aktualności

24.12.2025
Wesołych Świąt!
Kochani, życzymy Wam Wesołych Świąt! Zdrowia, szczęścia oraz pomyślności! Najedzcie się pysznego jedzonka, nacieszcie bliskimi i odpocznijcie, a do nas wróćcie pełni sił i zapału do pisania wąteczków 💙
15.12.2025
Porządki po liście obecności
Przeprowadzono ostateczne porządki po liście obecności. Z listy autorów usunięto maile osób, które się na nią nie wpisały, a karty postaci przeniesiono do kosza (z którego są one automatycznie usuwane po 90 dniach).
14.12.2025
Azyl to też niewola...
Wszystkich zainteresowanych grą na blogu fantasy zapraszamy na The Last Salvation, które pozostaje otwarte dla wszystkich istot paranormalnych poszukujących azylu...
6.12.2025
Koniec listy obecności
Karty postaci autorów, którzy się na nią nie wpisali, zostały usunięte z linków. Po 10grudnia karty postaci zostaną usunięte z listy postów i przeniesione do kosza.
01.12.2025
Lista obecności
Na blogu pojawiła się lista obecności. Prosimy o wpisywanie się. Lista potrwa do 5.12.2025.
11.11.2025
Porządki po liście obecności
Przeprowadzono ostateczne porządki po liście obecności. Z listy autorów usunięto maile osób, które się na nią nie wpisały, a karty postaci przeniesiono do kosza (z którego są one automatycznie usuwane po 90 dniach).
06.11.2025
Koniec listy obecności
Karty postaci autorów, którzy się na nią nie wpisali, zostały usunięte z linków. Po 10 listopada karty postaci zostaną usunięte z listy postów i przeniesione do kosza.
01.11.2025
Lista obecności
Na blogu pojawiła się lista obecności. Prosimy o wpisywanie się. Lista potrwa do 5.11.2025.
31.10.2025
Aktualizacja regulaminu bloga
W Regulaminie dodano punkt dotyczący rozwiązywania sporów między autorami. Prosimy o zapoznanie się z nim.
26.10.2025
Wgranie poprawki
W kodzie wgrano poprawkę dotyczącą wyświetlania szablonu na urządzeniach mobilnych. Wszystkim pomocnym duszyczkom - dziękujemy ♥
24.10.2025
Aktualizacja szablonu
Po trzech latach nasz kochany NYC doczekał się nowej szaty graficznej ♥ Jeśli dostrzeżecie jakieś nieprawidłowości, prosimy o ich zgłaszanie w zakładce Administracja.

21/06/2025

[KP] I'm not a pop star when I'm all alone

I wanna snarl and show you just how disturbed this has made me
You wouldn't last an hour in the asylum where they raised me

Sloane Fletcher

Sloane Senna Fletcher ——— 22 latka; urodzona 16 maja 2003 roku w Los Angeles. Piosenkarkatancerka i autorka tekstów o francusko-amerykańskich korzeniach, tworząca emocjonalny pop z elementami zmysłowości i surowej szczerości. Rodzice mieli fantazję, plany i prochy, dlatego Sloane w dokumentach widnieje jako Sloane Senna Fallon Delphina-Roux Petronille Fletcher-Basset. Jedyna córka Ivonne Basset - francuskiej modelki i jedno z wielu dzieci Desmonda Fletchera - amerykańskiego perkusisty zespołu alternatywnego Hollowed Souls. Właścicielka podążającej za nią krok w krok Rue. Zwyciężyni Grammy 2025 za Best New Artist, krążą plotki, że ojciec maczał palce w tym, aby dostała statuetkę. Między 2024, a 2025 była w międzynarodowej trasie don't call him back po wydaniu drugiego albumu old receipts. Mieszkanie w SoHo. Instagram. Pop princess. Spoiled Love, bo się rozwiodła, narobiła chaosu i zamiast pisać oświadczenia — napisała album. 

Sloane Fletcher jest dziewczyną, która ma w życiu wszystko, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Bo nie pozwoli, aby obcy dostrzegli więcej niż chce pokazać. O swoich słabościach do ciemnych oczu, perfum z nutami tytoniu i słodkich słów, w które nie wierzy, opowiada w piosenkach podbijając TikToka i listy przebojów, na których króluje przez tygodnie. Urodziła się z nazwiskiem znanym od dekad. Otworzyło to przed nią wiele drzwi, zza które chętnie zagląda i garściami bierze to, co jest jej oferowane. Starannie pielęgnuje swoją karierę od szesnastego roku życia, kiedy pierwszy raz podzieliła się ze światem swoimi tekstami i głosem. Filmik wybił się momentalnie, a wytwórnie rozpoczęły między sobą wojnę, aby przygarnąć Sloane pod swoje skrzydła. Pierwszy poważny kontrakt podpisała dwa lata później. Wbrew matce, która wymarzyła dla niej karierę w Hollywood. Wbrew ojcu, który kręcił nosem na popowe szmiry, ale nawet mimo swojej niechęci, o ile nie jest czymś akurat naćpany lub nie szuka swoich zagubionych dusz na pustyniach, pojawia się na koncertach.

Sloane Fletcher sama do końca nie wie, jaka jest tak naprawdę. Na scenie jest głośna, pewna, nieco niebezpieczna. Nie ma tam chwili na zawahanie, a każda sekunda jest dokładnie zaplanowana. Poza sceną wśród mniej lub bardziej znajomych osób zdaje się, że wcale z niej nie schodzi. Ciągle odgrywa narzuconą sobie rolę, tyle, że przed mniejszą publicznością. Szuka towarzystwa, które bez mówienia tego na głos, da jej hałas i adrenalinę, aby zagłuszyć wszystkie niewypowiedziane na głos emocjonalne i fizyczne potrzeby. Nie pozwala ludziom się poznać, a oni, zdaje się, że wcale też nie chcą wiedzieć co tak naprawdę w niej się kryje.

Sloane Fletcher próbuje być autentyczna, ale nie wie, gdzie zaczyna się ona, a gdzie akt.

🎶🎶🎶
Taylor Swift w karcie & Tate Mcrae na wizerunku.
Notki: I
Karty: I, II, III, IV

169 komentarzy:

  1. James milczał przez dłuższą chwilę, leżąc na plecach, twarzą do sufitu. W półmroku jego rysy były miękkie, spokojniejsze niż zwykle, ale oczy czujne, jakby gdzieś w środku wciąż czekał, aż ten moment się skończy. A jednak nie ruszał się. Pozwolił, by jej palec śledził linię blizny, która przebiegała przez wewnętrzną stronę jego dłoni, tę, której dotyk znała już od tak dawna, ale którą dziś odkrywała na nowo. Nie odsunął się. Nie tym razem. Czuł jeszcze na skórze ciepło jej ciała, jej paznokcie na plecach, ten znajomy rytm, w którym ich oddechy się mieszały. To było zbyt realne, by udawać, że nic się nie wydarzyło.
    — Nie o dziewczynę. — Jego głos był ochrypły, niższy niż zwykle, przepełniony zmęczeniem, którego nie dało się już ukryć. — I nie w barze — dodał po chwili, z ledwie zauważalnym uśmiechem. Przez ułamek sekundy wyglądał, jakby chciał jej coś powiedzieć. Jakby miał już to wszystko na końcu języka. Ale nie powiedział. Westchnął tylko cicho i zamiast odpowiedzi, uniósł ich splecione dłonie do ust i pocałował jej palce. Zwyczajnie. Delikatnie. Z czułością, która kiedyś była codziennością, a teraz brzmiała jak echo czegoś, co niemal zdążyli zapomnieć. Jego ciało wciąż było rozgrzane, pulsujące od wspomnień zapisanych w mięśniach. Czuł jej smak na ustach. Dłonie. Napięcie, które nie zniknęło, a tylko zmieniło ton. Teraz było miękkie, ciche, leżące pomiędzy nimi jak coś, co i tak prędzej czy później znów się odezwie.
    Przez chwilę myślał, że znów zapyta o coś innego. Że znów poruszą temat, którego nie umieli rozplątać od miesięcy. Ale ona mówiła o dłoni. O tej konkretnej bliznie. A może wcale nie. Może miała na myśli wszystko inne.
    Nie zapytał, czy ją bolało. Nie musiał. Widział w niej wszystkie cienie, które przyniosły ostatnie miesiące. Czuł to w tym, jak na niego patrzyła, jak próbowała go zatrzymać bez słów. Ich ciała złączyły się w czymś znacznie więcej niż zwykłym akcie, byli w tym oboje jak w transie, zanurzeni tak głęboko, że dopiero teraz zaczynali oddychać. I on też nie chciał, by ten moment się kończył. Nie mówił, że nic z tego nie będzie, choć to myśl, która krążyła mu po głowie od chwili, gdy przekroczył próg jej mieszkania. Ale nie teraz. Nie jeszcze. Pozwolił sobie na to jedno, objął ją ramieniem, tak jak robił to kiedyś, kiedy jeszcze miała dla niego światło w oczach i milczenie, które rozumiał bez wyjaśnień. Teraz też nie było wiele do mówienia. Ich ciała powiedziały wszystko. Ich pocałunki zrobiły więcej niż którakolwiek z rozmów, które mogliby odbyć. Przyciągnął ją bliżej, tak że jej policzek oparł się o jego mostek. Palcami znów odnalazł pasmo jej włosów i przesunął po nim z czułością, której się po sobie nie spodziewał. Czuł, jak jej oddech powoli się uspokaja, jak mięknie w jego ramionach. Nie zasnęła, jeszcze nie. Ale była blisko. Zasługiwała na ten spokój. Zasługiwali oboje, nawet jeśli jutro znów wszystko miało się posypać. Nie planował zostawać na noc, a jednak przymknął oczy. Tylko na chwilę... Tylko na tę noc…

    JH

    OdpowiedzUsuń
  2. James miał wyjść.
    Naprawdę miał. Stał przez chwilę przy drzwiach z kluczem w dłoni, kurtka przewieszona przez ramię, a buty, już wciągnięte na stopy, skrzypiały cicho na drewnianej podłodze przy każdym niewielkim ruchu. Wszystko było gotowe, jakby przygotował tę ucieczkę jeszcze zanim się rozebrał. Jeszcze zanim pocałował ją po raz pierwszy tamtej nocy. I tylko jedna rzecz nie pasowała do reszty: on sam.
    Nie wiedział, kiedy dokładnie to się stało. Może wtedy, gdy poczuł jej nogę przerzuconą przez siebie, jakby próbowała go przytrzymać. A może wcześniej, kiedy zasnęła z twarzą przyklejoną do jego szyi i spokojnym oddechem ogrzewającym mu skórę. Albo jeszcze wcześniej, kiedy jęknęła jego imię tak cicho i drżąco, jakby wciąż należało do niej, mimo że wszystko między nimi rozpadło się dawno temu. Prawda była taka, że James nie miał w sobie już siły na uciekanie. Nie był chłopakiem, który znika nad ranem, zanim jeszcze partnerka zdąży się porządnie przekręcić na drugi bok. Zawsze mu się wydawało, że to właśnie on, facet z lodem pod skórą, będzie tym, który wychodzi pierwszy. Tylko że Sloane nie była „partnerką”. Była Sloane. Dziewczyną, która znała każdy cholerny szczegół na jego ciele i wciąż potrafiła sprawić, że czuł się tak, jakby pierwszy raz od miesięcy oddychał naprawdę. Został, bo miał dość tych tanich dramatów. Tego napięcia, które wycierało mu emocje z twarzy, zanim zdążył je nazwać. Nie zamierzał zostawiać jej w łóżku jak jakiegoś niedopowiedzianego listu, który i tak prędzej czy później trzeba będzie przeczytać. Nie byli razem. Ale też nie byli obojętni. Więc zamiast wyjść, wrócił do kuchni. Wrzucił ubrania na fotel. Wiedział jak uruchomić ekspres. Wiedział, gdzie trzyma kawę. Wiedział, że Rue zacznie zaraz obchodzić go dookoła, jakby doskonale wiedziała, że nie powinien jeszcze wychodzić. Znał ten dom. I znał ją. A jeśli cokolwiek między nimi miało mieć sens, choćby nikły, to musieli przestać się zachowywać jak dzieci. Postanowił zacząć od siebie.
    Nalał Rue wody. Dał jej karmę. Zrobił kawę i usiadł przy jej kuchennym stole, nonszalancko, jakby był u siebie. Bo przez jakiś czas był. Może znowu był. Przynajmniej na chwilę. Parował mu kubek, a na parapecie siadało poranne światło. Nie planował żadnych wielkich rozmów. Nie potrzebował tłumaczeń. Ale nie zamierzał też chować się jak tchórz. Bo jedno było pewne, mieli jeszcze między sobą sprawy do załatwienia. I niektóre z nich wymagały obecności.
    James uniósł wzrok znad kubka, jakby nie zaskoczyła go jej obecność, jakby spodziewał się, że właśnie w tym momencie pojawi się w progu, z włosami w lekkim nieładzie, z resztkami wczorajszego makijażu i tym spojrzeniem, które zawsze miało w sobie więcej, niż chciała pokazać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie zareagował od razu, pozwalając, by między nimi zapadła ta ciężka, znajoma cisza, która drgała od napięcia i pytań, których nikt nie zadawał.
    — Wciąż tu jestem — potwierdził, jakby to było najprostsze wyjaśnienie na świecie. Jakby te kilka słów miały wystarczyć, by zrozumiała wszystko, co działo się w jego głowie. A działo się za dużo. Przeciągnął palcami po kubku, jakby to ciepło mogło go zakotwiczyć. Wciąż wyglądał zaskakująco spokojnie, ale była w tym jakaś nowa ostrożność, której wcześniej nie znała. Jakby walczył ze sobą, żeby nie dać się wciągnąć jeszcze głębiej, mimo że przecież już dawno wpadł. Rue krążyła przy jej nogach, dopraszając się uwagi. W końcu oparła się lekko przednimi łapami o jej nogę. James rzucił psu szybkie spojrzenie, a potem znów przeniósł wzrok na Sloane.
    — Pomyślałem, że zanim wrócę do rzeczywistości, mogę wypić twoją kawę — dodał półgłosem, z tym charakterystycznym tonem, który balansował na granicy zgryźliwości i czułości. — I nakarmić twojego psa.
    Spojrzała na niego pytająco, ale James uniósł jedynie brew, jakby sam nie do końca potrafił to ubrać w słowa. Zamiast wyjaśnienia, odchylił się lekko na krześle i palcami postukał w blat stołu.
    — Nie chciałem wychodzić bez słowa — zawiesił głos. Chciał, ale w ostatniej chwili uznał, że to zły pomysł. Te słowa nie miały w sobie nic z romantycznych deklaracji, ale jednocześnie znaczyły więcej niż większość słów, które mógł wypowiedzieć. To był ich język. Ten, którego nikt inny by nie zrozumiał.

    James

    OdpowiedzUsuń
  4. James słuchał jej opierając się nonszalancko łokciem o stół, jakby siedział tu codziennie o tej porze. Z jedną dłonią zaciśniętą wokół kubka i drugą, którą co chwila przejeżdżał po karku, jakby potrzebował się dobudzić albo po prostu zebrać myśli. Prawda była taka, że wciąż miał w sobie echo tamtej nocy. Jej smak, ciepło jej skóry, ten cholerny odruch, żeby znów ją przyciągnąć, mimo że jego zdrowy rozsądek trzymał się na resztkach dyscypliny. Uśmiechnął się pod nosem, kiedy rzuciła żart o kawie i psie. Typowa Sloane, zakryć emocje lekkim sarkazmem, jakby zgrywała, że nic nie znaczy jego obecność przy jej kuchennym stole o siódmej rano, bez planu i bez pretekstu.
    — Psa nie kradnę. Jeszcze. — Odparł spokojnie, unosząc lekko brew. Nie spieszył się z odpowiedziami, bo i nie było potrzeby. Ta rozmowa była dla niego dziwnie znajoma, jakby już kiedyś ją prowadzili. Może nie słowami, ale zachowaniem. Czasem miał wrażenie, że znają się lepiej w milczeniu niż większość ludzi po latach rozmów. James upił łyk kawy i spojrzał na koszulę, jakby jej stan naprawdę zasługiwał na chwilę żałoby. Wciąż była na wpół rozpięta, z kilkoma brakującymi guzikami, jej wygląd jasno sugerował, że wczoraj wieczorem nikt nie zawracał sobie głowy ostrożnością. Potem jednak odłożył kubek, oparł łokieć o stół i przeciągnął dłonią po karku niedbale, z tym swoim charakterystycznym zmęczeniem, które pojawiało się zawsze, gdy w głowie miał więcej, niż był gotów wypowiedzieć na głos.
    — Lubiłem ją. — Mruknął bez emocji, jakby komentował stan pogody. Podniósł na nią wzrok. W jego oczach było coś pomiędzy rozbawieniem a czymś znacznie głębszym, co nie potrzebowało już słów. Odchylił się lekko na krześle i sięgnął po kubek, ale spojrzenie zatrzymał na niej jeszcze przez moment, dłużej niż powinien.
    — Ale w sumie… to nie najgorszy sposób, żeby ją zniszczyć. — Dodał już ciszej, jakby do siebie.
    I przez krótką chwilę znów wyglądał, jakby wrócił myślami dokładnie tam, pod jej skórę, między jej dłonie, do tego miejsca, gdzie materiał nie wytrzymał napięcia. Nie zapytał, dlaczego wyglądała, jakby próbowała złapać grunt pod nogami. Nie było sensu tego mówić na głos. Wszystko i tak miała wypisane na jej twarzy, że się nie spodziewała, że się cieszy, ale nie wie, jak to ugryźć, bo przecież takie rzeczy się nie dzieją.
    Kiedy podziękowała, uniósł wzrok. Oparł się wygodniej o krzesło, a spojrzenie zawiesił na niej dłużej, niż było trzeba. Przez moment wyglądał, jakby coś rozważał. Jakby był o włos od powiedzenia czegoś ważniejszego, ale ugryzł się w język. Zamiast tego, wzruszył lekko ramionami.
    Nie zamierzał się tłumaczyć z tego, że został. Nie zamierzał mówić, że jeszcze godzinę temu, stojąc w ciemnym przedpokoju, z ręką na klamce, miał dokładnie taki plan jak zwykle, wyjść, zanim ona się obudzi.
    — To by było zbyt łatwe. I może jak już coś między nami było tej nocy, to wyjście bez słowa byłoby trochę nie na miejscu — odparł. Może chodziło o to, że był już za stary na ucieczki. A może o to, że jej pies patrzył na niego tymi idiotycznymi oczami i jakimś chorym sposobem przypomniał mu, że są w miejscu, które znał za dobrze, żeby się z niego po prostu wycofać. Nie po tym, co między nimi zaszło. Nie po tym, jak jej ciało znów rozpisało się na jego skórze jak dobrze znana melodia. — Poza tym, w najbliższym czasie mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia, Sloane. Więc jakby to wyglądało, gdybym zwiał jak dzieciak?
    Nie uciekł. Nie dlatego, że miał złudzenia, bo nie miał. Nie dlatego, że wierzył, że cokolwiek między nimi się zmieni, bo przecież wiedział, że nie. Ale dlatego, że byli dorosłymi ludźmi. A dorośli ludzie nie zamykają drzwi po cichu i nie znikają przed świtem. A przynajmniej nie ci, którzy kiedykolwiek w kimś naprawdę byli. Przeniósł spojrzenie z kubka na nią. Siedziała przy blacie, udając, że to wszystko jest normalne. Tylko jej palce lekko drżały, gdy poprawiała kosmyk włosów za ucho. Znał ten gest. Widział go wcześniej. Gdy była spięta. Gdy nie wiedziała, co dalej. Gdy walczyła sama ze sobą, żeby nie powiedzieć za dużo.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie powiedział jej, że dalej nie wie, co to dla nich znaczy. Że nie umie jej obiecać nic ponad ten poranek. Ale też nie powiedział, że to był błąd. Bo nie był. Ani ta noc, ani ten moment, kiedy siedział naprzeciwko niej i pierwszy raz od miesięcy czuł się… spokojny. Zerknął na Rue, która rozłożyła się przy jego stopie, z nosem wtulonym w jego skarpetkę.
    — Śniadanie to już przesada… — rzucił, niby oschle ale w kącikach ust i oczu zaplątał mu się cień uśmiechu. Nie chciał wychodzić bez słowa, ale chciał uniknąć niepotrzebnych niezręczności a wspólne śniadanie było… zbyt intymne, zwłaszcza na tym etapie. — Muszę pojechać do domu, żeby się ogarnąć, tak raczej nie pokażę się w biurze. James przez chwilę patrzył na nią bez słowa, z tym swoim charakterystycznym, spokojnym spojrzeniem, jakby ważył każde kolejne zdanie, zanim je wypowie. Nie był typem, który rzucał słowa na wiatr, zwłaszcza po takich nocach. Zwłaszcza z nią. Uniósł kubek do ust, wypił łyk kawy i odstawił go z powrotem na stół.
    — Chyba nie muszę mówić… — zaczął cicho, ale stanowczo, bez owijania. — Że to wszystko powinno zostać między nami.
    Spojrzał jej w oczy. Prosto. Bez ucieczki, bez gry. Ton miał spokojny, ale konkret, którym zawsze rzucał, gdy przechodził na ten zawodowy rejestr. — Ze względu na sprawę, na Cartera. Ale też na ciebie. — Zamilkł na moment. Nie tłumaczył się. Nie próbował się wybielić. Mówił faktami, sucho, rzeczowo, jak zawsze wtedy, gdy wokół zaczynało robić się zbyt osobiste.
    — Wiesz, że i tak jestem już na granicy. To, że tu zostałem… — urwał na moment. — Już wystarczająco wszystko komplikuje.
    Nie musiał mówić, że zrobił to świadomie. Że mimo wszystkich ostrzeżeń i zdrowego rozsądku, został. Dla niej. Bo choć wiedział, że powinien był zniknąć, to… nie potrafił. Nie wczoraj. Nie po tym, jak zadrżała pod jego dotykiem i szepnęła jego imię, jakby było jedynym bezpiecznym miejscem, jakie znała. Ale teraz wracał do rzeczywistości. Do procedur. Do zasad, które miały ich chronić, zanim znów wszystko się posypie.
    — Musimy być ostrożni.— Jego głos był cichy, ale stanowczy. — Zwłaszcza teraz. Jeśli mam go wyciągnąć z tego gówna, to nikt nie może mi zarzucić, że nie jestem bezstronny.
    Nie było w tym chłodu. Tylko dorosłość. I świadomość, że to, co się wydarzyło, musiało się wydarzyć… ale musiało też pozostać między nimi. Nie pytał, czy tego chce. Mówił, jakby już oboje podjęli decyzję, taką, która miała ich ochronić. I wszystko, co jeszcze zostało do zrobienia.

    James

    OdpowiedzUsuń
  6. James spojrzał na nią. Nie wyglądał na spiętego, przeciwnie. Nonszalancki spokój, z którym siedział przy stole, wydawał się niemal nie na miejscu, biorąc pod uwagę wszystko, co wydarzyło się ostatniej nocy i co mogło się wydarzyć dzisiaj. Ale właśnie taki był James. Cichy, zamknięty w sobie, zawsze kilka kroków dalej niż jego rozmówca. Ukryty za jakimś dobrze dopasowanym dystansem. To nie był mur. To była zasłona, przez którą tylko nieliczni kiedykolwiek się przedostali. A Sloane… miała wrażenie, że zna to miejsce na pamięć.
    — Oficjalnie? — Zapytał, lekko unosząc brew, jakby chciał się upewnić, że chce znać odpowiedź. — Nie. Nie planuję z tobą żadnego oficjalnego przesłuchania.
    Odchylił się lekko na krześle, przetarł dłonią szczękę, a potem oparł łokcie o blat i spojrzał na nią z góry. Bez cienia ironii. Po prostu uważnie.
    — Nie ma żadnych kamer. Nie nagrałem cię ukrytym dyktafonem. — Podniósł kącik ust w ledwie dostrzegalnym półuśmiechu. — Nie muszę. To, co mi powiedziałaś… jest wystarczające.
    Zamilkł na moment. — Ale nie oznacza to, że to koniec.
    Ton mu się nieco zmienił. Wciąż mówił spokojnie, ale to już nie była ta miękka, luźna wersja Jamesa z porannej kuchni. To był Harper w trybie roboczym.
    — Sprawa Cartera to... labirynt, z którego nikt jeszcze nie znalazł wyjścia. I jeśli mam być szczery, a powinnaś wiedzieć, że jestem tylko wtedy, kiedy to naprawdę ma znaczenie, powiedziałaś mi dokładnie tyle, ile chciałaś, żebym wiedział. — Zamilkł. Odstawił pusty kubek na blat. Cicho. Precyzyjnie. — Zaufam ci. Tak po prostu. Bo to wciąż coś znaczy. Ale jeśli okaże się, że trzymasz w rękawie coś, co może wybuchnąć, to… — przesunął dłonią po blacie, jakby chciał coś z niego zetrzeć. — Może się zrobić gorąco. — Brzmiało jak ostrzeżenie. I nim było. Ale nie zimnym. Raczej przypomnieniem, że są na bardzo cienkiej granicy, a wszystko, co między nimi prywatne, choć intensywne i realne, nie może przesłonić tego, kim on teraz jest.
    Spojrzał na nią z ukosa. Bez cienia złości. Ale i bez złudzeń. — Bo wiesz dobrze, że jeśli coś pójdzie nie tak, nie będziemy już rozmawiać tutaj. Przy kuchennym stole. — Przerwał. A potem dodał, niemal jakby rzucał jej wyzwanie. — Będziemy siedzieć po dwóch stronach stołu. W pokoju przesłuchań.
    To nie był teatr. To nie była gra. I Sloane dobrze o tym wiedziała. Ale sposób, w jaki na nią patrzył, nie jak na informatora, ale jak na kobietę, którą znał i której ufał bardziej, niż powinien, to jedno zdradzało go bardziej niż wszystkie jego słowa.
    Zamilkł na moment, zanim dodał jeszcze ciszej.
    — Narazie… wszystko jest w rękach Cartera. Jeśli nam pomoże, to wszyscy będą mieć szczęśliwe zakończenie. No, prawie…
    James nie oderwał wzroku, nawet na moment. Wpatrywał się w nią jakby próbował odczytać to, czego jeszcze nie powiedziała, wszystkie niewypowiedziane słowa, te, które zatrzymała na krawędzi języka, i te, które może chciała wypuścić z siebie już wczoraj, ale coś ją powstrzymało. Może rozsądek. Może strach. A może po prostu fakt, że między nimi nigdy nic nie było proste.
    — Ale — odezwał się znowu, cicho, spokojnie, tonem, który zawsze zwiastował coś trudniejszego. — Nie chcę, żebyś to zrozumiała źle.
    Odchylił się lekko, opierając przedramiona o kolana, z palcami splecionymi w luźny splot. Było w tym coś bardzo ludzkiego. Jakby na chwilę zdjął z siebie zbroję i pozwolił jej zajrzeć do środka.
    — Nie mówię tego dlatego, że ci nie ufam. — Zrobił pauzę. — Mówię, bo wiem, jak to działa. I wiem, ile razy ludzie gubią siebie w tym, co próbują ochronić. W imię lojalności, miłości, strachu… nieważne. Efekt końcowy zawsze jest ten sam, prawda i tak wypływa.
    Spojrzał na nią znowu, ale teraz jego spojrzenie było mniej ostre. Jakby to, co chciał powiedzieć, było bardziej o nim niż o niej.

    OdpowiedzUsuń
  7. Oparł się z powrotem o krzesło. Złożył ręce za karkiem, jakby potrzebował rozciągnąć napięcie, które nagle przesiąknęło całe jego ciało. I dopiero wtedy spojrzał na nią inaczej. Mniej zawodowo. Bardziej jak mężczyzna, który właśnie spędził z nią noc, a nie jak detektyw, który siedzi naprzeciwko świadka.
    Wstał. Wziął swój kubek i odłożył go do zmywarki. Cały ruch był swobodny, jakby to było coś, co robił tu setki razy wcześniej. Jakby jego ciało znało to mieszkanie równie dobrze, jak znał ciało Sloane. I może tak właśnie było.
    — Nie wiem, co się teraz wydarzy — przyznał, odstawiając kubek na suszarkę. — I nie zamierzam obiecywać niczego, czego nie jestem w stanie dotrzymać.
    Odwrócił się, opierając plecy o blat. Skrzyżował ręce na piersi. Spojrzenie miał już inne niż wcześniej. To była ta wersja Jamesa, którą Sloane znała najlepiej, uważna, twarda, pełna kontroli, ale gdzieś pod spodem… odrobinę rozdarta.
    — Odezwę się jak z nim pogadam.

    James

    OdpowiedzUsuń
  8. James nie ruszył się jeszcze od blatu, a jego spojrzenie nieco złagodniało, kiedy patrzył na nią dłużej, uważniej. W końcu lekko skinął głową, jakby podjął wewnętrzną decyzję, i uniósł kącik ust w prawie niewidocznym uśmiechu.
    — No to nie masz się o co martwić. — rzucił cicho, prawie jakby mówił do siebie, ale jego wzrok pozostał na niej. Zrobił krok w jej stronę, powoli, z tą spokojną pewnością, która była tak bardzo jego. I chociaż niczego już nie dopowiadał, to jego ton był aż nazbyt jasny. Jasny i prawdziwy. Jakby cała ta sytuacja, to poranne zawieszenie między tym, co było, a tym, co mogło być, właśnie znalazło swoją odpowiedź. Nie definitywną. Ale wystarczającą na teraz. Rue poruszyła się pod stołem, jakby wyczuła zmianę napięcia w powietrzu. James zerknął na psa, potem z powrotem na Sloane. Nie zrobił już kolejnego kroku. Nie musiał.
    — Po prostu… bądź ostrożna. — dodał jeszcze ciszej. Nie mówił tego jako detektyw. Nie jako facet, z którym wczoraj dzieliła łóżko. Tylko jako ktoś, komu, cholera, nadal zależało. Nawet jeśli nie potrafił w tym momencie dokładnie określić, jak bardzo.
    James słuchał w milczeniu, z tą swoją skupioną miną, która mogła równie dobrze znaczyć, że wszystko chłonie… albo że już dawno przestał. Tylko on tak potrafił, siedzieć bez słowa i wyglądać przy tym, jakby wiedział wszystko, choć nikt niczego mu jeszcze nie powiedział. Jakby miał już wszystkie odpowiedzi. Ale nie przerywał. Nie wtedy, kiedy Sloane mówiła szczerze. Może dlatego, że znał ją na tyle, by wyłapać, kiedy coś naprawdę jest ważne, a kiedy tylko rzuca słowa, żeby zapełnić ciszę.
    — A co do Cartera… — odchrząknął cicho, niepewny przez moment, czy chce iść tą drogą. — Jeśli coś zrobi głupiego, to już nie twoja odpowiedzialność.
    W końcu uniósł wzrok. Jasny, skupiony, poważny.
    — Nie jesteś jego aniołem stróżem, Sloane. — W tym stwierdzeniu nie było złośliwości. Ani chłodu. Tylko trzeźwość. Może nawet troska, taka, której nie rozlewa się na słowa, ale której nie da się nie zauważyć. — I wiem, że ci zależy. Wiem, że to wszystko nie jest dla ciebie obojętne. Ale on sam musi podjąć decyzję. Albo zacznie z nami grać, albo zostanie sam na planszy.
    — Najlepsze, co możesz zrobić… to nie przeszkadzać. — Ujął to łagodnie, ale bez owijania w bawełnę. — Nie rozmawiaj z nim, dopóki my nie skończymy tego, co trzeba.
    Spojrzał na nią z dołu, kątem oka, nie podnosząc jeszcze głowy. Rue sapnęła lekko i znów zmieniła pozycję pod stołem, jakby wreszcie uznała, że w tej kuchni nic się nie wydarzy, co wymagałoby jej interwencji.
    Na pytanie o „szczęśliwe zakończenie” nie odpowiedział od razu. Długo milczał, jakby ważył każde słowo, zanim w ogóle je wypowie.
    — Nikt nie wygrywa na takich układach, Sloane. — powiedział w końcu cicho. — Ale można wyjść z tego z mniejszymi ranami. I tego właśnie próbuję. Dla każdego, kto jeszcze może się z tego wykaraskać.
    Na jej zaczepkę, że nie potrzebuje pretekstu, uśmiechnął się w końcu lekko. Ten jego uśmiech, krótki, przekrzywiony, trochę zmęczony, ale prawdziwy, pojawiał się rzadko, ale Sloane znała go zbyt dobrze, żeby nie zauważyć, że właśnie w nim ukrywa się coś więcej, niż chce powiedzieć na głos. — Trzymaj się, Sloane.
    I z tymi słowami wyprostował się. Sięgnął po telefon, który wcześniej położył na blacie, i bez słowa włożył go do kieszeni. Przechodząc obok niej musnął jeszcze jej policzek i zniknął za drzwiami.

    James

    OdpowiedzUsuń
  9. Ezra nienawidził wydarzeń, które udawały spontaniczność. Zbyt wiele świateł, zbyt wiele rozmów prowadzonych półgłosem tylko po to, by ktoś inny mógł je podsłuchać. Zbyt wiele ambicji ubranych w drogie marynarki i zbyt mało ciszy, w której dałoby się naprawdę myśleć.
    A jednak był tutaj.
    Penthouse w Downtown pulsował jak żywy organizm, szkło, stal, czarne powierzchnie połykające światło i oddające je w postaci odbić. Miasto rozciągało się pod nimi jak mapa możliwości, każda ulica migotała obietnicą albo ostrzeżeniem. Ezra stał nieco z boku, dokładnie tam, gdzie zawsze. Wystarczająco blisko, by widzieć wszystko. Wystarczająco daleko, by nikt nie czuł się zaproszony. Nie pił dużo. Nigdy nie musiał. Lubił mieć umysł czysty, myśli ostre. Przez lata nauczył się, że najważniejsze rozmowy rzadko odbywają się przy barze. Częściej w półcieniu, między spojrzeniami, w momentach, kiedy ludzie zapominają, że ktoś ich obserwuje.
    A on obserwował.
    Nazwiska krążyły po sali jak waluta.
    Nowa trasa…
    Deal z Netfliksem…
    Kobiecy głos, który zmieni scenę…
    Ezra słuchał jednym uchem, drugim filtrował.
    Wiedział, co jest szumem, a co zapowiedzią ruchów, które warto zapamiętać. OBSIDIAN TONE nie szukało przypadków. Szukało momentów.
    Światła odbijały się w szkle i lakierze podłóg, rozmowy toczyły się półgłosem, jakby każdy bał się powiedzieć za dużo. Ezra stał przy jednym z barów, drink nietknięty, rozmowa z producentem z Atlanty urwana w połowie zdania. Kiwał głową we właściwych momentach, ale myślami był gdzie indziej. Zawsze był. I wtedy ją zauważył. Nie od razu. Najpierw jako ruch w tłumie. Czerwień przecinającą czerń i szkło. Materiał, który łapał światło inaczej niż reszta. Dopiero po chwili twarz, znajoma, choć nieobecna w jego codziennym obiegu. Sloane Fletcher.
    Ezra nie drgnął. Nie zmienił pozycji, nie odwrócił głowy. Po prostu przesunął uwagę, jak ktoś, kto wie, kiedy warto się skupić. Znał jej nazwisko, jej historię, nagłówki, kontrowersje. Znal ją, poniekąd. Znał też narrację, którą próbowano jej teraz przypisać. „Nowa Sloane”, spokojniejsza, ułożona. Nie kupował tego. Widział takie transformacje setki razy. Zawsze były tymczasowe. Patrzył, jak przechodzi przez salę z tym charakterystycznym napięciem w ramionach, jakby jednocześnie chciała być widziana i zniknąć. Jak zamawia drinka, jak przez moment stoi nieruchomo, jakby przypominała sobie, po co tu jest. Znał ten moment. To była granica między kontrolą a impulsem. Kiedy wyszła na taras, Ezra zrobił to samo kilka sekund później, nie za nią, nie demonstracyjnie. Po prostu znalazł się tam, gdzie i tak planował być.
    Nocne powietrze Los Angeles było ciężkie, lepko słodkie. Miasto oddychało wolniej niż Nowy Jork, ale Ezra wiedział, że to złudzenie. Każde miasto miało swoje ostrza. Trzeba było tylko wiedzieć, gdzie są ukryte. Oparł się o barierkę, wzrok kierując na panoramę, nie na nią. Ale widział ją kątem oka. Papierosa między palcami. Napięcie w szczęce. Sposób, w jaki unikała bycia czytelną. W pewnym momencie ich spojrzenia się spotkały. Bez pośpiechu. Bez uśmiechu. Jakby oboje wiedzieli, że to nie jest przypadek. Ezra nie odwrócił wzroku. Nie dlatego, że chciał ją sprowokować. Raczej dlatego, że nie widział powodu, by uciekać. Cisza między nimi była gęsta, elektryczna. Nieprzyjemna i obiecująca jednocześnie. Tego rodzaju cisza, która zapowiada ruch, pytanie tylko, kto zrobi go pierwszy. Ezra w końcu odwrócił się lekko w jej stronę. Nie zmrużył oczu. Nie uśmiechnął się.
    Po prostu przeniósł na nią uwagę, jak ktoś, kto rozpoznaje wagę chwili. I wtedy noc naprawdę się zaczęła.
    — To złudzenie — odezwał się spokojnie, sięgając po jointa, który właśnie trafił do jego dłoni. Odpalił go, zaciągnął się powoli i oddał dalej, w jej kierunku. — LA tylko udaje, że nie trzyma cię za gardło.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ezra zawsze wracał do Los Angeles zimą.
    Nie dlatego, że je kochał, raczej dlatego, że Nowy Jork o tej porze roku stawał się zbyt ciężki. Mróz wchodził w kości, a wspomnienia lubiły wychodzić na powierzchnię właśnie wtedy, gdy miasto zwalniało i zmuszało do myślenia. LA było inne. Rozmywało krawędzie. Dawało złudzenie dystansu. Pomieszkiwał tu od lat. Kilka miesięcy w roku, bez deklaracji, bez stałego adresu. Penthouse w Downtown był jednym z tych miejsc, które znał aż za dobrze, nie przez luksus, ale przez ludzi, którzy tu przychodzili. To nie była impreza ciekawskich. To było spotkanie tych, którzy już wiedzieli, gdzie są, i tych, którzy desperacko chcieli, żeby ktoś im to potwierdził.
    Dym uniósł się między nimi, a cisza, która zapadła, nie była niezręczna. Była uważna. Gęsta. Jak moment tuż przed tym, gdy rozmowa zaczyna znaczyć coś więcej. Ezra znów spojrzał na panoramę miasta, ale całą uwagę miał już przy niej.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  11. Los Angeles nocą było mistrzem iluzji. Miasto potrafiło udawać miękkie, otwarte, przyjazne. Ezra znał je zbyt dobrze, żeby dać się na to nabrać. Znał też ludzi, którzy uciekali tu przed Nowym Jorkiem, przed zimą, przed sobą. Sam robił to co roku, kilka miesięcy w LA, kiedy Manhattan stawał się zbyt ciasny, zbyt głośny w ciszy. Tutaj łatwiej było oddychać. Albo przynajmniej udawać, że się oddycha. Patrzył na Sloane. Nie jak facet patrzący na kobietę. Raczej jak ktoś, kto widzi więcej niż to, co ona chce pokazać. Znał ten rodzaj zmęczenia, nie fizycznego, tylko takiego, które osiada w spojrzeniu. Wiedział też, jak wygląda ktoś, kto naprawdę próbuje trzymać się w ryzach. Dym zawisł między nimi, gęsty, ciężki, pachnący czymś, co nie było ani ucieczką, ani rozwiązaniem. Ezra przyjął jointa z powrotem. Spojrzał na miasto, na światła, które migotały jak obietnice bez pokrycia.
    — LA zawsze wygląda, jakby niczego od ciebie nie chciało — odezwał się w końcu spokojnie. — I to jest jego największe kłamstwo.
    Zaciągnął się raz. Krótko. Wystarczająco, żeby poczuć smak, ale nie pozwolić mu przejąć kontroli. Wypuścił dym powoli, bokiem, jakby nie chciał zasłaniać jej widoku.
    — W Nowym Jorku przynajmniej wiesz, że coś cię ściska. Tu myślisz, że jesteś wolna… a potem orientujesz się, że tylko zmienili uchwyt. Dopiero wtedy spojrzał na nią wprost.
    Rada. Dla mniej doświadczonej koleżanki z branży. Kącik jego ust drgnął minimalnie, nie był to uśmiech, raczej cień ironii. Była w tym pytaniu nuta prowokacji. Nie dosłowna, raczej ta niedopowiedziana, jakby chciała sprawdzić, jak daleko może się posunąć, zanim powie coś, czego później pożałuje. Albo odwrotnie zanim ktoś wreszcie powie jej coś, czego nie będzie musiała udawać, że nie rozumie. Ezra nie był przyzwyczajony do tego typu kobiecych gierek, bo zazwyczaj nikt nie próbował ich przy nim odgrywać. Nie był też tym, który pozwalał się wciągać w emocjonalne labirynty. Ale Sloane nie działała jak schemat. Była jak piosenka, której pierwsze wersy wydają się banalne, dopóki nie wsłuchasz się w tło. Zaciągnął się wolno, wypuszczając dym przez nos. Nie patrzył wprost na nią, jeszcze nie, tylko w przestrzeń między nimi, jakby tam właśnie była linia, po której balansują.
    — Po co ci rada… skoro nic cię nie trzyma za gardło? — rzucił cicho, jakby bardziej do szkła balustrady niż do niej.
    Nie padło to jak oskarżenie. Nie jak prowokacja. To było pytanie, które mogłaby zadać sama sobie gdyby miała na to odwagę. A miał wrażenie, że miała jej więcej, niż pokazywała. Ezra przyjął jointa z powrotem, palcami muskającymi jej dłoń na ułamek sekundy dłużej, niż było to konieczne.
    — Rada…
    Prawie się uśmiechnął. Prawie. Ale zamiast tego uniósł lekko podbródek i przesunął wzrokiem po jej sylwetce. Nie nachalnie. Uważnie. Jakby czytał ją tak, jak czyta się tekst, który już się zna, ale który mimo wszystko chcesz przeczytać jeszcze raz, żeby się upewnić, że nic nie umknęło.
    — Zacznij od tego, żeby nie pytać o radę kogoś, kto pali z tobą jointa na dachu. — W końcu się zaciągnął. Oddał jej jointa z powrotem.
    Ezra oparł się znów o barierkę, spojrzał na światła LA i wypuścił powietrze przez nos.

