwyczaić i patrzyła na tamtego, jakby był skończonym kretynem.

 - Wyjechałaś, nim zdążyliśmy ci wszystko przekazać – czarnowłosy amant o oliwkowej cerze, nonszalancko opierał się o framugę uchylonych drzwi, patrząc na kobietę oczami jak węgielki, niemal tak ciemnymi, że nie widać było gdzie jest granica tęczówki i źrenicy. – Pamiętam, jak przyjeżdżałaś czasami na wakacje do Palermo – uśmiechnął się i nie czekając na zaproszenie, wyminął ja, wślizgując się do mieszkania, niczym wąż. – I nadal to robisz – rzucił jej przelotne spojrzenie znad ramienia, swobodnie wchodząc do małego dziennego pokoju. – Pojawiasz się i znikasz.

            Sol nie lubiła być zaskakiwana w sposób, który zapowiadał komplikacje. Nie lubiła problemów, jak każdy chyba. Pchnęła mocno drzwi, aż huknęły, gdy zamek zaskoczył i na pięcie obróciła się, ruszając w ślad za kuzynem. O, i tego tez nie lubiła u Włochów, ich rodziny były wielkie jak w telenowelach argentyńskich, gdzie w każdej chwili, jak teraz, mógł zjawić się obcy człowiek, który okazywał się bliższym, lub dalszym kuzynem.

 - Co ty mi chcesz powiedzieć, Tony? – zmarszczyła brwi, aż piegi na nosie zbiegły się w cynamonową plamę i usiadła ciężko na sofie obok niego, a gdy próbował obejrzeć sobie ramkę z zdjęciem, na którym bawiła się z przyjaciółmi, trzepnęła go po palcach.

 - Jak to co? – spojrzał na nią zaskoczony piętrzącymi się pytaniami i pogłębiająca się bruzdą na jej małym czole.- Nie musisz już wymachiwać nogami, masz własna winiarnie i to nie byle jaka, moja droga – uśmiechnął się nieco kpiąco, bo on, jak i reszta jej niby to rodziny, nie traktowała baletu poważnie. Może nawet i jej nie traktowali poważnie.

            W tedy właśnie Sol po raz kolejny o mało co nie zazgrzytała zębami, w duchu klnąc na tych ludzi, co to wpieprzają się tam, gdzie nie trzeba. Właśnie starała się o etat w teatrze i wszystko sprowadzało się tylko do godziny, kiedy podpisze umowę, wprowadziła się do nowego mieszkania, powoli zaczynało jej się układać i Zycie niejako jej się stabilizowało, a tu… winiarnia po rodzicach?! Czemu teraz?! I jakim cudem?!

            Dość trudno było godzić obowiązki, jakie rodziły się z dwóch stanowisk. Głównie spędzała czas w teatrze, dając się mordować na treningach, a w lokalu zawiała się po to, by podpisać ważne dokumenty, na których koniecznie musiały widnieć dwa podpisy. Obydwojga właścicieli winiarni. Czasami jednak, jak dzisiaj, nie musiała pędzić z jednego końca miasta na drugi jak szalona, potykając sie o długi szalik, potrącając ludzi i licząc każdą cenną minutę.
            Wieczór był przerażająco lodowaty, należał do rodzaju tych, kiedy nawet najstaranniej odziana część ciała wydaje się zamarzać. A Sol patrzyła sobie przez oszkloną ścianę winiarni na ulicę skapaną w mdłym świetle latarni. Późna porą, gdy nikogo tu nie było, lubiła wchodzić do środka tylnimi drzwiami dostawczymi i przesiadywać do nieprzyzwoitej godziny  w pustej sali. Na dodatek do dnia premiery zostawało coraz mniej czasu, a ona nadal nie umiała wykonać układu w stopniu ją zadowalającym. Miała za to teraz własne miejsce do ćwiczeń, wystarczyło tylko porozsuwać stoły i krzesła, upiąć włosy i nasunąć na stopy baletki.
            I wtedy znikała po raz kolejny do własnego świata. Dla samej siebie.

[takie byle co, bo wypadało coś wcisnąć :D a i nieco zarysować historię Soluszki, bo karta to zdecydowanie za mało mówi :) ]

2 komentarze

  1. [cholera, nie wiem czemu w fragmentach najechanych kursywą tak mi rozsuwa akapity ;/ ]

    OdpowiedzUsuń
  2. [Bo w kursywie tak już jest. Na moim blogu też się tak robi :(]

    OdpowiedzUsuń