    OdpowiedzUsuń
  12. Cichy śmiech, bardziej na własny rachunek niż w odpowiedzi na jej pytanie.
    — A jak już zaczynasz płonąć, to upewnij się, że to ty trzymasz zapalniczkę.
    W tej chwili był bardziej obecny niż ktokolwiek w tym penthousie. Nie mówił jej, co ma robić. Nie próbował jej zrozumieć. Ale słuchał. I to było czasem gorsze niż jakakolwiek analiza. Odwrócił się wreszcie do niej. Nieznacznie. Wystarczająco, by zobaczyć jej profil, podświetlony światłami miasta, z tym cieniem napięcia w linii szczęki, którego nie ukrywała nawet pod warstwą starannie kontrolowanej nonszalancji. Obserwował ją. Nie jak problem do rozwiązania. Jak człowieka, który już zbyt wiele razy próbował się poskładać z kawałków, które ktoś inny po nim zostawił.
    — Wiesz, że cię rozczytują, prawda?
    To nie było oskarżenie. Nie brzmiało jak flirt. To było stwierdzenie faktu, podane tak, jak wszystko, co mówił, bez cienia emocji, przez które można by się ukłuć. — I ty na to pozwalasz.
    Cisza po tych słowach była ciężka, ale otwarta. Jakby rzucił piłkę i czekał, czy ją złapie. Wokół nich impreza toczyła się dalej, ktoś się śmiał, ktoś przesunął krzesło, ktoś zamówił drogi trunek, który i tak smakował jak woda. Ale wszystko to było z boku. Nieistotne.

    E.

    OdpowiedzUsuń
  13. Ogień. Oczywiście, że o nim mówiła. Ezra nie spodziewał się niczego innego. Kobiety pokroju Sloane nie wspominają o ogniu przez przypadek. One nim oddychają. One nim palą wszystko, co mają a czasem także tych, którzy staną za blisko. To nigdy nie jest tylko metafora. To ostrzeżenie. I zaproszenie. Spojrzał na nią dopiero wtedy, gdy padło to pytanie. „A jeśli lubię płonąć?”. W jego ruchu nie było ani zaskoczenia, ani zmrużonych oczu, ani potrzeby, żeby ją zrozumieć. Ezra nie potrzebował rozumieć, żeby widzieć. Wystarczało mu patrzeć. A Sloane wyglądała jak ktoś, kto zna ten ogień od środka. Nie tylko od zewnętrznej strony blizn. Od wewnątrz. Od środka duszy. Oparł się mocniej o barierkę. Cicho. Stabilnie. Podobnie jak jego obecność, nic tu nie było przypadkowe.
    — To zależy — odpowiedział w końcu, tonem spokojnym, prawie rzeczowym. — Czy lubisz płonąć dla siebie… czy po to, żeby ktoś patrzył.
    Nie brzmiało to jak zarzut. Brzmiało jak pytanie, które miał w sobie od dłuższego czasu. Może nie tylko do niej. Może do wszystkich artystów, których widział gasnących z hukiem. Ezra zaciągnął się znów, głęboko. Przez chwilę unosił dym w płucach tak, jakby sam chciał się upewnić, że wciąż żyje. Że to, co czuje, nie jest tylko projekcją tej rozmowy. Wypuścił powietrze. Wolno. Jakby wszystko inne w tym momencie mogło zaczekać. — Rzecz w tym, że większość ludzi nie chce trzymać zapalniczki.
    Zapałka? Jasne. Podpalić? Proszę bardzo. Ale kontrolować płomień? To już wymaga odpowiedzialności. I czasu. W jego głosie nie było współczucia. Była w nim tylko brutalna, czysta obserwacja. Kiedy wspomniała, że może przestać, Ezra nie odpowiedział od razu. Patrzył, jak przesuwa spojrzeniem po jego twarzy, jakby badała grunt przed kolejnym krokiem. Znał ten moment. Ten punkt styku między zainteresowaniem a ucieczką. Ezra parsknął cicho, jakby coś go naprawdę rozbawiło, nie głośno, nie teatralnie. To nie był śmiech człowieka, który się dobrze bawi. To był śmiech faceta, który właśnie zobaczył przez chwilę więcej, niż ktoś próbował pokazać. Odwrócił głowę w jej stronę, spojrzał uważnie.
    — To nie ja mam się tu dobrze bawić… — mruknął z rozbawieniem, które nie zmiękczało jego tonu. — Ty tu jesteś gwiazdą, nie? — dodał, jakby od niechcenia. Oparł łokieć o barierkę. Nadal był blisko. Nie za blisko, nigdy nie przekraczał tej granicy fizycznie, ale każde jego słowo przesuwało się coraz głębiej pod skórę. Jego wzrok przesunął się po niej, uważnie, ale bez zbyt długiego zatrzymania. Jakby wystarczył mu jeden rzut oka, żeby wyłapać wszystkie niedopasowania między tym, co próbowała pokazać, a tym, co naprawdę z niej emanowało.
    — Czerwona sukienka, jeden drink, zmęczona nonszalancja… — wymienił lekko, niemal leniwie. — Gdybym był cyniczny, powiedziałbym, że przyszłaś tu po uwagę, ale liczysz na to, że nikt nie nazwie tego głośno. — Uniósł brew, jakby sam siebie właśnie cytował. Nigdzie się nie spieszył. Czekał. — Ja tu jestem tylko tłem. — Zaciągnął się powoli. — Może nawet jednym z tych, którzy podadzą ci zapalniczkę, kiedy skończy ci się ogień, albo znudzi granie tej… spokojnej wersję siebie… Nigdy nie wiadomo.
    Kolejny uśmiech. Niebezpieczny, ale spokojny.
    Nie grał. On po prostu pozwalał jej wejść w coś, co mógł zamknąć w każdej chwili. Ale nie zamykał. Pauza była ciężka. Miasto tętniło pod nimi, odległe i złote. Wszystko inne przestawało mieć znaczenie. — Ale to byłoby zbyt proste, prawda? — Podał jej znów jointa, ale nie odwrócił wzroku. Był blisko, nie fizycznie, tylko mentalnie. W tej odległości, w której jedno słowo może stać się deklaracją. — Więc może chcesz czegoś innego? — Zacisnął lekko szczękę. Nie z gniewu, z koncentracji. — Może chcesz, żeby ktoś… nie dał się nabrać. — Słowa padły miękko, bez napięcia. Ale miały ostrze. Trafiały dokładnie tam, gdzie miały.

    OdpowiedzUsuń
  14. Milczał przez kilka sekund, dając jej złudzenie, że temat się kończy. Że może zsunąć się z tej krawędzi i wrócić do bezpiecznej wersji siebie. — Bo wiesz… — Zbliżył się o krok, jakby zdradzał jej najwęższy sekret, jednocześnie nie przekraczając jej przestrzeni, ale wyraźnie ją zawężając. — Płonąć można z klasą. Albo można się spalić, zanim ktokolwiek się obejrzy. — Przechylił lekko głowę, jakby obserwował reakcję, nie czekał na nią wprost, ale i nie pozwalał jej zignorować. — Pytanie, Sloane… — Zamilkł na pół sekundy. — …czy ty jeszcze w ogóle rozróżniasz, kiedy to się dzieje?
    Nie było w jego głosie pogardy. Była tylko ta charakterystyczna obserwacja, kliniczna, ale nie pozbawiona cienia ciepła. Jakby naprawdę nie miał wobec niej żadnych oczekiwań. I właśnie dlatego mógł powiedzieć prawdę. Spojrzał na nią dłużej. Nie cofnął się. Nie odsunął. Ale też nie przesunął się ani o centymetr bliżej. Zostawił jej przestrzeń. I jednocześnie odebrał wszystkie zasłony. To, jak na niego patrzyła, przeciągle, ostrożnie, ale bez strachu tylko go upewniło. Nie przyszła tu tylko dla drinka. Nie przyszła nawet po radę. Sama jeszcze nie wiedziała, po co przyszła i właśnie dlatego Ezra został. Kiedyś myślał, że kobiety pokroju Sloane nie potrafią się zatrzymać. Że są jak piosenki bez refrenu, tylko wers za wersem, bez punktu zaczepienia. Ale teraz widział coś innego. To nie był brak kontroli. To było kurczowe trzymanie się czegoś, co już dawno powinno runąć.

    E.

    OdpowiedzUsuń
  15. Była dobra. Dobrze się trzymała. Zbyt dobrze i to właśnie wzbudziło jego czujność. Nie chodziło o to, co mówiła. Nie do końca. Chodziło o to, że jej słowa miały zbyt wiele warstw, jakby każda z nich miała za zadanie odbić ostrze, zanim trafi w miękkie miejsce. Sloane nie prowadziła rozmów.
    Sloane prowadziła pojedynki. A Ezra… Ezra nie przyszedł tu, żeby walczyć. On przyszedł, żeby ocenić. Przyglądał się jej w tej przydymionej ciszy, w której rozmowy innych zlewały się w tło, jak nieistotne szumy. Jej ruchy były wyuczone, ułożone na pokaz, ale nie całkiem puste. Było w niej coś więcej. Coś, co próbowała schować pod czerwoną sukienką, pod śmiechem, pod dymem.
    Wciąż nie wiedział, czy to coś jest złamane, czy po prostu uśpione. A może jedno i drugie. Zgasił skręta. I zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko, jakby próbował rozpuścić w dymie wszystkie pytania, które pojawiały się w jego głowie. Nie zadawał ich na głos. Jeszcze nie. Na razie słuchał. Rejestrował. Składał obraz. Miała usta pełne słów i spojrzenie pełne rezygnacji. Śmiała się, ale jej oczy nie podążały za dźwiękiem. Udawała, że wie, kim jest, ale cała jej sylwetka mówiła co innego. To był test. Cały ten wieczór. Nie dla niej. Dla niego. Bo Ezra chciał się przekonać, czy Sloane Fletcher ma w sobie coś więcej niż wspomnienie sławy, niedopalone konflikty z przeszłości i piosenki o rozstaniu. Czy ma w sobie jeszcze ogień, który można uformować. Wykorzystać. Odpalić ponownie. Nie tylko na pokaz. Nie dla chaosu. Dla sztuki. Dla ikony. Ezra nie pracował z byle kim. Nie tworzył z ludzi gwiazd. On robił z nich symbole. A Sloane… Sloane mogła być jednym i drugim. Ale dopiero jeśli przestanie udawać. Oparł się swobodnie o balustradę. Ruch pozornie lekki, ale celowy. Nieco bliżej niej niż przed chwilą. Jakby nie miał nic do ukrycia, choć przecież miał wszystko. Kiedy wspomniała o czerwonej sukience, uniósł kącik ust. Nie odpowiedział od razu. Zamiast tego przesunął wzrokiem po niej z premedytacją. Nie jak ktoś, kto ją pożera wzrokiem — jak ktoś, kto szuka defektu w dziele sztuki, które z pozoru wygląda perfekcyjnie.
    — To widać w oczach — powiedział spokojnie. Pozwolił jej to przetrawić. Nie dopowiadał. Bo Ezra wiedział, że spojrzenie zdradza więcej niż słowa. A jej spojrzenie zdradzało głód. Nie pożądania, nie zachwytu, nie czegoś taniego.
    Głód znaczenia. Głód, który znał aż za dobrze. Sam miał go kiedyś w sobie. Przez dłuższą chwilę milczał.
    — W porządku — rzucił w końcu, głosem niższym, spokojnym, jakby właśnie przestał się przejmować. — Jeśli chcesz dalej grać, graj. Nie zamierzam ci tego odbierać. — Przesunął po niej spojrzeniem, krótkim, celowym. — Grzeczna i pokorna. — Kącik ust drgnął mu w czymś, co trudno było nazwać uśmiechem. — Brzmi jak ktoś, kto naprawdę odnalazł spokój. — Przez chwilę milczał, jakby dawał jej przestrzeń, ale tak naprawdę zostawiał tylko napięcie. — Tyle że spokój nie leży na tobie jak skóra. Bardziej jak maska. I nie wiem, czy chcesz ją w końcu zdjąć, czy liczysz, że ktoś zrobi to za ciebie.— Jego głos był spokojny, niemal obojętny. — A ja nie mam czasu na grę, w której znam zakończenie.
    To nie był wyrzut. To był fakt. Ezra nie śledził ludzi po imprezach po to, by wyciągać z nich historie. On wyciągał potencjał, albo zostawiał ich w spokoju, aż znikną. Szybko. Cicho. W zapomnieniu. Obserwował ją, nie spuszczając wzroku. Mógłby jej teraz powiedzieć, że ma coś w sobie. Że może to wykorzystać. Że widzi w niej nie dramatyczną historię, tylko potencjał, który jeszcze nie zdążył się całkiem wypalić. Ale nie zrobił tego. Nie był typem, który rzuca deklaracjami po pierwszym spojrzeniu. Zamiast tego nachylił się lekko, wystarczająco blisko, jakby chciał zdradzić jej sekret. — Lubię ludzi, którzy płoną — dodał ciszej. — Ale tylko wtedy, kiedy wiedzą, po co.

    OdpowiedzUsuń
  16. Odwrócił wzrok w stronę miasta, jakby Los Angeles było bezpieczniejszym punktem odniesienia niż ona. Potem dogasił papierosa i spojrzał na nią jeszcze raz. I w tym spojrzeniu było więcej niż w jakimkolwiek słowie: Pokaż mi, że jest coś jeszcze pod tą maską. Albo zniknij.
    Ezra nie miał czasu na popiół. Interesował go tylko ogień, który jeszcze nie przestał tańczyć.

    E.

    OdpowiedzUsuń
  17. — Może dlatego, że nie lubię, jak ktoś marnuje swój potencjał na udawanie, że go nie ma — odpowiedział Ezra powoli, bez śladu prowokacji, ale i bez cienia fałszywej uprzejmości. Patrzył na nią jak ktoś, kto widział już zbyt wielu takich ludzi. Zbyt wiele masek. Zbyt dużo świetnie wykreowanych wersji, które nie wytrzymywały dłużej niż sezon. — A może po prostu lubię wiedzieć, z kim rozmawiam naprawdę. — Wzruszył lekko ramieniem, jakby nie miało to aż takiego znaczenia. Choć miało. — I nie mam czasu na teatr. Wiesz… ten cały spektakl. Dobra dziewczynka. Nowa era. Czerwona sukienka, a oczy, które błagają, żeby ktoś w końcu przestał wierzyć w tę iluzję. — Pociągnął powoli z papierosa, nie spuszczając z niej wzroku. Nie flirtował. Testował. Jak chemik, który miesza dwa niestabilne składniki i patrzy, czy przypadkiem nie wybuchną.
    — Pytałaś, co widzę w oczach — Odezwał się z tą samą ciszą w głosie, która nie wymagała podniesionego tonu, by brzmiała jak ostrze. — Widzę dziewczynę, którą ktoś wciągnął na sam szczyt, obiecał, że to już na zawsze, a potem zepchnął w dół.
    Słońce miasta rozbłyskiwało odbite w szkle, ale Ezra nawet nie drgnął. Siedział jak zawsze, z opanowaniem, którego nie dało się nauczyć, z chłodnym spojrzeniem mężczyzny, który widział zbyt wiele.
    — Teraz trzyma się tam resztkami sił i ślizga się po linie zawieszonej między „kiedyś było głośno” a „dziś to już tylko echa”. I która próbuje wszystkim dookoła udowodnić, że jeszcze coś znaczy. Że jej nazwisko można powiedzieć na głos… bez konieczności dodawania innego nazwiska obok. — Nie powiedział, którego. Nie musiał. — I nie oceniam tego. — Wzruszył ramieniem, jakby ten obraz nie był ani dramatyczny, ani wyjątkowy, tylko znajomy. — Po prostu to widzę. W twoich oczach nie ma już buntu, jest desperacja.
    Zamilkł na chwilę. Dopił drinka, ale nie spuścił z niej wzroku.
    — Ale… może się mylę. Może to tylko gra świateł. Albo bardzo dobra charakteryzacja. A ty zaraz wylejesz mi na twarz tego kiepskiego drinka.
    I znów milczenie. Tym razem dłuższe. Ezra nie potrzebował mówić więcej, jego słowa już zrobiły swoje. Teraz czekał, czy ona to udźwignie… czy się wycofa.
    Ezra nie spieszył się z niczym. Nie należał do tych, którzy rzucają się na coś tylko dlatego, że błyszczy. On czekał, aż błysk zamieni się w ogień. I patrzył, czy Sloane to ten rodzaj płomienia, który da się ujarzmić, czy raczej trzeba będzie go trzymać w klatce i karmić czymś więcej niż poklaskiem publiki.
    — Jak to się kończy? — powtórzył po niej, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. Dym unosił się między nimi leniwie, zapach palonego tytoniu mieszał się z drogimi perfumami i napięciem, które gęstniało z każdą kolejną sekundą. — Tak, że za rok nie będę nawet pamiętał, że tu z tobą rozmawiałem. — Wzruszył ramionami, jakby mówił o czymś zupełnie zwyczajnym, niemal obojętnie. Ale jego spojrzenie było ostre, skupione tylko na niej. Nie powiedział tego z okrucieństwem. Ani z obojętnością. Po prostu jak fakt, jakby znał zbyt wielu ludzi, z którymi chwilowo było intensywnie, a potem zostawali tylko w archiwum jego wspomnień, bez nazwisk, bez znaczenia.
    — A druga opcja? — uniósł lekko brew, nie odrywając spojrzenia od jej oczu. — Że ci wszyscy ludzie tutaj — ruchem głowy wskazał na osoby obecne na tarasie. — Będą wspominać nawet to, że spojrzałaś na nich w drodze do toalety. Jakby to był moment, który coś im dał. Chociażby złudzenie, że byli blisko czegoś większego niż oni sami.
    Wzruszył ramionami jakby wybór był tak prosty, że aż nudny. I w pewnym sensie był.

    OdpowiedzUsuń
  18. Ezra nie mówił o błyskotkach ani trendach. Mówił o aurze. O tej rzeczy, która zostaje, kiedy znika cała reszta. I którą można albo rozniecić, albo zgasić.
    — A ja? Tylko sprawdzam, czy pod tym całym dymem jeszcze coś się tli. — Głos miał cichy, ale twardy. — Bo jeśli tak, to mogę to rozdmuchać. A jak nie… to nie będę tracił czasu.
    Odchylił się lekko, ale nie po to, by odejść. Po to, by jeszcze bardziej dać jej przestrzeń. I zostawić ją z pytaniem, które naprawdę się liczyło, co zamierza z tą przestrzenią zrobić.
    — Zależy od ciebie — dodał po chwili. Zamilkł. Po prostu zostawił jej to zdanie, jak test, nie patrzył już na sukienkę, na usta, nawet nie na jej mimikę. Patrzył w oczy. I tylko tam teraz szukał odpowiedzi. Uśmiechnął się pod nosem. Nie był to ciepły uśmiech. Bardziej taki, który mówił: twoja kolej.

    E.

    OdpowiedzUsuń
  19. Nie odsunął się, kiedy Sloane zrobiła krok w jego stronę. Stał dokładnie tam, gdzie przed chwilą, jakby ten krok niczego nie zmienił.
    — A ty uważasz, że wykorzystujesz go w pełni?
    — rzucił po chwili, spokojnie, niemal niedbale, ale jego spojrzenie ani na moment nie spuściło z niej wzroku. Słowa zawisły w powietrzu, jakby były cięższe niż powinny. Nie próbował jej przytłoczyć, nie unosił się, on po prostu pytał.
    Przesunął spojrzeniem po jej twarzy. Zrobił to bez pośpiechu, nie jak mężczyzna patrzący na kobietę, ale jak strateg oceniający pole bitwy.
    — Teraz patrzysz na tych ludzi, którzy tu przyszli, bo muszą. Bo to część układu. Pokazują się, żeby o nich nie zapomniano. Ty też. Tylko że różnica między tobą a nimi, Sloane, jest taka, że ciebie kiedyś nie dało się zignorować. A teraz… — urwał, nie dlatego, że się zawahał. Pozwolił tej pauzie zapaść głębiej, aż dotarła tam, gdzie bolało najbardziej. — Teraz wyglądasz, jakbyś nie mogła się zdecydować, czy masz wejść na scenę, czy zejść z niej na dobre.
    Głos Ezry był cichy, ale nie łagodny. Nie miał w sobie nic z protekcjonalności ani współczucia. Był po prostu konkretny. — To nie była obraza. — Dodał w końcu. — Ale skoro rozmawiamy szczerze, to „Sloane sprzed roku” mnie nie interesuje — powiedział to spokojnie, ale z precyzją, która mogłaby wycinać z chirurgiczną dokładnością. — Jej już nie ma, prawda? — Nie czekał na potwierdzenie. Nie potrzebował go. — Zresztą, tamta wersja roznosiła wszystko wokół, bo nikt nie nauczył jej, że prawdziwa siła to nie wybuch… tylko kontrolowany ogień. — Jego głos był niski, niemal szeptany, ale każde słowo miało wagę. Oparł się lekko o barierkę, jakby chciał podkreślić, że nigdzie mu się nie spieszy, że może tu siedzieć i patrzeć na nią tak długo, jak będzie chciał. Ale w jego oczach nie było ani podziwu, ani tęsknoty za dawną wersją. — Mnie interesuje tylko ta, która stoi teraz przede mną. Ta, która coś przeszła, coś straciła i wciąż tu stoi. — Zawiesił głos, a spojrzenie zjechało na ułamek sekundy niżej, jakby mierzył w niej nie tylko słowa, ale i cały ciężar tej chwili. — I to, ile żaru jej jeszcze zostało pod tą maską zmęczenia i kontrolowanego uśmiechu. — Przekrzywił lekko głowę, tonem już niemal cichym, ale nie mniej twardym. — Czy jesteś tylko cieniem tamtej dziewczyny, która rozstawiała wszystkich po kątach… czy może zostało w tobie coś, co naprawdę może podpalić ten cholerny rynek. I nie mówię o sukience. Mówię o tobie. O tym, co jeszcze w sobie nosisz. Kim jesteś na prawdę…
    Wyprostował się i odchylił lekko do tyłu. Milczał przez moment, jakby ważył słowa. Nie, żeby ich nie miał. Ezra nigdy nie miał pustki w głowie. Ale wiedział, że czasem słowo za dużo mogło coś zatrzasnąć. A on… chciał tylko lekko uchylić drzwi.
    — Możesz być większa — powiedział w końcu. Większa od Cartera, od wszystkich którzy rzucali jej pod nogi kłody i nie doceniali. — Tylko żeby to się wydarzyło… Musisz najpierw spojrzeć prawdzie w oczy. Przestać kurczowo trzymać się wersji siebie, która powstała tylko po to, żeby przetrwać. — Przechylił lekko głowę. — No, chyba, że to właśnie ta wersja jest prawdziwa — wzruszył nieznacznie ramionami, jakby było mu to obojętne. Poniekąd tak było. Zamilkł. Ale to nie była cisza, którą można było odebrać jako koniec. To była przestrzeń, na jej decyzję. Na reakcję. Na krok w którąś stronę.
    — Jeśli pytasz, czy boję się konsekwencji… odpowiedź brzmi: nie. To biznes, Sloane. Nie terapia grupowa. — Ezra wzruszył ramionami, jakby właśnie rozmawiali o czymś tak banalnym jak pogoda, a nie o przyszłości, która mogła zatrząść branżą.

    OdpowiedzUsuń
  20. Nie musiał dopytywać, kogo miała na myśli. Wystarczyło mu jedno spojrzenie ten lekki błysk w jej oczach, który pojawił się dokładnie w chwili, gdy temat zaczął zahaczać o ludzi, z którymi Sloane była kiedyś nierozerwalnie związana. A których on znał aż za dobrze.
    — Wiem, komu się to może nie spodobać. — Dodał, powoli i wyraźnie. — Ale nie zamierzam pytać o zgodę.
    Nie miał żadnych złudzeń, że teraz tą jedną rozmową właśnie wszedł im wszystkim z butami w środek strefy, która była do nietykalna. I właśnie dlatego to robił.
    — Wiesz, co odróżnia artystę od towaru? — Spojrzał na nią uważnie, jakby oceniał, czy zna odpowiedź. — Towar służy tylko do sprzedania. A artysta… artysta wybiera, z kim siada do stołu. I za ile. — Zamilkł, pozwalając, by jej własne myśli zaczęły pracować szybciej niż cokolwiek, co on mógłby jeszcze dodać.

    E.

    OdpowiedzUsuń
  21. Ezra przez chwilę patrzył na nią bez słowa, jedno ramię nonszalancko oparte na oparciu krzesła, drugie sięgające po szklankę z lodem, w której zostało już tylko echo tego, co pił. Na jego ustach igrał cień uśmiechu, ale nie było w nim ciepła. Raczej coś w rodzaju rozbawienia. Jakby właśnie usłyszał bardzo ambitny, ale nieco przedwczesny pitch młodej artystki, która jeszcze nie wie, że prawdziwa gra toczy się kilka pięter niżej.
    — Szczegóły? — powtórzył, z nieudawaną ironią unosząc brwi. — Fletcher, ty chyba myślisz, że to ja się staram o ciebie…
    Zaśmiał się. Cicho. Krótko. Prawie jakby to był żart. Prawie. Bo wiedziała, że nie był.
    — Jeszcze mnie nie przekonałaś do siebie na tyle, żebyśmy w ogóle rozmawiali o szczegółach.
    Ton miał wciąż spokojny, lekko zblazowany, ale każde słowo było jak precyzyjne cięcie skalpelem, z wprawą kogoś, kto nie raz i nie dwa wyciągał ludzi z popiołów, ale wiedział, że nie wszystkim da się pomóc.
    — Nie zrozum mnie źle. Jesteś interesująca. — Kiwnął głową, jakby mówił o jakimś niezłym utworze demo, który jeszcze nie przeszedł do playlisty. — Ale to nie wystarczy. Ja mogę cię wymyślić na nowo. Ale ty… — Jego wzrok przygasł na moment. — Ty musisz być w tym autentyczna. I musisz być gotowa. Bo jeśli nie jesteś gotowa, to nawet najdroższy plan promocyjny i najlepszy team nie zmieni faktu, że nadal tylko stoisz w miejscu. Z talentem i niezaprzeczalną charyzmą, ale w miejscu.
    Pochylił się jeszcze niżej, zgasił papierosa w porcelanowej popielniczce, jakby kończył tym nie tylko rozmowę, ale i pewną grzeczność.
    — Wiesz… — zaczął wolno, jakby rozważał, czy w ogóle powinien to powiedzieć. — Narazie patrzę na ciebie i się zastanawiam… — Zrobił krok w tył, zerkając na nią spod oka. — …gdzie jest ta Sloane, którą się wszyscy zachwycali?
    Wzruszył ramionami. Jakby sam nie był pewien, czy pyta retorycznie, czy naprawdę liczy na odpowiedź. Zerknął na nią raz jeszcze, już bez uśmiechu. Jakby próbował ją gdzieś dostrzec, w gestach, spojrzeniu, cieniach w oczach.
    — Bo to nie była tylko laska w cekinach, która dobrze ruszała biodrami i miała chwytliwe refreny. To była dziewczyna, której nie dało się nie zauważyć. Która wchodziła do pomieszczenia i zawieszało się na niej każde spojrzenie, nie dlatego, że była ładna. Tylko dlatego, że była żywa. Prawdziwa.
    Wyprostował się, gotów w końcu odejść, ale jeszcze raz spojrzał na nią spod rzęs, tym razem z czymś między wyzwaniem a ostrzeżeniem.
    — Wiesz, połowa tych ludzi na tej imprezie to wydmuszki. Dobrze opakowane, ustawione, wykastrowane z jakiejkolwiek prawdy. A ty, jeśli naprawdę jesteś czymś więcej… — podał jej swoją wizytówkę, wcisnął ją między palce. Kartonik był ciężki, matowy, jak wszystko, co drogie i robione dla ludzi, którzy nie pytają o cenę. — …to zadzwoń, jak uznasz, że jesteś gotowa udowodnić mi, dlaczego jesteś lepsza niż oni.
    Ezra nie odszedł od razu. Stał przez moment w tej samej pozycji, co wcześniej z ręką poprawiającą mankiet marynarki, jakby nie miał w sobie ani grama pośpiechu. Wzrok miał spokojny, ale przenikliwy. Niewygodny. Taki, który widział za dużo. I choć się uśmiechał, nie było w tym nic z rozbawienia, raczej coś bliskiego zawodowej ciekawości, połączonej z rozczarowaniem.
    — Póki co, widzę błyskotkę po przejściach, która próbuje zdobyć kilka punktów w rozmowie rzucając komentarze o rozbieraniu z czerwonej sukienki. A nie ikonę. Ale może się mylę. I może ona tam gdzieś wciąż siedzi, tylko potrzebuje kopa, żeby się obudzić. — Uniósł brew. Znów ten ledwie dostrzegalny cień rozbawienia na jego ustach. — Daj znać, jak ją znajdziesz.

    E.

    OdpowiedzUsuń
  22. Ezra spojrzał na nią przeciągle. Jeszcze z uśmiechem na ustach, tym swoim drwiącym, jakby każda rozmowa z kimkolwiek była tylko kolejnym rozdziałem w książce, którą znał na pamięć. — Parę miesięcy temu… — powtórzył, jakby właśnie w tej chwili przyjął do wiadomości to, że chyba jednak na prawdę się co do niej pomylił. Pokręcił głową z nikłym śmiechem.
    — Nie jestem kolejnym facetem, który próbuje cię prowadzić za rączkę, Sloane. — Uniósł brew, jakby ten pomysł sam w sobie go rozbawił. — Ja ci tylko mówię, że jeśli chcesz wrócić do gry, to musisz najpierw przypomnieć sobie, jak się w nią gra. A potem przekonać mnie, że warto postawić na ciebie wszystko.
    Nie zbliżył się. Nie musiał. Jego słowa sięgały dalej niż jakikolwiek krok. Ton głosu niosła pewność. Pewność kogoś, kto znał reguły tej gry i nie zamierzał ich naginać tylko dlatego, że po drugiej stronie stała kobieta z nazwiskiem, które jeszcze brzmiało znajomo. Wsunął ręce do kieszeni, spojrzenie przeskoczyło po niej bez cienia uprzejmości, jakby patrzył na niedokończony projekt. Nie żałosny. Nie porzucony. Tylko jeszcze niegotowy.
    — Bo wiesz… — rzucił jeszcze, spojrzenie znowu zderzyło się z jej własnym. — Na twoje miejsce czeka dziesięć innych dziewczyn, gotowych sprzedać duszę, żeby dostać to, czego ty nie potrafisz nawet docenić. Więc jeśli chcesz grać w tej lidze, nie masz już luksusu, żeby się potykać.
    Podał jej ten komunikat tak, jakby mówił o czymś oczywistym, jakby mówił, że deszcz spada z chmur, a ogień parzy. Nie dodał już nic więcej. Nie pochwalił jej odwagi. Nie rzucił banałem o tym, że „lubi dziewczyny z ogniem”. Ezra nie dawał kredytu zaufania. Dawał szansę, jedną. Nie był facetem od miłych słówek i nie zamierzał dawać Sloane żadnej ulgi tylko dlatego, że kiedyś świeciła mocniej niż wszyscy na tej scenie. Teraz była tylko jedną z wielu. Może z ciekawszą historią. Może z większym bagażem. Ale to nie wystarczało. To nigdy nie wystarczało.
    Ezra nie ruszył się ani o krok, kiedy padły jej słowa. Stał nadal naprzeciwko, w tej samej pozycji, z tym samym wyważonym, czujnym spojrzeniem, które nie pozwalało się ukryć za żadnym dowcipem. Kiedy Sloane dokończyła swoją ripostę, uniósł lekko brew, nie w rozbawieniu, ale w uznaniu, jakby właśnie zobaczył przebłysk tej dziewczyny, której szukał. Milczał przez kilka sekund, zanim odpowiedział. A potem zrobił to powoli, spokojnie, z tą samą nonszalancją, która mogła rozbroić, albo przeciwnie, jeszcze mocniej zdenerwować.
    — Masz szczęście. — Jego głos był niski, ale miękki, jakby od niechcenia rzucał jakąś luźną uwagę. — Bo już zaczynałem myśleć, że ceniłaś mnie na tyle nisko, żeby sądzić, że próbuję cię rozebrać w zamian za obietnicę cudów.
    Zrobił pół kroku w przód, nie naruszając przestrzeni między nimi, ale robiąc się… zauważalny. — U mnie nie robi się kariery przez łóżko. — Dodał już ciszej, bez ironii.
    Zamilkł na ułamek sekundy, jakby dając jej przestrzeń, by przełknęła to, co właśnie usłyszała. Potem zsunął spojrzenie na trzymaną w jej dłoni wizytówkę, po czym znów podniósł wzrok na jej oczy, celnie, bez drżenia. — I jeśli którakolwiek z tych dziewczyn, przyjdzie tu myśląc, że kupi sobie tym karierę… to wypada z stąd szybciej niż zdąży zapamiętać adres studia. — Zamilkł tylko na moment. Krótki oddech, wystarczający, by jego głos wybrzmiał. — Nie przyszedłem ci obiecać bajek, Sloane. Ani zaciągnąć do łóżka. — Tu jego głos nieco stwardniał, ale nie stracił opanowania. — Jeśli coś takiego robi na tobie wrażenie… to nie jestem facetem, którego powinnaś znać. A już na pewno nie kimś, z kim powinnaś pracować. — Nie było w nim ani grama flirtu, mimo że był dokładnie tym typem mężczyzny, który mógłby je rozgrywać na śniadanie.

    OdpowiedzUsuń
  23. Ale Ezra nie był tu dla gry. I nie robił wyjątków. Nie dla błyskotek. Nie dla legend, które kiedyś błyszczały. Tu na moment jego kąciki ust zadrżały, jakby prawie, ale tylko prawie chciał się zaśmiać. Prawie. — Zresztą, wystarczająco dużo ludzi próbowało cię rozebrać. Ja przyszedłem sprawdzić, czy potrafisz się złożyć z powrotem. — I choć jego ton nadal był nonszalancki, między słowami pojawiło się coś bardziej konkretnego jakby ten moment był sprawdzianem. Dla niej. Dla niego. Dla tego, czy to spotkanie miało być tylko słowami na imprezie… czy początkiem czegoś znacznie poważniejszego.
    — I pamiętaj, Fletcher — powiedział powoli, nonszalancko, jakby od niechcenia, ale z iskrą, której nie dało się zignorować. — Jedna rozmowa nie znaczy nic. Ale jedno działanie może znaczyć wszystko. Odezwij się, kiedy będziesz wiedziała, po co.
    Wreszcie ruszył się z miejsca. Ruszył w stronę wyjścia powolnym krokiem, zupełnie jakby ta rozmowa go bardziej bawiła niż kosztowała. Jakby miał ich dziesiątki. I może miał. Zatrzymał się jeszcze raz przy drzwiach. Ostatnie spojrzenie. Nic ciepłego, nic chłodnego. Po prostu Ezra, człowiek, który wiedział, ile warte są minuty i talent. W progu zdążył jeszcze zgarnąć spojrzenia kilku gapiów, asystent, który od początku kręcił się nieopodal, najwyraźniej czekał tylko na odpowiedni moment, żeby podejść. Ezra nawet się nie zatrzymał. Minął go pewnym krokiem, rzucając przez ramię krótko i bez emocji. — Nic z tego nie będzie. Szukaj dalej.
    I wyszedł. Bez obejrzenia się, bez pauzy na dramatyczny efekt. Jakby właśnie zamknął kolejne spotkanie, które nie przyniosło oczekiwanych wyników. A może… które jeszcze nie przyniosło. Zostawił za sobą powietrze gęste od niedopowiedzeń i wizytówkę w dłoni Sloane i echo pytania, które Sloane i tak miała już w głowie: Czy jeszcze potrafi być kimś, kim warto się zachwycić?

    E.

    OdpowiedzUsuń
  24. Ezra wszedł do środka nie spiesząc się ani trochę, jakby dokładnie wiedział, że czas tutaj płynie dla niego, nie odwrotnie. Drzwi zatrzasnęły się cicho za jego plecami, a dźwięki imprezy, które wcześniej słyszał tylko z tarasu, uderzyły go z nową intensywnością. Zapach alkoholu, dymu i czegoś słodkiego, prawdopodobnie kadzidełka albo czegoś znacznie mocniejszego, unosił się w powietrzu i zawisał w nim ciężko, gęsto. Loft był pełen ludzi. Część z nich znał z nazwiska, część z widzenia, część próbowała go poznać, nie zawsze z sukcesem. Ezra nie musiał się wysilać, by przyciągać uwagę. Sam jego sposób poruszania się, nonszalancki, pewny, z tym charakterystycznym przeciągłym spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek sprawiał, że ci bardziej czujni od razu dostrzegali, że ktoś właśnie wszedł. A nie każdy w tym mieście mógł być kimś.
    — Ezra, stary, nie wierzę, że przyszedłeś! — krzyknął jeden z typków stojących przy barze, wystrojony w aksamitną marynarkę i z kieliszkiem czegoś, co udawało szampana. Ezra skinął mu głową, podchodząc tylko na moment, by dotknąć jego ramienia w powitalnym geście. Krótkie „Hej” wystarczyło. Nie musiał więcej mówić. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że jego obecność to już i tak więcej, niż zwykle oferował.
    — Podpisujecie tę blondynkę od Zaire’a? — Zagadnął ktoś inny, wskazując ruchem głowy w stronę tarasu. — Wiesz jak robić szum… — Ezra uniósł brew, jakby pytanie zaskoczyło go jedynie przez sekundę. — Wiem jak robić kasę… — odparł krótko, sięgając po szklankę z whisky. Przeszedł dalej, mijając grupkę modelek, które patrzyły na niego z takim głodem w oczach, jakby jego spojrzenie mogło uczynić je sławnymi. Jedna z nich przygryzła wargę, druga chwyciła go lekko za nadgarstek, Ezra tylko delikatnie odsunął jej dłoń, bez cienia agresji. Uprzejmy, lecz nieprzenikniony. Zatrzymał się dopiero przy niskim stoliku, gdzie rozsiadło się kilku producentów i dwóch influencerów, z którymi czasem przecięły mu się interesy. Przywitał się skinieniem głowy i krótkim uściskiem dłoni z jednym z nich, po czym bez pytania usiadł na wolnym miejscu. Rozpiął górny guzik koszuli, poprawił zegarek. Jego zachowanie świadczyło o tym, że nie przyszedł tu po nic konkretnego, a jednak to Ezra był zawsze tym, który miał ostatnie słowo. Bo chociaż impreza trwała dalej, z muzyką pulsującą w ścianach i światłami odbijającymi się od szklanych powierzchni, Ezra był już w innej części gry. I tylko on wiedział, w którą stronę to wszystko zmierza.
    Po dwóch godzinach obecności, które i tak dla niego były zbyt hojnym wkładem w tę całą „domówkę”, Ezra stał już pod drzwiami windy. Nie żegnał się z nikim, nie było potrzeby. Jego obecność miała swoją wagę, ale jego wyjście… cóż, ten, kto był wart czegokolwiek, i tak je zauważy. Reszta nie była jego problemem. Wsunął dłonie do kieszeni spodni i przez chwilę po prostu stał, oparty ramieniem o ścianę obok panelu windy. Usta miał zaciśnięte w prostą linię, spojrzenie wbite gdzieś przed siebie. Nie był zirytowany, raczej znudzony. Tym wszystkim, co wokół. Tym samym tańcem, tymi samymi ludźmi, tymi samymi spojrzeniami, które miały zbyt wiele oczekiwań, a za mało do zaoferowania.

    OdpowiedzUsuń
  25. Kiedy winda zasygnalizowała swoje przybycie dźwiękiem, Ezra wszedł do środka i odwrócił się przodem do drzwi. Nie spojrzał już za siebie. Nie było po co. Zjeżdżał w ciszy. Lustra na ścianach odbijały jego postać, nonszalancko rozpiętą koszulę, przymrużone oczy i spojrzenie, które mówiło jedno, nie został tam ani chwili dłużej niż musiał. Gdy tylko drzwi windy rozsunęły się na parterze, Ezra wyszedł, przeszedł kilkanaście kroków przez marmurowe lobby i zatrzymał się tuż przy drzwiach wyjściowych, gdzie wieczorne powietrze wdarło się chłodnym powiewem na skórę. Nie spieszył się. Sięgnął po papierosa i zapalniczkę, zapalił go w jednej, płynnej sekwencji. Zaciągnął się głęboko, a potem wypuścił dym powoli, jakby pozwalał sobie na pierwszy prawdziwy oddech od paru godzin. Stał tak chwilę, samotny, ale nie samotnie wyglądający. Jak ktoś, kto sam wybiera moment wyjścia. I dobrze wie, że prawdziwa robota dopiero się zaczyna. Dym ulatywał leniwie w górę, niemal niedostrzegalny w rozedrganym od świateł i hałasu powietrzu, które wciąż próbowało wmówić wszystkim w środku, że ta noc miała znaczenie.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  26. Ezra nie spodziewał się, że zadzwoni. Miał ją już rozczytaną, przynajmniej tak mu się wydawało. Zakładał, że wróci z podkulonym ogonem do Nowego Jorku, zaszyje się w którejś z tych przeszklonych klatek z widokiem na rzekę i będzie dalej udawać, że wszystko jest w porządku. Że kariera nie wymyka się spod kontroli, że publika wciąż ją kocha, a ona nadal ma w sobie błysk, który kiedyś wystarczał, by przy jednym uśmiechu zapełniać. Udawać, że wciąż jest na szczycie. Że wszystko, co ją spotkało, to jedynie potknięcie, nie upadek. Że kariera dalej płynie jak luksusowy jacht, a nie próbuje dryfować na resztkach dawnej chwały. Nie liczył, że wybierze jego numer. Może kiedyś. Może po kilku kolejnych wieczorach z butelką wina i świadomością, że świat nie czeka już z otwartymi ramionami. Ale nie teraz. Nie dziś.
    Nie zamierzał do niej pisać. Nie przypominałby się, nawet gdyby nie odezwała się przez tydzień. Ezra nigdy nie gonił za ludźmi, którzy nie wiedzieli, czego chcą. A po Sloane… spodziewał się właśnie tego. Dlatego gdy ekran jego telefonu zaświecił się nieznanym numerem, nie od razu zorientował się, że to może być ona. A gdy usłyszał jej głos, szybki, szorstki, konkretny, przez krótką chwilę tylko uniósł brwi i pozwolił, żeby na jego twarzy rozciągnął się półuśmiech. Nie ze zdziwienia. Z rozbawienia. Słyszał ten ton już wcześniej w głosach ludzi, którzy przestali się oszukiwać. I to właśnie ich lubił najbardziej. Nie tych, którzy przychodzili głodni sławy, ale tych, którzy byli głodni… powrotu. Tacy byli najniebezpieczniejsi. I najprawdziwsi. Nie miał złudzeń, ten telefon jeszcze niczego nie oznaczał. Ale znaczył jedno: może nie rozpadła się tak całkiem. Może wciąż było w niej coś, co warto było wydobyć na światło dzienne. A jeśli nie? Cóż. Było dziesiątki takich jak ona. Nawet lepiej wyglądających. Nawet bardziej głodnych sukcesu. Ale żadna nie miała takiej historii. A Ezra dobrze wiedział, że czasem to właśnie historia sprzedaje się najlepiej. Odebrał po trzecim sygnale, co znaczyło, że miał telefon w ręku lub bardzo blisko. Czekał? Albo po prostu nie należał do tych, co ignorują potencjalne okazje.
    — Błyskotka… — rzucił Ezra. — Nieźle zaczynasz.
    Kiedy usłyszał jej głos, szorstki, bez zbędnych ozdobników, podszyty napięciem uniósł brwi z autentycznym zaskoczeniem. Uśmiechnął się pod nosem. Nie było tam słów „przepraszam” ani „przemyślałam to”. Była tylko ona. W końcu gotowa powiedzieć: sprawdź mnie.
    — Przynajmniej nie zaczęłaś od „musimy porozmawiać… — Chwila ciszy. Może coś sprawdzał. Może zapalał papierosa. W tle nie było słychać zgiełku. Żadnych rozmów, muzyki, nie było echa imprezy ani szmeru ludzi. Tylko cisza, jakby czekał już z gotową odpowiedzią. Jakby nie tylko to przewidział, ale i zaplanował.
    — Jutro mam nagrania na Downtown. Przyjdź o 4. Wyślę ci adres smsem. — W jego tonie nie było miejsca na negocjacje. Żadnego: czy ci pasuje, żadnego jeśli ci odpowiada.
    — Przynieś wszystko, co masz. Demo, teksty, plany, wszystko, czym jesteś teraz. — Brzmiał nonszalancko, ale konkretnie. Jak ktoś, kto nie zamierzał jej prowadzić za rękę, ale jeśli się pojawi, to dostanie jego czas. I tylko jego — póki go nie zmarnuje. Zawiesił głos na sekundę, jakby chciał, żeby dobrze to usłyszała.
    — Masz jedno podejście, Sloane. Nie próbuj mnie czarować cekinami ani gadką o dawnych hitach.— Zawiesił głos, a potem dodał z lekkim rozbawieniem: — I może bez tego „kurwa” na dzień dobry.
    Nie czekał na potwierdzenie. Po prostu rozłączył się bez pożegnania, zostawiając ją z sygnałem i przestrzenią w głowie, która nagle zaczęła wypełniać się wszystkim, co chciała powiedzieć, a nie zdążyła.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  27. Ezra nie podniósł się od razu, kiedy ją zobaczył. Siedział rozparty na kanapie w przeszklonym pomieszczeniu, z widokiem na całe studio, jakby był tu nie tylko gospodarzem, ale i sędzią wszystkiego, co miało się wydarzyć. Jedna ze słuchawek wisiała mu na ramieniu, a palce wciąż stukały coś w ekran tabletu leżącego na kolanie. Jakby to, że właśnie przyszła, nie było ani niespodzianką, ani wydarzeniem szczególnym. Jakby dokładnie się tego spodziewał. Dopiero gdy skończył pisać, spojrzał na nią z tym charakterystycznym półuśmiechem, który był jednocześnie powitaniem i testem. W jego spojrzeniu nie było cienia zdziwienia. Może tylko odrobina aprobaty, której nie zamierzał wypowiedzieć na głos. Sloane wiedziała, że nie powie: „ładnie wyglądasz”. Raczej: „dobrze, że wreszcie się ogarnęłaś”.
    — Wszystko, co masz? — powtórzył z lekkim uniesieniem brwi, wciąż nie wstając z miejsca. — Nieźle jak na kogoś, kogo nie interesuje, co pomyślę.
    Jego wzrok przesunął się po niej, powoli, bez skrępowania, jakby analizował każdy szczegół, nie tylko jej stroju, ale też postawy, tonu głosu, energii, z którą weszła. I to nie była ocena typu hot or not. To było bardziej: czy już ją mam, czy jeszcze nie. Ezra podpuszczał ją celowo. Nie ukrywał tego ani przez chwilę. Każde jego słowo, ton, spojrzenie, wszystko było sprawdzianem, prowokacją i ruchem w dobrze znanej mu grze, której reguły sam napisał. Lubił widzieć, jak ludzie się łamią. Jak zaczynają mówić tak, jak on chce. Robić to, czego oczekuje. Dostosowywać się. A potem nagle, tracą cały pazur i stają się tacy jak wszyscy. Przeciętni. Przewidywalni. Przesuwał granice z pełną świadomością, obserwując uważnie każdą jej reakcję. Nie chodziło tylko o to, czy się wścieknie czy nie. Ezra chciał wiedzieć, czy się ugnie. Czy zacznie grać pod jego melodię, bo potrzebuje tej współpracy. Bo się boi, że innej szansy nie będzie. Bo to właśnie robili wszyscy wcześniej, najpierw walczyli, potem klękali. Tyle że Sloane jeszcze nie klękała. A on… cholernie chciał zobaczyć, czy do tego dojdzie. Albo, i to był scenariusz, który był dla niego o wiele bardziej interesujący, będzie pierwszą od dawna, która zamiast ulec, rozepnie marynarkę, wyciągnie tekst z pogiętej kartki i bez jednego słowa wbije mu się pod skórę tak, że nie będzie mógł o niej zapomnieć. Jej zadziorność, nawet jeśli czasem podszyta niepewnością, miała w sobie ten rodzaj ognia, który Ezrę przyciągał. Kiedy się odgryzała, unosiła brew, rzucała sarkazmem jak nożem, widział w niej coś więcej niż tylko kolejną zbuntowaną artystkę, która próbuje odgrywać silną. U niej to nie była poza. To był mechanizm przetrwania. I właśnie to go interesowało najbardziej.
    Ezra nie mówił tego wprost, ale znał wartość talentu. A jeszcze bardziej, wartość autentyczności. I teraz tylko czekał, czy Sloane sięgnie po jedno i drugie. Czy może wyjdzie stąd jak reszta z cichym „dziękuję za rozmowę” i złudzeniem, że jeszcze zadzwonią.
    — No dobrze, błyskotko. — Westchnął teatralnie i wreszcie się podniósł. Wysoki, nonszalancki, pewny siebie do granic bezczelności. Podszedł wolno, jakby to był jego teren, jego zasady, jego gra. — Skoro już przyszłaś i przyniosłaś całą swoją duszę w torbie obok szminki, to daj mi coś, co mnie poruszy.
    Nie zadał jej pytań, nie zapytał, czy się stresuje, nie powiedział, żeby się rozsiadła. W tej przestrzeni nie było komfortu, była tylko szansa. I Sloane doskonale to czuła.
    Ezra zbliżył się na tyle, by sięgnąć po jeden z notesów, który niechlujnie wystawał z jej torby. Przekartkował kilka stron, jego wzrok prześlizgnął się po tekstach, a potem spojrzał z ukosa w jej stronę.
    — Tylko błagam… — mruknął z tą charakterystyczną nonszalancją, nie spuszczając z niej wzroku. — Jeśli którakolwiek z tych piosenek jest o twoim ex… to niech wyląduje tam. — Głową wskazał w bok, po czym przesunął nogą w jej stronę metalowy kosz na śmieci stojący nieopodal.

    OdpowiedzUsuń
  28. Zrobił to całkowicie serio, choć w jego oczach błąkał się cień rozbawienia, jakby właśnie rzucił suchy, ale trafny żart, który i tak był prawdą. Kosz zasyczał cicho, przesuwając się po marmurowej miękkiej wykładzinie na podłodze. Ezra oparł dłonie o kant biurka i pochylił się lekko w jej stronę, nadal mówiąc spokojnie, ale z wyczuwalnym naciskiem.
    — Wiem, że takie masz. Wiem, że gdzieś tam w tych notatnikach są zwrotki, które miały mu coś udowodnić albo pokazać, co stracił. — Wskazał teraz palcem bezpośrednio na kosz. — Tu mają wylądować. Serio. Zrób sobie tę przysługę.
    Zamilkł na chwilę, pozwalając, by jego słowa zawisły w powietrzu. Nie śpieszył się. Ezra nigdy się nie śpieszył. Wiedział, że dobra reakcja potrzebuje momentu zawahania. Sprawdził ją raz jeszcze, nie dla śmiechu, nie z cynizmu. Po prostu chciał zobaczyć, czy jest gotowa odciąć się od wersji siebie, która pisała piosenki dla mężczyzny, a nie z siebie. Jeśli chciała iść dalej, to stare ścieżki musiała za sobą zamknąć.
    — Tu robimy rzeczy, które ludzie nucą miesiącami. Nie rozkminiają, czy chodziło o Zaire’a czy tego drugiego. Chyba, że jesteś drugą Taylor Swift — dodał, prostując się i splatając ręce na piersi. — Tekst ma palić. Ale najpierw, to ty musisz spalić to, co cię trzyma w miejscu.
    Świdrował ją wzrokiem z tym swoim półuśmieszkiem, który nie miał w sobie nic z przypadkowego rozbawienia, to był ten rodzaj uśmiechu, który znał swoją przewagę. Trochę prowokacyjny, trochę rozbrajający. W jego spojrzeniu nie było złośliwości. Nie mrugnął. Nie odwrócił wzroku. Nie musiał nic mówić. Patrzył na nią tak, jakby czytał nie tylko to, co miała w tych notatnikach, ale i wszystko to, czego nie zdążyła jeszcze zapisać. I tylko ten uśmieszek, bezczelny, opanowany, trzymający w napięciu, jakby sprawdzał, czy zaraz się złamie… czy może w końcu pokaże pazury. Ezra lubił ten moment. Lubił obserwować, jak ludzie decydują, czy mają grać według jego zasad… czy forsować własne.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  29. Ezra obserwował ją przez cały czas, nie spuszczając z niej wzroku ani na chwilę. Kiedy zaczęła wyrywać kartki z notesu, kątem ust poruszył mu się cień satysfakcji, może nie triumfu, ale czegoś, co przypominało uznanie. Zrobiła to. Może z opóźnieniem, może z goryczą, ale sięgnęła po zapalniczkę i nie odwróciła wzroku, nawet wtedy, kiedy papier zaczął się zwijać w płomieniach. Dym był gęsty, pachniał tuszem, winem i przeszłością, a Ezra… Ezra tylko się uśmiechnął. Tym razem bardziej otwarcie, bez ukrywania.
    — No proszę. — Mruknął. — Myślałem, że będziesz jeszcze biadolić, że każda z tych kartek to kawałek duszy. A jednak masz w sobie jaja.
    Sięgnął po szklankę z wodą, pociągnął łyk, a potem odstawił ją z cichym stuknięciem o blat. Wciąż siedział nonszalancko, jedno ramię opierał o oparcie sofy, drugą ręką bawił się srebrnym pierścieniem, który nosił na kciuku. Był swobodny, ale nie lekceważący. Jak reżyser na castingu, który widzi w aktorce coś więcej niż tylko ładną twarz, potencjał.
    — Ale jeśli jeszcze coś z tego — wskazał na je torbę — jest o twoim ex, to wypierdol to natychmiast. — Wskazał na kosz, który przesunął wcześniej. — Nie muszę tam zaglądać, żeby wiedzieć, że parę takich jeszcze tam masz. I mają tu wylądować. Z łaski swojej.
    A potem nachylił się odrobinę, opierając przedramiona na blacie i znów świdrując ją spojrzeniem. To było spojrzenie kogoś, kto był gotów zaryzykować, ale tylko wtedy, jeśli dostanie do rąk autentyczne, nieoszlifowane złoto.
    — Możesz być świetna. Nawet więcej niż świetna. — Jego głos był miękki, ale stanowczy. — Ale tylko pod jednym warunkiem. Musisz przestać być tą dziewczyną, co jeszcze godzinę temu nie wiedziała, czy chce tu być.
    Wyprostował się z powrotem, jakby rozmowa dopiero się zaczynała. Uśmiech nie zniknął, przeciwnie, pogłębił się, jakby właśnie zobaczył coś, co go rozbawiło, a jednocześnie utwierdziło w przekonaniu, że ma przed sobą kogoś, z kim nie będzie się nudził. Przesunął językiem po wnętrzu policzka i przeciągnął dłonią po brodzie, powoli, niemal teatralnie, zanim znów się odezwał.
    — Więc… powiedz mi, Fletcher — dodał miękko, prawie z czułością, która była podszyta ironią. — Kim jesteś? Byłą Zaire’a? Córką legendy muzyki? Jesteś gotowa przestać być własnym pieprzonym dramatem i w końcu napisać coś, co nie brzmi jak wspomnienia wyrzygane po tanim winie i złym seksie? — Oparł się wygodnie, nie spuszczając z niej wzroku ani na sekundę.
    Oparł łokcie o blat i nachylił się jeszcze bliżej, głos ściszając, jakby mówił coś bardzo poufnego, choć wiedział, że każde jego słowo celowo ma zabrzmieć jak wyzwanie.
    — Tylko błagam, nie zaczynaj mi teraz opowiadać, że „jesteś sobą” i „nikomu nic nie musisz udowadniać”. Bo to już słyszałem.
    Zrobił pauzę. Jego spojrzenie znowu ją przeszpiliło, leniwe i chłodne. I wreszcie odchylił się z powrotem w fotelu. Znów nonszalancki. Jakby właśnie rzucił zapałkę na stół i czekał, czy ona ją podniesie, czy tylko się nią sparzy.

    OdpowiedzUsuń
  30. — Nie masz się przede mną rozebrać. Masz się odsłonić. — Wskazał głową na przestrzeń studyjną za szklaną ścianą. — Wchodzisz tam. Bez autotune’a, bez trzech godzin setupu. Jedno nagranie. Wybierz coś. Cokolwiek. Coś, co masz w sercu, nie w szafie. Tylko błagam cię, zaskocz mnie czymś, co nie przypomina emocjonalnego śmietnika po toksycznym związku z gościem, który nosi skórzane kurtki i nie pamięta twojego imienia.
    Jego wzrok był twardy, skupiony, ale ten uśmieszek… Ten pieprzony uśmieszek nie schodził mu z twarzy. Prowokacyjny, ale pełen wyczekującej ciekawości. Ezra lubił konfrontacje. Lubił obserwować, jak ludzie próbują go rozgryźć, jak zaczynają coś udawać, a potem… pękają. Testował Sloane. Celowo i bez skruchy.
    Bo właśnie tego szukał, kogoś, kto nie tylko przyniesie mu to, co miał już milion razy od innych. Tylko kogoś, kto się nie ugnie. Kogoś, kto, choćby się wywracał po drodze, będzie wracał. Ale nie z uśmiechem błagania, tylko z ogniem w oczach. A ten ogień właśnie widział. Uniósł wzrok znad dłoni i spojrzał na nią intensywnie, jakby jednym spojrzeniem chciał zedrzeć z niej każdą warstwę lęku, wymówki i fałszu.
    — Wiesz… — rzucił niedbale. — Jesteś bardziej interesująca, kiedy się tak wkurwiasz.
    Odwrócił się, ruszając w stronę reżyserki, nie czekając na jej zgodę. — Gotowa? To teraz pokaż mi, za co cię mam zapamiętać. Usiadł znów za szybą, zapiął słuchawki na uszy.
    — Zaczynamy.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  31. Ezra nie drgnął. Ani wtedy, gdy zobaczył, jak Sloane sięga po zapalniczkę, ani gdy w jej oczach pojawiła się ta znajoma, niebezpieczna iskra. A już na pewno nie wtedy, gdy wypowiedziała to zdanie, miękko, niemal czule, jakby rzucała mu wyznanie między jednym dotykiem a pocałunkiem. Uśmiech, który pojawił się na jego ustach, nie był ani przeprosinami, ani obroną. Był wręcz prowokacją. Ezra nachylił się lekko, opierając przedramiona o uda, spojrzał jej prosto w oczy i mruknął z taką nonszalancją, jakby proponował dokładkę wina.
    — Chyba trochę za wcześnie na dzielenie się ze mną fantazjami, Fletcher.
    Zatrzymał spojrzenie na jej ustach, jakby badał, czy drgną, czy zaraz odbije piłeczkę. Potem, powoli i z rozmysłem, wrócił wzrokiem do jej oczu.
    — Ale doceniam szczerość. Wzruszające.
    I uśmiechnął się szerzej, tym razem jak ktoś, kto właśnie zobaczył w niej coś więcej niż grymas złości i próbę zachowania kontroli. Zobaczył ogień. W końcu. Przez chwilę po prostu jej się przyglądał. Świdrował wzrokiem, z tą charakterystyczną, ledwo wyczuwalną nutą uznania. Lubił to. Lubił, kiedy ktoś nie chował się w sobie przy pierwszym pchnięciu.
    — A jeszcze bardziej to, że mimo tej ochoty, nadal tu siedzisz. To znaczy, że nie jesteś z cukru. I to dobrze. Bo w tym świecie słodkie rzeczy szybko się rozpuszczają.
    A potem usiadł znów wygodnie, jakby właśnie odhaczył jeden z punktów w swojej głowie: „Sprawdzić, ile w niej zostało pazura”. Wiedział, że to będzie jazda bez trzymanki. I właśnie dlatego zamierzał się nią przejechać. W tym pokoju wszystko już zaczynało się mówić samo. A jemu… cholernie się to podobało. Bo ta kobieta wcale nie przyszła tu, żeby się sprzedać. Przyszła, żeby się odzyskać.
    Ezra nie ruszył się z miejsca. Nawet wtedy, gdy drzwi przeszklonego pomieszczenia zamknęły się za Sloane, a ona zniknęła mu z pola widzenia. Wciąż widział jej sylwetkę za szybą. Widział gest, w jakim podnosiła słuchawki. Widział, jak zamyka oczy i nie wyglądało to na artystyczny zabieg, tylko coś znacznie bardziej intymnego. Jakby musiała się schować przed całym światem. Przed nim. Złożył dłonie na brzuchu i odchylił głowę, patrząc na nią z poziomu półuśmiechu. Czuł to, w tych kilku minutach było więcej autentyczności niż w niejednym nagraniu, które przesłuchiwał przez ostatni miesiąc. Jego spojrzenie nie było już tylko chłodne i prowokujące. Było skupione. Uważne. Bo, owszem, Ezra lubił ją podpuszczać. Z premedytacją przesuwał granice i patrzył, czy się ugnie. Czy pęknie. Czy zagra pod jego melodię. I była bliska… ale nie zrobiła tego. Nie próbowała być grzeczną dziewczynką. Nie prosiła go, by ją polubił. Nie udawała, że nic jej nie boli. Przeciwnie, rzuciła tym bólem o podłogę jak kieliszkiem, aż się rozsypał w drzazgi. I właśnie to sprawiło, że Ezra się nie ruszał. Nie mówił nic. Nie przerywał. Bo coś w niej się przebudzało. Nie ta Sloane z okładek. Nie ta z klubów i papierosowego dymu. I nie ta, którą chcieliby widzieć krytycy. W środku tej piosenki była ona, naga i rozpięta między przeszłością a czymś, co dopiero miało nadejść.
    Ezra słuchał i nie był zaskoczony. On to wiedział. Gdy wybrzmiał ostatni wers, nie klasnął. Nie pokiwał głową. Przez dłuższą chwilę po prostu siedział w ciszy. A potem, cicho, jakby mówił do siebie.
    — No proszę, błyskotka zaczynasz brzmieć jak ktoś, kogo warto słuchać.
    Uśmiechnął się, tym razem inaczej. Z satysfakcją. Opadł z powrotem na oparcie fotela, wolno, z nonszalancką gracją człowieka, który nie musiał się spieszyć. Uśmiech wciąż błąkał się na jego ustach, nie ten ironiczny, drwiący, ale taki, który mówił “widziałem w tym coś więcej, nawet jeśli ty jeszcze nie wiesz co”. Przez moment patrzył na nią bez słowa. Jakby przetrawiał to, co właśnie usłyszał, razem z tonem, głosem i wszystkim pomiędzy wersami. W końcu westchnął, przesuwając dłonią po brodzie.
    — Z dobrych wiadomości… — zaczął z lekką nutą przekąsu w głosie, jakby właśnie zamierzał podzielić się czymś wyjątkowo zabawnym. — Jest nad czym pracować.

    OdpowiedzUsuń
  32. Zawiesił głos celowo. Pozwolił jej przez chwilę nie być pewną, czy to komplement, czy zawoalowana krytyka.
    — Umówię cię z moim gościem od produkcji. Nie jakiś pierdolony amator z laptopem i auto-tunem, tylko ktoś, kto naprawdę słyszy przestrzeń między dźwiękami. — Wskazał na nią ruchem głowy. — Ty masz surowe mięso, on to potnie i sklei tak, że będzie porządny kawałek. Taki, który nie zginie po trzecim scrollu. — Oparł łokieć o ramię fotela i dodał z rozbawionym błyskiem w oku. — Pod warunkiem, że nie odwołasz się w refrenie do żadnego exa. Bo wtedy osobiście spalę studio.
    Położył przed nią telefon i kliknął w ekran, pokazując folder.
    — Demo. Pisane z myślą o tobie. Jest dokładnie ta granica między dekadencją a kontrolą, którą ty potrafisz sprzedać lepiej niż ktokolwiek. To nie będzie kolejny album o złamanym sercu. To będzie o kobiecie, która wyciąga z siebie to, co cholernie niewygodne i podaje to światu z uśmiechem na ustach. Taką cię potrzebuję.
    Ezra sięgnął pod blat biurka i bez pośpiechu wyjął czarną, elegancką teczkę. Położył ją przed Sloane z takim gestem, jakby kładł na stole ofertę nie do odrzucenia i doskonale wiedział, że właśnie tak jest.
    — Przejrzyj to. — rzucił lekko, opierając się z powrotem wygodnie na fotelu. — Możesz pokazać to prawnikowi, jeśli masz ochotę. Ale uprzedzam: warunki są nie negocjowalne.
    Jego ton nie był agresywny. Był spokojny. Nieprzyjemnie spokojny. Z tej odmiany, która nie pozostawiała złudzeń, wszystko zostało już ustalone i przegadane, tylko ona jeszcze o tym nie wie.
    — Chcesz to podpisz. Nie chcesz, też okej. Ale nie będziemy się bujać przez trzy tygodnie, bo ty nagle zapragniesz dorzucić swoją klauzulę o świecach zapachowych w garderobie. — Uniósł brew w teatralnym geście. — Ja wiem, czego chcę i wiem, co robię.
    Zamilkł na moment, po czym sięgnął po szklankę wody i upił łyk.
    — A Julie? — Spojrzał na nią z ukosa, jakby dopiero teraz przyszło mu do głowy, że temat wymaga komentarza. — Pozbądź się jej.
    Sloane mogła się spodziewać różnych rzeczy, ale bezpośredniość Ezry czasem naprawdę potrafiła przytłoczyć.
    — Zanim jeszcze zaczniesz mi mówić, że to skomplikowane , to nie, nie jest. — Jego głos był stanowczy, a spojrzenie uderzająco trzeźwe. — Ona będzie ci tylko przeszkadzać. I wiem, że ty jej nie lubisz. Nawet jeśli udajesz, że jest inaczej.
    Pochylił się nieznacznie, łokcie oparł na kolanach, a dłonie splótł ze sobą.
    — Teraz jesteś u mnie. I nie będę się użerał z żadną menadżerką, która ma wrażenie, że wie lepiej. Ja nie potrzebuję pośredników. Potrzebuję artysty, który chce czegoś więcej. A ty, Sloane, jeśli naprawdę chcesz wrócić na szczyt, musisz się nauczyć, komu oddajesz kontrolę, a komu nie dajesz jej nawet dotknąć.
    Jego głos był łagodny, ale każde słowo brzmiało jak zasada, która była wypalana na murze jego zasad.
    — Więc? — rzucił ciszej, wskazując brodą na teczkę. — Zamierzasz wrócić, czy wolisz pogadać z Julie o tym, jak bardzo kiedyś błyszczałaś?

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  33. Ezra przez cały ten czas tylko na nią patrzył. Siedział wciąż tak samo nonszalancko, z tą swoją typową miną, która potrafiła wytrącić z równowagi. A jednak… coś w jego spojrzeniu się zmieniło. Uniósł brew, jakby właśnie podsumowywał jej całą tyradę, od tekstu, przez Julie, po „wszystko jest do negocjacji”. I przez chwilę nic nie powiedział. Po prostu milczał, mierząc ją wzrokiem z tej pozycji, z której miał pełną kontrolę. — Lubię cię, Fletcher. — powiedział w końcu z przekąsem. — Ale jesteś kurwa uparta. — Przeciągnął dłonią po brodzie, przez chwilę patrząc w bok, może po to, żeby nie powiedzieć tego zbyt ostro. — Popracujemy nad tym — rzucił spokojnie, z tą swoją charakterystyczną pewnością. Jakby to wszystko, o czym mówili, Julie, cała ta otoczka udawanej perfekcji, było dla niego tylko niepotrzebnym tłem, które prędzej czy później i tak zostanie usunięte. Widział jej potencjał, to było jasne. Ale nie zamierzał z niej tego wyciągać pieszczotami i pochwałami. Nie, Ezra pracował ostrym dłutem.
    — Julie — Powiedział bez wahania, jakby już było to postanowione. — Ta druga… Clara? — Uniósł brew. — Też. — Zamilkł na sekundę, dając jej czas, by przyjęła wagę tych słów. — Każdy, kto stał za tym wizerunkiem, który próbowałaś ostatnio sprzedać… zniknie. — Dodał chłodno. — Nie mogę cię odbudować, jak wokół ciebie dalej stoją ludzie, którzy zrobili wszystko, żebyś zapomniała, kim naprawdę jesteś. — Wyprostował się, jakby właśnie zakończył kolejną część instrukcji. — A jak już się ich pozbędziemy… — uśmiechnął się leniwie, prawie niebezpiecznie — …to wtedy dopiero zaczniemy mówić o prawdziwym powrocie. Ale tym zajmiemy się później. Najpierw podpis. — Spojrzał na nią uważnie. — Dopiero wtedy zagramy w otwarte karty. Póki co jesteś na progu. Jak wejdziesz, musisz zamknąć za sobą drzwi.
    Przechylił głowę, wpatrując się w nią tak intensywnie, że przez ułamek sekundy mogła poczuć, że Ezra widzi więcej niż powinna mu na to pozwolić. Po chwili sięgnął po telefon, jakby temat był zamknięty. Jakby wszystko, co miała teraz zrobić, było już dla niego oczywiste. Podpisać. Wrócić. Zacząć na nowo. Ale po swojemu. Choć pod jego batutą.
    — Masz w sobie ogień, Fletcher. Ale jeśli zostaniesz tu, pozwolisz, żeby ci go wypompowali. Codziennie po trochu. Plotkami. Hejtem. Gównem, które nie ma nic wspólnego z twoją muzyką. A ja nie będę cię oglądał w kolejnych artykułach z tytułem: „czy Fletcher się kończy?”. Bo nie jesteś dla mnie kolejnym produktem. Jesteś inwestycją. Ryzykowną, ale cholernie opłacalną, jeśli tylko zrobimy to po mojemu.
    Odchylił się z powrotem w fotelu, opierając łokieć o podłokietnik. Jego głos wciąż był spokojny, ale stanowczy. Nie było w nim ani grama wątpliwości.
    — Możesz odmówić. I dalej szarpać się z własnymi demonami między jednym papierosem a kolejną butelką wina. Ale jeśli wejdziesz w to ze mną, Sloane… To nie będzie powrót. To będzie pieprzona eksplozja.
    W ciszy, która zapadła po jego słowach, słychać było tylko delikatne buczenie klimatyzacji. A w jego spojrzeniu nie było cienia wątpliwości, że właśnie rozłożył przed nią całą talię. I to ona miała teraz wybrać kartę. Wyciągnął rękę, przeciągnął palcem wzdłuż teczki, jakby podkreślał ciężar decyzji, którą właśnie zaczęła podejmować. — Masz trzy dni. Potem albo wchodzisz do gry na moich zasadach, albo wracasz do tej swojej Julie i śpiewasz o tym, jak bardzo cię nie rozumieją. — Zerknął na nią spod przymrużonych powiek. — A jeśli wrócisz… To przestań się szczypać. Dla mnie możesz spalić wszystko, co napisałaś wcześniej. Nie interesują mnie twoje dramaty i stare wersje ciebie.
    Przesunął się do przodu, oparł przedramiona na kolanach, patrząc jej prosto w oczy.
    — Mnie interesuje ta dziewczyna, która właśnie wyszła z boksu i pokazała, że jeszcze potrafi kopać. — głos miał niższy, spokojniejszy, prawie drapieżny. I może właśnie to było najgroźniejsze. To, jak bardzo Ezra wierzył w nią, nie w jej sławę, nie w nazwisko, nie w dawne piosenki. W nią, taką, jaką była dzisiaj. I tylko taką zamierzał wpuścić do tej gry.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  34. Ezra przyjął jej słowa z tą samą nonszalancką miną, która doprowadzała ją do szału , z tym samym półuśmiechem, który z trudem odróżniało się od kpiny. Ale tym razem nie zadrwił. Słuchał, a to u niego znaczyło więcej niż jakakolwiek pochwała.
    — Po naszemu, hm? — powtórzył wolno, jakby smakował to określenie, a jego ton był nieco niższy, cięższy, ale podszyty rozbawieniem. — Lubię, kiedy dziewczyny zaczynają mówić “my” zanim wszystko jest oficjalne…
    Odchylił się lekko do tyłu, splótł dłonie na piersi i utkwił w niej spojrzenie. — Słuchaj, mała… żebyśmy mogli robić coś „po naszemu”, to najpierw musimy zrobić trochę po mojemu… — Nie powiedział tego z pogardą. To nie była groźba, to była reguła gry. Uśmiechnął się lekko. — W tym świecie, w którym właśnie próbujesz się zanurzyć na nowo, ja „wiem”. Ty się dopiero „uczysz”.
    Jego ton nie pozostawiał miejsca na dyskusję. Ale coś w nim, może w spojrzeniu, może w tym, że w ogóle jej to tłumaczył, sugerowało, że mimo wszystko chciał, żeby dogadali się naprawdę.
    — Nie chodzi o to, że masz zamknąć usta i potakiwać. — Dodał po chwili ciszy. — Chodzi o to, żebyś wiedziała, kiedy mówić, a kiedy słuchać.
    Wzruszył ramionami, znów nonszalancko. Ale każde jego słowo wisiało w powietrzu ciężarem większym niż się spodziewała.
    — Bo jak już nauczysz się słuchać… wtedy nikt nie będzie w stanie cię uciszyć.
    Ezra przyjrzał się jej jeszcze przez moment, z tą niezachwianą pewnością siebie, która mogła doprowadzić do szału każdego, kto nie był przyzwyczajony do gry na jego warunkach.
    — Spodoba ci się.
    Przechylił lekko głowę, a w jego uśmiechu było coś niebezpiecznie uwodzicielskiego, jakby znał zakończenie tej historii, zanim ona zdążyła jeszcze wejść w pierwszy wers. — Może nie od razu. Może nie wszystko. Ale prędzej czy później zrozumiesz, że dobrze trafiłaś, że ktoś w tej branży rozumie, że bycie ciekawą jest lepsze niż bycie lubianą.
    Uniósł lekko brwi, zostawiając za sobą ciszę, w której Sloane mogła poczuć to, co naprawdę miał na myśli. Nachylił się i znowu przesunął w jej stronę teczkę. Pauza była długa, jakby chciał, by każde jego słowo w niej osiadło.
    — Jak w to wejdziesz, to wiedz, że cię nie wypuszczę, dopóki nie zobaczę na scenie tej Sloane, która ma w oczach to pieprzone “zobacz mnie”.
    Uśmiechnął się znowu, powoli, jak gracz, który właśnie dostał wymarzoną kartę do ręki. — To będzie pieprzone odrodzenie. — Po chwili dodał jeszcze ciszej, bardziej do siebie niż do niej. — Mam nadzieję, że nie żartowałaś, kiedy mówiłaś, że jesteś gotowa spalić wszystko.
    Ezra zerknął na zegarek z teatralnym westchnieniem, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, że czas to pieniądz, a jego akurat nie miał w nadmiarze. Wstał bez pośpiechu, z nonszalanckim ruchem poprawiając mankiet koszuli, a potem odwrócił się do Sloane, zatrzymując na niej wzrok na ułamek sekundy dłużej, niż to było konieczne.
    — No dobra, błyskotko. Spływaj. Mam kolejne spotkanie. — Mrugnął do niej, sięgając już po telefon. — Naciesz się tym swoim Nowym Jorkiem, zanim ci go całkiem rozpieprzę. — I nawet nie spojrzał, jak reaguje, jakby wiedział, że i tak zrobi swoje. Uśmiechnął się kątem ust, nie przepraszająco, nie zachęcająco. Z tą pewnością siebie kogoś, kto naprawdę wie, że dopiero otworzył przed nią drzwi, które zmienią wszystko. I nim zdążyła coś dopowiedzieć, Ezra już był w ruchu, jego sylwetka odcinała się na tle przeszklonego biura, a on sam wyglądał jak ktoś, kto zawsze wie, w którą stronę iść.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  35. Ezra uniósł brwi na widok różowego pendrive’a w kształcie świnki, jakby właśnie wręczyła mu coś żywcem wyjętego z dziecięcego piórnika z brokatem. Przez krótką chwilę patrzył na niego z niedowierzaniem, zanim spojrzał z powrotem na Sloane.
    — Ty jesteś pewna, że to pendrive? — rzucił z rozbawieniem, jakby naprawdę rozważał, czy to się nie rozłoży za chwilę na dwie połówki i nie zacznie grać jakiejś infantylnej melodyjki, albo wibrować.
    Ezra przyjął pendrive ze śmieszną nonszalancją, jakby właśnie wręczyła mu zapalnik do bomby i powiedziała „zobacz, co się stanie”. Obrócił go w palcach, uśmiechając się pod nosem, ale bez drwiny. Raczej z tym swoim cholernym zainteresowaniem, które przypominało zniecierpliwienie kogoś, kto już wie, że i tak będzie dobrze, tylko musi ci pozwolić się chwilę pomęczyć.
    — Zobaczę. Może zostawię sobie coś na deser. — Mruknął, chowając pendrive do wewnętrznej kieszeni marynarki, jakby był wart miliony. Może w jego głowie już był. Zamilkł na moment, jakby oceniał coś jeszcze, nie pendrive, tylko ją. Patrzył, jak zakłada marynarkę, jak poprawia włosy, jak układa ramiona. Wciąż ją mierzył. Świdrował wzrokiem, którego Sloane nie potrafiła jeszcze do końca rozczytać. Jakby właśnie to spojrzenie miało stać się jej obsesją, jeśli nie będzie ostrożna.
    Ezra parsknął cicho, jakby rozbawiła go myśl o ckliwym pożegnaniu jeszcze bardziej niż jej własne słowa.
    — Odpowiedź na to znajdziesz w czarnej teczce. — Mruknął z tym swoim charakterystycznym półuśmiechem, jakby właśnie zdradził jej największy sekret, ale wcale nie zamierzał go tłumaczyć. Podniósł lekko podbródek, unosząc brwi sugestywnie, jakby mówił: czytaj uważnie, mała, po czym wsunął dłonie do kieszeni, spoglądając na nią z lekkim rozbawieniem, które jednocześnie wcale nie było pozbawione powagi.
    — Feniks z popiołów to u mnie stanowisko pełnoetatowe. Ale powroty? — Przechylił głowę. — Te najlepiej smakują, jak są wywalczone.
    Ezra zatrzymał się w progu, słysząc jej kąśliwe pytanie o kolejną „błyskotkę” do kolekcji, i odwrócił głowę przez ramię, unosząc brwi z rozbawieniem.
    — Ręce pełne roboty, Sloane. — Rzucił z tym swoim nieznośnie spokojnym tonem, jakby właśnie mówił o sprawdzaniu maili, a nie o prowadzeniu na smyczy burzliwych, zbuntowanych talentów. Uśmiechnął się leniwie, bez cienia skruchy. Wręcz przeciwnie, z tą lekką bezczelnością, którą nosił jak znak firmowy.
    — Ale obiecuję, że ciebie trudno będzie przebić. — Dodał i nie dał jej nawet szansy na odpowiedź, zanim wyszedł, zostawiając za sobą echo własnych słów i zapach drogiego zapachu, który jeszcze przez chwilę unosił się w powietrzu. Potem rzucił jej ostatnie spojrzenie, szybkie, krótkie, ale trafiające w punkt. Odwrócił się i odszedł, jakby już wiedział, że z tego będą kłopoty. Ale właśnie takie lubił najbardziej.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  36. Ezra odebrał dopiero po czwartym sygnale. Zbyt długo, by było to przypadkowe, ale wystarczająco krótko, żeby nie uznać tego za zignorowanie. Cisza po drugiej stronie trwała ułamek sekundy dłużej, niż powinna, jakby rozważał, czy to, co zaraz powie, ma zabrzmieć poważnie, rozbawione, czy po prostu w jego stylu, jakby wszystko już wiedział.
    — Żyje. — Odpowiedział krótko, tonem ledwie zamaskowanej ironii. — Wygląda, jakby miała mi zaraz powiedzieć że za rok chce mieć Grammy.
    Sloane nawet przez telefon mogła wyczuć ten jego uśmieszek, jakby siedział teraz z nogą założoną na kolano, nonszalancko bujając stopą i spoglądając na nią przez półprzymknięte powieki. Może w salonie, może w biurze. W jakimś miejscu, gdzie nadal pachniało dymem po ostatnim spotkaniu z kimś, kto zgrywał ważnego.
    — Myślałem, że będziesz mnie trzymać w niepewności do północy — rzucił z tym swoim charakterystycznym spokojem, podszytym kpiną. — Że może dostanę dramatycznego maila z załączonym zdjęciem spalonej teczki i podpisem „nie tym razem, kochanie”.
    Zamilkł na ułamek sekundy, jakby naprawdę się nad tym przez te trzy dni zastanawiał. Jakby przewidział każdy możliwy scenariusz, poza tym, że Sloane rzeczywiście zadzwoni. — Ale dziękuję, że oszczędziłaś mi tej teatralnej części. — Jego głos był lekko ochrypły, ale niezmiennie czysty. — Masz coś dla mnie? Czy po prostu stęskniłaś się za moim wdziękiem? — Przynajmniej z pozoru. Przez chwilę nie dodał nic więcej, jakby czekał, aż sama rozwinie temat. Gdy rzuciła pytaniem o spotkanie, zawiesił głos.
    — Mam. — Potwierdził bez wahania. — Choć miałem dzisiaj zająć się artystką, która twierdzi, że jej wewnętrzne dziecko potrzebuje przestrzeni i aromaterapii, żeby stworzyć nowy hit. — Zrobił krótką pauzę. — Ale skoro dzwonisz… myślę, że dzieciak przeżyje bez świeczki o zapachu szałwii.
    Ezra przez moment brzmiał, jakby go to naprawdę rozbawiło. Po czym spoważniał.
    — Tym razem zapraszam cię do siebie — powiedział, a w tle dało się słyszeć ciche przesunięcie krzesła, jakby właśnie kończył inne spotkanie. — Do biura Sloane... — sprostował jakby ze zniecierpliwieniem. — W porządnej dzielnicy, bez neonów i dymu w powietrzu. Bez czarnego pokoju, chociaż wiem, że pewnie już za nim tęsknisz. Śpiewaniem zajmiemy się później. — Zrobił krótką pauzę, jakby chciał, by to wybrzmiało. — Siedemnasta. Wyślę ci lokalizację. Elegancko, ale bez przesady — dodał z rozbawieniem. — Nie musisz zakładać nic, co drapie albo gryzie. Chociaż… jeśli bardzo chcesz, nie powstrzymam.
    Zamilkł na moment.
    — Przyjedź. I nie każ mi czekać.
    Po południu Ezra zjawił się w swoim biurze nieco przed czasem. Miał to w zwyczaju, lubił być pierwszy, mieć chwilę ciszy zanim zacznie się cały ten cyrk. Biuro mieściło się na ostatnim piętrze nowoczesnego budynku ze szkła i betonu, z którego rozciągał się panoramiczny widok na Los Angeles tonące w zimowym, pomarańczowym świetle. Wnętrze urządzone było ze smakiem: minimalistyczne, ale przytulne. Ciemne drewno, miękka skóra, trochę sztuki na ścianach. Cichy jazz sączył się z ukrytych głośników, a zapach kawy i świeżego papieru mieszał się z jego drogimi perfumami. Ezra rozsiadł się wygodnie w szerokim fotelu przy niskim stoliku, przeglądając papiery z nonszalancją człowieka, który widział już wszystko, a przynajmniej lubił sprawiać takie wrażenie. Zegarek wskazywał kilka minut po siedemnastej, kiedy drzwi otworzyły się cicho i do środka zajrzała jego asystentka.
    — Sloane Fletcher.
    Ezra nawet nie podniósł wzroku od dokumentów, ale uśmiech pojawił się na jego twarzy szybciej, niż byłby skłonny przyznać.

    OdpowiedzUsuń
  37. Dopiero kiedy Sloane weszła do środka, leniwie spojrzał w jej stronę. Oparł się wygodniej i z niegasnącym rozbawieniem rzucił:
    — Pięć minut spóźnienia. W branży to podobno jeszcze nie grzech śmiertelny, ale musisz wiedzieć, że niektórzy producenci wysyłają za to do specjalnego miejsca w piekle. — Złożył papiery w zgrabny stosik, odkładając je na bok. Wskazał dłonią miejsce naprzeciwko siebie, wciąż z lekkim uśmiechem. Ezra wyglądał dziś jak ktoś, kto miał wszystko pod kontrolą. Ale prawda była taka, że czekał. I był ciekawy, może nawet bardziej, niż chciałby przyznać.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  38. Ezra zmrużył lekko oczy, widząc jak teczka ląduje na biurku między nimi. Przez dłuższą chwilę jej nie dotykał, jedynie przesunął wzrokiem po twarzy Sloane, uważnie, jakby próbował ocenić, czy mówi poważnie, czy może to tylko jeden z jej dramatycznych wstępów przed kolejną potyczką. Dopiero po kilku sekundach wyciągnął dłoń i spokojnie przyciągnął dokumenty do siebie. Przesunął je wolno, z lekkim namaszczeniem, jakby to nie była umowa, a scenariusz jakiegoś bardzo osobistego filmu. Spojrzał na nią z ukosa. Uśmiech zrodził się powoli, nieśpiesznie, a w jego spojrzeniu pojawił się błysk przekąsu.
    — I tak bez żadnych uwag? — podniósł brew, żartobliwie podejrzliwy. — Serio?
    Uniósł dokumenty lekko w dłoni, jakby zaraz miał je jeszcze raz przeczytać od deski do deski.
    — Nie każesz mi szukać małego, odręcznie dopisanego „ale pod warunkiem że Ezra nie będzie się wymądrzał więcej niż raz dziennie”?
    Jego głos był pełen przekory, prawie niedowierzania, jakby mówił: Nie wierzę, że mi tak łatwo poszło. Palcami musnął brzeg teczki, ale jeszcze jej nie otworzył. Najpierw spojrzał prosto na Sloane tak, jakby naprawdę sprawdzał, czy coś nie kryje się między wersami, w tych kilku minutach spóźnienia albo w spojrzeniu, które trzymała na nim od wejścia.
    — Nie wierzę, że nie dodałaś przynajmniej klauzuli o awaryjnym dostępie do prosecco na backstage’u. — Kącik jego ust drgnął znów w górę, tym razem z cieniem uznania. — Albo możliwości publicznego zdzielenia mnie mikrofonem, jeśli wyprowadzę cię z równowagi. — Zerknął na teczkę, jakby spodziewał się, że gdzieś między podpisanymi stronami faktycznie coś takiego znajdzie. — Chociaż może uznamy to za ustne porozumienie. — Wziął w końcu dokumenty w ręce i lekko stuknął nimi o blat, wyrównując. Poważniejszy cień przemknął przez jego spojrzenie, krótki, ale wyraźny. Wiedział, że to był krok, który dla niej oznaczał więcej niż tylko zmianę podpisu na dole umowy.
    — Zrobiłaś to szybciej, niż obstawiałem. Myślałem, że jeszcze przez tydzień będziesz się miotać między lojalnością a zdrowym rozsądkiem. — Rzucił luźno, ale w tonie pobrzmiewało coś więcej. — Więc jeśli mam być szczery… cholernie się cieszę, że postawiłaś na siebie. — Nie dodał: I że postawiłaś na mnie. Nie musiał. Była wystarczająco bystra, żeby to usłyszeć w niedopowiedzianym. Odchylił się nieco w fotelu. Nadal patrzył na nią i choć mówił pół żartem, pół serio, wyraźnie szukał czegoś w jej reakcji. Jakby chciał upewnić się, że Sloane rzeczywiście przeszła tę symboliczną granicę i już nie cofnie się z niej ani o krok.
    Ezra sięgnął po pióro, ciężkie, czarne, z delikatnym złotym w postaci jego inicjałów. Jego ruchy były pewne, dokładne, jakby rytuał podpisywania umów był dla niego codziennością, ale tym razem… zatrzymał się na moment. Spojrzał na nią jeszcze raz, uważnie, z tą samą intensywnością, z którą obserwuje się coś, co za chwilę ma wybuchnąć albo zabłysnąć. I może właśnie na to liczył. Na jego usta powoli wpełzł typowy dla niego uśmiech, ten który nie do końca można było rozgryźć. Bez słowa postawił pierwszą parafkę. Potem kolejną. I kolejną. Przechodząc przez każdy punkt, jakby w myślach potwierdzał: Tak, to się dzieje. Tak, ona naprawdę to zrobiła. W końcu podpisał oba egzemplarze. Pióro odłożył na bok z satysfakcją, która nie potrzebowała słów. Podsunął jeden z egzemplarzy w stronę Sloane, zostawiając dla siebie drugi. W tej samej chwili wstał, bez zbędnego przeciągania, z tą samą płynnością ruchu, z jaką wcześniej rozsiadł się w fotelu. Obszedł biurko i stanął przed nią, wyciągając rękę.
    — No to oficjalnie — powiedział nisko, ale z wyczuwalnym błyskiem rozbawienia i dumy. — Witamy w VXIL Records, Fletcher.

    OdpowiedzUsuń
  39. Uścisk, który jej podał, był mocny, zdecydowany. Taki, który nie zostawiał miejsca na wątpliwości. Trzymał jej dłoń o ułamek sekundy dłużej, niż wypadało, jakby tym gestem chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zostawił to w ciszy. To nie był już tylko kontrakt. To była gra, którą właśnie rozpoczęli. Jego głos był spokojny, ale brzmiał w nim ten znajomy ton satysfakcji.
    — Teraz już nie ma odwrotu.
    Zabrzmiało to jak ostrzeżenie, obietnica i prowokacja w jednym. Tajemniczo. Ekscytująco.
    Ezra się cieszył bez cienia wątpliwości. Może nie unosił triumfalnie rąk w górę i nie paradował z szampanem, ale jego spojrzenie mówiło wszystko. Dostał dokładnie to, czego chciał. A może nawet więcej.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  40. Ezra nie odsunął się od razu po uścisku. Trzymał jej dłoń o sekundę dłużej, niż było trzeba, nie z nachalności, raczej z tej świadomej pewności siebie, którą umiał dawkować w idealnych proporcjach. Jego uśmiech, ten irytująco lekki, który pojawiał się zbyt często na jego twarzy, znów wrócił, gdy spojrzał na nią z góry.
    — Świece ci załatwię po znajomości, jak już tak bardzo marudzisz. Limitowana seria. Jak twoja cierpliwości do ludzi.— Puścił jej dłoń dopiero wtedy. — Ale nie licz, że będę je zapalał przed każdą sesją nagraniową. To nie spa, Sloane.
    Mrugnął do niej z tym samym luzem, z którym podpisywał dziś kontrakt. Niby był cholernie skupiony, a jednak nie tracił z oczu ani jej tonu, ani emocji. Widział to wszystko, z jakim opóźnieniem sięgnęła po podpisane dokumenty, jak długo patrzyła na jego pióro i jak zadziornie zakpiła, czy właśnie podpisała umowę z diabłem.
    — Tylko diabeł wie, czego chce — odpowiedział spokojnie, jakby to był komplement. — I nie bawi się w półśrodki. — Spojrzał na nią z góry, z cieniem uśmiechu, który ewidentnie zapowiadał coś zbyt lekkiego, jak na wagę właśnie podpisanego kontraktu.
    — Zaczniesz… od jutra. — Przesunął palcem wzdłuż podpisu na jej kopii, jakby miał zamiar zaraz ją podpalić. — Dzisiaj możesz poświętować. Tylko nie za bardzo. Jutro masz spotkanie z kilkoma moimi ludźmi. PR, Prawnik, który pomoże ci załatwić sprawy z twoim, chyba mogę już powiedzieć „byłym” zespołem, creative lead — zrobił pauzę i zmierzył ją spojrzeniem od góry do dołu. — Z nowym stylistą. — Spojrzał na nią z uniesioną brwią, jakby już podejrzewał komentarz, który miała na końcu języka. — Uważaj, bo ma lepszy gust niż ty i język cięty jak brzytwa.
    Zsunął się z powrotem na swoje miejsce po drugiej stronie biurka i oparł o jego kant biodrem, wciąż trzymając kontakt wzrokowy.
    — Co do trasy…
    Przez chwilę milczał, jakby rozważał wszystkie możliwe odpowiedzi, ale w rzeczywistości już dawno miał wszystko zaplanowane. W jego stylu było dawać złudzenie wyboru, mimo że decyzja zapadła na długo przed podpisaniem kontraktu.
    — Nie zrobimy tego od zera. Jesteś dobra, Sloane, ale czas nie czeka. Za mało go zostało, żeby wszystko przebudować.
    Odchylił lekko głowę, opierając się znów o kant biurka. Wciąż patrzył jej prosto w oczy, nie spuszczając z tonu. — Robimy to po staremu. — Wzruszył ramionami. — Zmiany będą, jasne, ale stopniowo. Ten pociąg już jedzie.
    Nie musiał mówić „zaufaj mi”. On o to nie prosił. On zakładał, że już mu ufa. Podszedł do niej jeszcze bliżej, nie nachalnie, ale wystarczająco, żeby jego obecność znów była namacalna. I znów ten pieprzony uśmiech.
    — A my? Zaczniemy od podstaw. Wyprowadzka z Nowego Jorku. — Nie było w jego głosie cienia zawahania. Tylko decyzja. Konkret. Jakby to nie był temat do negocjacji. — Przynajmniej na chwilę. Prasa cię pożre, zanim zdążysz wrócić z pierwszego wywiadu. A ja nie zamierzam wrzucać cię na ring z pięcioma tabloidami, zanim odzyskasz formę. — Uniósł brew, obserwując jej reakcję. — Los Angeles. Znam tu kilka miejsc, gdzie będziesz mogła pracować, nie bojąc się, że paparazzi będą cię podglądać przez lornetkę z samochodu.
    Wyprostował się, ale jego głos pozostał spokojny.
    — Nie, nie wyślę cię na odwyk. — Uśmiechnął się lekko. — Chyba że sama uznasz, że tego potrzebujesz. Ale nie zamierzam marnować twojego czasu na pieprzoną terapię grupową z aktorką z Nickelodeon i gościem, który twierdzi, że zabił swoją karierę przez smoothie z LSD. Chcę cię mieć w studiu. Z dala od klubów. Z dala od dram. — Oparł się znów i dodał ciszej. — Chcę cię z powrotem w pełnym wymiarze.
    W jego tonie pobrzmiewało coś, co Sloane już zaczynała rozpoznawać: gotowość do prowadzenia wojny, ale tylko wtedy, gdy naprawdę będzie trzeba. I pod warunkiem, że wyjdzie z niej z dobrym PR-em.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  41. Ezra przez dłuższą chwilę tylko patrzył na nią w milczeniu. Siedział na swoim miejscu wygodnie, z łokciem opartym o podłokietnik i dłońmi splecionymi w luźnym uścisku pod brodą, jakby chłonął wszystko, co właśnie od niej usłyszał. Nie tylko słowa, ale i ton. Postawę. Pewność, z jaką stała po drugiej stronie jego biurka. A potem, jakby dla kontrastu, rozparł się jeszcze bardziej i wydał z siebie coś między śmiechem a cichym westchnięciem pełnym rozbawienia.
    — Masz mnie. — Powtórzył jej słowa, jakby je ważył. — Dobrze brzmi. Lepiej niż niektóre wersy, które słyszałem na twoim pendrivie.
    Jego uśmiech znów był ten sam, prowokacyjny, znajomy, z lekkością kogoś, kto uwielbia przesuwać granice. Ale za tym uśmiechem kryło się coś więcej. Zainteresowanie. Szacunek. Może nawet zachwyt, którego jeszcze nie wyrażał wprost.
    Wziął do ręki pióro, które jeszcze chwilę temu podpisywało dokumenty, i obracał je powoli między palcami.
    — Brzmi jak cholernie dobra historia na otwarcie trasy. — Uśmiechnął się. — I nie, nie wepchnęli cię w moje ramiona. Sama w nie weszłaś. Różnica jest istotna.
    Po tej pauzie, nachylił się lekko do przodu, już poważniej.
    — Co do reszty… nie jestem terapeutą, Sloane. Ale nie jestem też idiotą. Wiem, co widzę. I widzę, że próbujesz. Więc załatamy to tak, masz trzy szanse, zanim zacznę cię ciągać na sesje 1:1 z jakimś miłym, staromodnym gościem w golfie i z głosem jak z reklamy środka na uspokojenie. — Przechylił lekko głowę. — Albo z kobietą, która pali kadzidła i zadaje pytania, od których chcesz uciec z pokoju. Co wolisz?
    Zerknął na zegarek. Ezra spojrzał na nią z kamienną twarzą, przez chwilę udając całkowitą powagę.
    — Jutro o ósmej. Rano. — powiedział sucho. — Chciałem zobaczyć, jak wyglądasz bez makijażu i po jednym espresso.
    Zanim zdążyła zareagować, na jego twarzy pojawił się ten znajomy, lekko przekrzywiony uśmieszek. — Żartuję. — Dodał, unosząc dłonie w teatralnym geście kapitulacji. — Zlituję się. Bądź na miejscu o dwunastej. I nie przynoś żadnej świeczki. Chyba że z zapachem whisky i nikotyny. Wtedy możemy rozmawiać.
    Przesunął jeszcze raz teczkę w bok, zerkając na nią przez ramię.
    — Nie spóźnij się. Nie dlatego, że mam obsesję na punkcie punktualności…
    Wstał z miejsca i podszedł do niej z tą samą nonszalancją, którą Sloane już znała. Bez pośpiechu, ale z tą cichą pewnością siebie, która nie potrzebowała krzyku. Ezra tylko przez ułamek sekundy uniósł lekko brwi, gdy zauważył, że Sloane… nie powiedziała nic. Nie rzuciła kąśliwej uwagi, nie przewróciła oczami, nie zapytała, czy może łaskawie jeszcze buty ma sobie dobrać pod jego wymagania. Po prostu skinęła głową. To było… zaskakujące. Przez moment milczał, mierząc ją wzrokiem. Spodziewał się iskier, zgryźliwości, może nawet teatralnego protestu, a zamiast tego dostał zgodę. Cichą, ale jednoznaczną. Nie był pewien, czy to cisza przed burzą, czy może pierwsza oznaka tego, że naprawdę postanowiła mu zaufać. Nie skomentował tego jednak. Nie teraz. Zamiast tego tylko odchylił się lekko w fotelu, obracając pióro między palcami z tym swoim spokojem, który potrafił drażnić.
    — Dobrze. — rzucił po chwili, jakby sprawdzał jej reakcję. — W takim razie… do zobaczenia w południe.
    Nie dodał nic więcej, ale jego spojrzenie zdradzało, że będzie o tym myślał. Bo Sloane Fletcher bez słowa sprzeciwu… to był nowy rozdział, który właśnie się otwierał.

    OdpowiedzUsuń
  42. Ezra jeszcze przez moment obserwował ją uważnie, ten błysk w oku, pewność w głosie, którą zaczynała odzyskiwać. Lubił to. Nie był pewien, co dokładnie z niej wydobędzie, ale zaczynało pachnieć czymś naprawdę cholernie dobrym.
    — Polubisz to miasto — powiedział spokojnie, jakby to nie była sugestia, tylko fakt, którego jeszcze nie była świadoma. — Może nie od razu, może przez zaciśnięte zęby… ale Los Angeles to dziwna bestia. Jak raz da ci coś od siebie, to będziesz wracać, nawet kiedy będziesz chciała uciec.
    Zamilkł na moment, po czym uniósł kącik ust w tym swoim półuśmiechu. — A jeśli nie samo miasto, to chociaż ten burdel, który razem zrobimy. Obiecuję, że będzie warto. A teraz idź. Masz kontrakt do opicia, karierę do odbudowania… I garderobę do wymiany.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  43. Ezra słuchał jej z tym swoim półuśmiechem, po którym trudno było rozczytać, czy jest rozbawiony, czy zaintrygowany, czy po prostu miał już w głowie pięć kroków naprzód i oglądał ten teatr z pozycji reżysera. Oparł się wygodniej w fotelu, dłonią obracając pióro między palcami. I choć nie komentował od razu, jego wzrok ani na moment nie zszedł z twarzy Sloane, jakby analizował każde słowo, każdy gest, każde przeciągnięcie samogłoski, jakby próbował odczytać coś, co ona sama jeszcze próbowała przed sobą ukryć. Parsknął cicho, rozsiadając się wygodniej w fotelu, jakby jej ostatnie słowa były czymś na kształt muzyki dla jego uszu, niekoniecznie najpiękniejszej, ale cholernie autentycznej.
    — Ten tekst o byciu „zawsze ładną” powinien znaleźć się na koszulkach promujących trasę — rzucił z rozbawieniem. — Chociaż nie jestem pewien, czy merchandising już na tym etapie cię udźwignie.
    Ezra oparł łokieć o podłokietnik, a palce jednej ręki nonszalancko przesunął po linii żuchwy, nie odrywając od niej spojrzenia.
    — Właśnie zamierzam się do niej dobrać —
    Odparł spokojnie, przeciągając ostatnie słowa z premedytacją, nie zwracając uwagi na to, czy przypadkiem nie zabrzmiał dwuznacznie. Wstał z miejsca, podchodząc bliżej, ale bez nachalności. Po prostu mierzył ją wzrokiem z tej niewielkiej odległości, jakby próbował zrozumieć, jak daleko może się posunąć, zanim ona znów zacznie gryźć. Czy najpierw musi ją złamać, żeby potem odbudować od nowa. Ale zamiast kontynuować tę prowokację, pochylił się lekko i dodał z pozorną konspiracją.
    — Twoja garderoba to nie zbrodnia modowa… ale styl też jest produktem, Sloane. A twój krzyczy: „jestem po przejściach, dopiero skończyłam trzydniowy balet i zaraz ci przywalę”. Może to i prawda, ale niech to będzie kontrolowany chaos.
    Uśmiechnął się, wiedząc, że trafia dokładnie tam, gdzie chce, w jej zadziorność. Bo prawda była taka, że Ezra wiedział, że nie może jej zmienić. Ale mógł ją wypolerować, żeby nie rzucała kamieniami w lustra tylko dlatego, że ktoś jej nie zrozumiał.
    — Spokojnie. Zaczniemy od pozbycia się tej skórzanej kurtki. Wygląda, jakbyś się zaraz miała bić z paparazzi, nie udzielać wywiadu w „Rolling Stone”.
    Ale zanim Sloane mogła to skomentować, już szedł z powrotem za biurko, udając, że nic nie powiedział. Dla niego gra dopiero się zaczęła, a Sloane właśnie w nią weszła, cała na czarno, w kurtce jak z rockowego klipu i szpilkach, które klikały jak zegar odliczający czas do jej własnego wybuchu. Uniósł brwi, słysząc to ostatnie zdanie, a jego usta wykrzywiły się w rozbawionym półuśmiechu.
    — Mieszkanie będzie godne księżniczki. Ocean, wysokość, panoramiczne szyby. I tyle miejsca w garderobie, żebyś mogła znienawidzić siebie za każdą parę butów, której nie wyrzuciłaś. — Zamilkł na moment, jakby czekał na jej minę, a potem dodał jeszcze spokojniej, prawie konfidencjonalnie.
    — Daj temu miastu szansę. Ludzie zwykle mylą je z plastikiem i słońcem, ale ono naprawdę potrafi się odwdzięczyć, jak je wpuścisz bliżej. — Złapał spojrzeniem jej oczy i zatrzymał się tam na moment dłużej. Nie rzucał tego ot tak, dla gadki. Ezra wiedział, że czasem największe zmiany zachodzą właśnie w tych miejscach, których się najbardziej nie cierpiało. Miejscach, które przypominają o wszystkim, od czego się uciekało.
    — A jeśli jednak ci się nie spodoba… cóż. — Wzruszył ramionami. — Wtedy zaczniemy promować twoją wielką historię powrotu z wygnania. „Dziewczyna, która nie dała się zepsuć słońcu i palmom”. Ludzie to kupią.
    Na moment jego spojrzenie się wyostrzyło, jakby widział ją już nie tu, w jego biurze, ale na scenie, silną, głośną, nie do zatrzymania.

    OdpowiedzUsuń
  44. — Ale coś mi mówi, że się polubicie. Ty i to miasto. — Dodał ciszej. Uśmiechnął się lekko.
    — I niech ci nie przyjdzie do głowy, żeby wracać do Nowego Jorku przez najbliższe tygodnie. Nie po to cię tu ściągnąłem, żebyś siedziała na FaceTime z tym swoim betonowym widokiem za oknem i zastanawiała się, czy czasem nie popełniłaś błędu.
    Stanął przy oknie, spoglądając na panoramę miasta, gdzie słońce już zaczynało spływać po wieżowcach złotem popołudnia. W kieszeni czuł jeszcze ciężar różowego pendrive’a, a mimo to, uśmiechnął się pod nosem.
    — Witaj w grze, Fletcher.
    Był spokojny, swój. Już nie ten rekrutujący z pokerową twarzą. Czuł się jak u siebie. I właśnie dał Sloane jasno do zrozumienia, że teraz ona też jest częścią tego układu. A potem, jakby nie powiedział właśnie nic z tego, przeszedł kilka kroków w stronę drzwi, które wcześniej zamknęła za sobą asystentka. Otworzył je teatralnym gestem i ukłonił się delikatnie, z przekąsem. — A teraz, wasza wysokość, droga wolna. Idź. Świętuj. Masz co. — Ezra przytrzymał drzwi jeszcze przez moment, patrząc na nią z tym swoim półuśmiechem, który nie wiadomo było, czy był ostrzeżeniem, czy zachętą. W końcu odezwał się tonem, w którym wciąż pobrzmiewała lekka ironia, ale bez cienia kpiny. — Chyba że masz zamiar jeszcze chwilę mnie pomęczyć, wtedy zamawiam sushi i zamykam biuro na głucho.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  45. Ezra zaśmiał się, odsuwając się nieco od biurka, a jego głos rozbrzmiał w przestrzeni, swobodny, rozbawiony.
    — Sloane Fletcher nie będzie musiała robić nic sama. — Odparł niby poważnie, ale z tym swoim charakterystycznym, zgryźliwym uśmiechem. — Od wszystkiego będziesz mieć ludzi. Spokojnie… wszystko w swoim czasie. Ale muszę przyznać — uniósł brew, zerkając na nią z przekąsem — podoba mi się to twoje niecierpliwe rwące się do roboty „teraz, natychmiast, już”.
    Zawiesił wzrok na jej twarzy na moment dłużej, kiedy rzuciła tekst o fantazjach. Uśmiechnął się wolno, jakby przyznając jej bez słów punkt za ripostę. — Touché. — Mruknął pod nosem. — Jeden zero dla ciebie.
    Pozwolił jej mówić dalej, ale kiedy padł komentarz o jego pomarańczowej kamizelce, rozśmiał się autentycznie, przekręcając głowę jakby chciał upewnić się, że dobrze usłyszał.
    — Sklep pływacki? — Pokręcił głową z rozbawieniem. — Masz tupet. To była Prada, nie jakaś tania pianka dla początkujących surferów. Ale… dobra, przyjmuję cios. Może to był jakiś błąd systemu. Albo odwet losu za to, że śmiałem skrytykować twoją vintage kurtkę.
    Wracając na miejsce, przetarł dłonią kark i rozejrzał się po biurze, jakby z niechęcią przypominając sobie, że poza ich pogadanką czekało go jeszcze milion innych spraw do załatwienia. Zatrzymał się jednak na niej wzrokiem, kiedy zaczęła marudzić na wizję nowego stylu.
    — Może najpierw pogadaj ze stylistą, zanim zaczniesz narzekać. Na razie nikt nie każe ci ubierać się jak Sabrina czy Madison. Ale jak chcesz, mogę podesłać taki moodboard. Różowe wstążki i białe podkolanówki.
    Usiadł z powrotem i spojrzał na nią z lekkim przymrużeniem oczu, kiedy zaczęła rzucać wymaganiami niczym hollywoodzka diva. Przekręcił się lekko w fotelu i podniósł telefon, stukając parę razy palcem, jakby coś sprawdzał.
    — Poprosiłem Steph, żeby umówiła cię z jednym z agentów. Dzisiaj wieczorem powinien się z tobą skontaktować, umówi się z tobą i pokaże ci parę opcji. Sama wybierzesz to, co ci się najbardziej spodoba.
    Uniósł wzrok na Sloane, lekko mrużąc oczy. Pochylił się nieco, opierając łokcie o blat biurka, tym razem mówiąc już ciszej, niemal konspiracyjnie.
    — Zastanów się dobrze, Sloane. Tu szkoda kisić się w szklanym wieżowcu. Dom na wybrzeżu, z widokiem na ocean… — uniósł brwi, wzruszając lekko ramionami. — To robi robotę. Ale to już jak wolisz.
    Uśmiechnął się z błyskiem w oku, po czym dodał:
    — Ale ogarnij to, zanim zaczniesz myśleć o powitalnych koszach i bukietach większych od ciebie. A potem… pomyślimy. Może nawet dorzucę odręcznie napisaną karteczkę… — Znów ten półuśmiech. — Chociaż jak znam życie, pewnie chcesz i jedno, i drugie, najlepiej tego samego dnia..
    Ezra przez krótką chwilę tylko stał w miejscu, wpatrzony w Sloane, kiedy na nowo rozsiadła się wygodnie w fotelu, jakby to była jej prywatna loża w teatrze, a nie jego biuro. Pokręcił głową, z niemym śmiechem malującym się w kącikach ust, aż w końcu westchnął teatralnie.
    — Wiesz… to miała być propozycja grzecznościowa. — Odezwał się w końcu. — Ale rozumiem, że z grzeczności nie chciałaś odmówić swojemu — uniósł lekko brwi — jakby nie było, nowemu szefowi. Uczciwe.
    Zbliżył się do drzwi i uchylił je tylko na moment.
    — Steph? Zamów zestaw sushi z tej knajpy na dole. Ten, co zawsze, tylko podwójnie. I przynieś to do mnie, dzięki. — Zamknął drzwi i wrócił do środka, spokojnym, pewnym krokiem.

    OdpowiedzUsuń
  46. Nie musiał tłumaczyć więcej. Steph doskonale wiedziała, że „ten, co zawsze” oznaczał coś z dużą ilością tuńczyka, łososia, lekką nutą wasabi i idealnie cienkimi plasterkami imbiru, bo Ezra nie uznawał półśrodków nawet w lunchu. Przeciągnął się lekko, a potem przeszedł na drugą stronę biurka. Na luzie, jakby właśnie zaczynali nową rozmowę , nie jak producent i jego nowa gwiazda, tylko… jakby ją naprawdę chciał zrozumieć. Usiadł bez pośpiechu, splecione palce oparł o blat i przechylił głowę lekko na bok, spojrzenie przenikliwe, ale z tym jego charakterystycznym spokojem. Całość wyglądała prawie jak początek sesji terapeutycznej. Prawie.
    — No dobrze, Sloane. — Zaczął spokojnie. — Zatem powiedz mi… co takiego zrobiło ci Los Angeles, że traktujesz to jak karę? — Wbił w nią wzrok, nie spuszczając jej z oczu. — Kto cię tu aż tak wkurwił, że reagujesz alergią na samo słońce i palmy?
    Z tonu trudno było wyczytać, czy pyta z czystej ciekawości, czy chce od razu rozbroić minę, którą poczuł pod jej obojętnym tonem. Ale coś w jego spojrzeniu mówiło, że Ezra nie tylko chciał ją prowadzić muzycznie. On naprawdę chciał wiedzieć, z czym przychodzi. Na co się porywa.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  47. Ezra, rozparty wygodnie po drugiej stronie biurka, nie spuszczał z niej wzroku, spokojnego, czujnego, takiego, którym weryfikował ludzi od lat. Słuchał uważnie, z tym ledwo widocznym uśmiechem w kąciku ust. Takim, który nie zdradzał czy bardziej go bawi, intryguje czy może po prostu wciąż testuje ją w głowie.
    — Nie lubisz marnować czasu, ale jesteś gotowa godzinami gadać o modzie i kamizelkach? — uniósł brew, ale głos miał miękki, trochę zadziorny. — To nie była zbrodnia, tylko odważna decyzja stylistyczna. — Dodał z udawaną powagą, a potem parsknął, jakby sam siebie rozbawił. Na wzmiankę o „Top 10 Najgorszych Outfitów Ezry” zaśmiał się krótko i cicho.
    — Nie rób tego. Moje ego ledwo mieści się w tym biurze. Jak wypuścisz te foty, będziemy musieli wynająć hangar. — Zamilkł na moment posyłając jej po raz kolejny ten uśmiech, który tak bardzo chciała zetrzeć z jego twarzy.
    — I żeby była jasność — odezwał się znów, nieco lżejszym tonem, który miał odgonić tę nieoczekiwaną gęstość. — Nie mam nic przeciwko pewnym estetycznym… przestępstwom. Nawet tym modowym. W kamizelce wyglądałem dobrze i ty dobrze o tym wiesz, tylko się ze mną droczysz.
    Mrugnął w jej stronę. I to był ten jego sposób, coś między zaczepką a żartem. Spojrzał na nią z tą samą rozbawioną miną, ale już nie tylko dla żartu — Ezra lubił, że Sloane nie wchodziła tu na paluszkach. Że nie była kolejną wokalistką z katalogu. Mieli już dość takich.
    Gdy powiedziała o podkolanówkach, Ezra uniósł ręce w obronnym geście.
    — Spokojnie. Soft girl Sloane to chyba najdziwniejszy koncept, jaki w życiu usłyszałem. Ale w sumie… to się teraz sprzedaje. Wyobraź to sobie. Rzęsy, pastele, miśki. Limitowana edycja merchu. Tylko dla najbardziej popierdolonych fanów. — Pokręcił głową z udawaną grozą.
    A potem, kiedy wspomniała o rodzicach, coś w jego spojrzeniu się zmieniło. Ezra słuchał w milczeniu, z tym swoim lekko przekrzywionym profilem, jakby każde słowo ważył bardziej niż należało. Siedział naprzeciwko niej, z łokciem opartym o podłokietnik fotela i palcami przemykającymi przez linię szczęki, niby nonszalancko, ale jednak był w tym rodzaj skupienia, który uderzał w ciszy między zdaniami. Żart gdzieś uciekł spod powiek. Przez moment wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale się wstrzymał. Pozwolił jej mówić, z tym teatralnym tonem, który znał aż za dobrze. Maską, pod którą zawsze siedziało coś więcej. Nie był typem, który leciałby z tekstem „rozumiem cię”, jakby faktycznie wiedział, co przeszła. Ale był typem, który słyszał między słowami.
    — Czyli klasyka — skwitował cicho, ale bez kpiny. Zawiesił głos i przez chwilę tylko obserwował, jak Sloane rozgrywa ten teatr w swojej głowie, to westchnięcie, ten wzrok, który uciekł gdzieś daleko, poza biuro, poza LA.
    — Google to tylko wersja dla leniwych. — Odezwał się w końcu cicho, opierając dłoń o szczękę i przechylając głowę. — A ja wolę słuchać ludzi niż ich szukać w wyszukiwarkach. Ale ty tu nie przyszłaś, żeby opowiadać bajki z przeszłości. Przyszłaś, żeby zbudować coś nowego, nie?
    Zrobił krótką pauzę i spojrzał jej w oczy, prosto, bez gry.
    — Ale dzięki za szczerość. Nawet jeśli była podana z teatralnym westchnieniem i dramatem godnym Złotych Globów. — Uniósł lekko brew. — I nie wiem, kto cię tam tak poranił, ale… jeśli tu też cię ktoś wkurwi, to możesz od razu powiedzieć. Nie robimy tu drugiego rodzinnego domu.
    I właśnie to było niebezpieczne u Ezry, mieszał żart z empatią w taki sposób, że człowiek nawet nie wiedział, kiedy zaczynał mu ufać.
    — No, chyba że to będę ja. I wkurwię cię dla twojego dobra. Wtedy się nie liczy.
    Zawsze było coś fascynującego w tym, jak ludzie, którzy na scenie wydają się nie do ruszenia, w prywatnych rozmowach noszą w sobie takie ciche, nieopowiedziane wojny.
    — Nie zamierzam grzebać ci w głowie — odezwał się po chwili, już niższym tonem, bardziej intymnym, jakby chciał przekazać, że nie musi się przed nim bronić. — Ale dobrze wiedzieć, że nie jesteś tu tylko po pieniądze i ładne zdjęcia z trasy.

    OdpowiedzUsuń
  48. Oparł się z powrotem o fotel, a jego spojrzenie znów padło na jej dłoń, którą wcześniej z uwagą poprawiała pierścionki. W jej ruchach było coś znamiennego, jakby budowała tarczę z drobiazgów, błyskotek i pozorów. Ezra miał dobrą pamięć do takich detali. Chwilę później rozległo się pukanie. Steph, wchodząc z tacą sushi, rzuciła tylko krótkie spojrzenie na dwójkę, a potem bez słowa odstawiła wszystko na niski stolik między nimi. Ezra tylko skinął jej głową, odbierając pałeczki.
    — To co, Fletcher. — Wyciągnął do niej jeden zestaw, nie próbując ukryć rozbawienia. — Zamiast sesji terapeutycznej proponuję coś bardziej skutecznego: łososia z tobiko i dużą porcję wasabi. Szybciej wypali wspomnienia.
    Zamilkł na moment, patrząc jak sięga po jedzenie.
    — A z Rue sobie poradzimy. — Dodał spokojniej. — Nie polecę po nią osobiście, ale mogę wysłać po nią prywatny odrzutowiec. Z lepszymi warunkami niż ty masz w hotelu.
    Uśmiechnął się kątem ust, ale nie był to już ten ironiczny grymas. W tym uśmiechu było coś miękkiego, coś co nie próbowało się przebić przez jej opór, tylko pozwalało mu przy niej pobyć. Jakby właśnie od tego zaczynała się lojalność, nie od umów i kontraktów, ale od detali, które sprawiają, że ludzie przestają udawać, że nic ich nie obchodzi. I choć nie powiedział tego na głos, Ezra pomyślał: Z Rue, z tobą, z całym tym bałaganem sobie poradzimy.
    Odchylił się nieco w fotelu, jakby zbierając się do ruchu, ale zamiast od razu sięgnąć po sushi, sięgnął do kieszeni marynarki. Spojrzał na Sloane kątem oka, z tym błyskiem, który zwiastował coś nie do końca zgodnego z protokołem.
    — Wiesz… — zaczął, tonem, jakby właśnie zdradzał sekret, którego nie powinien wyciągać na światło dzienne. — Wydaje mi się, że wiem, co nam uprzyjemni tę kolację.
    Jego palce zacisnęły się na znajomym kształcie, a kiedy wyciągnął go z kieszeni, przez moment tylko przyglądał się różowej śwince z niegasnącym rozbawieniem.
    — Twoje arcydzieło. — Podniósł pendrive nieco wyżej, żeby mogła dobrze zobaczyć. — Przyznam, że przez chwilę myślałem, że zostawiłaś mi tu pendrive z bajkami Disneya, ale potem przypomniałem sobie, z kim rozmawiam.
    Zerknął na nią z ukosa, kącik ust uniósł mu się wyżej.
    — Zaskakująco… w twoim stylu.
    Nie czekając na odpowiedź, podniósł się i odszedł na bok, do biurka. Wkładając pendrive do laptopa, robił to z mieszaniną powagi i niedowierzania, jakby nie był jeszcze pewien, czy zaraz nie wyskoczy mu na ekranie coś absolutnie absurdalnego.
    — Nie wiem, co tam jest, ale jeśli okaże się, że przemycasz mi ukrytą wersję „Baby Shark”— Rzucił przez ramię, z przekąsem. — Albo co gorsza… jakiś manifest duchowej przemiany nagrany szeptem na tle szumu morza, zrywamy kontrakt.
    Szybko uruchomił folder. Przeglądał pliki przez chwilę w ciszy, z tym samym lekkim uśmiechem, który nie zdradzał zbyt wiele.
    — I żeby było jasne, traktuje zawartość poważnie, bez względu na opakowanie — zapewnił. Puścił pierwsze nagranie, surowe demo, nieskompresowane i niemasterowane, ale już z pazurem. Zadrżały pierwsze dźwięki, lekko zachrypnięty wokal Sloane przebił się przez głośniki, chropowaty i wyraźny. Ezra przysiadł z powrotem na swoim miejscu po drugiej stronie biurka, kawałek grał już w tle, ale jego uwaga była teraz całkowicie skupiona na niej.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  49. Ezra zaśmiał się krótko, cicho, jakby właśnie przeszło mu przez głowę coś wyjątkowo zabawnego, albo ironicznego. Odłożył pałeczki na bok i oparł się wygodniej w fotelu, nie spuszczając z niej wzroku.
    — No to mamy już za sobą slut shaming i soft girl shaming. — Rzucił z rozbawieniem, przelotnie unosząc brwi. — Nieźle. Teraz musimy tylko umiejscowić cię gdzieś na tej pieprzonej skali. Pomiędzy „dziką i zdegenerowaną ikoną dekadencji” a „potencjalną gwiazdą retro ballad w sukience w groszki”.
    Parsknął cicho, ale tylko na moment, bo kiedy spojrzał na nią znowu, coś się w nim zmieniło. Śmiech przygasł, a jego spojrzenie zrobiło się uważniejsze. Cięższe. Nie było już w nim żartu ani zaczepki, tylko dziwna, trudna do zignorowania pewność. Patrzył na nią jak ktoś, kto wie więcej, niż mówi. Jakby w jego głowie był już obraz, którego ona jeszcze nie widziała. I jakby nie zamierzał go przed nią ukrywać, ale też nie miał zamiaru od razu wszystkiego wyłożyć na stół.
    — Mam na ciebie wizję, Fletcher. — Powiedział spokojnie, ale nie było w tym nic letniego. Ton głosu nie był podniosły, ale znaczący. — Nie znalazłaś się tu przez przypadek. Czego się pewnie domyślasz.
    Przez krótką chwilę milczał, a spojrzenie, które jej rzucił, mówiło więcej niż słowa. Było w nim coś z niemego „niespodzianka”, ale i przypomnienie, że rzeczy takie jak ta szansa, jak to miejsce, jak ta współpraca, nie dzieją się przypadkiem. Nie w tej branży. Nie u niego. A potem Ezra odchylił się w fotelu znowu i wrócił do tego spokojnego, kontrolowanego tonu, który był dla niego bardziej naturalny niż cała reszta.
    — I wbrew pozorom… — zaczął wolniej, trochę ciszej. — Nie chcę cię diametralnie zmieniać. Nie o to w tym wszystkim chodzi. Gdybym chciał sobie ulepić własną pop-lalkę, już dawno miałbym gotowy casting.
    Podniósł rękę i wykonał niedbały gest palcami, jakby odgarniał z przestrzeni coś nieistotnego. — Ale chcę, żeby twój chaos był kontrolowany. A nie… przypadkowy. — Spojrzał na nią z ukosa. — Bo teraz to przypomina mi czasem rozpięty pas bezpieczeństwa w jadącym sportowym aucie. Robi wrażenie, jasne. Ale prędzej czy później kończy się rozjebaniem na zakręcie.
    Znów krótka pauza. Spojrzenie wróciło na nią. — Masz w sobie coś, czego się nie da wyreżyserować. A to znaczy, że twoim największym atutem jesteś ty sama. Musimy tylko sprawić, żeby to brzmiało i wyglądało tak, jak ty tego chcesz, ale żeby świat był to w stanie udźwignąć. Bez zgrzytów. Bez tej twojej samozagłady w gratisie.
    I już. Powiedział to bez emfazy, bez taniej inspiracji. Jak producent. Ale też jak ktoś, komu naprawdę zależy, żeby to wypaliło. Bo on już widział Sloane tam, gdzie ona jeszcze nie do końca potrafiła się zobaczyć.
    Ezra siedział pochylony nad laptopem, oparty o blat biurka z łokciem na podłokietniku i dłonią lekko zasłaniającą usta. Czuł, że Sloane niby się zajmuje sushi, ale cała była skupiona na jego reakcji. Czuł to w powietrzu. W tym, jak długo trwała cisza. Jak zatrzymała ruch pałeczek w pół drogi do ust. Przesunął palcem po touchpadzie, przewijając delikatnie fragment utworu. Nie odrywał wzroku od ekranu, jakby próbował przetrawić to, co właśnie usłyszał. I to, co słyszał przed chwilą. I całą resztę, bo ta dziewczyna, choć udawała, że jej nie obchodzi, zostawiała po sobie całe ścieżki emocji do odczytania. Tylko trzeba było wiedzieć, gdzie patrzeć.
    Ezra odchylił się w fotelu i spojrzał na nią z tym swoim wyćwiczonym spokojem. Oczy jednak błysnęły rozbawieniem, a kącik ust drgnął.
    — Straciłem apetyt. — Rzucił śmiertelnie poważnym tonem. Przez ułamek sekundy mogła pomyśleć, że mówi serio. Uśmiechnął się kątem ust, ale nie pozwolił sobie jeszcze na pochwałę. Jeszcze nie. Bo słuchał dalej i był zbyt skupiony, by rzucać komplementami na wiatr. Ale też zbyt rozbawiony jej reakcją, żeby się nie podroczyć.
    — Gdyby to był syf, od razu bym ci to powiedział. — Rzucił w końcu, sięgając po pałeczki. Zrobił to leniwie, jakby nie przejmował się presją czy wagą chwili. Ale przejmował się. Bardziej, niż zamierzał pokazać. — Jest nierówne, miejscami za dużo, miejscami za mało, ale… coś tam jest. —

    OdpowiedzUsuń
  50. Skrzywił się lekko, jakby irytowało go, że musi przyznać rację. — Coś, co mogę z tobą pociągnąć.
    Zamknął laptopa bez zbędnych słów, jakby tym samym zakończył ich pierwszą „oficjalną” próbę współpracy. A potem, nie spuszczając z niej wzroku, oparł się wygodniej. W jego oczach nie było zawahania, raczej coś w rodzaju nieoczywistego zainteresowania. I może odrobina rozbawienia. Zerknął na Peggy, różową świnkę, która tkwiła teraz obok jego laptopa jak osobliwa maskotka. Parsknął cicho, bez kpiny.
    — To jest tak kurewsko niedorzeczne, że aż genialne. — Pokręcił głową, wracając wzrokiem do niej. — Nie jesteś łatwa, Fletcher. Ale mam wrażenie, że niektórzy po prostu nie byli gotowi żeby się z tobą pomęczyć.
    Wbił pałeczką kawałek sushi, ale zanim włożył go do ust, podniósł brew. — A ja mam czas. I cierpliwość. — Mruknął. — No dobra, może nie cierpliwość, ale przynajmniej wiem, kiedy nie spieprzyć czegoś tylko dlatego, że ktoś ma swoje wariactwa.
    Zamilkł na moment, zerkając na nią kątem oka. Nie mówiła wprost, ale powiedziała wystarczająco dużo, by Ezra, który nie pierwszy raz miał do czynienia z rozchwianiem emocjonalnym artystów, zrozumiał więcej, niż mu się należało. — Jak będziesz chciała ten jeden soft girl album, to go zrobimy. I nawet cię nie wyrzucę, jak raz przyjdziesz w pastelach i zrobisz coś… — Machnął dłonią, szukając słowa. — Grzecznego.
    Wiedział, że to nie nastąpi, ale chciał, by wiedziała, że może. Że ma tu przestrzeń. Podparł brodę na dłoni.
    — Peggy przejdzie do historii. I nie, nie masz jeszcze gotowego materiału na płytę. Ale masz zaczyn. A to cholernie dużo jak na początek.
    Wziął kolejny kawałek i spojrzał na nią spokojnie.
    — Daj mi parę dni. Chcę to poskładać. I pogadam z Celine od grafiki, niech zacznie myśleć o kierunku. — Zatrzymał się. — Ale do Sabriny się nie porównuj. Ty nie jesteś sezonowa. Ty po prostu musisz przypomnieć wszystkim, że wróciłaś.
    Milczał przez moment, jakby oceniał, czy powiedzieć coś więcej. W końcu westchnął.
    — Jak znowu będziesz miała odruch, żeby rozwalić coś o ścianę, to zanim to zrobisz, zadzwoń do mnie. Może się okazać, że lepiej to obrócić w promocję niż w kaucję.
    I tylko kącik jego ust drgnął, jakby ten żart nie był żartem do końca.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  51. Ezra skrzywił się teatralnie, słysząc o HR-ze, i od razu wszedł w tę grę.
    — Chcesz mi założyć teczkę w HR? — Zapytał z udawaną powagą. — Proszę bardzo, tylko musisz to zrobić u mnie, bo… niespodzianka, ja tu jestem szefem HR-em. I szefem wszystkiego innego też.
    Zabrzmiało to z nutą kpiny, ale nie z niej, bardziej z samej konwencji, bo Ezra doskonale wiedział, że żadne granice nie zostały przekroczone. No, może z wyjątkiem granic komfortu, kiedy wrzucił ją w wir emocjonalnych gierek i udawał, że nie ma pojęcia, co robi. Ale miał. Doskonale.
    — Także słucham, Sloane, jakieś zażalenia? I które to teksty były niby nieprzyzwoite?
    Uśmiech pojawił się na jego twarzy, ale spojrzenie, które na nią rzucił, nie było już tylko rozbawione. Jakby pod tą całą ironią coś analizował, coś zapamiętywał. Patrzyła na niego w ciszy, a on nie przerywał. Dawał jej tę przestrzeń. Wiedział, że czasem właśnie wtedy wychodzi najwięcej. Nie musiała mówić, że mu ufa, to było w tej milczącej wymianie. W tym, że przyszła. Że została. Siedział spokojnie, z ręką na oparciu fotela i spojrzeniem wbitym w nią. Kiedy wreszcie zadała pytanie o plan, Ezra przymknął laptopa i odchylił się lekko do tyłu, krzyżując ręce na piersi. Jego wzrok spoważniał, ale nie stracił tego charakterystycznego błysku, który miał zawsze, kiedy mówił o pracy, tej prawdziwej. O czymś więcej niż sprzedaż, cyfry, PR. O czymś, co naprawdę się liczyło.
    — Nie doszukuj się drugiego dna. — Zażartował lekko. — Może jest, może nie ma. — Złapał pałeczkami kawałek sushi, ale nie zjadł od razu. Spuścił wzrok, jakby na chwilę ułożył sobie coś w głowie.
    — Plan był prosty. — Podjął spokojnie. — Rozstajemy się oficjalnie ze starym teamem. Wysyłamy komunikat do mediów. Bum. Jesteś wolna. — Spojrzał na nią z ukosa. — Potem miałaś zniknąć na chwilę z radaru. Wyciszyć się. Ale nie. Ty się uparłaś na tę trasę, więc wszystko trzeba przeliczyć od nowa. Dzięki za to, naprawdę. — Uśmiechnął się krzywo, ale bez cienia złości. — Ale nie ma tego złego… Chcę z tobą wysłać w trasę operatorów i reżysera. Zbierzemy materiał na dokument. Nic sztucznego. Ty. W trasie. Prawdziwa. Muszę tylko dostać od ciebie wszystkie daty, lokalizacje, ustalenia, i wtedy zdecyduję, kiedy możemy realnie zacząć pracę nad albumem. Bo na razie… — rozłożył ręce, — mogę sobie wróżyć z fusów.
    Kiedy odezwała się, i nazwała go dupkiem, kiwnął głową, ale spojrzał na nią jeszcze uważniej, gdy nazwała go dupkiem. — Z twoich ust to jak najlepszy komplement. — Odpowiedział z uśmiechem. Gdy odchyliła się na fotelu i rzuciła z udawaną obojętnością pytanie, czy sprawia mu to przyjemność, odpowiedź padła z zaskakującą szczerością.
    — Tylko próbuję cię poznać. — Powiedział to bez gry, bez uśmiechu. — Naprawdę. Nie tę wersję z wywiadów. Ani z pierwszych stron TMZ. Ciebie.
    Zamilkł.

    OdpowiedzUsuń
  52. Zaśmiał się, gdy rzuciła tekstem o „ferajnie” i tym, że była fajna, dopóki nie narobiła problemów. — No… trochę narozrabiałaś. — Przyznał rozbawiony. — Musieli się z tobą nieźle napracować. Twój PR był w permanentnej fazie damage control, a ta ostatnia akcja? Grubo. Chociaż… przyznaję, spektakularna. Ale nie rób tego więcej. Nie w takiej skali.
    Sloane tylko się uśmiechnęła pod nosem, a on spojrzał na nią z tą mieszaniną aprobaty i rezerwy, jaką zarezerwował wyłącznie dla ludzi, którzy byli mu autentycznie ciekawi. Peggy dyndała sobie w porcie USB, a atmosfera wokół nich była zaskakująco lekka, jak na to, jak wiele wisi jeszcze w powietrzu.
    — Zestawienie Peggy i mahoniu. Piękna symbolika.
    Ezra uniósł rękę i złożył ją w żartobliwym geście przysięgi.
    — Przyrzekam. Jak kiedykolwiek powiesz „chcę być soft girl”, przypnę ci do mikrofonu plastikowego jednorożca i puszczę brokatowe konfetti.
    Znów się uśmiechnął, ale gdy mówiła o chaosie, o braku struktury, skinął głową. — Właśnie dlatego tu jesteś. Chaos to nie wada., to atut, ale ktoś musi mieć nad tym pieczę. Wystarczy, że teraz to wszystko złożymy tak, żeby ludzie nie tylko słuchali, ale też słyszeli.
    Ezra nachylił się lekko, zerkając jeszcze raz na jej twarz.
    — A tak w ogóle — zaczął, jakby mimochodem, łapiąc znów pałeczki — W sobotę jest event w Thirteen. — Spojrzał na nią znacząco. Nazwa klubu mówiła wszystko, ekskluzywny, zamknięty, zero fotoreporterów, tylko zaproszenia. Elita L.A.
    — Przychodzą moi ludzie. Parę osób z branży. I ci, z którymi będziesz pracować. Dobry moment, żeby zobaczyli cię w formie. Będzie muzyka, bar, nikt nie będzie trzeźwy, ale… — spojrzał na nią celowo — wszyscy będą patrzeć. Bez presji. Ale lepiej, żebyś była.
    Puścił jej lekki, prowokacyjny uśmiech, a potem znów spojrzał na ekran.
    — I nie martw się. Twoje demo jeszcze mnie nie zabiło. A to, uwierz mi, duży komplement w tej branży.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  53. Ezra zaśmiał się pod nosem, jakby dokładnie wiedział, że to wszystko jest dla niej jednym wielkim paradoksem, z jednej strony ucieczką od starego życia, a z drugiej dokładnie tym, co trzymało ją przy życiu.
    — Tosty z awokado i joga o świcie? — powtórzył. Parsknął cicho, jakby właśnie usłyszał najlepszy dowcip dnia. — Brzmisz jakbyś rozważała zakup kryształów energetycznych i zapisanie się na warsztaty „odnajdź swoją wewnętrzną boginię”.
    Zamilkł na moment, mierząc ją spojrzeniem, takim, które było cholernie uważne, ale nie naruszało granic. Znał takich ludzi jak ona. Zresztą… może właśnie dlatego jej nie odpuszczał. Widział, że się rozpadła. Nie całkowicie, ale wystarczająco, żeby wiedzieć, że joga na dachu i smoothie bowl nie złożą jej z powrotem.
    — Przykro mi, Fletcher — powiedział spokojnie, choć z rozbawieniem w głosie. — Trafiłaś do klubu „nie ma urlopu od kariery”. A ja jestem szefem tego pierdolnika.
    Sięgnął po pałeczki i w końcu wziął jedną z rolek, które wcześniej zostawił nietknięte. Nabrał ją bez pośpiechu, jakby cała ich rozmowa toczyła się równolegle do rzeczywistości, w której wszystko i tak działo się w jego tempie.
    — W formie? Nie. — Pokręcił głową. — Ale widzę, że wracasz. A to jest… wystarczające. Na teraz.
    Ton nie był krytyką. Był konkretny. Nikt nie oczekiwał od niej perfekcji, tylko obecności. Gotowości, choćby niepełnej. I właśnie to zobaczył, że Sloane, która jeszcze niedawno uciekała, teraz zaczynała wracać do siebie. Na własnych zasadach.
    — Thirteen to nie będzie wakacyjna joga — dodał, spoglądając na nią z ukosa. — Ale nie musisz nikogo udawać. Tylko bądź. — Zrobił pauzę, po czym uśmiechnął się lekko. — I najlepiej bez incydentów z użyciem szampana w roli pocisku. Ludzie z PR się boją, że zrobisz sequel tej sytuacji z basenem.
    Pokręcił głową z udawaną zgrozą, ale w oczach błysnęło mu coś bardziej miękkiego.
    — Wiem, że potrzebujesz tej trasy. — Odezwał się wreszcie poważnie. — Dlatego ją zrobisz. A ja przy okazji zrobię dokument. „Życie Sloane Fletcher poza fleszami” brzmi nieźle — przyznał, przeżuwając. — Albo coś w stylu „Sorry, nie przepraszam”.
    W jego głosie nie było litości. Nie było współczucia. Był tylko fakt. Spojrzał na nią uważnie. — Chcę, żeby ludzie zobaczyli cię w wersji, którą zwykle ukrywasz. Tę, której nie da się wypolerować na Instagramie. — Uśmiechnął się krzywo. Wypuścił powietrze, jakby zamykał jakiś rozdział rozmowy i przechodził do kolejnego.
    — W sobotę zobaczysz ludzi, z którymi będziesz grać w jednej lidze. Poznasz tych, którzy będą z tobą pracować. Kamera, produkcja, PR, logistyka. Znasz te nazwiska z kontraktu. Oni znają twoje. Teraz czas, żeby zobaczyli cię naprawdę. — Oparł łokcie o stół. — Bez filtrów. Taką, jaką jesteś teraz. Nawet jeśli to oznacza, że od czasu do czasu nazwiesz mnie dupkiem.
    Spojrzał na nią prosto, nie uciekając wzrokiem ani nie siląc się na żart. Atmosfera złagodniała, ale została gęsta od niedopowiedzeń.
    — I, Sloane? — dodał jeszcze ciszej, ale z akcentem, który brzmiał bardziej jak obietnica niż pytanie. — Jeśli to się uda… Nikt nie będzie w stanie cię zatrzymać. Ani teraz, ani później.
    Zamilkł tylko po to, by dokończyć swoją rolkę. W tle laptop wciąż był otwarty z folderem Peggy, jakby symbolicznie pokazywał, że wszystko dopiero się zaczyna. W milczeniu, które zapadło po jego słowach, oboje zdawali się wiedzieć, że gra się już zaczęła. I nie było powrotu.
    Uśmiechnął się z tym spokojnym przekonaniem, które irytowało ją najbardziej: on naprawdę wierzył, że wie, jak ją prowadzić. I że zrobi to po swojemu. Nie na siłę. Ale z siłą.
    — A w poniedziałek wracamy do roboty. Masz wyczyścić kalendarz od 11:00. — Sięgnął po ostatnią rolkę, jakby właśnie zakończył spotkanie. I dodał z pełną premedytacją. — I lepiej się wtedy wyśpij. Bo następnym razem zagramy na serio.

    OdpowiedzUsuń
  54. Thirteen nie było miejscem, które się reklamowało. Położony na wybrzeżu, odseparowany od zgiełku miasta, z dyskretnym wejściem za stalową bramą i lśniącą tabliczką bez napisu, zaproszenia do środka nie dało się po prostu kupić. Trzeba było należeć. Do kręgu. Do branży. Do świata, który obracał się wokół sukcesu, ekscesów i najdroższych nazwisk, gdzie jedno słowo mogło wywindować cię na szczyt albo zakopać na dnie oceanu. Z zewnątrz wyglądało to jak ekskluzywna willa, osadzona na klifie z widokiem na rozciągający się w dole ocean. Szum fal był ledwo słyszalny przez warstwę muzyki płynącej ze środka. Część imprezy toczyła się w przestronnym, nowoczesnym wnętrzu z podświetlanym sufitem i barkiem, który serwował tylko autorskie koktajle, tu nikt nie zamawiał „czystej z colą”. Druga część należała do tarasu i przylegającego do niego ogrodu, z białymi kanapami ustawionymi w półokręgach wokół palenisk i nastrojowego światła ukrytego wśród wysokich traw.
    Byli tu wszyscy, którzy coś znaczyli. Nazwiska, które rozpoznawała branża, ale niekoniecznie przeciętny słuchacz. Producenci, menedżerowie, reżyserzy teledysków, ludzie od wizualek, od sesji, od pomysłów, które stawały się trendami. Gdzieniegdzie mignęły twarze, które w ostatnim roku zdobyły streamingowe szczyty. Wszystko eleganckie, stylowe, ale bez przesadnego zadęcia, ci ludzie nie potrzebowali krzyczeć, kim są. To było wiadomo.
    Ezra był w swoim żywiole. Stojąc przy jednym z wyjść na taras, rozmawiał z dwoma mężczyznami i kobietą, trzymając niską szklankę w dłoni, której zawartość wyglądała na coś mocnego i piekielnie drogiego. Nie stał w centrum uwagi, ale to do niego skupiała się linia spojrzeń. Ludzie przychodzili się przywitać, uścisnąć dłoń, rzucić jedno zdanie, sprawdzić, czy wciąż się liczą. On decydował, kto ma dostęp do jego orbit.
    I właśnie wtedy weszła Sloane.
    Nie trzeba było jej zapowiadać. Nie było fanfar. Po prostu się pojawiła, a atmosfera delikatnie się przesunęła. Jakby ktoś wpuścił do wnętrza nowy dźwięk, który momentalnie odciął się od reszty. Nie chodziło tylko o to, co miała na sobie, chociaż to też. Była ubrana tak, jakby wymknęła się z innego wymiaru. Coś, co nie próbowało się nikomu przypodobać. Jej makijaż był ostry, a usta wygięte w ledwie widocznym półuśmiechu. Ale to nie tylko wygląd ją niósł. To był ten rodzaj energii, który sprawiał, że ludzie robili krok w bok, nieświadomie ustępując jej miejsca. Aura „jestem tu i wiem, że patrzysz”. Aura, która nie wymagała potwierdzenia, tylko obecności. Przechodziła między gośćmi jak wir, zbyt subtelny, by go nazwać dramatycznym, ale zbyt silny, by go zignorować. Ezra poczuł to, zanim ją zobaczył. Zatrzymał zdanie w pół słowa i przeniósł wzrok w stronę wejścia. Nie od razu się odezwał. Przez moment tylko patrzył, jakby weryfikował, czy to naprawdę ona. Nie jakby wątpił, ale jakby przez tę sekundę chciał zapisać jej obraz w głowie.
    I wtedy Sloane spojrzała na niego. Ich wzrok się przeciął. Czysty, szybki błysk. Znał go, był w tym wyzwanie, kontrola i… coś jeszcze. Coś między „co teraz, szefie” a „możesz mnie zaprosić, ale nie obiecam, że nie zrobię zamieszania”.
    Ezra uniósł lekko szklankę w jej stronę, jakby wznosił toast bez słów, po czym skinął głową, dyskretnie, ale zdecydowanie. Gest był prosty, ale wymowny.
    Podejdź. Jesteś tu mile widziana. A teraz pokaż, co potrafisz. W tej grze słów nie trzeba było.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  55. Jeden z mężczyzn, wysoki, w jasnej marynarce, która wyglądała, jakby została zdjęta prosto z wieszaka w atelier Diora, uśmiechnął się jak ktoś, kto dokładnie wiedział, z kim rozmawia, ale postanowił udawać, że to niespodzianka.
    — Właśnie o niej mówiłem — wtrącił Ezra, zanim jeszcze ktokolwiek zdołał odpowiedzieć.
    Ton miał lekki, pewny siebie, a przy tym na granicy rozbawienia, jakby jej wejście było dla niego nie tylko potwierdzeniem, że wszystko idzie zgodnie z planem, ale też małą satysfakcją, której nie zamierzał ukrywać. Obrócił się w jej stronę, stojąc teraz już niemal całkowicie bokiem do reszty grupy, nie po to, żeby ich zignorować, ale by dać jej pełne miejsce przy sobie. Nie jako dodatku. Jako kogoś, kogo obecność zmienia bieg rozmowy.
    — I jak zawsze w idealnym momencie. — Jego spojrzenie na ułamek sekundy zatrzymało się na jej ustach, ale szybko wrócił do swoich rozmówców.
    — Tak, kojarzę. — Odpowiedział z nieco zbyt pewnym błyskiem w oku. — Twoje nazwisko ostatnio krążyło po branży jak ogień po suchym lesie. Słyszałem, że znowu robisz zamieszanie.
    Ezra, przez ten jeden, cichy moment odwrócił głowę w jej stronę, jakby coś w tym tonie go rozbawiło. Ezra miał to do siebie, że milczał w taki sposób, jakby rozgrywał szachy w głowie, ale każdy ruch był dokładnie zaplanowany, nawet jeśli wyglądał na przypadek. Tym razem nie zamierzał jednak udawać. Zbliżenie się Sloane do tej rozmowy było dokładnie tym, czego chciał. I czego się spodziewał.
    — W kontrolowany sposób — rzucił luźno, zerkając kątem oka na nią, jakby przedstawiał ją światu, mimo że doskonale wiedział, że tego nie potrzebowała.
    Rozmowa potoczyła się płynnie, mężczyźni, jak i kobieta w eleganckim kombinezonie w kolorze szampana, szybko zaczęli wymieniać się uprzejmościami, pytaniami o plany, o album, o to, gdzie się podziewała i co zamierza. Nic konkretnego. Same niedopowiedzenia, delikatne aluzje i taniec wokół rzeczywistości. Typowe dla tego świata.
    Wskazał kolejno na rozmówców.
    — Dylan, reżyser dokumentalny — spojrzenie Ezry było wymowne, Sloane miała zapamiętać to imię. — Yvette, produkcja kreatywna. Julian zajmuje się… wszystkim, czego nie widać, dopóki tego nie zabraknie.
    Yvette uśmiechnęła się szeroko, Dylan skinął głową z nieco bardziej zawodowym dystansem. Julian… wyglądał, jakby już próbował rozszyfrować, jak wpleść Sloane w jakiś projekt. Standard.
    — Rozmawialiśmy właśnie o tym, jak cholernie nudne zrobiło się L.A. bez ludzi, którzy mają cokolwiek do powiedzenia — powiedział Ezra spokojnie. — Ale chyba już nie musimy się tym martwić.
    Rozmowa potoczyła się dalej.
    Ezra nie mówił za nią. Nie przejmował steru rozmowy, nie wcinał się, nie poprawiał. Stał tylko z drinkiem w dłoni, pozwalając Sloane mówić, obserwując ją z tym dobrze znanym półuśmiechem, który był jednocześnie rozbawiony, uważny i cholernie oceniający. Ale nie w negatywnym sensie. Oceniał nie po to, by podciąć skrzydła. Raczej… by zobaczyć, jak wysoko potrafi się wznieść, jeśli jej nie przeszkodzi.
    A w niej było coś niepokojąco spokojnego. Pewność siebie nie krzyczała, nie wymagała uznania. Ona była. Tkwiła w każdym kroku, każdym ruchu nadgarstka z kieliszkiem, w każdym przeciągłym spojrzeniu, które rzucała osobom wokół, nawet jeśli wewnątrz serce biło trochę szybciej. Nawet jeśli gdzieś głęboko nadal nie wiedziała, jak długo potrwa to wszystko, zanim coś znów się zawali.
    Ale Ezra… On naprawdę wyglądał, jakby nie miał wątpliwości.
    Zostali na chwilę sami a Ezra uniósł lekko kieliszek do ust, ale zanim zdążył wziąć łyk, kątem oka spojrzał w stronę Sloane i odezwał się z tą charakterystyczną, nieco zblazowaną lekkością.
    — Jedno spotkanie ze stylistą i już widzę postęp. — Przewrócił delikatnie oczami, jakby komentował coś absolutnie oczywistego. — Dobra robota, Sage.

    OdpowiedzUsuń
  56. W jego głosie nie było złośliwości, a jeśli ktoś nie znał Ezry, mógłby przegapić to ledwo wyczuwalne przesunięcie tonu, oznaczało komplement. Pochwałę po jego stronie mocy. Rzucaną nie wprost, ale celnie. W jego języku to było równoznaczne z „wyglądasz cholernie dobrze”, tylko Ezra musiał dodać do tego warstwę ironii, żeby nie brzmieć, jakby właśnie rozdał komuś złoty medal.
    Ezra uśmiechnął się bez słowa i tylko przechylił głowę w bok, jakby z rozbawieniem obserwował własne dzieło.
    Albo ją.
    Albo to, jak niespodziewanie dobrze odnajdywała się tu, pośród tych ludzi. W miejscu, które, przynajmniej jeszcze chwilę temu, nie należało do niej.
    Ale teraz? Teraz wyglądała, jakby należało wszystko. Ezra przedstawił ją jeszcze kilku innym osobom, jakby od niechcenia, ale z precyzją godną człowieka, który od dawna planował ten wieczór w głowie. Z każdym kolejnym nazwiskiem Sloane czuła, że to nie jest przypadkowy networking. To był starannie wybrany krąg, do którego Ezra po prostu ją wprowadzał. Bez fanfar. Bez uprzedzeń. Tak, jakby od zawsze należała do środka, tylko trzeba było ją w końcu przypomnieć światu. Przechodzili przez kolejne sekcje imprezy: elegancko oświetlone patio z widokiem na ocean, wnętrze pachnące kadzidłem i drogimi perfumami, rozmowy w półszeptach, kieliszki obracane między palcami jak rekwizyty, które coś znaczą. Sloane widziała, jak Ezra rozgrywa ten wieczór bez jednego błędu.
    Nagle, między jednym zdaniem a drugim, pojawiła się ona. Księżycowa skóra, włosy związane w perfekcyjny kucyk, ciało jak z reklamy bielizny. Długie nogi, nienaganna sylwetka, włosy ułożone jak z kampanii Balenciagi, twarz znana z najnowszych okładek Vogue’a. Nosiła satynę, błysk i pewność siebie, która była niemal… ofensywna. Ale taki był styl L.A.
    Podeszła bez zahamowań, jak ktoś, kto wie, że nie musi się przedstawiać. Ezra obrócił głowę, a ona położyła mu dłoń na ramieniu, pochylając się, by szepnąć mu coś do ucha. Cokolwiek powiedziała, Ezra się uśmiechnął. Nie tak, jak do Sloane. To był inny uśmiech.
    — Ukradnę go na sekundę — rzuciła w stronę grupy, a potem spojrzała na Sloane z uprzejmą ciekawością. — Albo na dłużej…
    Modelka pociągnęła Ezrę za rękę, a on, nie protestując, dał się poprowadzić w stronę baru. Zanim odszedł, rzucił jeszcze Sloane krótkie spojrzenie. Takie, które mówiło: nie znikaj.
    A może: zaufaj mi.
    Albo po prostu: dość niańczenia, baw się dobrze.
    Została tam, gdzie stała. Otoczona ludźmi. Z kieliszkiem wina. Z nazwiskiem, które znowu coś znaczyło. Problem w tym, że chaos, nawet kontrolowany, nie znosił niespodzianek.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  57. Ezra zniknął. Nie od razu, na początku był jeszcze przy barze, śmiejąc się z czegoś, co mówiła mu Molly, gdy pochlała się do niego z kieliszkiem w ręku. Ich gesty nie były przesadnie intymne, ale… były wystarczająco swobodne, by można było zrozumieć, że się znają. Dobrze się znają.
    Z boku wyglądali jak para ludzi, która widziała już razem kilka zachodów słońca, i kilka wschodów też. Może nawet w tym samym hotelowym pokoju. Ona mówiła dużo i z ogniem, a Ezra słuchał, z tym swoim charakterystycznym półuśmiechem, który nigdy nie zdradzał zbyt wiele, ale zawsze znaczył coś. Ujęła go za ramię, po czym przysunęła się odrobinę bliżej i Ezra, choć przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał zostać przy barze, ostatecznie ruszył za nią.
    Zniknęli w jednej z prywatnych loży, oddzielonej od reszty. Ezra nie wychodził stamtąd przez dłuższą chwilę. I choć wciąż był fizycznie obecny na imprezie, w praktyce zapadł się pod ziemię. Nie było go tam, gdzie Sloane. Nie widział, jak śmiała się z Dylanem. Nie widział, jak flirtowała bez większego zaangażowania z kimś z branży filmowej. Nie widział, jak zmieniała kieliszek białego wina na szampana, a potem wracała znów do klasyki. Może tylko kilka razy kątem oka zarejestrował, że mignęła mu przy barze, ubrana w czerń z akcentem czerwieni, z tą pewną siebie aurą, której nie dało się nie poczuć nawet z drugiego końca sali.
    Ezra podniósł wzrok dopiero po chwili, jakby potrzebował sekundy, by uświadomić sobie, kto przed nim stoi. A może potrzebował tej chwili, by zdusić irytację, która automatycznie w nim zapłonęła. Nie na jej widok. Nie o nią chodziło. Chodziło o moment, który właśnie się rozpadł. O przerwanie czegoś, co, choć niewinne miało swoje napięcie, tempo, energię. To była jego loża, jego wieczór, jego towarzystwo. A teraz… teraz była tutaj Sloane.
    W czarnej sukni, w której wyglądała jak przeklęta wersja własnej legendy. Z kieliszkiem w dłoni i uśmiechem, który pachniał kłopotami zanim jeszcze otworzyła usta.
    — Oczywiście. — Ezra odparł spokojnie, przesuwając się nieznacznie, by zrobić jej miejsce. Molly spojrzała na Sloane z wyraźnym zainteresowaniem może nawet zaciekawieniem, ale w jej oczach było też coś w rodzaju chłodnej, kontrolowanej czujności. Kobiecego instynktu, który nie potrzebuje słów, by wiedzieć, że właśnie zaczęła się nowa gra. Sloane usiadła z gracją, której nie odbierały ani wypite shociki, ani winna lekkość w spojrzeniu. Jej ciało nadal tańczyło w tym samym rytmie, w jakim kołysała biodrami przez cały wieczór. Ale teraz tańczyła dla nich.
    Ezra uniósł brew, opierając łokieć na oparciu i splatając dłonie. Nie spuszczał z niej wzroku. Uśmiech miał nieprzenikniony. Może rozbawiony. Może zimny. Przez ułamek sekundy milczał, jego spojrzenie zawisło na Sloane z czymś bliżej nieokreślonym. Wiedział, co robi. Wiedział, że ona też wie. A jednak nie przerwał tej gry. Zauważył to od razu. Ten błysk, który nie był błyskiem dobrej zabawy. Rozszerzone źrenice, zbyt szybkie ruchy dłoni, napięcie w szczęce, które nie miało nic wspólnego z alkoholem. Jakby balansowała na cienkiej linie. Znał ten stan. Widział go wcześniej. U artystów, u ludzi z branży, u siebie.
    Uśmiech zszedł mu z twarzy niemal niezauważalnie.
    — Słyszałem, że miałaś dziś dobry dzień — zmienił temat. — Nowy dom. Nowe życie. A widzę stare przyzwyczajenia…
    Molly zlustrowała Sloane spojrzeniem kobiety, która widziała już wszystko i niczego się nie bała. Upiła łyk drinka i odchyliła się w fotelu, pozwalając tej dwójce mówić. Ezra rzucił jej przelotne spojrzenie, które brzmiało jak zaraz to ogarnę, a potem znów przeniósł uwagę na Sloane.
    — Chcesz coś ode mnie, czy po prostu przyszłaś popatrzeć, jak wygląda normalna noc?

    OdpowiedzUsuń
  58. Cisza po tych słowach miała ciężar. Nie dramatyczny, bardziej niebezpiecznie znajomy. Jak powrót do miejsca, w którym zostawiło się złamane serce i flaszkę czegoś mocnego. Przez chwilę jeszcze trzymał ten neutralny ton, ale jego wzrok nie odpuszczał. Śledził każdy mikrogest. Każde mrugnięcie.
    — Jak na kogoś, kto mówił, że nie zamierza robić dramatu, jesteś podejrzanie blisko punktu kulminacyjnego, Fletcher. — Mruknął, już ciszej, odchylając się lekko, by dokładniej ją zobaczyć. Nie prowokował, nie oceniał. Brzmiał raczej jak ktoś, kto znał już ten film. I niekoniecznie chciał oglądać go jeszcze raz.
    — Nie poniosło cię trochę? — zapytał prosto, mrużąc lekko oczy.
    — Może czas na przerwę? Wiesz, chłodne powietrze… mniej błysku, więcej tlenu?
    Nie brzmiał jak szef. Nie brzmiał jak facet, który ją ocenia. Raczej jak ktoś, kto widzi za dużo, nawet jeśli wolałby widzieć mniej. Molly cofnęła się nieznacznie, może przeczuwając napięcie, może po prostu wyczuwając zmianę. Ezra spojrzał na Sloane, uważnie. Jakby szukał czegoś w jej twarzy, nie pytając wprost. Ale oczy mówiły więcej niż trzeba, Nie zaproponował jej wyjścia za rękę. Przesunął kieliszek wina, który Sloane właśnie postawiła na stole, dalej od krawędzi. Niby odruch, niby nic, a jednak zrobił to z taką precyzją, jakby wiedział, że za chwilę coś może się wylać. Jakby znał te etapy za dobrze, zbyt osobiście. Przesunął się w loży, zostawiając Sloane więcej miejsca, ale nie po to, żeby ją zachęcić. Raczej po to, żeby lepiej ją widzieć.
    — Słuchaj… — Zaczął, spokojnie, bez tonu wykładu. — Nie jestem twoim terapeutą, bratem ani ex, który się jeszcze łudzi. Ale jesteśmy partnerami. I byłoby miło, gdybyś nie rozjebała się na moim radarze w pierwszy weekend.
    Brzmiał jak ktoś, kto nie chciał robić sceny, ale miałby je pod kontrolą, gdyby trzeba było. Zamilkł, dając jej przestrzeń. Ani kroku dalej. Ani jednego ruchu, który mógłby być odczytany jako miękkość. Nie dzisiaj. Nie kiedy widział dokładnie ten sam błysk w oczach innych ludzi. Nie kiedy w jego klubie była Sloane Fletcher i mogło to być albo ich nowe otwarcie, albo pierwszy gwóźdź do trumny tej współpracy.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  59. Ezra nie drgnął. Ani kiedy Sloane wyrzucała z siebie kolejne słowa, ani kiedy nachyliła się do niego z tym jadem, który miał smak desperacji, strachu i starego bólu, którego nie umiała już nawet nazwać. Patrzył na nią spokojnie, niemal beznamiętnie, choć coś w jego spojrzeniu drgało jak napięcie pod powierzchnią lodu. Widział to wcześniej. Nie raz. Ale nie w niej. Nie z bliska.
    Milczał dłużej, niż było to komfortowe. A potem sięgnął po swoją szklankę whisky, upił łyk, powoli, świadomie, i odstawił ją z cichym stukiem. Kiedy znowu na nią spojrzał, nie było już w nim pobłażania. Była tylko prawda.
    Ezra nie cofnął się ani o centymetr, kiedy się nachyliła. Nie odpowiedział też od razu , pozwolił, żeby cisza między nimi zgęstniała. Nie ta niezręczna, tylko ciężka. Taka, w której każde kolejne słowo mogło pchnąć sprawy w złą stronę. Jego spojrzenie było teraz zupełnie inne niż wcześniej. Bez żartu. Bez półuśmiechu. Skupione, uważne, aż nieprzyjemnie trzeźwe wobec jej rozbujanej energii.
    — Nie. — Odpowiedział w końcu spokojnie, nisko. — Nie chciałbym, żebyś zniknęła z radaru. Nie chciałbym też, żebyś zrobiła z siebie widowiska.
    Nachylił się teraz on. Nie agresywnie. Nie po to, by ją zawstydzić. Ale po to, by mówić do niej tak, żeby nie było ucieczki. Ich twarze dzieliło niewiele.
    — Nie przyszłaś tu, bo się nudzisz, Sloane. — Odezwał się cicho, ale ostro. Tak, jak mówi się do kogoś, kto potrzebuje zimnego prysznica. — Przyszłaś, bo jesteś rozpierdolona i nie potrafisz tego przyznać. Więc zamiast to przeżyć, próbujesz odpalić kolejne fajerwerki. Bo nie umiesz siedzieć w ciszy. Bo boisz się, że jeśli przestaniesz gadać, to usłyszysz w głowie coś, czego nie chcesz słyszeć.
    Cisza, która po nim zapadła, nie była ani zła, ani surowa. Była uczciwa. Jak mur, który właśnie przed nią postawił, nie po to, by ją zatrzymać, tylko po to, żeby wiedziała, że za nim nie ma już miękkiego lądowania.
    Przeniósł spojrzenie na Molly, która siedziała obok w kompletnej ciszy. Jej idealnie wykonturowana twarz była nieruchoma, ale oczy zdradzały czujność jakby nie wiedziała, czy Sloane za chwilę się rozpłacze, czy rzuci kieliszkiem w ścianę.
    — Przepraszam, Molly. — Mruknął. — Daj nam chwilę, dobra?
    To nie był rozkaz, ale coś w tonie Ezry sprawiło, że modelka bez słowa skinęła głową i zsunęła się z loży z gracją. Nie było w niej pretensji, bardziej pewna zgoda. To nie był jej moment, i wiedziała o tym. Molly jeszcze przez chwilę na niego patrzyła, ale kiedy Ezra nie powiedział nic więcej, tylko utkwił wzrok w Sloane, po prostu wyciągnęła telefon i z uśmiechem pełnym eleganckiego wycofania rzuciła.
    — Daj znać, jak skończysz… — I zniknęła między ludźmi, zostawiając ich samych. Ezra przez moment zerknął w stronę tłumu, jakby sprawdzał, czy nikt nie zwraca na nich uwagi, po czym znów wrócił wzrokiem do niej.
    — Powiem ci coś... Możesz stąd wyjść i wpakować się w czyjeś łóżko. Możesz łyknąć jeszcze jedną tabletkę i zatańczyć na stole. Ale kiedy rano się obudzisz, dalej będziesz w tym samym miejscu.
    Zamilkł na sekundę, pozwalając, by jego słowa w niej osiadły.
    — I nie jestem twoim ratownikiem, Sloane. Nie będę za tobą biegał, nie będę cię łapał, kiedy się przewrócisz. Ale póki jesteś w moim klubie, póki pracujemy razem, nie pozwolę ci się rozjebać na oczach całego Los Angeles.
    Wziął łyk whisky, ale nie spuszczał z niej wzroku. Widział dokładnie ten moment, w którym coś w niej się łamało, nie spektakularnie, bez dramatu, bez rzucania kieliszkiem o ścianę, ale po cichu. W spojrzeniu. W oddechu, który na sekundę się zatrzymał. W zacisku palców na nóżce kieliszka, jakby to był jedyny punkt oparcia. Tak właśnie wyglądało rozpęknięcie od środka. I Ezra znał ten widok aż za dobrze. Wiedział jedno: jeśli teraz zareaguje za ciepło, za troskliwie, Sloane to rozszarpie. A jeśli zareaguje zbyt twardo, już jej nie zatrzyma.

    OdpowiedzUsuń
  60. Zatem zrobił coś zupełnie innego. Wyciągnął telefon. Odblokował go. Po kilku kliknięciach pokazał jej ekran.
    — Kierowca będzie za siedem minut.
    Nie zapytał, czy jest gotowa. Nie zapytał, czy czegoś potrzebuje. Dał jej tylko wybór, który był prosty, czysty, bez emocjonalnego szantażu. Albo zostaje tu i kończy tę noc jak każdą poprzednią. Albo wychodzi z kimś, kto naprawdę nie ma wobec niej żadnych ukrytych zamiarów.
    — A jeśli zdecydujesz się zostać… — dodał spokojnie, odstawiając telefon na bok i sięgając po swój drink. — To idź, baw się. Spal się. Tylko miej świadomość, że nikt tu cię potem nie poskłada, jeśli pękniesz. Bo to nie Nowy Jork. Tu nie ma nikogo, kto by cię łapał, gdy lecisz w dół.
    Odchylił się lekko, tylko tyle, żeby znów złapać jej twarz w pełnym świetle. Spojrzenie miał spokojne, ale już zupełnie inne niż wcześniej. Twarde. Uważne. Takie, które nie dawało się prowokować.
    — I nie próbuj mnie szantażować dramatem…

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  61. Ezra nie drgnął, kiedy opadła o ścianę. Nie zrobił tego jednego kroku, który zazwyczaj robią ludzie, tego odruchowego, ratunkowego. Zamiast tego oparł się plecami o krawędź loży i pozwolił, żeby cisza wybrzmiała do końca. Patrzył na nią uważnie. Nie oceniając. Nie analizując pod kątem „jak to naprawić”. Raczej tak, jak patrzy się na kogoś, kto właśnie stoi na granicy i sam musi zdecydować, czy zrobi krok w przód, czy w tył.
    — Nie boję się ciebie — odezwał się w końcu. Głos miał niższy, spokojniejszy niż wcześniej. Bez ironii. — Boję się tego momentu, w którym pomylisz „radzę sobie” z „jeszcze się trzymam”. — Powiedział bardziej do siebie, nie sądził bowiem, ze w tym stanie za wiele do niej dotrze. Odwrócił głowę na chwilę, jakby sprawdzał, czy nikt ich nie obserwuje. Impreza żyła własnym życiem. Śmiechy, muzyka, szkło uderzające o szkło. Tutaj byli w innej bańce.
    — I nie, nie zamierzam ci niczego zabraniać — dodał. — Jeśli chcesz wyjść, wyjdziesz. Jeśli chcesz się zniszczyć, zrobisz to. To nie jest rozmowa o kontroli.
    Przesunął się bliżej, ale wciąż zachował dystans. Wystarczający, by nie naruszyć jej przestrzeni. Wystarczający, by nie dać jej tego, czego w tej chwili najbardziej prowokacyjnie szukała. Na moment zamilkł. Jakby ważył następne słowa.
    — Możesz iść zapalić. Możesz wyjść stąd i zniknąć. Możesz znaleźć kogoś, kto da ci dokładnie to, czego teraz chcesz. — Wzruszył lekko ramionami. — Nie zatrzymam cię. Serio.
    Kiedy rzuciła, że idzie zapalić, skinął lekko głową. Kątem oka zauważył, jak szuka czegoś w torebce. Jak z każdą sekundą frustracja rośnie, a zaraz potem przychodzi to śmiech przez zaciśnięte gardło, który znał aż za dobrze. Ezra pokręcił głową i uśmiechnął się tym swoim typowym, irytująco spokojnym uśmiechem, który zawsze doprowadzał ją do szału. Wyciągnął z kieszeni papierosy. Nie podał jej ich od razu. Wstał, nie spiesząc się, nie rzucając się dramatycznie do gestów. Wsunął dłonie do kieszeni, nachylił się lekko w jej stronę, jakby szeptał jej coś tylko do ucha.
    — Chodź. I nie pierdol, że mnie tu nie potrzebujesz, skoro przyszłaś właśnie do mnie. — Nie czekał na odpowiedź. Po prostu odwrócił się i ruszył, nie zerkając, czy idzie za nim. I może właśnie dlatego poszła. Poprowadził ją nie na główny taras, gdzie roiło się od ludzi z kieliszkami i błyskami fleszy, ale gdzieś bokiem, przez korytarz, przez kuchnię dla obsługi, aż na tyły. Ustronne miejsce. Ciche. Oddalone. Z niewielką balustradą i widokiem na ocean, który w świetle nocnym wyglądał jak tłuczone szkło. Tam wyciągnął z paczki papieros, wsunął między wargi, zapalił i podał jej otwarte opakowanie.
    — Obsłuż się — mruknął przez zaciśnięte zęby, trzymając żarzący się koniec swojego między palcami.Zaciągnął się powoli. Przesunął dłoń po karku. Przez chwilę patrzył przed siebie. Cisza między nimi nie była już napięta. Nie była też spokojna. Była… prawdziwa.
    Ezra obserwował ją w milczeniu, które mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa. Zaciskał lekko szczękę, ale nie ze złości. Raczej z próbą opanowania emocji, które w nim kipiały. Nie dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć. Ale dlatego, że wiedział aż za dobrze. Wiedział, do czego prowadzą takie rozmowy. Takie noce. Takie spojrzenia i słowa, które brzmią jak walka, ale są wołaniem o coś więcej.
    Mógł się tego spodziewać. Przecież znał Sloane. Przecież dokładnie tak ją widział już w pierwszych dniach. Roztrzaskaną w błyskotkach, z rozpierduchą w oczach, z tym uśmiechem, który mamił, że wszystko jest pod kontrolą, podczas gdy w środku już dawno gasł tlen. Nie mógł oczekiwać, że zmieni się z dnia na dzień. Że przestanie się rzucać, prowokować, testować jego cierpliwość. To nie dlatego z nią rozmawiał. Zdecydował się na nią nie jako na łatwą inwestycję, tylko jako na wyzwanie. Bo widział w niej coś więcej niż tylko bałagan i potencjał do dramy. Widział talent. Siłę. I cholerną autentyczność. To dlatego wciąż tu siedział.

    OdpowiedzUsuń
  62. Westchnął cicho, nachylając się bliżej, ale nie po to, żeby ją przycisnąć. Po prostu, żeby być.
    — Okej — powiedział cicho, spokojnie, jakby jej nie sprowokował wcześniejszy ton. — To powiedz mi, co się stało.
    Nie zadrżał mu głos. Nie wpadł w ton oskarżeń. Po prostu czekał. Oparł się wygodniej, jakby właśnie zaczynała się właściwa rozmowa. Uśmiechnął się. Tym cholernym, spokojnym, lekko kpiącym uśmiechem, który zawsze działał jej na nerwy.
    Sloane była nieobliczalna. Trudna. Cholernie pokręcona. A przy tym, fascynująca. Przypominała dynamit w szklanym kieliszku. Tylko ktoś głupi wziąłby go do ręki i nie spodziewał się wybuchu. Ezra był wystarczająco mądry, żeby się nie zdziwić. Tylko że ona nie była dla niego tylko problemem do rozwiązania. Była wyzwaniem i potencjałem w jednym. I właśnie dlatego tu siedział. Właśnie dlatego wciąż z nią rozmawiał, mimo że jej wzrok mówił: przestań mnie ratować, jeśli nie zamierzasz utopić się razem ze mną.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  63. Ezra nie odpowiedział od razu. Stał obok, oparty o barierkę, z papierosem między palcami, pozwalając, by cisza zrobiła to, czego słowa i tak by nie potrafiły. Słyszał jej oddech. Zbyt płytki. Zbyt szybki. Widział drżenie dłoni, to minimalne, ledwo zauważalne, ale dla niego aż nazbyt czytelne. To nie było „nic”. I oboje o tym wiedzieli. Nie patrzył na nią przez chwilę. Dał jej przestrzeń, bo wiedział, że gdyby teraz ją przycisnął, zamknęłaby się jeszcze bardziej. Sloane nie reagowała na nacisk. Buntowała się wtedy. A zbuntowana Sloane to ostatnie czego teraz potrzebował. Dopiero po chwili odezwał się spokojnie, nisko, niemal bez emocji.
    — Jasne. Bez znaczenia — powtórzył. Krótki uśmiech przemknął mu po ustach, ale nie było w nim kpiny. Raczej… rezygnacja z iluzji. Odwrócił się w jej stronę. Nie za blisko. Nie na tyle, żeby poczuła się osaczona. Po prostu obecny.
    — Nie będę z ciebie nic wyciągał — dodał po chwili. — Nie jestem twoim terapeutą ani zbawcą. I nie będę zgadywał, czy chodzi o faceta, przeszłość czy coś, co wraca zawsze wtedy, gdy myślisz, że już jest po wszystkim.
    Zrobił pauzę. Celowo. Mógł się domyślać jaki jest powód jej rozgoryczenia, ale nie miał pewności, dlatego postanowił nie ciągnąć jej za język.
    Spojrzał na ocean, potem znów na nią. Jego głos był nadal opanowany, ale teraz pojawiło się w nim coś twardszego.
    — Wiesz, co mnie najbardziej wkurwia? — zapytał cicho. — To, że próbujesz sama siebie przekonać, że jesteś ponad tym. A nie jesteś. I to jest okej. Naprawdę.
    Nie wyciągnął ręki. Nie dotknął jej. Nie zrobił ani jednego gestu, który mógłby zostać odebrany jako ratunek. Spojrzał jej w oczy po raz pierwszy naprawdę uważnie. Bez prowokacji. Bez gry.
    Zamiast tego oparł przedramiona o barierkę, pochylając się lekko do przodu, jakby to ocean przed nim miał dać odpowiedź, której nie mogła z siebie wydusić Sloane. Trzymał na wodzy emocje, ale wystarczyło spojrzeć na napięcie jego ramion, na sposób, w jaki zacisnął szczękę, jakby musiał przełknąć coś, czego sam nie chciał smakować. Nie spojrzał na nią. Ani razu. Mimo że słyszał jej oddech, czuł jej obecność obok, nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że nadal tam stała. Że nie odeszła. Jeszcze. Ale też nie była tu w pełni. Zawieszona gdzieś między przeszłością, która ją ścigała, a teraźniejszością, która nie chciała jej przyjąć bez warunków.
    Ezra nie mówił nic więcej. Dał jej dokładnie tyle, ile mógł, słowa, których nie owijał w metafory. Cierpliwość, na jaką było go stać. I miejsce przy sobie, mimo że nie prosiła o nie wprost. Nie odwrócił się, nie wypowiedział jej imienia, nie zrobił nic, co mogłoby sugerować litość. Bo wiedział, że Sloane jej nie zniosła. Po prostu był. W tej wersji, którą wybrała: milczący, uważny, realny. I gotów, by wytrzymać jej każdą odpowiedź, nawet brak odpowiedzi.
    Ezra przeciągnął językiem po zębach i wypuścił powietrze przez nos. Dym z papierosa leniwie unosił się w powietrzu i znikał nad jego głową, rozmywając się w granatowej nocy. Palce jednej ręki bębniły rytmicznie w metal barierki, wciąż spokojne, wciąż niewzruszone, jakby cały ten moment był dla niego tylko kolejną sceną do przeczekania. A jednak… nie odchodził. To coś znaczyło. Nie zerkając w jej stronę, przesunął kciukiem po filtrze papierosa, zanim znów się zaciągnął. Nic nie mówił, ale jego obecność była jak cholerny reflektor, nie błyskała, nie parzyła, ale rzucała cień tam, gdzie Sloane nie chciała go widzieć.
    — W poniedziałek masz spotkanie z zespołem. Jeśli do niego nie dojdzie, nie będzie żadnych tras. Żadnych klipów. Żadnych umów. Nikogo więcej do grania w twoją legendę.
    Skrzywił się lekko. — Zdecyduj, Sloane. Bo ja nie zamierzam zbierać cię z podłogi.
    Po chwili uniósł dłoń i strzepnął popiół, jakby właśnie to miało większe znaczenie niż wszystko, co powiedział.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  64. Ezra nawet się nie cofnął, kiedy zrobiła ten krok w jego stronę. Nie drgnął. Nie zmrużył oczu. Nie uniósł rąk w obronnym geście. Stał tak samo spokojnie jak wcześniej, tylko jego szczęka na moment stwardniała, a palce mocniej zacisnęły się na krawędzi barierki. Ten jeden, niemal niewidoczny szczegół zdradzał, że jednak coś w niej poruszyła.
    Dopiero po chwili odwrócił głowę i spojrzał na nią wprost. Bez gniewu. Bez prowokacji. Tym spojrzeniem, które nie dawało się łatwo sklasyfikować, ani karzące, ani łagodne. Raczej… trzeźwe.
    — Nie dramatyzuj — powiedział spokojnie. Zbyt spokojnie jak na to, co właśnie między nimi wisiało. — To nie szantaż. To konsekwencje. Różnica jest zasadnicza.
    Przesunął językiem po wewnętrznej stronie policzka, jakby dobierał słowa, choć w rzeczywistości już dawno je miał. — Nie interesuje mnie smycz, Sloane. — Zerknął na jej dłoń z papierosem, potem znów w jej oczy. — Chcę, żebyś wiedziała, że to, co robisz dzisiaj, jutro ma echo. I że tym razem nikt go za ciebie nie wyciszy.
    Nie podniósł głosu ani o pół tonu.
    — Wiedziałem, na co się piszę — powtórzył wolno, jakby smakował te słowa. — I właśnie dlatego tu stoję. Ale nie pomyl tego z przyzwoleniem na autodestrukcję. Masz swoje problemy? Jasne. Wszyscy tu je mają. Różnica polega na tym, czy pozwalasz im prowadzić.
    Zrobił krok w bok, nie odsuwając się, raczej zmieniając kąt, żeby nie stać z nią twarzą w twarz jak w pojedynku. Zawiesił na niej spojrzenie, krótkie, uważne.
    Może rzeczywiście przesadził. Ezra tego nie powiedział. Nie dał po sobie poznać, ani słowem, ani gestem, że to zdanie w ogóle przeszło mu przez głowę, ale coś w sposobie, w jaki odsunął spojrzenie na ocean, zdradzało wewnętrzny ruch. Niewielki, niemal niewidoczny. Może to był cień w oczach. Może napięcie, które na moment zeszło z jego barków, kiedy odwrócił wzrok od Sloane. Może po prostu coś pękło w tej jego lodowatej cierpliwości. Coś cichego i zbyt osobistego, żeby się tym dzielić. Wyciągnął z kieszeni marynarki srebrną papierośnicę. Była stara, zmatowiała przy krawędziach, ale wciąż elegancka. Kliknięcie zatrzasku zabrzmiało jak coś z zupełnie innego świata, ciche, klasyczne, niepasujące do nowoczesnych zapalniczek i paczek z warningami. Bez słowa wyjął jednego skręta. Powoli. Bez pośpiechu. Zapalił go w milczeniu, jakby był sam. Jakby to nie Sloane stała tuż obok, rozedrgana, nabuzowana i gotowa znów wybuchnąć. Dwa głębokie zaciągnięcia. Dym zawisł między nimi, szary, gęsty, pachnący czymś ziołowym i lekko cierpkim. Ezra wypuścił go powoli przez nos, a potem kolejny raz przez zaciśnięte usta. Nie spojrzał na nią. Jeszcze nie.
    Zrobił krok bliżej. Dopiero wtedy podniósł wzrok. Ciemne oczy nie miały już tej chłodnej ostrości, którą tak łatwo było odczytać jako obojętność. Teraz było w nich coś innego, może nie miękkość, ale cień zrozumienia. Coś cichszego. Mniej obronnego. Wyciągnął skręta w jej stronę. Nie podawał go ostentacyjnie. Po prostu trzymał go między palcami, czekając, aż weźmie. I ani razu nic nie powiedział.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  65. Ezra nie odpowiedział od razu. Oparł się ciężej o barierkę, jakby chciał poczuć jej chłód przez materiał marynarki. Dym wypuścił wolno, bokiem ust, patrząc wprost na czarną taflę oceanu. Fale rozbijały się gdzieś daleko w dole, rytmicznie, obojętnie, dokładnie tak, jak on teraz wyglądał. Jakby to pytanie było jednym z wielu, które można zignorować. Jakby wcale go nie dotyczyło. Dopiero po chwili odwrócił głowę. Nie do końca w jej stronę, raczej obok, gdzieś na linię horyzontu, jakby Sloane była tylko częścią kadru, a nie jego centrum.
    — Nie jesteśmy — powiedział w końcu. Krótko. Bez nacisku. Bez tonu, który sugerowałby, że to temat zamknięty albo drażliwy. Po prostu fakt.
    Zaciągnął się jeszcze raz, spokojnie, jakby demonstracyjnie nie spieszyło mu się z niczym. Potem zgasił skręta o krawędź popielniczki i odłożył ją na bok.
    — Molly lubi być blisko ludzi, którzy coś znaczą — dodał po chwili, niemal od niechcenia. — A ja… czasem daję się lubić. I tyle — dodał po chwili, niemal od niechcenia.
    Spojrzał na nią teraz już wprost. Uważnie. Bez osądu, ale też bez tej wcześniejszej ironii. Jakby po raz pierwszy naprawdę sprawdzał, gdzie ona jest, nie fizycznie, tylko mentalnie.
    Ezra odebrał od niej skręta w milczeniu, bez słowa i bez pytania. Jego palce musnęły jej dłoń tylko na ułamek sekundy, ledwie wyczuwalnie, niemal obojętnie. Przyłożył skręta do ust i zaciągnął się głęboko, spokojnie, z tą samą nonszalancją, która od początku wieczoru nie opuszczała jego ruchów. Wypuścił dym przez nos, nie patrząc na nią. Patrzył gdzieś w ciemność oceanu, jakby tylko ona go jeszcze interesowała.
    Nie był typem, który coś robi przypadkiem. Ezra dobrze wiedział, że to, co wciągnęła wcześniej, buzowało jej jeszcze w żyłach. Znał ten rodzaj rozedrgania, które przychodziło po białym proszku, nadmiar emocji, brak filtra, zbyt szybkie myśli i jeszcze szybsze reakcje. Nie potrzebowała teraz więcej ognia. Potrzebowała dymu. Czegoś ciężkiego, ale kojącego. Trawa miała złagodzić uderzenia. Uspokoić puls, może trochę rozluźnić spięte ramiona, może nawet… rozwiązać język.
    Ezra nie wierzył w cuda, ale wierzył w chemię.
    Przez chwilę palił w ciszy, dzieląc z nią to zawieszenie, które wcale nie było niezręczne. Było świadome. Celowe. Oparł z powrotem łokcie o barierkę, jakby chciał jej pokazać: masz czas. Nie musisz się spieszyć. Nikt tu cię nie rozliczy z tempa, w jakim się rozpadasz. Ani z tempa, w jakim się zbierasz. Zaciągnął się jeszcze raz, po czym podał jej skręta z powrotem. Ich spojrzenia się spotkały, krótkie, nieruchome, jakby przez sekundę coś testowali. Może siebie nawzajem, może granice. Może to, kto pierwszy odpuści.
    Ezra przyjął od niej spojrzenie tak, jak przyjmował wszystko, z nieczytelną miną, bez emocjonalnych fanfar. Miał w sobie tę irytującą, chłodną pewność siebie, która zamiast rozbrajać, drażniła. Ale teraz, po kilku dłuższych zaciągnięciach i w tej chwili zawieszonej między nimi jak mgła z palonej marihuany, coś w jego twarzy się zmieniło. Kąciki ust lekko drgnęły, jakby dopiero teraz coś w niej, albo w tej całej sytuacji, naprawdę go rozbawiło.
    — Jesteś zabójczo dobra w robieniu rozpierdolonego pierwszego wrażenia. — Spojrzał na nią z boku, ledwie odwracając głowę. Wypuścił powoli powietrze nosem, patrząc znów przed siebie. — Serio.
    W kąciku jego ust czaił się cień uśmiechu. Ten sam, który zwykle działał jej na nerwy.

    OdpowiedzUsuń
  66. Uśmiech człowieka, który wie więcej, niż mówi. Który nie musi podnosić głosu, żeby trzymać sytuację pod kontrolą. A potem, bez najmniejszego ostrzeżenia, odezwał się spokojnie.
    — Wiesz, jak kiedyś nazwałem cię w notatkach po pierwszym spotkaniu?
    Zawiesił głos, ale nie dlatego, że czekał na jej zgodę. Po prostu lubił dramatyczne pauzy. Wiedział, jak nimi grać.
    — Bomba atomowa w cekinach, z tendencją do samozapłonu.
    Uśmiechnął się pod nosem, nie patrząc na nią, tylko znów przenosząc wzrok na ocean.
    — Prawie miałem rację. Zabrakło tylko “rozkapryszona jak kot i uparta jak muł”. — Nie było w jego tonie kpiny. Raczej… chłodna czułość. Jakby z całym tym wyliczaniem cech, które powinny odstraszać, mówił jej właściwie: wciąż tu jestem. Wciąż przy tobie stoję. I nie uciekam, choć cholernie byłoby łatwiej.
    — Okej, może przesadziłem z tym mułem. Kot wystarczy.
    Dopiero wtedy spojrzał na nią kątem oka, sprawdzając, czy się uśmiechnie. Czy chociaż przez sekundę pęknie ta napięta cisza.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  67. Ezra nie odpowiedział od razu. Bo i nie musiał. Po Sloane spodziewał się dokładnie takiego biegu myśli, od sarkazmu, przez absurd, aż po coś zaskakująco trafnego. Milczał przez dłuższą chwilę, patrząc w przestrzeń z tym swoim lekko przekrzywionym uśmiechem, który nie zdradzał nic, a jednocześnie mówił więcej, niż byłby gotów przyznać na głos. Jakby znał jej mechanizmy lepiej, niż ona sama chciałaby to zaakceptować.
    Dopiero gdy zamilkła, opierając się o barierkę i celując w niego tym uśmieszkiem, który znał już na pamięć i który zwykle poprzedzał kolejne wejście z buta, odchylił głowę w bok i spojrzał na nią uważnie.
    — Top 5 najbardziej wkurwiających? — powtórzył z nutą rozbawienia. — Rozczarowujące. Myślałem, że w tej kategorii będę miał pierwsze miejsce. — Ezra wyprostował się lekko, przekręcił głowę w jej stronę z udawaną powagą i zmrużył oczy, jakby właśnie została rzucona rękawica. Pokręcił głową teatralnie, wzdychając z przesadnym smutkiem.
    — Mam nadzieję, że chociaż jestem w pierwszej trójce najseksowniejszych. Bo jeśli ci to umknęło, Sloane… — uniósł brew i nachylił się lekko w jej stronę — …mam na koncie zeszłoroczny tytuł Sexiest Man Alive. Serio
    Uśmiechnął się krzywo, tym razem bez maski. Z jakąś nieoczywistą ciepłą złośliwością. Dym znów uniósł się między nimi, ale teraz wydawał się lżejszy. Jakby wszystko, co ciężkie, zostało na chwilę zatrzymane w zawieszeniu. Znowu ta cisza. Taka, która nie ciążyła, ale coś w niej buzowało. Sam zsunął się niżej, opierając się bokiem o barierkę. Był blisko, ale nie za blisko. Wciąż zostawiał jej przestrzeń, której nie domagała się na głos, ale której, jak sądził, potrzebowała.
    — I nie, nie żałuję — dodał po chwili, spokojnie, patrząc w czarne niebo, które rozlewało się nad wzburzonym oceanem. — Gdybym chciał święte obrazki, nie podpisywałbym kontraktu z kobietą, która wygląda jak grzech główny i pali skręty na tarasie z takim spokojem, jakby była u siebie.
    To nie był flirt. Ani gra. To było… jego. I jeśli Sloane słuchała naprawdę, mogła to usłyszeć.
    Ezra uniósł nieznacznie kącik ust, jakby pytanie o to, czy da się go lubić, bardziej go rozbawiło niż dotknęło. Odwrócił głowę w jej stronę, przyglądając się jej przez krótką chwilę z nieczytelnym błyskiem w oczach, zanim w końcu się odezwał.
    — Zdecydowanie da się mnie lubić — Jego głos był spokojny, ale gdzieś w tonie czaiła się nuta przekory. — Tylko trzeba wytrzymać pierwszy miesiąc… albo trzy. Potem jest już z górki.
    Sięgnął leniwie po skręta, którego podała mu przed chwilą, zaciągnął się raz jeszcze i wypuścił dym ponad jej głową, jakby celowo unikał konfrontacji wzrokiem, przynajmniej przez te kilka sekund. Kiedy przeliterowała imię Molly, jego uśmiech się pogłębił, a spojrzenie, które rzucił w jej stronę, było mieszaniną rozbawienia i lekkiego politowania.
    — Molly… — powtórzył cicho, jakby sam chciał się upewnić, że dobrze to usłyszał, po czym parsknął krótkim, rozbawionym śmiechem. Przez chwilę wyglądał, jakby miał coś odpowiedzieć od razu, ale tylko się uśmiechnął, tym razem szerzej, bez tego powściąganego dystansu, który zwykle trzymał między nimi.
    — Groźne cukierki i modelki. — Powtórzył z rozbawieniem, kręcąc powoli głową, jakby naprawdę nie mógł uwierzyć, że wypowiedziała to na głos. — No cóż…
    Zaciągnął się jeszcze raz skrętem, ale zamiast wypuścić dym od razu, zatrzymał go na moment i wypowiedział kolejne zdanie spokojnym tonem, który ociekał ironią i cieniem flirtu.
    — Z tą Molly zwykle nie ma wybitnego odlotu.
    Odchylił głowę w bok i dodał półgłosem. — …No chyba, że weźmie molly. — Wypuścił dym powoli, odchylił głowę i zerknął w jej stronę z tym typowym, nieznośnie spokojnym spojrzeniem,
    — Ciebie też da się lubić. Jak się lubi nieprzewidywalne, niebezpieczne i wybitnie mądre stworzenia. — Dodał to luźno, bez nacisku, bez patrzenia na nią zbyt długo, ale wystarczająco, by wiedziała, że widzi dokładnie wszystko. Zgasił skręta o krawędź popielniczki.
    — Koty na przykład. — Kącik jego ust uniósł się ledwo zauważalnie.

    OdpowiedzUsuń
  68. Zrobił krok w bok i podał jej kolejną porcję dymu, który spokojnie zatańczył między nimi. — Tylko że z tobą nigdy nie wiadomo, czy chcesz pogłaskania, czy za chwilę rzucisz się komuś do gardła. — I tym razem się uśmiechnął. Nie kpiąco. Nie z wyższością. Po prostu… szczerze. Z rozbawieniem, które sugerowało, że nie tylko wiedział, z kim ma do czynienia, ale że to go właśnie cholernie bawiło. Oparł się z powrotem o barierkę, krzyżując kostki i dłonie splatając luźno na poręczy, jakby nie mieli żadnego tematu do pośpiechu. Przez chwilę patrzył w to samo miejsce co ona — tam, gdzie fale rozbijały się o skalisty brzeg z jednostajnym, cichym rytmem.
    — Zaskoczyłaś mnie dzisiaj — zaczął, cicho, bez uśmiechu. Zerknął na Sloane kątem oka. Jej profil oświetlało światło z wnętrza willi, migające rytmicznie przez otwarte drzwi. Kiedy nie mówiła, wyglądała na spokojniejszą. Ale Ezra już się nauczył, że u niej spokój był jedynie stanem przejściowym, zbyt kruchym, by mu ufać.
    — Burdel w głowie, wybuchowy temperament, dziesięć wersji siebie w jednym spojrzeniu, ale przynajmniej nie jesteś przezroczysta.
    Zrobił pauzę. Uśmiech zniknął, ale w jego tonie nie było ani chłodu, ani dystansu. Raczej coś pomiędzy… faktem a stwierdzeniem, które nie domagało się potwierdzenia.
    — Ludzie lubią udawać, że wszystko jest pod kontrolą. Że wiedzą, kim są i czego chcą. Ty nie udajesz. W twoim przypadku to przynajmniej uczciwy burdel. — Znowu spojrzał przed siebie, znów milczał. I dopiero po chwili dodał, z tym samym półuśmiechem, który lubił ją irytować.
    — Siedzisz tutaj, palisz skręta i wypowiadasz moje imię tak, jakby smakowało ci lepiej, niż chcesz przyznać. — W końcu, powoli, uśmiechnął się znów. — Gdybym był bardziej naiwny, powiedziałbym, że mnie lubisz. Ale ty przecież nie lubisz nikogo, prawda?

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  69. Ezra nie odpowiedział od razu. Zamiast tego uniósł lekko brew, jakby naprawdę rozważał, czy w ogóle powinien komentować. W palcach trzymał jeszcze resztkę skręta, który lekko się tlił, ale jego spojrzenie już dawno przeniosło się na nią. I nie było w tym spojrzeniu nic przypadkowego. Zmierzył ją wzrokiem powoli, bez pośpiechu, jakby znał wagę ciszy i wiedział, że są rzeczy, które znacznie lepiej brzmią niewypowiedziane. W jego oczach pojawiło się coś między niedopowiedzianym rozbawieniem a zuchwałą pewnością siebie, której nawet nie próbował ukrywać. Uśmiechnął się. Leniwie. Tym samym uśmiechem, który wcześniej tylko drażnił, a teraz… teraz miał w sobie coś zdecydowanie bardziej niebezpiecznego.
    — Z grzeczności… — zaczął, tonem sugerującym, że wybiera każde słowo z rozmysłem, choć i tak wiedziała, że gra — …muszę odmówić komentarza.
    Zamilkł na moment. A potem uniósł nieco brodę i znów spojrzał na nią z tym półuśmiechem. Nie musiał nic mówić. Nie musiał rozwijać ani jednego zdania więcej. Cała odpowiedź była w jego wzroku. W tym jak jeden kącik jego ust uniósł się odrobinę wyżej, jakby mówił: wiesz dobrze, jaka byłaby ta odpowiedź… I może właśnie przez to zrobiło się jeszcze cieplej. Nie od skręta. Nie od alkoholu. Od napięcia, które zawisło między nimi jak cholernie gruby, elektryzujący kabel. Zgasił ostatni żar skręta o popielniczkę. Dłonią przesunął po karku, jakby chciał pozbyć się resztek napięcia. A potem, może po raz pierwszy tego wieczoru, spojrzał na nią inaczej. Nie jak szef. Nie jak człowiek, który próbuje ustawić ją do pionu. Spojrzał jak facet, który… widzi.
    — Możesz mnie zgłosić. Ale ostrzegam… — mruknął, uśmiechając się z powrotem tym półuśmiechem. — Według wewnętrznego regulaminu wytwórni VXIL, kategoria „najbardziej irytujący, ale niebezpiecznie seksowny szef roku” jest nagrodą niepodważalną.
    Zawiesił głos na ułamek sekundy. Potem uniósł lekko kącik ust, nie tym aroganckim uśmieszkiem, który zwykle nosił jak zbroję. Ten był miękki. Ciepły. Ludzki.
    — Poza tym… jeśli mi jeszcze raz powiesz, że jestem zajebiście irytujący, to serio zacznę podejrzewać, że ci się podobam.
    Stali naprzeciwko siebie, a on wyglądał tak, jakby analizował w myślach wszystko, co właśnie powiedziała, nie tylko słowa, ale ton, spojrzenia, intonację i to coś, co kryło się między wierszami. Umiał to wyłapać. Nie dlatego, że znał ją dobrze, ale dlatego, że znał ludzi, którzy nosili w sobie podobne rysy. Ludzi, którzy myśleli, że mają wszystko pod kontrolą, aż nagle coś, a najczęściej ktoś, rozpieprzał im cały system obronny. Skręt dogasał między jego palcami, kiedy odchylił się lekko do tyłu i oprócz zaciągnięcia się po raz ostatni, nie powiedział nic przez dobrą minutę. A potem… odłożył go do popielniczki i powoli odsunął się od barierki.
    — Wiesz… — zaczął, nieco niższym, gładszym tonem, takim, który był zbyt spokojny, by go zignorować. — Przez większość życia ludzie próbują udawać, że nie potrzebują niczyjej sympatii. Nauczyli się, że jak coś czują, to jest ich słabość. Że jak kogoś polubią, to będzie ich kosztować. Ale to nie uczucia są problemem. Problemem jest to, że większość ludzi nie wie, co z nimi zrobić.
    Zbliżył się do niej na tyle, by móc mówić ciszej, tak, żeby tylko ona mogła to usłyszeć, nawet gdyby w tle rozległy się jakieś odgłosy z willi. Przekrzywił lekko głowę, patrząc na nią uważnie. I zanim zdążyła rzucić jakąś zgryźliwość, dodał. — Ty udajesz, że nikogo nie lubisz, bo boisz się, że nie umiałabyś tego utrzymać. Albo że się to wymknie spod kontroli.
    Zrobił krok w bok, niechcący, ledwie zauważalnie muskając ramieniem jej ramię.
    — A tak serio… jeśli to „zero”, które masz teraz, jest punktem wyjścia to, Sloane, wyobraź sobie, co będzie, jak odpalisz pełną wersję siebie.

    OdpowiedzUsuń
  70. Dzieliło ich już naprawdę niewiele. Może zbyt mało. Nie patrzył już jednak na jej usta, choć przez chwilę spojrzenie niebezpiecznie tam zbłądziło. Nie zrobił żadnego gwałtownego ruchu, nie przekroczył granicy. Ale nie musiał. Coś i tak zawisło między nimi. To był jeden z tych momentów, w których wystarczyłby jeden krok. Albo jeden żart. Albo jeden szept.
    — Trzymiesięczny okres próbny działa w dwie strony, Fletcher — powiedział cicho, nisko.
    Ezra przyglądał się jej jeszcze chwilę, zbyt uważnie, jak na kogoś, kto zwykle udawał, że niczego nie czyta z twarzy. Przesunął wzrokiem po jej oczach, potem po liniach twarzy, jakby odczytywał coś z cienia pod spojrzeniem, z drobnego napięcia w kącikach ust.
    — Chodzi o niego, Sloane, prawda? — Zapytał cicho. Nie wypowiedział imienia. Nie musiał. Nie wypowiedział tego z pogardą, ani z ironią. Ani jak ktoś, kto próbuje coś wydrzeć na siłę. W jego tonie nie było oceny, tylko ta trudna do zdefiniowania uważność, która pojawiała się w oczach Ezry, kiedy zaczynał coś rozumieć, zanim jeszcze usłyszał odpowiedź. Nie był nachalny. Nie wyglądał na zainteresowanego dramatem. Nie było w tym wyrzutu. Nie było kpiny. Ani nawet zniecierpliwienia. Tylko coś, co przypominało troskę. Ale nie nachalną, nie ubrudzoną oczekiwaniem odpowiedzi. Po prostu… pytanie. I może właśnie dlatego to brzmiało tak mocno. Bo Ezra nie wyglądał, jakby chciał usłyszeć prawdę. Wyglądał, jakby już ją znał.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  71. Ezra zaśmiał się krótko, gardłowo, tak, jakby naprawdę rozbawiła go ta jej uwaga o grzeczności. Przechylił głowę i spojrzał na nią z tym swoim zawadiackim błyskiem w oku, który tak łatwo irytował, a jednocześnie działał jak magnes.
    — Przecież grzeczność to moje drugie imię. — Rzucił z udawaną powagą, jakby był gotów podpisać to pod przysięgą. A potem uniósł lekko brwi i nachylił się w jej stronę, na tyle, by jego głos dotarł do niej spokojnie, choć cicho:
    — A co według ciebie do mnie pasuje?
    Zamilkł. Ale nie z powodu braku słów. Zamilkł, bo chciał odpowiedzi. Nie po to, żeby się zabawić czy połechtać ego, chociaż w jego przypadku to zawsze była miła premia. Ezra był po prostu ciekaw. Niekontrolowanie i bezwstydnie. Chciał wiedzieć, jak widzi go kobieta, która właśnie balansowała na granicy rozsypki i prowokacji. Która waliła słowami bez filtra, ale w tej jednej sekundzie, może pierwszy raz tej nocy, naprawdę się nad czymś zawahała.
    Kiedy kilka minut później usłyszał z jej ust ten komentarz o HR-ach i nagrodach, tylko szerzej się uśmiechnął.
    — Być może… — przyznał ze śmiechem. Nie wiedział już, czy bawiła go ona, czy fakt, że był pod wpływem całkiem dobrego zioła. Zaciągnął się resztką skręta, już bez pośpiechu, w pełni zrelaksowany, z opartym o barierkę przedramieniem. Pokręcił głową kiedy oznajmiła, że jej się nie podoba.
    — Cios prosto w serce. Myślałem, że jestem w twoim typie… — Westchnął teatralnie, z zadowoleniem rozbawionym bardziej niż urażonym. — Ale w sumie, to dobrze. Będzie się nam lepiej pracowało.
    Mrugnął do niej lekko, jakby ten brak zainteresowania był dokładnie tym, czego szukał… A może tylko tak to sprzedał, jak zawsze.
    Wyglądał na zadowolonego. Wyluzowanego. Ten skręt zrobił swoje, pozwalając mu rozsiąść się w tej rozmowie jak w wygodnym fotelu, swobodnie, nie musząc już niczego udowadniać. Ani sobie, ani jej. Ezra był z tych, którzy nie potrzebowali dominować, żeby mieć kontrolę. Ona też to zaczynała zauważać. Nie przejął się jej żartem o Molly, ani narkotyku, ani modelce. Ani tym, że powiedziała, że nie jest w jej typie. Jego uśmiech nawet nie drgnął. A kiedy powiedziała to wszystko o uczuciach, że lubienie kogoś zawsze coś kosztuje, Ezra przez chwilę tylko milczał. Patrzył na nią, jakby naprawdę chciał coś powiedzieć, ale ważył każde słowo, zanim w ogóle pozwolił mu wypaść z ust. I w końcu odezwał się spokojnie. Twardo, ale cicho.
    — W życiu nic nie ma za darmo.
    Nie zabrzmiało to jak frazes. Raczej jak doświadczenie. — Gdyby było… nie potrafilibyśmy niczego docenić. — Przesunął wzrokiem po jej twarzy, jakby szukał potwierdzenia, że naprawdę słucha. — To właśnie dlatego, że czasem spadamy… uczymy się doceniać to, co mamy, kiedy znów jesteśmy na szczycie. Bo wiemy, że to nie jest dane na zawsze.
    Jego głos był teraz spokojniejszy niż kiedykolwiek wcześniej tej nocy. Nie próbował jej przekonywać. Po prostu mówił. I może właśnie dlatego każde jego słowo brzmiało prawdziwiej. I bardziej niebezpiecznie. Bo Ezra nie był tylko szefem. Był kimś, kto rozumiał, jak to jest wracać z dna.
    Ezra parsknął cicho śmiechem, jakby jej słowa nie tylko go rozbawiły, ale też trafiły w coś bardzo znajomego.
    — Pieprzyć to. — Powtórzył po niej i kącik jego ust uniósł się w półuśmiechu. Słowo zabrzmiało w jego ustach trochę inaczej. Jakby przyjął je nie jako lekkomyślne wyzwanie, ale jako coś, co znał z własnego doświadczenia. Jakby znał smak braku bezpieczeństwa, decyzji podejmowanych na granicy i tego szczególnego momentu, w którym człowiek świadomie wybiera chaos. Bo czasem nie było już czego trzymać się kurczowo.
    Nie powiedział nic więcej. Nie musiał. Z ich rozmowy sączyło się napięcie jak dym z niedogaszonego papierosa. Ciche, nieoczywiste, podszyte czymś, czego oboje nie wypowiadali na głos. A jednak Ezra nie uciekał. Ani wzrokiem, ani gestem.

    OdpowiedzUsuń
  72. Pozwolił jej patrzeć. I sam patrzył długo, uważnie, może zbyt długo jak na kogoś, kto miał być tylko szefem. Kiedy powiedziała cicho, że myślała, że już ją lubi, coś w jego spojrzeniu na moment złagodniało. Ale nie odpowiedział.
    Dopiero gdy padło to pytanie, pozornie proste, bez imienia, bez oskarżeń, atmosfera między nimi wyraźnie się zmieniła. Ezra widział to w drobnych gestach. W napięciu jej ciała. W spojrzeniu uciekającym ku wodzie. Ale nie wchodził z butami. Nie dopytywał. Nie musiał. To, co powiedziała o Carterze, nie zaskoczyło go. Nie pytał bez powodu. Nie pytał, bo był ciekawski. On po prostu łączył kropki. Może nawet zbyt łatwo. Jej reakcja powiedziała wszystko.
    — Zawsze chodzi o niego...
    Ezra tylko skinął głową. Cicho. Bez oceny.
    Nie powiedział „nie jest tego wart”, bo wiedział, że to nic nie da. Nie próbował też tego umniejszyć. Bo znał ten rodzaj bólu. Taki, który wbija się pod skórę i zostaje. Nawet wtedy, gdy człowiek stara się żyć dalej.
    — Nie jesteś żałosna. — Mruknął w końcu. Głos miał niski, spokojny, ale niosący w sobie ciężar czegoś więcej. Oboje wiedzieli, czym próbowała zapełnić swoją pustkę Sloane. I że to nie działało.
    A potem odezwał się z tą swoją charakterystyczną ostrożnością, która nie była asekuracją, tylko próbą nie zadeptać miejsca, które już i tak ledwo się trzymało.
    — I co? Myślisz, że jak jej się oświadczył, to wygrał? — zapytał w końcu cicho. — Że będzie lepiej, spokojniej? Że to… zamknie temat?
    Zawiesił na niej wzrok. Znów. I znowu w ten sposób, który sugerował, że widzi trochę więcej, niż powinna mu pozwolić.
    — Jeśli jesteś w jego głowie choćby w połowie tak mocno, jak on jest w twojej… to współczuję tej dziewczynie. — Dodał spokojnie. — Będzie się budzić z twoim cieniem.
    Nie mówił tego złośliwie. Raczej brutalnie szczerze. Tak, jak Ezra miał w zwyczaju. Bez sentymentów. Ale z precyzją, która trafiała w samo sedno. Milczał jeszcze przez chwilę, a potem, spokojnie, pytająco. — Co ci zrobił? Że mimo wszystko nie potrafisz go puścić?
    Nie było w jego głosie oskarżenia. Nie było wyższości. Była za to autentyczna ciekawość. Nie jak u terapeuty, nie jak u faceta próbującego ją rozgryźć, żeby później wykorzystać słabość.
    Ezra chciał wiedzieć. I coś w jego głosie sugerowało, że słuchać potrafił lepiej, niż wyglądało.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  73. Ezra roześmiał się z tego, co powiedziała, krótko, szczerze, z tym rozbawieniem, które pojawiało się u niego rzadko, ale za każdym razem potrafiło kogoś rozbroić. Przechylił lekko głowę, jakby przyglądał jej się z nowej perspektywy, a jego spojrzenie rozjaśniło się nieco, jeszcze nie miękkie, ale bardziej osobiste niż wcześniej.
    — No proszę… — mruknął, rozbawiony. — Subtelna i z pazurem. Wyjątkowe połączenie.
    Kiedy usłyszał, co powiedziała o jego charyzmie, że jest jak ogień, który parzy, ale mimo to chce się go dotknąć, coś w nim zamarło na ułamek sekundy. Nie spodziewał się tego. Myślał, że rzuci jakimś kolejnym tekstem z przymrużeniem oka. Sarkazmem, przekomarzaniem. A ona… powiedziała to tak, że poczuł, jakby na moment zajrzała pod jego skórę. Zawahał się. To było wyczuwalne. Na moment zamarł, nie odpowiadając, nie rzucając żadnej riposty, jakby musiał przetrawić słowa, które wypowiedziała. Zamiast tego spojrzał na nią uważniej, dłużej, jakby nie był do końca pewien, czy mówiła serio.
    — Mógłbym zaprzeczyć — odezwał się w końcu, cicho, z lekkim uśmiechem, który uniósł jeden kącik jego ust. — Ale oboje wiemy, że masz rację.
    Ton był żartobliwy, ale spojrzenie nie. W jego oczach pojawiło się coś cieplejszego. Czegoś, co nie należało już do typowych rozmów szef/artystka. Ani tym bardziej dwóch ludzi od hajsu, kontraktów i występów. Na jej żart o HR-ze znów się zaśmiał. Tym razem krótko, lekko, jakby sam zorientował się właśnie, że… tak. Jest jej szefem.
    — Cholera, faktycznie. — Wyprostował się odruchowo, jakby dopiero sobie przypomniał. Westchnął teatralnie, wzdymając pierś, robiąc z tego lekki spektakl, jakby właśnie wracał do roli, którą powinien grać. — Powinienem cię teraz odesłać do HR-u z nakazem trzeźwego myślenia.
    Ale nie ruszył się nawet o krok. Zamiast tego przyglądał się jej, kiedy odwróciła się do niego bokiem i uniosła twarz w stronę nieba. Była piękna. Ale nie w ten oczywisty, sceniczny sposób, który znał aż za dobrze. Ezra był uważny. Potrafił dostrzec więcej niż inni. I teraz w tej pozornie luźnej pozie, w tym przymknięciu oczu i kołysaniu się do rytmu, którego nie słyszał, widział coś innego. Smutek. Nie demonstracyjny. Nie histeryczny. Ten głęboki, zakorzeniony gdzieś pod wszystkim innym, sarkazmem, pewnością siebie, grą pozorów.
    — Czasem trzeba się tego nauczyć — powiedział cicho, z powagą, której wcześniej w nim nie słyszała. Nie próbował jej pocieszyć. Ani poprawiać nastroju. Jego ton nie był miękki, był prawdziwy. Dojrzały. Z lekkością, ale i ciężarem człowieka, który coś przeżył. — Jak coś doceniać. Jak nie spieprzyć. Jak się nie wypalić. I nie zgasnąć.
    Patrzył na nią wsparty o poręcz. Nie nachalnie. Nie jak facet, który próbuje ją uwieść. Bardziej jak ktoś, kto naprawdę zrozumiał, przez co przechodzi. Kiedy odwróciła się z powrotem w jego stronę, przez jego spojrzenie przemknęło coś miękkiego. Może uznanie. Może respekt. A może po prostu cicha świadomość, że ta kobieta, tak rozhuśtana między emocjami a używkami, nie jest dla niego kimś obojętnym.
    Ezra nie odezwał się od razu. Słuchał. Uważnie, z tym samym spokojem, który był jego naturalnym mechanizmem obronnym, ale tym razem był w tym też cień poruszenia. Nie z powodu dramatyzmu. Ale przez szczerość, która właśnie przed nim wybrzmiała. A może… przez to, jak bardzo wszystko, co mówiła, przeczyło temu, jak bardzo próbowała być silna. Spojrzał w bok, oparł ręce o poręcz, westchnął cicho przez nos.
    Była pogubiona, rozbita i naćpana, to wiedział. Ale mimo wszystko tu była. I nie udawała. Nie żartowała z bólu, który niosła, tylko na chwilę go odkryła. Dla niego. Nie miał zamiaru się tym bawić.

    OdpowiedzUsuń
  74. Ezra spojrzał na nią uważnie, już bez tego półuśmiechu, który wcześniej łagodził wszystko, co mówił. Teraz był spokojny. Pewny. Jak ktoś, kto nie rzuca słów na wiatr.
    — To nie jest to żadne „ładne kłamstwo” — powtórzył wyraźnie, wolno, jakby chciał, żeby każde słowo w nią wsiąkło. — Jesteś silna, Sloane. Tylko teraz jesteś… potłuczona. A to są dwie różne rzeczy.
    Oparł się ciężej o poręcz, skrzyżował ramiona na piersi. Nie oceniał jej. Nie próbował jej naprawiać. Po prostu był.
    — Rozumiem, że ci jest ciężko. Zwłaszcza po takiej wiadomości. — Zawiesił głos na moment. — I powiem ci coś, czego może nie chcesz słyszeć, ale… znam Cartera długo. Znam ten typ ludzi. Oni potrafią przez chwilę wyglądać jak ktoś inny. Potrafią obiecać, przekonać nawet samych siebie. Ale w środku… niewiele się zmienia.
    Nie było w tym jadu. Ani satysfakcji. Raczej zmęczenie cudzymi historiami, które kończyły się zawsze podobnie.
    Gdy wspomniała o pochłanianiu ludzi, coś w jego spojrzeniu drgnęło, jakby dokładnie wiedział, o czym mówi.
    — Tacy ludzie mają w sobie grawitację — odezwał się cicho. — Wciągają. Sprawiają, że czujesz się wyjątkowa, jedyna, wybrana. A potem zostajesz z pustką, kiedy to znika.
    Nie mówił tego jak psycholog. Nie moralizował. Ezra nie mówił o Carterze z wyższością. To był mężczyzna, który widział niejedno – i którego samego w życiu parzyło już zbyt wiele razy, by teraz rzucać hasłami o winie i karze.
    Zauważył łzę. Oczywiście, że zauważył. Nie skomentował jej od razu. Dał jej sekundę. Dwie.
    — To, co pamiętasz… te chwile tylko we dwoje — one były prawdziwe. — Spojrzał na nią łagodniej. — Ale to nie znaczy, że cała reszta była warta ceny, którą zapłaciłaś.
    Kiedy wspomniała o karmie, Ezra pokręcił głową z cichym westchnieniem.
    — — Nie wiem, co zrobiłaś. Ani co on zrobił tobie. Ale… Karma to wygodna wymówka, żeby dalej się karać. — Uniósł na nią spojrzenie. — Ludzie popełniają błędy. Ty też. On też. Ale nie wszystko, co boli, jest karą. Czasem to po prostu moment, w którym coś się kończy, bo nie miało prawa trwać dłużej. Przeniósł spojrzenie na nią jeszcze raz, wolniej. Nie było w nim żadnego flirtu, żadnej gry. Tylko pełna świadomość tego, ile ona już przeszła i że właśnie zaczęła się naprawdę odsłaniać. Może po raz pierwszy od bardzo dawna. Milczał jeszcze chwilę, jakby chciał jej zostawić przestrzeń. A potem, z minimalnym uśmiechem, dodał już łagodniej.
    — Ale jeśli naprawdę chcesz rzucać tymi krzesłami… uprzedź. Przyniosę hełm.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  75. Ezra słuchał, może aż zbyt uważnie jak na kogoś, kto miał reputację cynicznego drania, który nie wpuszcza nikogo zbyt blisko. Mógł rzucić luźnym żartem, odbić piłeczkę, zmienić temat, ale nie zrobił tego. Bo wbrew pozorom… Sloane go interesowała. Tak naprawdę.
    Nie odpowiedział od razu. Pozwolił, żeby jej słowa osiadły między nimi jak dym, leniwie i miękko. Spojrzał na nią z ukosa, tym spojrzeniem, które nigdy nie było do końca czytelne, ale niosło coś, co mimo wszystko było wyczuwalne. Gdy padł jej tekst o zakazie podrywania szefa, westchnął i odchylił lekko głowę do tyłu, opierając się wygodniej o barierkę. Dopiero wtedy, spokojnie i bez pośpiechu, wypuścił z płuc powietrze, jakby przygotowywał się do odpowiedzi, która nie powinna być aż tak bezczelna, jak mogłaby być.
    — Dziecino… — rzucił cicho, ledwie słyszalnie, z tym spokojnym, nieco ironicznym tonem, który nie miał jej zbesztać, ale raczej sprowadzić na ziemię. Ezra był typem faceta, który ostrzegał tylko raz. Cicho. Zanim ktoś postawił kolejny krok.— Jestem ostatnią osobą, którą chciałabyś podrywać. I to nawet nie dlatego, że jestem twoim szefem — powiedział powoli, z uśmiechem, który był ledwie cieńszy od prowokacji. Przez chwilę był na prawdę rozbawiony. Pokręcił głową wciąż się śmiejąc, jakby usłyszał najlepszy żart. Nie wyjaśnił dalej. Nie musiał. W jego spojrzeniu było wszystko. Sloane, jeśli chciała, mogła tam dostrzec cień, nie konkretnej historii, ale konsekwencji, które już kiedyś się wydarzyły. Komuś. Może jemu. Może komuś, kto zbliżył się zbyt mocno. Jego głos był spokojny, pewny, nienachalny. I nie chodziło w nim o moralność, kontrakty, układy zawodowe czy różnicę wieku. To nie była kwestia regulaminu. To była kwestia jego świata. Spojrzał w bok, przez chwilę w stronę ciemnej tafli oceanu, a potem z powrotem na nią, już bardziej konkretnie. Z tym samym uważnym, prześwietlającym spojrzeniem, które już nie raz przyprawiało ją o dreszcz. Nie było w nim ostrzeżenia. Raczej coś, co brzmiało jak: Nie próbuj grać w coś, czego nie chcesz dokończyć.
    Ezra odchylił się lekko do tyłu, jakby jej pytanie miało fizyczną masę, która zmuszała go do ustąpienia miejsca. Skrzyżował ręce na piersi i uśmiechnął się leniwie z tym typowym dla siebie spokojem, który nie znikał nawet wtedy, gdy ktoś próbował się dobrać do jego słabości. Sloane zdążyła już zauważyć, że Ezra nie mówił za wiele o sobie. Rzucał aluzje, półsłówka. Dawał zajawki, jakby sprawdzał, kto zdoła poskładać z nich coś więcej.
    — Długo. — Odparł krótko, a potem wzruszył ramionami. — Wystarczająco długo, żeby zrozumieć, że w życiu nic nie przychodzi za darmo. Spokój też nie. Trzeba go czasem wyszarpać z gardła własnym demonom. — Palcami przesunął po dolnej wardze, myśląc przez moment.
    — Ale jak już się go ma… — wzruszył ramionami, powoli. — Nie chce się wracać do życia na krawędzi. Chociaż niektórzy — zapatrzył się na nią uważniej — zdają się lepiej funkcjonować, kiedy wszystko się pali.
    Pozwolił tym słowom wybrzmieć. Nie było w nich osądu. Może tylko obserwacja. Tak, jakby znał ten mechanizm zbyt dobrze. Zerknął na nią kątem oka, a potem zsunął wzrok niżej, nie na jej nogi, nie na materiał sukienki, który zsunął się z uda, choć to nie uszło jego uwadze, tak samo jak gęsia skórka na jej nagiej skórze. Patrzył na jej dłoń zaciskającą się na barierce. Na nerwowy detal, który zdradzał więcej niż słowa. W tle słychać było ciche dudnienie basu z klubu, odległe, jakby stali po drugiej stronie miasta, a nie kilka metrów od reszty imprezy. Wiatr był ciepły i lepił się do skóry jak wspomnienia, których nie można z siebie zrzucić. Ezra przesunął dłonią po karku. Gdyby nie to, że był tak opanowany, można by pomyśleć, że coś w tym pytaniu poruszyło go głębiej.
    — Ludzie mają różne powody, żeby się wycofać. Albo zapomnieć. Ja miałem swoje. I przestałem udawać, że wszystko można wyprostować. Niektóre rzeczy zostają krzywe. — Zamilkł na sekundę, po czym dodał półgłosem. — I czasem właśnie dlatego się trzymają.

    OdpowiedzUsuń
  76. Nie było w tym smutku. Ani dramatyzmu. Tylko zwykła, spokojna prawda. Taka, której Sloane mogła się nie spodziewać, ale która pasowała do niego tak, jak jego dłonie do szklanki whisky: pewnie, bez wysiłku, z przyzwyczajenia.
    Odwrócił głowę w jej stronę. Tym razem bez uśmiechu.
    — Nie lubisz, kiedy wszystko jest dobrze, Sloane. — powiedział cicho, ale pewnie. — Kiedy robi się cicho, spokojnie, przewidywalnie zaczynasz wiercić dziurę w ścianie. Żeby zobaczyć, co się stanie, jeśli coś ruszysz. Jeśli wybuchnie. I może właśnie to mnie w tobie… — urwał. Na sekundę. — Fascynuje. Ten chaos. Ten moment przed wybuchem, który niesiesz ze sobą, nawet gdy się uśmiechasz.
    Zbliżył się o pół kroku, nie nachalnie, nie zbyt blisko. Wystarczająco, żeby poczuła ciepło bijące z jego ciała i to, że nie uciekał od ich napięcia. Nie udawał, że go nie ma. Ale nie zamierzał też po nie sięgnąć. Ezra spojrzał na nią z ukosa, leniwie, ale z tym błyskiem rozbawienia, który nieco rozświetlił jego zmęczone, ciemne spojrzenie. Skręta już dawno zgasił, a mimo to wyglądał tak, jakby wciąż był pod wpływem czegoś, tylko niekoniecznie substancji. Raczej: nastroju. Jej obecności. Tego nieplanowanego dryfowania między żartem a czymś znacznie głębszym.
    — No i widzisz. — Uniósł brew, uśmiechając się pod nosem. — To już druga statuetka, o której dziś słyszę. Chyba rzeczywiście czas pomyśleć o półce chwały.
    Nie powiedział tego z ironią. Bardziej z tym spokojnym, suchym humorem, który u Ezry zawsze balansował między szczerością a lekką autoironią. Zgodził się z nią, w swoim stylu.
    — Wiesz… — zaczął powoli, opierając dłonie znów o barierkę, nachylony lekko do przodu. — Gdybyś powiedziała, że po prostu się rozpadłaś… że wylałaś morze łez, wycięłaś go z piosenek i wyjebałaś wszystkie zdjęcia… może bym się zdziwił. Ale nie tym.
    Zerknął na nią z boku, kątem oka. Uśmiech nie zniknął. Był inny, bardziej szczery, niż ironiczny.
    — Z Cartera niełatwo się odtruwa. Wiem, widziałem. — Głos miał spokojny, ale coś w tonie zdradzało, że zdarzyło mu się już coś podobnego wcześniej obserwować. — Ale to, że ona go zmieniła…? Nie wiem. Może po prostu znalazł kogoś, kto kupił jego iluzję i chce w niej zostać. Zresztą, nie to mnie dziwi. — Spojrzał znów na nią, tym razem bardziej bezpośrednio. — Dziwi mnie, że mimo wszystko jeszcze go bronisz.
    Nie było w tym wyrzutu, tylko prosty fakt. Jakby Ezra nie oczekiwał, że usłyszy od niej coś innego. Jakby miał nadzieję, że już jest po tej stronie muru, po której się nie ogląda wstecz. Ale nie była. Nie do końca. Na jej kolejne słowa, te o piosenkach, o ochroniarzu, o karmie, Ezra parsknął cicho, może z niedowierzaniem, może z lekkim rozbawieniem. Potrząsnął głową, zerkając na nią z boku. Złapał jej spojrzenie jeszcze raz, tym razem bez zbroi. Bez podtekstów.
    — Wiesz, Sloane… — dodał po chwili ciszy. — Nie jestem fanem aureoli. Wolę, jak ktoś świeci się w środku od własnego ognia. I nie pozwala się zgasić.
    Zamilkł, zanim powiedziałby więcej. Może to i lepiej. Nie musieli dziś kończyć tej rozmowy. Wystarczyło, że ją zaczęli.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  77. Ezra odpowiedział dopiero po chwili, może dlatego, że nie chciał odpowiadać zbyt szybko. A może dlatego, że po prostu lubił patrzeć, jak Sloane z każdym słowem robi krok dalej w jego stronę, nie tylko fizycznie. Sposób, w jaki mówiła, jak się z nim droczyła, jak na niego patrzyła był mieszanką odwagi, młodości i tego szczególnego rodzaju charyzmy, która od zawsze przyciągała go do ludzi, którzy mogli go zniszczyć, gdyby tylko chcieli.
    — Nie — odpowiedział w końcu, cicho, z uśmiechem. — Nie jestem seryjnym mordercą. Ale jeśli chcesz, mogę ci powiedzieć, gdzie zakopałem poprzednią wokalistkę, która zadawała za dużo pytań.
    Puścił jej oko tak naturalnie, że przez sekundę mogło się wydawać, że mówił serio. Ale w jego spojrzeniu było coś łagodniejszego. Coś, co kontrastowało z chłodnym błyskiem, który zwykle miał w oczach, gdy mówił o sprawach zawodowych. Na jej sugestię o „zakochiwaniu się” i „łamaniu serc” uniósł brwi, ale nie uciekł wzrokiem. Przyjął jej zaczepkę bez mrugnięcia okiem i bez odruchowego kroku w tył.
    Potem znów na nią spojrzał, tym razem już dłużej, tak, jakby naprawdę oceniał sytuację. I to, jak bardzo była niebezpieczna. Albo jak bardzo jemu się taka wydawała.
    — I nie jestem łamaczem serc. Nie muszę. — Jego głos był miękki, ale podszyty jakimś cichym napięciem. — Ludzie łamią się sami. Po czasie. Jak dostaną dokładnie to, czego chcieli.
    Cisza, która po tym zapadła, nie była niezręczna. Była napięta, elektryczna. Tak gęsta, że mogłaby opaść na ich ramiona jak dym. Uśmiechnął się kątem ust i uniósł lekko brwi.
    — Cyrk z Zairem to twój problem. Nie mój. — Jego ton był lekki, jakby nie pozwalał temu tematowi zakorzenić się głębiej. — Ale nie sądzę, żebyś była „życiowo nieogarnięta”. Przeciwnie, jesteś pieprzonym strategiem. Tylko z rozstrojoną na maksa intuicją. Wzruszył ramionami. — Ale przyznaję, że na widok ochroniarza z raną szarpaną od paznokci artystki… musiałem sprawdzić, czy mam aktualne ubezpieczenie zdrowotne.
    Zaśmiał się cicho, krótko, ale prawdziwie. I nie próbował jej zawstydzić. Był tak cholernie opanowany, że ten jego humor wchodził miękko, bez złośliwości. Mówił o niej jak o kimś, kto potrafi przykuwać uwagę nawet w najgorszych momentach. Milczał przez chwilę. Dłużej. Patrzył w te jej ciemne oczy z taką intensywnością, że na moment naprawdę zamilkło wszystko wokół. Jej krok do przodu nie pozostał niezauważony. Ezra nie cofnął się ani nie poruszył. Był tylko ten cień uśmiechu, który powrócił na jego twarz, powolny, nieprzenikniony, lekko pobłażliwy, jakby właśnie obserwował, jak ktoś przekracza linię, o której nie wiedział, że tam była. Kiedy spytała, czy życie na krawędzi już go nie rajcuje, odwrócił głowę i spojrzał na ocean. Wziął głębszy wdech, jakby chciał złapać trochę powietrza, zanim odpowie.
    — Niektóre rzeczy nigdy nie przestają kusić. — Mruknął z cieniem tego dawnego błysku w oczach. — Ale wiesz, co się dzieje, jak człowiek za długo balansuje na granicy? — Zapytał. Nie czekał na odpowiedź. — Albo spada. Albo… w końcu przestaje zauważać, że w ogóle na niej stoi. I wtedy staje się cholernie niebezpieczny.
    Zamilkł na chwilę, ale jego spojrzenie pozostało zawieszone na niej. Ezra mówił jak ktoś, kto nie musi robić sobie PR-u. Kto wie, jaką ma reputację i nie zamierza z nią walczyć. Może dlatego mówił tak swobodnie, niemal szczerze, choć nieco pod przykrywką żartów. Zawiesił wzrok na niej, dłużej niż wypadało. — I nie zrozum mnie źle. To nie znaczy, że nie mam ochoty znów podejść za blisko. — Dodał ciszej. — Ale już nie muszę się tej krawędzi trzymać, żeby czuć, że żyję… — Zerknął na nią jeszcze raz. Cisza po tych słowach nie była ciężka, była potrzebna. Nie zamilkł, żeby ją zbić z tropu. Po prostu… zostawił przestrzeń, w której mogła się odnaleźć lub pogubić. Ezra nie naruszył dystansu, ale zbliżył się na tyle, że mogła poczuć ciepło jego ciała i zapach jego skóry, tytoń, sól, coś przyziemnie męskiego i niepokojąco znajomego. Sloane też była cholernie kusząca, Sloane. Ale on nie był jednym z tych, którzy pozwalają, by ktoś go złapał „między palce”.

    OdpowiedzUsuń
  78. Ezra parsknął cicho pod nosem, a potem pokręcił głową z tym swoim znudzonym półuśmiechem, jakby właśnie usłyszał coś absolutnie oczywistego. — Zmień terapeutę. — Rzucił sucho, ale z wyczuwalnym rozbawieniem. — Jak ktoś ci każe żyć w chaosie, bo się w nim wychowałaś, to nie terapeuta, tylko kurator od dramy. — Uniósł jedną brew, jakby sprawdzał, czy nadąża za tym, co mówi, ale nie czekał na potwierdzenie. — Wiesz… — zaczął, z tym luźnym tonem, jakby mówił o pogodzie, a nie o emocjonalnych nawykach. — Można się urodzić w burdelu, ale to nie znaczy, że trzeba w nim całe życie sprzątać łóżka po innych. — Uśmiechnął się szerzej. Nie z wyższością, a raczej jak ktoś, kto zna te pułapki aż za dobrze. — Jesteś za bystra, żeby się zadowalać byle jakim chaosem. — Dodał już ciszej. — Więc może czas przestać z niego robić usprawiedliwienie. Nawet jeśli w nim jesteś dobra.
    Nie mówił tego z litością. Ani z tonem kogoś, kto chce ją naprawiać.
    Bardziej jak ktoś, kto sam wiele razy siedział po uszy w ogniu i doskonale wiedział, że można z niego wyjść, jeśli tylko człowiek przestanie myśleć, że to jedyne miejsce, w którym umie oddychać.
    — Wciąż karmisz to samo źródło. Te same wspomnienia. Tę samą wersję historii, w której cierpienie równa się intensywność. A intensywność równa się miłość. — Wzruszył lekko ramionami. — Nic dziwnego, że nie potrafisz zapomnieć. Może to jedyne, co naprawdę jeszcze czujesz. — Kącik jego ust drgnął w czymś, co mogło być półuśmiechem. — Pigułki na zapominanie nie ma — dodał ciszej. — Jest tylko moment, w którym przestajesz podlewać pożar benzyną i pozwalasz mu się wypalić. To trwa. Boli. I jest cholernie nudne w porównaniu z chaosem. — Zostawił te słowa w powietrzu, jakby nie musiał nic więcej dodawać. Jakby wiedział, że to wystarczy. — Więc odpowiadając na twoje pytanie… — spojrzał jej prosto w oczy. — Tak. Twój ogień się tli. — Jego spojrzenie zsunęło się niżej, na jej usta, tylko na ułamek sekundy. Nic, co dałoby się wykorzystać jako dowód. I zaraz wróciło do jej oczu. Z tą samą spokojną intensywnością. — Ale jeśli pytasz, czy ma jeszcze szansę płonąć zdrowo… to nie zależy od Cartera. Ani od żadnej innej osoby.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  79. Ezra przyjął jej spojrzenie z tym samym spokojem, który niemal zawsze go otaczał, jakby nawet najmocniejsze słowa odbijały się od niego, nie zostawiając żadnego śladu. Mimo wszystko, Sloane już wiedziała, że to nie była prawda. Że ten jego spokój był wypracowany, nie wrodzony. Milczał przez chwilę, zerkając gdzieś na ocean, jakby naprawdę rozważał, czy powinien zdradzić cokolwiek. A może po prostu lubił ją trzymać w niepewności. Zdecydowanie lubił.
    — „Gdzie zakopać irytującego szefa”… — powtórzył pod nosem z udawanym zamyśleniem, przelotnie zerkając na nią spod oka. — Będę musiał sprawdzić, czy w umowie nie ma klauzuli o planowaniu morderstwa.
    Potem odwrócił wzrok, znów milcząc przez moment, jakby naprawdę coś rozważał i dopiero po chwili wzruszył ramionami.
    — Ale jest kilka miejsc. Takich, gdzie nikt nie zadaje pytań, a ziemia jest miękka.
    Zerknął na nią z ukosa, lekko rozbawiony. Ten uśmiech… nie był jednoznaczny. Trochę prowokował, trochę ostrzegał, a trochę mówił: „próbuj dalej, zobaczymy, jak daleko zajdziesz”. Na jej kolejne słowa, o zakochiwaniu się, uniósł brew, powoli, teatralnie, jakby był równie rozbawiony, co rozbity tą bezczelną szczerością.
    Przechylił się lekko w jej stronę, zniżając głos.
    — Zakochasz? Tak szybko? — rzucił z udawaną rezygnacją. — Mogłoby się to skończyć drugim „wypadkiem” z krzesłem. A jeszcze nie znalazłem kasku, który by mi pasował. — Nie odsunął się, kiedy się pochyliła. Nie zrobił też kroku w jej stronę, co było równie prowokujące. Ezra nigdy nie naciskał. To inni musieli podejmować decyzje, a on tylko tworzył przestrzeń, w której można było się zgubić. Na jej pytanie o to, co jego kusi, przez chwilę się nie odezwał, tylko przesunął po niej wzrokiem. Niespiesznie. Głęboko. A potem, z tą swoją znudzoną manierą, wzruszył ramionami i mruknął.
    — Co mnie kusi? — powtórzył wolno, przeciągając samogłoski, jakby naprawdę się zastanawiał. Odchylił lekko głowę, przeciągając dłonią przez kark, ten gest, nonszalancki, niemal zbyt swobodny, wydawał się pasować do jego postury i tonu z zaskakującą naturalnością. akby rozmowa o chaosie, uczuciach i Molly była ich stałym punktem programu.
    — Ciche kobiety. — Rzucił sucho. — Te, które potrafią siedzieć w milczeniu.
    Wiedział, że ją to rozbawi. Że rzuci mu coś ciętego w odpowiedzi. Ale zanim dała radę, uśmiechnął się i dodał. — Blisko. Zapomniałaś dodać: z problemami, z brakiem kontroli, , uzależnieniem od adrenaliny i wyjątkowym talentem do znikania w najmniej odpowiednich momentach. — Zmierzył ją wzrokiem z góry na dół, z tą znajomą mieszanką ironii i… lekkiego uznania. — Ale blondynka się zgadza, to ci dam.
    Ezra zaśmiał się cicho, tym swoim niskim, lekko chropowatym śmiechem, który zawsze brzmiał tak, jakby go rozbawiła nie tylko ona, ale też absurd całej tej sytuacji. Skrzywił się z rozbawieniem i pokręcił głową na jej próbę odgadnięcia jego typu.
    — A na serio? — Zmrużył lekko oczy. — Pokusy to nie lista rzeczy z katalogu. One się zmieniają. Czasem z dnia na dzień. Czasem… pojawiają się wtedy, kiedy jesteś pewien, że już nic cię nie ruszy.
    Wszystko ułożone. Przemyślane. Nawet cisza, którą znowu między nimi zostawił, jakby chciał sprawdzić, ile ona jeszcze zdoła znieść, zanim się poruszy.
    — Molly po molly? Kto by się oparł takiej kombinacji? Myślę, że można to dodać do listy na dzisiaj. — Dodał w tonie tak poważnym, że mogła się nabrać — I artystki, które myślą, że mnie rozgryzą, zanim ja rozgryzę je.
    Zrobił krótką pauzę, a potem odwrócił głowę w jej stronę, na nowo celując tym spojrzeniem, które potrafiło wywołać zamieszanie dokładnie tam, gdzie nie powinno go być. Uśmiechnął się szerzej, niemal jak chłopak, który właśnie powiedział coś, co sam uznał za wyjątkowo błyskotliwe.

    OdpowiedzUsuń
  80. Potem nachylił się lekko w jej stronę, zachowując minimalny, ale świadomy dystans, wystarczający, żeby nie przekroczyć żadnej granicy, ale też nie zostawić cienia wątpliwości, że właśnie balansuje na jej krawędzi.
    Westchnął ciężko, teatralnie.
    — Życie bywa okrutne. — A potem, jakby wcale nie powiedział właśnie o sobie niczego ważnego, co mogłoby zostać rozgryzione na czynniki pierwsze, przeciągnął się lekko i z powrotem oparł o barierkę, nonszalancki do granic możliwości.
    — Ty jesteś szczera, bo jesteś naćpana. — Wskazał palcem w jej stronę, jakby to był fakt niepodlegający dyskusji. — Ja nie jestem naćpany. To różnica. — Zrobił krótką pauzę, jakby coś mu przyszło do głowy. — Chociaż… może powinienem być. Byłoby fair. — Zamilkł. I dopiero po kilku sekundach spojrzał na nią raz jeszcze, nieco ciszej, nieco bardziej uważnie. — Więc mów dalej. Co jeszcze mam o tobie wiedzieć, zanim mnie całkiem znielubisz? — Ezra uniósł brew z tym swoim charakterystycznym, bezczelnym półuśmiechem, który nie mówił nic, ale sugerował wszystko. W jego oczach błysnęło coś między rozbawieniem a wyraźnym brakiem zaskoczenia, jakby dokładnie tego się po niej spodziewał. Oparł się z powrotem o barierkę, ale nie odsunął się nawet o milimetr. Gdy się pochyliła, tylko odrobinę obrócił głowę, żeby dalej na nią patrzeć. Bez najmniejszego mrugnięcia.
    — Oczywiście, że był wypadek — mruknął, jakby mówił o czymś, co już dawno zostało zapisane w policyjnym raporcie i zamknięte w aktach opatrzonych słowem „klasyk”. — Takie jak ty nigdy nie rzucają krzesłami specjalnie. Po prostu… rzeczy się dzieją.
    Zerknął na nią spod lekko przymrużonych powiek, z tą irytującą pewnością siebie, która zamiast odpychać, wciągała głębiej. Gdy usłyszał jej następny tekst o zakochaniu, uniósł brwi teatralnie, a potem westchnął przeciągle.
    — Tak. Rzucenie terapeutki w celu pogłębienia chaosu emocjonalnego jest nowym punktem w aneksie. — Kiwnął głową z udawaną powagą. — Zgodnie z wewnętrznym regulaminem VXIL, chaos musi być autentyczny. Żadnych półśrodków, żadnych symulacji. — Zmarszczył brwi teatralnie. — I żadnych zoomów z terapeutką, która boi się marihuany. To już nawet nie jest etyczne.
    Jej kolejne pytanie skwitował spojrzeniem spod lekko opuszczonych powiek. Milczał przez moment, jakby naprawdę to rozważał, a potem wzruszył ramionami.
    — Pracowałem już z większymi popaprańcami niż ty — rzucił, niby lekko, ale też bez cienia kpiny. — Ale mój dział zajmuje się tylko… wydobywaniem najlepszych elementów. Resztę można przykryć produkcją, oprawą i dobrym światłem.
    Patrzył na nią jeszcze przez sekundę, jakby kalkulował coś w głowie. Nie odpowiedział od razu na pytanie o plażę. Po prostu ruszył. Minął ją, zahaczając barkiem o jej ramię, nie celowo, ale nie do końca przypadkowo.
    — Chodź — rzucił tylko. — Skręcił w bok tarasu, który prowadził do niewielkich schodków przy bocznej części willi. Schodził powoli, nie oglądając się przez ramię, bo doskonale wiedział, że pójdzie za nim. Ezra zatrzymał się na drugim stopniu, nie odwracając głowy, tylko rzucając przez ramię tonem, który brzmiał jak coś między ostrzeżeniem a suchym żartem:
    — Muszę cię przypilnować. — Mruknął. — Nie chcę jutro widzieć żadnych nagłówków w stylu: „Zniknęła w morskich falach. Artystka VXIL ostatni raz widziana na imprezie w towarzystwie producenta”. — Zawiesił głos, usta drgnęły mu w czymś, co mogło być ledwo zauważalnym uśmiechem. — To byłby słaby PR. Nawet dla ciebie.
    Zsunął dłonie do kieszeni i dopiero wtedy na nią spojrzał, z ukosa, spod zmrużonych powiek, w których błysnęła znajoma, ironiczna nuta.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  81. Pierwsze dni po zniknięciu Sophii były dla Cartera jak sen na haju, rozciągnięty, nierzeczywisty, prześwietlony sztucznym światłem, w którym wszystko miało pozory życia, ale nic nie było prawdziwe. Wyszedł z mieszkania, nie mówiąc nikomu dokąd idzie i przez pierwsze godziny po prostu chodził. Bez celu. Z papierosem między palcami i niepokojem pod skórą, który w końcu zamienił się w znajome otępienie. Jakby dało się uciec od ciężaru, który jeszcze parę dni temu miał miękkie dłonie i ciepły oddech, i szeptał mu do ucha, że wszystko będzie dobrze.
    Prawie nie wracał do penthouse’u. Domy znajomych, których widywał raz na miesiąc albo i rzadziej, nagle stały się jego azylem, o ile można było tak nazwać miejsca, gdzie muzyka była za głośna, światła za jasne, a rozmowy zbyt płytkie, by w nich utonąć naprawdę. Nie potrzebował ciszy. Cisza była zbyt podobna do pustki, a pustka do niej, do Sophii. Dlatego szukał dźwięku, chaosu, nieprzytomnych spojrzeń i śmiechu, który brzmiał jak tłumiony krzyk. Nie zastanawiał się, gdzie ona jest. Nie mógł sobie na to pozwolić. Gdyby raz zadał to pytanie na serio, pękłby na pół. Potem, jakby prowadzony instynktem, wrócił do jedynego miejsca, które znał jak własne odbicie, do Black Roomu. Przekroczył próg w środku tygodnia, ze zmęczonym wzrokiem, w t-shircie, z którego sączył się zapach tytoniu i irytacji. Nikt nie odważył się zapytać, co się z nim działo. Wystarczył jeden jego wzrok, by zamilkli.
    Carter znów był w klubie. Ale nie ten sam. Teraz siedział pochylony, z kieliszkiem, który wciąż był napełniany, choć on sam nie był pewien, czy pije dla smaku, czy po prostu dla przetrwania. Nie flirtował. Nie żartował. Ale nie było w nim też złości. Była apatia, ta cicha, znana tylko ludziom, którzy zbyt wiele razy zostali sami. Stary Carter się nie pojawiał. Został gdzieś między salonem a drzwiami, których Sophia nie zamknęła wystarczająco mocno.
    Brał wszystko, co wpadało mu pod ręce. Bez selekcji, bez planu, bez tej resztki kontroli, którą jeszcze kiedyś sobie wmawiał. Ktoś podał mu skręta, zaciągał się głęboko, aż w płucach paliło. Ktoś wysypał biały proszek na lusterko, pochylał się nad nim bez wahania, jakby to było coś tak naturalnego jak oddech. Dym wypełniał mu głowę, a muzyka tłukła się o skronie. Znikały obrazy Sophii, jej spojrzenie, jej głos, jej dłonie na jego karku. Na chwilę. Zawsze tylko na chwilę. Potem wracały ze zdwojoną siłą, więc brał więcej. I jeszcze więcej. Jakby próbował zalać pożar benzyną.
    Wyszedł z niego ten stary Carter. Ten sprzed niej. Ten, który nie zadawał pytań, nie zatrzymywał się w pół kroku, nie sprawdzał, czy ktoś obok oddycha spokojnie. Ten, który znał tylko noc, tempo i granice przesuwane coraz dalej, aż przestawały istnieć. Ten, który nie bał się jutra, bo jutro nigdy nie było realne. Znów był agresywny w ruchach, szorstki w słowach, obojętny na konsekwencje. Znów potrafił zniknąć na całe noce, przepaść w klubowym półmroku, w biurze pełnym dymu i potu. Śmiał się głośniej, ale pusto. Jakby zdjął z siebie wszystko, co Sophia w nim poukładała, wygładziła, ocaliła. Jakby z premedytacją wracał do wersji siebie, której ona się bała i przed którą próbowała go ochronić.
    Brał. Niszczył. Szedł dalej.
    W Black Roomie czas przestał mieć dla niego znaczenie. Siedział w loży, rozparty ciężko jak ktoś, komu świat już nie robi różnicy. Czerwone światła tańczyły mu po twarzy, a na kolanach miał Ruby. Pochylała się nad jego szyją, zostawiając na niej wilgotne ślady ust, a on tylko odchylał głowę do tyłu. Obok niej była druga, nie wiedział, jak miała na imię. Może powiedziała. Może nie. Nie obchodziło go to. Jej paznokcie rysowały po jego brzuchu przez podwinięty t-shirt, a kiedy sięgała wyżej, też jej nie powstrzymywał.
    Carter ledwo uniósł wzrok znad ledwo dopitego drinka, kiedy usłyszał znajomy głos, ostry, chłodny, za dobrze mu znany.

    OdpowiedzUsuń
  82. Gdyby był trzeźwy, może by się wzdrygnął. Może by coś poczuł. Ale był tak daleko od siebie, że nawet jej obecność nie zrobiła na nim większego wrażenia. Przez chwilę tylko patrzył na Sloane z półprzymkniętymi oczami, jakby próbował sobie przypomnieć, czy śnił już ten moment, czy to naprawdę się dzieje. I czy w ogóle ma to jakieś znaczenie. Chciał złapać Ruby za rękę, żeby została, żeby się nie oddalała, ale nie zdążył. Ruby zsunęła się z jego kolan, gdy zobaczyła determinację w spojrzeniu Sloane. Zamiast niej Zaire zarzucił niedbale ramię na tę drugą dziewczynę, tę, której imienia nadal nie pamiętał i której obecność znaczyła mniej niż dym unoszący się nad stołem. Dziewczyna instynktownie przysunęła się bliżej, jakby szukała aprobaty, a jej palce oparły się leniwie na jego udzie. Carter westchnął. Głęboko, z przesadą. Nie był zaskoczony. Słowa Sloane przebiły się przez pulsującą muzykę, ale nie przebiły się przez jego obojętność.
    — Zdecyduj się, Sloane. — Odezwał się z wyczuwalną ironią w głosie, nawet nie zerkając już w jej stronę. — Przyszłaś się wydzierać, czy przywitać? — Był zimny. I cholernie spokojny. Jakby ta wersja Zaire’a, którą znała najlepiej, wyparła resztki Cartera. — Chcesz zostać, to się ode mnie odpierdol. Chcesz strzelać fochy, to spierdalaj. — Przechylił głowę lekko w bok i w końcu spojrzał na nią, z tym swoim nieobecnym wzrokiem, który znała aż za dobrze.
    — Chyba że chcesz dołączyć. — Dodał, wpatrując się w nią tak, jak kiedyś, gdy prowokował ją tylko po to, by zobaczyć, jak się pali. Ale dziś nie było w tym nic z czułości. Była tylko ciemność. Oparł głowę z powrotem o miękkie oparcie loży. Czuł już, że jest na granicy. Że to, co w sobie tłumił przez ostatnie dni, może łatwo przelać się przez krawędź, i ostatnie, czego potrzebował, to jej głos tuż przy uchu.

    Zaire

    OdpowiedzUsuń
  83. Przez chwilę miał głowę odchyloną w tył, oczy zamknięte, usta lekko rozchylone. Wyglądał, jakby odpływał, jakby bas, światła i chemia we krwi zabierały go w miejsce, do którego nikt nie miał dostępu. Mógłby przysiąc, że przez te kilka sekund zapomniał, że w ogóle tu jest. Że klub, loża, ludzie wokół, wszystko przestało istnieć.
    Dopiero jej głos. Cichy, niski, znajomy aż do bólu.
    Uniósł powoli głowę i spojrzał na nią tak, jakby naprawdę był zaskoczony. Jakby dopiero teraz ją zobaczył. Jakby przez moment nie był pewien, czy to nie halucynacja, jedna z tych, które czasem przychodziły razem z nocą.
    — Sloane… — powiedział miękko, z tym płynnym, niemal ciepłym tonem, który pamiętała aż za dobrze. W jego oczach pojawiło się coś nieoczekiwanego, radość. Dziwna, niepasująca do tej scenerii, ale prawdziwa. — Co ty tu robisz?
    Wyciągnął do niej rękę bez zastanowienia. Palce dotknęły jej policzka i ucha, wślizgnęły się w jej włosy, powoli, leniwie, jakby sprawdzał, czy są prawdziwe. Przesunął nimi wzdłuż pasm, aż oparł dłoń na jej udzie i zaczął bawić się kosmykami dokładnie tak, jak kiedyś. Ten sam gest. Ta sama czułość, zupełnie nie na miejscu.
    Dziewczyna przy jego boku przestała dla niego istnieć. Jej dłoń wciąż spoczywała na jego torsie, wsunięta pod koszulkę, jej ciało wciąż było blisko, ale Cartera już tam nie było. Cała jego uwaga skupiła się na Sloane.
    — Dla ciebie wszystko — mruknął, nachylając się nieco bliżej. — Cokolwiek chcesz. Powiedz tylko, a ja to załatwię.
    Jej słowa, „pobaw się ze mną” wślizgnęły się w niego jak narkotyk. Nie gwałtownie. Powoli. Lepko. Rozlały się pod skórą, w głowie, w klatce piersiowej. To było jak znajomy trans, jak moment tuż przed tym, gdy wszystko zaczynało pulsować w jednym rytmie. Jakby świat zwęził się do jej głosu, jej zapachu, jej obecności. Jego oddech się spłycił, a palce w jej włosach zacisnęły się minimalnie mocniej. Był tu, ale jednocześnie nie był. Wisiał na niej, na jej uwadze, na jej słowach, na tym, że była obok. Jakby to ona trzymała go teraz na powierzchni. Bas dudnił gdzieś daleko, światła rozmazywały się w kolorowe smugi, a on znów odchylił głowę, zamykając oczy. Tym razem jednak nie uciekał całkiem. Wracał do niej co kilka sekund. Jak do kotwicy. Zioło, papierosy, obce perfumy i jej zapach mieszały się w coś odurzającego. Dziewczyna u jego boku znów przytuliła się mocniej, jej usta sunęły po jego szyi, ale Zaire reagował ledwie odruchem. Jego myśli były gdzie indziej. Przy Sloane. Kiedy otworzył oczy, patrzył już tylko na nią. Zależny. Miękki. Na granicy. I tylko ona wiedziała, jak łatwo w tej chwili mogła go pociągnąć w dowolną stronę. Zaire był już gdzieś indziej. Nie w tej loży, nie w Black Roomie, nie nawet w tej nocy. Jego ciało wciąż siedziało rozłożone na kanapie, ciężkie, leniwe, oddychające płytko, ale głowa… głowa odpłynęła dawno temu. Myśli nie układały się już w ciąg przyczyn i skutków. Były raczej migotaniem, urywkami obrazów, zapachów, dotyków, które nachodziły na siebie jak źle zmontowany film. Przez chwilę nie wiedział, czy Sloane siedzi obok naprawdę, czy jest tylko echem. Halucynacją wywołaną zmęczeniem, używkami i tym jednym, cholernym uczuciem, które zawsze wracało, gdy był na dnie. Patrzył na nią, mrużąc oczy, jakby ostrość świata trzeba było dopiero ręcznie ustawić. Sophia. Pierścionek. Krzyk. Drzwi. To wszystko wydawało się nagle odległe. Jak sen, z którego się budzisz i jeszcze przez kilka sekund nie wiesz, czy wydarzył się naprawdę, czy był tylko projekcją lęków. Czy Sophia w ogóle istniała? Czy to była tylko próba bycia kimś innym, kimś lepszym? Kimś, kim on nigdy nie był. A Sloane… Sloane była tu. Ciepła. Prawdziwa. Znajoma w sposób, który nie wymagał wysiłku. Jej głos przeciął to zamglenie jak ostrze, wślizgnął się pod skórę i rozlał po nim powoli, narkotycznie.

    OdpowiedzUsuń
  84. Jedno słowo, wypowiedziane blisko ucha, wystarczyło, by coś w nim zadrżało. Nie myśl. Nie analizuj. Oddychaj. Uniósł głowę, jakby dopiero teraz ją zauważył naprawdę. Spojrzał na nią szerzej otwartymi oczami, z tym dziwnym, rozbrajającym zaskoczeniem, jakby świat właśnie zrobił mu prezent.
    — Mała… — wymknęło mu się cicho, zupełnie nieświadomie. Tak, jak kiedyś. Jakby nigdy nie zniknęła. Jakby nie było przerw, kłótni, rozwodu, chaosu. Jakby zawsze była obok, dokładnie w tym miejscu. Kącik jego ust uniósł się w miękkim, prawie czułym uśmiechu. Tym, który pojawiał się tylko wtedy, gdy naprawdę puszczały wszystkie hamulce. Sięgnął do kieszeni spodni powoli, bez pośpiechu, jakby wykonywał rytuał. Wyciągnął mały pakiet z kokainą. Spojrzał na Sloane uważnie, intensywnie, jakby to ona była jedynym punktem odniesienia w całym tym rozmazanym świecie.
    — Dla ciebie kochanie — mruknął nisko, podsuwając jej pakiet palcami. — Jak zawsze.
    W tym spojrzeniu było wszystko: zaproszenie, zależność, cicha prośba, żeby została. Żeby przejęła kontrolę. Żeby go poprowadziła, bo on już dawno się zgubił. Był w stanie, w którym granice się rozpuszczały. W którym nie istniało „wcześniej” ani „później”. Tylko teraz. Tylko ona. Jej zapach, jej głos, jej obecność, która działała na niego silniej niż cokolwiek, co leżało na tym stole. I przez ten krótki, niebezpieczny moment naprawdę wierzył, że Sloane nigdy nie odeszła. Że to wszystko inne było tylko snem.

    Zaire

    OdpowiedzUsuń
  85. Ezra nie zareagował od razu. Zamiast tego pozwolił ciszy rozlać się między nimi jak ciemne wino gęste, nasycone i niepokojące. W tej ciszy był cały on ostrożny, nieprzewidywalny, niechętny do tego, by zdradzać swoje granice zbyt szybko. Nie tak działał. Z Sloane… pozwalał sobie jedynie na więcej niż zwykle. Ale to wciąż nie było “wszystko”. Jego spojrzenie zawisło na jej dłoni, która zsunęła się po jego ramieniu, niby mimochodem, jakby niechcący, ale przecież oboje wiedzieli, że nie było tu nic przypadkowego. Nie odsunął się. Nie odsunął się, ale też jej nie zachęcił. Tak właśnie działał. Pozwalał zbliżyć się na centymetry, ale nie na milimetry.
    — Widzisz — mruknął w końcu, niemal szeptem. — Właśnie dlatego muszę cię przypilnować. — Jego ton był spokojny, ale miał w sobie coś twardszego. Jakby pod warstwą żartu krył się powód, o którym nie chciał mówić. — Boję się, że jeśli zostawię cię na dziesięć minut bez nadzoru, to znajdziesz jakiś jacht z dziwną flagą i obudzisz się w Miami z nowym tatuażem i fałszywym mężem u boku. — Uniósł brew z teatralną powagą, choć w oczach pojawił się błysk rozbawienia. — A potem, kiedy wszyscy będą pytać, gdzie jest Sloane, ja będę musiał powiedzieć mediom, że ostatni raz widziana była jak flirtuje z producentem i proponuje mu trójkąt w luksusowej willi nad oceanem. — Przerwał. — I że niestety nie skorzystał. — W jego głosie brzmiał chłodny sarkazm, podszyty czymś cieplejszym. Czymś, co przypominało… niechęć do myśli, że miałby nie być świadkiem tego, co Sloane może jeszcze zrobić. Może chciał ją widzieć w tym całym chaosie. Ale z bliska.
    — A jeśli chodzi o te miejsca… — dodał ciszej, zerkając w bok, na ciemniejący horyzont. — Może kiedyś ci pokażę. Ale tylko wtedy, kiedy obiecasz, że nie schrzanisz sobie życia przed czasem.
    Nie dodał, że w jej oczach wciąż widział ten ogień. Może jeszcze niestabilny, chwiejny i podszyty złymi wyborami. Ale wciąż był. Zamiast tego ruszył przed siebie. Nie odsunął się daleko. Tylko na tyle, żeby mogła za nim pójść, jeśli naprawdę chciała.
    Na jej kąśliwe uwagi o cichych kobietach westchnął cicho i utkwił w niej spojrzenie.
    — Ciche kobiety przeważnie nie potrzebują publiczności. — Odparł. — I nie mają wrażenia, że muszą wygryźć inne, żeby przetrwać.
    Nie odpowiedział od razu na jej ofertę z Molly. Nie odsunął się też, kiedy jej palce musnęły jego ramię. Pozwolił jej na to i tylko na to, jakby sprawdzając, jak daleko się posunie. A może po prostu przyjmując gest, nie reagując wcale.
    — Dobrze, że przynajmniej jesteś świadoma, że zaczyna ci się nudzić. — Mruknął. Odwrócił się od niej i ruszył wolno w stronę zejścia, gestem głowy wskazując, by za nim poszła. Wciąż spokojny, ale nieco bardziej przytomny niż jeszcze przed chwilą. W jego ruchach było coś, co sugerowało, że dokładnie wiedział, co się dzieje. Że czuł narastające napięcie i że być może nie chciał pozwolić mu się rozlać bardziej, niż już się rozlało.
    Jej wyznanie o zakochiwaniu się z łatwością nie zrobiło na nim większego wrażenia, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ezra tylko przekrzywił lekko głowę, jakby coś w niej analizował, próbując zrozumieć, czy Sloane mówi to dla efektu, czy jednak z niej to naprawdę wychodzi. A może jedno i drugie.
    — To prawie tak jak ja. — Odparł spokojnie, a kącik jego ust ledwie zauważalnie się uniósł. — Ale nie martw się, nie powiem nikomu.
    Zabrzmiało to jak ostrzeżenie. Niewypowiedziane jasno, ale obecne w intonacji. Nawet jeśli mówiła o miłości w liczbie mnogiej, jego to nie bawiło. A może po prostu wiedział, że takich jak on się nie rozdrabnia. Ezra nie działał „z przypadkami”. I chyba właśnie to sprawiało, że był dla niej niebezpieczny.

    OdpowiedzUsuń
  86. Ezra zatrzymał się na ułamek sekundy. Nie dlatego, że go zaskoczyła, zaskakiwała go od momentu, gdy pierwszy raz przekroczyła próg jego biura, tylko dlatego, że dokładnie wiedział, co ona robi. I wiedział też, że to nie jest prośba rzucona w próżnię ani pijany kaprys. To było testowanie granicy. Kolejnej. Przez krótką, zatrzymaną chwilę mogło się nawet wydawać, że jej nie usłyszał, albo że celowo milczy, testując, jak bardzo Sloane naprawdę chce, żeby to zrobił. Patrzył na nią przez sekundę z tym samym spokojem, który mógł równie dobrze znaczyć wszystko i nic. W jego spojrzeniu nie było oceniania. Nie było przestrachu. Była jedynie kalkulacja, a może ciekawość, której sam jeszcze nie rozpoznał do końca.
    — Spontaniczność… — powtórzył cicho, jakby smakował słowo. — Tak, jak na człowieka z harmonogramem wyrytym w kalendarzu na trzy miesiące do przodu… całkiem sporo. Ale nie tę, która kończy się karetką albo nagłówkiem.
    Nie odpowiedział od razu. Stał za nią, z dłonią wciąż zaciśniętą na jej torebce i telefonie, czując chłód nocy, zapach soli i ten specyficzny rodzaj napięcia, który pojawia się tylko wtedy, gdy ktoś stoi zbyt blisko, ale jeszcze niczego nie dotknął.
    — Masz talent do stawiania ludzi w sytuacjach bez dobrych wyjść — powiedział w końcu spokojnie. Bez pretensji. Bez rozbawienia. Raczej jak fakt. Zrobił pół kroku w tył, zostawiając między nimi przestrzeń. Przez moment patrzył na jej kark, na odsłoniętą skórę, na włosy zsunięte na jedno ramię i to właśnie ten obraz sprawił, że cofnął się o pół kroku, zamiast zrobić ten jeden, który wszystko by zmienił. Oparł dłonie o biodra, jakby potrzebował fizycznie zaznaczyć granicę, której nie zamierzał przekroczyć.
    — To nie jest dobry pomysł, Sloane — dodał po chwili, niższym tonem. — Nie wiem, co za pięć minut wpadnie ci do głowy. Czy uznasz, że wejście do wody to świetny plan. Albo że nagle postanowisz zniknąć między falami, bo „tak będzie bardziej spektakularnie”.
    Odwrócił wzrok w stronę oceanu, jakby sam musiał się upewnić, że jest dokładnie tam, gdzie powinien, po stronie zdrowego rozsądku.
    — Powinniśmy wracać — powiedział. Bez ponaglania. Bez nacisku. Raczej jak stwierdzenie faktu. — Jeszcze parę osób może zginąć z tęsknoty, jak nie zobaczą ciebie przy barze. — Kącik jego ust uniósł się lekko, niemal niezauważalnie. Żart czy nie, Ezra nie musiał mówić wprost, że przyciągała uwagę. To było oczywiste. A on właśnie przypomniał jej, że nie przyszli tu tylko uciekać od świata, choć ten wieczór wypadł im bardziej jak nieplanowany reset niż networking.
    — Chodź — powtórzył spokojnie. — Zanim ta noc postanowi za bardzo się rozpędzić.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  87. Zaire był daleko. Ciałem może jeszcze tu, ciężarem rzucony w skórzaną lożę, rozciągnięty między dwiema kobietami jakby to one miały go ocalić przed czymś, co i tak już się wydarzyło. Ale duszą, myślą, sercem, dryfował. Nie do końca wiedział dokąd. Były momenty, gdy nie był pewien, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Czy te dłonie, które go dotykają, to nie są wspomnienia. Czy zapach skóry, drażniący nozdrza, nie należy do przeszłości. A może przyszłości, która nigdy się nie wydarzy. Czuł ciepło na szyi, lekkie skurcze mięśni, kiedy Ruby zostawiała ślady języka i zębów, ale umysł nie reagował. Nie interpretował. Nie rozróżniał. Był w zawieszeniu. W tym miękkim, przyjemnym stanie pomiędzy. Marihuana, benzo i dwie kreski, jedną zrobił przy barze, drugą wcześniej, w aucie. Kiedy Sloane przyszła, był już tylko cieniem. Widział ją. Jej włosy, sukienkę, uśmiech. Ale nie od razu zrozumiał, że to naprawdę ona. Że wróciła. Że istnieje. A potem się poruszyła. I ten ruch, znajomy, miękki, jego, przebił się przez każdą z warstw jego odrętwienia. Jakby coś w jego ciele od dawna na to czekało. Drgnął. Odchylił głowę i zamknął oczy, pozwalając, żeby fala przeszła przez niego jak przypływ. Znowu czuł. Czuł ją. Czuł wszystko.
    — Mała… — mruknął, sięgając do kieszeni. Z trudem wyjął niewielki pakiet kokainy i wsunął go w jej dłoń. Gdy ich palce się musnęły, uśmiechnął się lekko, nierówno, jakby to było wszystko, na co go stać. — Tam… — wskazał na stolik. — Masz lusterko. Wiesz, co z tym zrobić.
    Nie było w tym cynizmu. Nie było prowokacji.
    Była tylko tęsknota, która aż wybrzuszała się pod jego skórą. Patrzył na nią z dołu. Z jego ciemnych oczu biło ciepło, mętne i słodkie jak syrop. Nie do końca wiedział, kim ona teraz dla niego była. Czy nadal jego żoną? Czy kiedykolwiek nią przestała być? Czy Sophia… czy to też było prawdziwe? Miał mętlik w głowie. Wszystko mieszało się w jedną rozciągniętą przestrzeń bez granic. Ale w tej przestrzeni Sloane lśniła najjaśniej.
    — Oczywiście, że się cieszę — zaśmiał się bezgłośnie — …jestem trochę na haju… ale ty jesteś prawdziwa… — Słowa wypływały z niego powoli, jakby musiał je wyławiać z głębi siebie, ale były ciepłe. Czuł każdy jej dotyk jak elektryczność. Euforyczną, przyjemną, uzależniającą. Kiedy palcami dotknęła jego dłoni, ujął je w swojej i po prostu się uśmiechnął.
    Jego umysł był zawieszony gdzieś na pograniczu jawy i narkotycznego snu, w tym ciepłym, miękkim miejscu, gdzie wszystko stawało się odległe, spowolnione i niezagrażające. Czuł, jak fala po fali przyjemności rozpływa się w jego klatce piersiowej, jak każda molekuła jego ciała leniwie rozciąga się pod wpływem narkotyku. Mózg szumiał mu miękko, jakby z wnętrza głowy dobiegał basowy rytm, zsynchronizowany z muzyką sączącą się z głośników w Black Roomie. Palce drżały tylko trochę, jakby były zbyt lekkie, by przynależeć do reszty ciała.
    Zamrugał, jakby się upewniał. Głowę znowu odchylił na oparcie, ale tym razem nie zamknął oczu. Patrzył na nią, jakby próbował zapamiętać wszystkie szczegóły, blask jej skóry, usta, oczy, to, jak siedziała obok, jak pachniała. Wciągał ją sobą, chciał ją mieć jeszcze bliżej.
    — Czemu miałbym tęsknić, skoro cię mam? — zapytał miękko, a jego dłoń pociągnęła ją lekko na siebie, bliżej. Tak, żeby była przy nim naprawdę, nie tylko bokiem. Jakby chciał jej przypomnieć, gdzie jest jej miejsce.
    — Wiesz przecież, że cię kocham… — wypowiedział to bez żadnego wahania, z pełnym przekonaniem, mimo zamglonego wzroku. A może właśnie dlatego. Bo w tym stanie nie było niczego, co by go zatrzymało przed powiedzeniem tego, co w nim siedziało, nawet jeśli za chwilę nie będzie pamiętał. — Zawsze.
    Zamknął na moment oczy, a potem znów je otworzył i spojrzał na nią
    Była lekka. Pachniała tak, jak ją zapamiętał. Miała w sobie ten spokój, który kontrastował z jego chaosem. I może właśnie to sprawiało, że chciał ją mieć najbliżej.

    OdpowiedzUsuń
  88. Zsunął się nieco na kanapie, tak by zmieściła się przy nim wygodniej. Głowę oparł na jej ramieniu, jakby właśnie w niej znalazł swoje schronienie.
    — Tej nocy wystarczysz mi tylko ty, kochanie — Nie był pewien, czy to on wypowiedział te słowa kiedyś… czy to ona. Czy to echo? Halucynacja? Ale poczuł to. W całym ciele. Dłoń błądziła po jej udzie, potem zsunęła się niżej, nie prowokacyjnie, ale pewnie. Szukał czegoś, co znał. Czegoś, co da mu złudzenie, że wszystko jest dobrze. Jeszcze. A potem znów odchylił głowę. I zamknął oczy. Czuł ją. Czuł narkotyk. Czuł, jak ciało przestaje być ciężarem, a myśli rozlewają się w kolorach i kształtach, których nie potrafił nazwać. Czuł, jakby wszystko wracało na chwilę na swoje miejsce ona, jego dłoń na jej nodze, zapach ich wspólnych nocy, jej głos w jego uchu. Złapał ją za dłoń, lekko pociągnął w swoją stronę, by usiadła bliżej. Nie odrywał od niej wzroku, jakby właśnie teraz potrzebował tej jednej jedynej kotwicy, która jeszcze utrzymywała go przy rzeczywistości. — Wiesz, że cię kocham — powtórzył. I może nie wiedział już, kiedy to się stało, ale w tym momencie to była jedyna prawda, której się trzymał. Przez chwilę zapomniał, że Sloane kiedyś zniknęła. Że ją rozwiódł. Że była Sophia. Że był aresztowany. To wszystko zdawało się snem, który właśnie zaczął się rozwiewać. Bo teraz… teraz był znowu tam. Z nią. Kiedy Sloane pochyliła się do jego policzka, czując jego szorstką, zniszczoną skórę i zostawiła tam swój pocałunek, Zaire przymknął oczy, jakby chciał ten moment zatrzymać. Uśmiech pojawił się na jego twarzy, prawdziwy, miękki. Wyglądał, jakby niczego więcej nie potrzebował. Tylko jej. Tylko tego dotyku, tej obecności, tego znajomego „jestem tutaj, Zaire”.
    — Zostań ze mną — wyszeptał, nieświadomy nawet, że powtarza jej słowa. Lusterko wróciło na stolik. Rysy na jego powierzchni odbijały światła z klubu w chaotycznym tańcu. Sloane sięgnęła po pakiet, odwinęła go. Jej ruchy były płynne, wyćwiczone. Linia, szybsze uderzenie serca, rozlewające się ciepło. Znów była blisko, znów wracała do ich rytuału, do tej dziwnej symbiozy, w której tylko oni umieli trwać.
    — Tęskniłem za tobą — powiedział po chwili, jakby potrzebował to z siebie wyrzucić. — Kurwa, tęskniłem, Sloane.
    Ruby się poruszyła, próbując odzyskać jego uwagę, ale on nawet na nią nie spojrzał. Dłoń Zaire’a powędrowała po udzie Sloane, gładząc jej skórę leniwie, z rozkojarzonym zachwytem, a potem sięgnął do jej policzka i pogładził go czule, jakby właśnie ją wybierał. Czy chciał tańczyć? Był za bardzo na haju. Czy chciał żeby ona tańczyła? Na pewno. Czy chciał żeby nie przestawała go dotykać? Zdecydowanie. Chciał też żeby się nie oddalała. Chciał wszystkiego.
    — Chcę ciebie. Wszystkiego z tobą… — Wymruczał ledwo przebijając się przez muzykę. Nie wiedział, czy to powiedział na głos, ani czy ona to usłyszała. Było w tym to samo coś, co kiedyś kazało mu zamknąć za nimi drzwi i nikogo więcej nie wpuszczać. Prawie błaganie. Prawie kapitulacja. — Ciebie. — I może za godzinę już jej nie rozpozna. Może jutro nie będzie pamiętał żadnego z tych słów. Ale w tej chwili… w tej jednej zatrzymanej, dziwnie ciepłej sekundzie, był cały jej.

    Zaire

    OdpowiedzUsuń
  89. Ezra nie odpowiedział od razu. Szli jeszcze chwilę w ciszy, piasek cicho ustępował pod stopami, a szum oceanu robił za coś w rodzaju metronomu dla myśli. Dopiero po paru krokach zwolnił i spojrzał na nią bokiem nie wprost, jakby nie chciał przygwoździć jej spojrzeniem do ziemi.
    — Czasem — powiedział w końcu. Prosto. Bez dumy. Bez goryczy. — Czasem myślą, że są.
    Uniósł lekko kącik ust, ale w tym uśmiechu nie było nic wesołego. Raczej świadomość mechanizmu, który znał aż za dobrze. — Częściej zakochują się w wersji mnie, którą sobie dopowiadają. — Wzruszył ramionami. — W kontroli. W pozycji. W możliwościach.
    Zatrzymał się na moment i spojrzał na wodę, jakby tam było coś, co potwierdzało jego słowa.
    Znów ruszył, tym razem wolniej, pilnując tempa, żeby nie zostawiła go za sobą ani nie musiała go gonić.
    — Dlatego twoje „zakochuję się w kilku osobach naraz” mnie nie szokuje — dorzucił, jakby to była luźna uwaga, a nie coś bardziej osobistego. — To nie zawsze jest o ludziach. Czasem to o uczuciu. O tym momencie, kiedy jeszcze wszystko jest możliwe.
    Spojrzał na nią uważniej, ale bez nacisku.
    — A ty? — zapytał spokojnie. — Oni… kochali ciebie? Czy raczej chaos, który z tobą przychodził?
    Nie było w tym osądu. Raczej ciekawość kogoś, kto znał odpowiedź w kilku wariantach i wiedział, że żadna nie jest łatwa. Ezra zareagował odruchowo, kiedy na niego wpadła, dłonie zamknęły się na jej ramionach pewnie, ale bez tego, co mogłoby zostać źle odczytane. Stabilnie. Uziemiająco. Jak ktoś, kto łapie, żeby nie upadła, a nie żeby ją zatrzymać. Nie odsunął jej od razu. Przez sekundę, może dwie, po prostu stał, czując ciężar jej dłoni na swoich przedramionach i to, jak bardzo była rozregulowana pod tą lekkością i śmiechem. Potem bardzo spokojnie, zbyt spokojnie, żeby to był impuls, zrobił pół kroku w tył, tyle, by między nimi znów pojawiła się przestrzeń.
    — Nie — powiedział cicho, ale bez wahania. — Jest grudzień, alkohol, chemia w krwiobiegu i ocean, który ma kompletnie w dupie twoje poczucie humoru. — Nie było w tym ani ostrości, ani pouczania. Raczej granica postawiona dokładnie tam, gdzie powinna.
    — Nie wchodzę z tobą do wody. — Spojrzał jej prosto w oczy. — I ty też nie zaliczysz dzisiaj kąpieli. Nie teraz. Nie w tym stanie. I nie dlatego, że nie ufam tobie… tylko dlatego, że wiem, jak szybko takie „pięć minut” potrafi zamienić się w coś, czego nie da się cofnąć.
    Choć zrobił ten pół kroku w tył, choć słowami wyznaczył granicę, jego dłoń wciąż spoczywała na jej ramieniu, jakby podświadomie nie potrafił jej zostawić tak po prostu, stojącej w chłodnym piasku, roztrzęsionej przez więcej niż wiatr znad oceanu.

    OdpowiedzUsuń
  90. Nie trzymał jej mocno. Nie zatrzymywał siłą. Ale był obecny, tą jedną dłonią, tym dotykiem, który mówił więcej niż cały jego wykład o granicach i zdrowym rozsądku.
    — Sloane — powiedział jej imię spokojnie, bez zmiękczania, ale i bez twardości. — Jesteś zmęczona i rozbita emocjonalnie. To nie jest moment na lodowatą wodę ani na obietnice typu „potem mnie weźmiesz, gdzie chcesz”. — Uniósł lekko brew. — I nie chcę być tym, który jutro obudzi się z myślą, że zamiast cię przypilnować, dał się wciągnąć w kolejny chaos, którego oboje byśmy potem żałowali. — Zerknął na ocean, a potem znów na nią.
    — Pięć minut możemy mieć — dodał ciszej. — Ale tutaj. Na piasku. Z butami zdjętymi, ale stopami na ziemi. — Krótka pauza. — A potem wracamy na górę. Ja dopilnuję, żebyś dotarła do domu. Ty jutro obudzisz się bez nagłówków i bez wstydu. To jest mój plan na ten wieczór. — Przyjrzał jej się uważnie, już nie jak szef ani jak mężczyzna, tylko jak ktoś, kto naprawdę widzi, jak blisko krawędzi ona stoi. — Jeśli chcesz zostać tu ze mną, okej. Jeśli chcesz wejść do wody, nie ma takiej opcji, nie ze mną. — Nie było w tym ultimatum. Tylko wybór. I wyraźna granica. Spojrzał na jej dłoń, która nadal spoczywała na jego przedramieniu, a potem z powrotem na twarz.
    — I możesz mnie uznać za niszczyciela dobrej zabawy, ale musisz przestać zachowywać się tak, jakbyś była kuloodporna. — Jego spojrzenie przeszukiwało jej twarz, dokładnie, uważnie, bez cienia rozbawienia. Jakby próbował wyłapać ten moment, kiedy jej potrzeba uwagi i bliskości zmieni się w coś, czego już nie da się kontrolować. Znał ten moment. Widział go u innych. Widział go kiedyś u siebie. I teraz widział go u niej. Nie przesunął dłoni niżej, nie dotknął skóry, nie pozwolił sobie na ten luksus. Ale też jej nie zostawił. Była naćpana, rozbita, rozmarzona i cholernie piękna w tym swoim chaosie, jak ogień w butelce po benzynie. A mimo to wciąż w jego oczach nie była zagrożeniem. Raczej kimś, kogo nie chciał stracić. Nawet jeśli nie wiedział jeszcze, kim tak naprawdę dla niego była.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  91. Zaire ledwo oddychał, ale nie dlatego, że brakowało mu powietrza. Po prostu nie musiał. Sloane przylgnęła do niego tak naturalnie, jakby żadna przerwa, żaden rozwód, żadna Sophia nigdy nie istniała. Jakby wszystko to, co bolało, rozbiło się w pył razem z tym pierwszym, głębokim wdechem, który wciągnął po jej przyjściu. Gubił się w dotyku jej palców. A potem w jej głosie. Głosie, który ciągnął go na powierzchnię, ale nie zrywał brutalnie. Był miękki. Taki, jaki pamiętał z najpiękniejszych nocy. Przesiąknięty namiętnością i ich wspólnym szaleństwem. Zaire objął ją bez wahania. Jego dłonie osiadły na jej udach, przesuwając się powoli, chaotycznie, jakby chciał sprawdzić, czy jej skóra nadal jest taka sama. Ciepła. Pewna. Prawdziwa.
    — Chcę ciebie — powtórzył. Prosto. Bezwstydnie. Bez fałszywych warstw, bez kłamstw o miłości i przyszłości. Pod tym kryło się wszystko co znajdowało się w tej chwili w jego głowie, a czego nie był w stanie sformułować w zdania. Jego dłoń uniosła się do jej twarzy i musnęła jej policzek z czułością, która nie pasowała do brudu tego miejsca.
    — Chcę, żebyś do mnie mówiła — głos mu się zniżył, stawał się miększy. — O wszystkim. O tym, co robisz. Gdzie jesteś. Co czujesz. Kurwa, nawet jak pierzesz te swoje za małe sukienki… — Uśmiechnął się, choć ledwo zauważalnie. — Tylko mów...
    Zamrugał wolno, spojrzenie mu odpływało, ale zawsze wracało do niej. Cały świat mógł się rozpaść, ale Sloane trzymała go w jednym kawałku, chociaż sama nie miała już pewności, czy jej palce jeszcze się nie trzęsą.
    — Chcę cię zabrać do naszego hotelu. — Wymruczał, a jego głos był cichszy, bardziej pęknięty. — Tego w Sant Lucia. Pamiętasz? Ten z tarasem i śniadaniami na plaży. I z tym… jebanym szumem fal, który cię budził za wcześnie. Zawsze narzekałaś. — Wypowiedział to jak opowieść z innego życia. Ale Sloane wiedziała, że pamiętał wszystko. Pamiętał ją. — Tam nikt nas nie znajdzie. — Jego dłoń znów zsunęła się na jej udo. Przesunął nią powoli, od kolana w górę, ale nie wyżej niż trzeba. To nie był dotyk pożądania, raczej potrzeby. Przynależności.
    — Chcę, żebyś mnie zabrała stąd, mała. Ale jeszcze nie teraz… — dodał cicho, prawie szeptem. — Daj mi jeszcze trochę…
    Opadł głową do tyłu, jakby potrzebował złapać oddech. Ale jego ramiona zaciskały się mocniej wokół niej, jakby bał się, że zniknie.
    — Tylko nie odchodź jeszcze, dobra? — Powiedział. I nie prosił. Błagał.
    Carter nie zauważył momentu, w którym świat całkiem się rozmył. Nie było jednej kreski, jednego łyku, jednego dotyku, po którym wszystko się urwało. To przyszło falą. Ciepłą, ciężką, lepką falą, która najpierw odcięła mu kolana, potem myśli, a na końcu poczucie czasu. Została tylko Sloane. Jej ciężar na jego udach był jedyną rzeczą, która trzymała go w teraźniejszości. Każdy jej ruch był jak kotwica, gdy się przesuwała, on wracał.
    — Nie idź… — powtórzył, ciszej, prawie niewyraźnie, jakby słowa musiały się przedzierać przez watę. — Jeszcze chwilę.
    Jego czoło opadło na jej obojczyk. Oddychał jej zapachem, jakby sprawdzał, czy to wystarczy, żeby utrzymać się na powierzchni. Było w tym coś dziecięcego, coś niepokojąco szczerego. Carter w tym stanie nie grał. On naprawdę nie wiedział, co jest potem. Wiedział tylko, że teraz jest dobrze. Dobrze znaczyło: ona jest. Zaire zatopił się. Tak po prostu, bez oporu, bez walki. Dryfował w narkotycznym bezruchu, a ciało miał lekkie jak dym z jointa, który ktoś odpalił przy stoliku obok. Wszystko było przyjemnością, dźwięk muzyki, który odbijał się echem od jego klatki piersiowej; ciepło klubowych świateł przesuwających się po jego twarzy; zapach skóry Sloane, który wdarł się do jego nozdrzy i nie zamierzał stamtąd uciekać.

    OdpowiedzUsuń
  92. Gdy mówiła, słyszał jej głos jakby przez filtr, przez wodę albo mgłę. Nie rozumiał wszystkiego. Nie docierały do niego niuanse, emocje, łzy ukryte w kątach słów. Ale to nie miało znaczenia, bo jej głos był miękki. Ciepły. Znajomy. A on potrzebował znajomych rzeczy, których mógł się trzymać. Zaire przymknął oczy, gdy pocałowała go w policzek i zostawiła na nim ślad czerwieni. Uśmiechnął się. Jakby wszystko, czego potrzebował, wydarzyło się właśnie teraz.
    — Wszystko… — mruknął. — Kurwa, wszystko czego zapragniesz. Ja ci to dam. — Nie był pewien, czy mówił o świecie, czy o drugiej działce, którą trzymał jeszcze w tylnej kieszeni. Ale był przekonany, że cokolwiek ona chce, on to zrobi. Podniósł głowę i spojrzał na nią znów, z tym samym zamglonym skupieniem, jakby cała reszta klubu przestała istnieć. Granice się zacierały. Myśli nakładały. Imiona plątały. Był z Sophią? Czy ze Sloane? Kiedy zamykał oczy, nie wiedział.
    — Zrobię dla ciebie wszystko… — wymamrotał. — Dla was. Nie spierdolę tego. — W jego głosie nie było wątpliwości, tylko coś porażająco miękkiego. Jak wyznanie z głębi duszy, które nagle się wymknęło, nieprzefiltrowane przez logikę. Nie był świadom tego, co właśnie powiedział. Jego umysł szarpał się między przeszłością a teraźniejszością, między Sloane a Sophią, między miłością, którą znał, a tą, którą utracił. Nie otworzył oczu. Przylgnął do niej mocniej, jakby tym dotykiem próbował zatrzymać coś, co przeciekało mu przez palce.
    — Przepraszam, że zawaliłem wszystko… ale to naprawię, słyszysz? Będę inny. — Brzmiał jak ktoś, kto mówił to nie pierwszy raz. Jak ktoś, kto błagał już tyle razy, że słowa zaczęły się zacierać. Ale teraz, pod wpływem, mówił to z całą szczerością, jaką miał w sobie. Nawet jeśli nie wiedział do końca, do kogo. Nieśpiesznie uniósł głowę a jego usta musnęły jej obojczyk. Sloane. — Piękna jesteś. — Wyszeptał. Cicho. Ciepło. Jak wyznanie z głębi otępiałego serca. Przymknął oczy. Uśmiechnął się leniwie. — Zrób… cokolwiek chcesz — dodał. — Ja… i tak jestem twój. — Pachniała słodko i znajomo. Jego wargi przesunęły się wyżej, wzdłuż linii szyi. Zatrzymał się na chwilę przy jej szczęce. Musnął ją ledwo, jakby bał się ją zbudzić z jakiegoś snu, który mimo że był nierealny w tym momencie wydawał się jedyną rzeczywistością, jakiej mógł się trzymać.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  93. Ezra nie cofnął ręki. Czuł, jak jej palce mocniej wbijają się w jego przedramię, nie desperacko, nie panicznie, raczej jak odruch. Jakby sprawdzała, czy wciąż tam jest. Jakby bała się, że jeśli choć na chwilę puści, wszystko znów się rozsypie. Przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Nie dlatego, że nie chciał. Dlatego, że to pytanie trafiło dokładnie tam, gdzie trafiają tylko te najgorsze, pod skórę, w miejsce, którego się nie dotyka bez konsekwencji. Spojrzał przed siebie, na czarną taflę oceanu. Na rytm fal, które uderzały o brzeg z tą samą regularnością, jakby świat nigdy nie miał zamiaru się zatrzymać, nawet jeśli w środku wszystko się waliło.
    — Była — powiedział w końcu, cicho. Bez patosu. Bez dramatu. Nie dodał nic więcej przez kilka sekund. Jakby sprawdzał, czy samo to słowo nie waży zbyt dużo. Spojrzał na wodę, na linię horyzontu, jakby tam było coś, czego nie da się powiedzieć wprost. — Nie obchodziło jej, co robię. Ani kim jestem dla świata — kontynuował spokojnie. — Obchodziło ją tylko to, kim jestem, kiedy gasną światła. — Przesunął kciukiem po materiale jej rękawa. Ledwie zauważalnie. Gest automatyczny, niemal nieświadomy. — Ale wtedy… miałem inne priorytety. Nie potrafiłem tego docenić — dodał bez goryczy. Piękne określenie faktu, że był notorycznym kłamcą i nie potrafił dochować wierności. Odwrócił głowę w jej stronę. Ich twarze były blisko, ale nie nachalnie. Wystarczająco, żeby widział jej oczy, ich zmęczenie i to coś kruchego pod warstwą ironii i odwagi.
    — A ty… — zaczął, po czym urwał na moment. — Mmasz rację. Ludzie często kochają to, co mogą z kimś zrobić. Jak mogą się przy nim poczuć. Jak bardzo mogą się rozpędzić. — Jego głos był spokojny, ale uważny. Jakby ważył każde słowo. — Mało kto potrafi zostać, kiedy tempo zwalnia. Kiedy chaos przestaje być sexy, a zaczyna być… realny. — Nie puścił jej. Przeciwnie, jego dłoń zacisnęła się odrobinę pewniej, jak kotwica.
    — I to nie jest twoja wada, Sloane. — powiedział wprost. — To po prostu oznacza, że jeszcze nie trafiłaś na kogoś, kto umie być z tobą nie tylko wtedy, gdy wszystko płonie… ale też wtedy, gdy zapada cisza.
    Stał tak blisko, że czuł jej oddech, czuł to drobne napięcie w jej ciele, które nie miało nic wspólnego z chłodem nocy. Jej palce zaciskały się na jego przedramieniu, jakby naprawdę próbowała go zatrzymać przy sobie, a on, wbrew sobie, pozwalał na to dłużej, niż powinien.
    — Właśnie dlatego nie — powiedział w końcu spokojnie, cicho, bez ostrości. — Bo „nic się nie stanie” to najczęściej ostatnie zdanie przed tym, jak coś się dzieje. Przesunął dłonią minimalnie wyżej, pewniej na jej ramieniu, tak żeby poczuła stabilność, nie bliskość. Zakotwiczenie, nie obietnicę.
    — Możemy tu zostać — dodał łagodniej. — Dziesięć minut. Godzinę. Do rana, jeśli chcesz. Możesz mówić, możesz milczeć, możesz się złościć, że ci odmawiam.
    Ezra nawet nie drgnął, gdy to powiedziała. Ale coś w jego twarzy się zmieniło, nie chłód, nie złość. Raczej ciężar. Ten rodzaj ciężaru, który bierze się z odpowiedzialności, a nie z poczucia wyższości. Westchnął cicho i dopiero wtedy spojrzał na nią wprost.
    — I nie chodzi o ocean — dodał po chwili. — Chodzi o ciebie. O to, że dzisiaj nie jesteś w trybie „poradzimy sobie”. Jesteś w trybie „jakoś to przeżyję”.
    Spojrzał jej w twarz uważnie, bez oceny, bez protekcjonalności. Jakby naprawdę chciał ją zobaczyć, a nie przekonać do czegokolwiek. Jej opór, jej upór, to rozbawione przeciąganie granic, widział to wszystko. Znał to. I właśnie dlatego był niewzruszony.
    — Nie pilnuję cię jak dziecka — musiał się powstrzymać żeby nie przewrócić oczami. — Ale wiem, kiedy ktoś robi coś tylko po to, żeby poczuć „cokolwiek”.
    Zrobił krok bliżej, ale nie po to, żeby skrócić dystans w ten sposób, którego ona oczekiwała. Raczej po to, żeby nie było wątpliwości, że mówi serio. Nie podniósł głosu. Nie musiał. Jej ostatnie słowa uderzyły mocniej, niż chciała.

    OdpowiedzUsuń
  94. Przez sekundę milczał, jakby wybierał dokładnie te zdania, które nie zrobią więcej szkody. Stał w miejscu, obserwując jak Sloane odchodzi w ciemność, zbyt szybko, zbyt zraniona, zbyt dumna, by się zatrzymać. Ocean huczał obok niego, zimny i obojętny. A mimo to wszystko w środku Ezry napięło się jak struna. Nie zawołał od razu. Tylko zadarł głowę w stronę nieba, jakby naprawdę przez sekundę rozważał, czy powinien ją gonić, czy po prostu pozwolić jej odejść. W głębi duszy wiedział, że mógłby i że jutro rano oboje udawaliby, że to nie miało znaczenia.
    Ale miało.
    Ruszył za nią. Powoli, zdecydowanie. Cicho, ale nie próbując ukryć kroków. Gdy był już wystarczająco blisko, wypowiedział jej imię, raz, bez uniesienia głosu, ale z tą charakterystyczną nutą, która zwykle sprawiała, że ludzie się zatrzymywali.
    — Sloane. — Nie odwróciła się. — Sloane. — powtórzył, już wyraźniej, ostrzej. Wciąż szła dalej. Jakby jej duma była teraz cięższa od piasku, który zapadał się pod jej stopami. Ezra przeskoczył dwa kroki w jej stronę, dłoń wyciągając do przodu. Złapał ją za nadgarstek, pewnie, ale bez agresji i lekkim, zdecydowanym szarpnięciem obrócił ją do siebie.
    — Do cholery — powiedział nisko, głosem, który miał w sobie cień zniecierpliwienia, ale więcej było tam zmęczenia. Autentycznego, ciężkiego zmęczenia sytuacją. Stał teraz naprzeciw niej, trzymając ją za nadgarstek nie mocno, nie z siłą, ale wystarczająco, by nie mogła po prostu znów się obrócić i odejść. Cisza między nimi była teraz inna. Zawieszona. Ostra jak szkło.
    — To nie jest dobry moment na testowanie granic — powiedział w końcu. Jego spojrzenie było uważne, niemal surowe, ale nie oceniające. Nie patrzył na nią jak na kogoś słabszego. Patrzył jak na kogoś, kto właśnie balansuje i jeszcze da się go złapać, zanim spadnie.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  95. Zaire zmarszczył lekko brwi, jakby próbował coś zrozumieć, coś złożyć w całość, ale każdy element tej układanki był z innego obrazu. Jego dłoń, która jeszcze przed sekundą sunęła po udzie Sloane w powolnym, sennym geście, nagle zatrzymała się w miejscu.
    — LA? — wymamrotał nieco niewyraźnie, a jego spojrzenie uniosło się na jej twarz, jakby szukał tam odpowiedzi, jakby coś się w nim odklejało, rozsuwało. — Przecież… — urwał. Potarł twarz dłonią, przeciągnął palcami po szczęce, po karku. — Byłaś tu… potem nie… — Urwał. Nie potrafił skończyć myśli. Jego mózg nie nadążał za rzeczywistością, która zaczynała rozwarstwiać się pod palcami. Gdzieś między tymi wspomnieniami o Karaibach, a słowem „rozwód”, które nagle zderzyło się w nim z siłą eksplozji, znikając równie szybko jak się pojawiło. Zacisnął powieki, a potem je otworzył i… ona wciąż tu była. Siedziała na jego kolanach, ciepła, prawdziwa, pachnąca znajomością i złudnym spokojem. Czuł jej dotyk na skroniach, a jej głos wnikał w niego powoli, jakby hipnotyzował. Przez chwilę wyglądał tak, jakby coś w nim zgrzytnęło. Jakby jedno słowo wysunęło cegłę z całej konstrukcji, którą miał w głowie. Uniósł lekko głowę, spojrzenie na moment stało się uważniejsze, niemal czujne. Przesunął wzrokiem po jej twarzy, jakby próbował ją „dopasować” do czegoś w pamięci. Coś mu nie grało. Czas. Kolejność zdarzeń. Ludzie. Zamilkł. W jego oczach pojawiło się to krótkie, nieprzyjemne zagubienie. Jakby na ułamek sekundy dotarło do niego, że coś się rozjechało. Że świat nie układa się tak gładko, jak powinien. Jakby ktoś pomieszał mu sceny z różnych lat i wrzucił do jednego wieczoru. Ale wtedy poczuł jej dłonie. Ciepłe. Znajome. Prowadzące go z powrotem tam, gdzie było miękko i bezpiecznie. Jej kciuki na jego policzkach, usta blisko, zapach skóry i perfum. To było jak naciśnięcie resetu. Jak powrót do jedynego kanału, który jeszcze odbierał. Oddech mu się uspokoił. Powieki same opadły ciężej. Ramiona rozluźniły się, a całe napięcie, które na moment się pojawiło, rozpuściło się w tej narkotycznej mgle.
    — Karaiby… — powtórzył już innym tonem. Cichym, rozmarzonym. — Tak.
    Przysunął ją bliżej, jakby bał się, że zniknie, jeśli puści. Palce zacisnęły się na jej biodrach, pewnie, zachłannie, ale bez agresji, raczej z potrzebą zakotwiczenia się w czymś realnym.Otworzył oczy i spojrzał na nią z tym znajomym, miękkim uśmiechem, który pojawiał się tylko wtedy, gdy był kompletnie poza światem.
    — Z tobą. — dodał, jakby to była jedyna logiczna odpowiedź. — Biały piasek… ciepła woda.
    Przysunął usta do jej ucha, głos mu się obniżył, spowolnił.
    — Bez ludzi. Bez kamer. Bez… tego wszystkiego — dodał, mrużąc oczy. — Tylko ty i ja. Na plaży. I ta twoja za mała sukienka.
    Znów był tam. W swoim świecie. W miejscu, gdzie nie było LA, rozwodów, Sophii ani jutra. Była tylko ona, jego dotyk i obietnica czegoś, co nigdy nie musiało się wydarzyć naprawdę.
    — Zostań — mruknął, opierając czoło o jej czoło. — Tutaj wszystko ma sens… jak jesteś przy mnie.
    Jego palce znów poruszyły się na jej udzie, miękko, leniwie, z tą znaną dobrze intensywnością, która nie potrzebowała słów. Zsunęły się niżej, potem z powrotem podciągnęły się do jej biodra, jakby rysował na niej zapamiętaną mapę.
    Uśmiechnął się niewyraźnie. Czuł, jak kreska, którą wcześniej wziął, znów szczytuje w nim wszystko, co pozwalało mu nie czuć. A dotyk Sloane… był jak syrop na ból, którego nawet nie próbował nazywać. Jego brwi ściągnęły się lekko, jakby nagle zahaczyła go myśl, która nie pasowała do reszty obrazu. To „dla was” odbiło się w nim echem obcym, niechcianym, ale uparcie wracającym.

    OdpowiedzUsuń
  96. Przez krótką chwilę w jego spojrzeniu pojawiło się coś trzeźwiejszego, jakby ktoś na moment zapalił światło w pokoju, w którym od dawna panował półmrok.
    — Dla was… — powtórzył cicho, niewyraźnie, bardziej do siebie niż do niej. Głos miał przytłumiony, lepki od haju. — Bo… bo w lipcu… — urwał, jakby zgubił wątek w połowie zdania.
    Zamrugał kilka razy, a jego wzrok przesunął się po jej twarzy, po ustach, po linii szyi, jakby szukał potwierdzenia, że to, co myśli, ma sens. Nie znalazł go. Wszystko znowu zaczęło się rozmywać, czas pękł i rozsypał się na kawałki.
    — W lipcu… — mruknął jeszcze raz, wolniej. — Tak miało być…
    Głowa opadła mu lekko na jej ramię, jakby ciężar tej jednej myśli był zbyt duży. Palce zacisnęły się na jej biodrze odruchowo, szukając kotwicy, czegokolwiek znajomego. Ciepło jej ciała, zapach skóry, dotyk, to było proste. To było teraz.
    — Nie wiem… — dodał po chwili, z cichym, niemal dziecięcym westchnięciem. — Wszystko mi się miesza.
    Myśl o dziecku została zawieszona gdzieś pomiędzy, niedokończona, nierozpakowana. Jak coś, do czego wróci się później. Albo wcale. Jakby to „w lipcu” było tylko snem, fragmentem obcej historii, która na moment wdarła się do jego świata, a potem została wypchnięta przez hałas klubu, narkotyczne pulsowanie krwi i obecność Sloane, która była tu, realna, namacalna, jedyna.
    Carter był już gdzieś indziej. Nie w klubie. Nie w loży. Nawet nie w tej chwili. Był w miejscu, gdzie wszystko się mieszało, twarze, imiona, obietnice, strach i ulga. Jakby ktoś wrzucił jego wspomnienia do jednego worka i potrząsnął nim zbyt mocno. Na moment otworzył oczy szerzej i spojrzał na nią uważniej. Przez ułamek sekundy naprawdę wyglądał, jakby coś do niego docierało. Jakby nagle poczuł, że coś się nie zgadza. Powietrze wróciło do płuc. Ramiona opadły. Napięcie puściło.
    — Nieważne… — wymamrotał, a kącik ust drgnął w leniwym, rozbrojonym uśmiechu. — Zawsze wszystko komplikuję…

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  97. Był gdzieś pomiędzy. Pomiędzy światłem klubowych reflektorów a ciemnością pod powiekami. Pomiędzy jej zapachem a wspomnieniem innego, cichszego dotyku. Słowa Sloane spływały po nim jak muzyka, nie układały się w logiczną całość, raczej w puls, w rytm, w coś miękkiego, co nie wymagało myślenia. Kiedy wspomniała o Karaibach, kącik jego ust drgnął. Nie od razu. Najpierw oddech mu się wyrównał, jakby coś w środku znalazło na chwilę właściwe miejsce. Palce zacisnęły się na jej biodrach mocniej, instynktownie, jakby trzymał się jedynej stałej rzeczy w tym rozmytym świecie.
    — Karaiby… — powtórzył cicho, bardziej do siebie niż do niej. — Mhm…
    Potem coś się w nim przesunęło. Ledwie zauważalnie, jak pęknięcie w lodzie. Brwi ściągnęły się lekko, spojrzenie straciło ostrość, jakby próbował złapać myśl, która nie chciała dać się uchwycić. Zaire naprawdę się w tym momencie zgubił. Ale nie czuł się źle. Wręcz przeciwnie, czuł się błogo a z jego twarzy nie schodził rozmarzony uśmiech. Jej słowa docierały do niego jak przez wodę, zniekształcone, rozciągnięte, miękkie. Czuł Sloane całym ciałem: ciepło jej ud, zapach skóry zmieszany z alkoholem i dymem, rytm muzyki pulsujący gdzieś pod skórą. To było przyjemne. Bezpieczne. Proste. A jednocześnie w głowie miał chaos, który nie chciał się ułożyć w jedną linię czasu. Na chwilę zmarszczył brwi, jakby coś próbowało się przebić przez ten narkotyczny welon.
    — Lipiec… — wymamrotał nagle, zupełnie bez kontekstu. Jego palce, wcześniej pewne, teraz na moment znieruchomiały na jej biodrze. Spojrzenie uciekło gdzieś ponad jej ramieniem, w ciemność klubu, jakby tam miała się znajdować odpowiedź.
    — W lipcu… — powtórzył ciszej, prawie do siebie. — Będziemy we troje.
    Nie był w stanie już powiedzieć, czy to było wspomnienie, sen czy rozmowa sprzed kilku godzin. Obrazy nakładały się na siebie: jasne światło w sypialni, cichy głos, dłoń na brzuchu… a potem znów Sloane, jej włosy, jej usta, jej ciężar na jego kolanach. Wszystko mieszało się w jedno.
    Podniósł na nią wzrok, ale w jego oczach nie było rozpoznania. Raczej coś dziecinnego. Zagubienie połączone z euforią.
    — Dla was… — mruknął z lekkim uśmiechem, jakby to było coś oczywistego. — Zrobię wszystko. Dom, wyjazd… lipiec jest dobry… ciepło wtedy…
    Nie zarejestrował, co dokładnie powiedział. Nie zauważył, że słowa nie pasują do osoby, na którą patrzył. Zaraz potem znów był tylko dotyk, jej dłonie, jej głos, jej obecność, która natychmiast wciągnęła go z powrotem pod powierzchnię. Westchnął, a napięcie zniknęło z jego ramion tak szybko, jak się pojawiło. Oparł czoło o jej skroń, oddychając ciężko, nierówno.
    — Wszystko jest okej… — wymamrotał, jakby uspokajał samego siebie. — Jest dobrze.
    Uniósł na nią wzrok, ale w tym spojrzeniu nie było rozpoznania. Było ciepło, było przywiązanie, była obietnica, rzucona w próżnię, bez adresata. Jakby mówił do obrazu, który nałożył się na Sloane, nie do niej samej. Sekundę później ta myśl już się rozpłynęła, zmyta przez dotyk jej palców we włosach. Zamrugał, uśmiechnął się znów tym spokojnym, odklejonym uśmiechem.
    Najpierw urwał mu się film. Nie gwałtownie, nie jak cięcie nożem, tylko miękko, jakby ktoś powoli ściszał dźwięk świata. Bas klubu zamienił się w głuche dudnienie, światła w rozmazane plamy, a myśli w luźne strzępy, które nie chciały się już łączyć w zdania. Pamiętał fragmenty: czyjeś włosy pod palcami, ciepło ciała, zapach alkoholu i perfum, czyjś głos przy uchu. Potem nic. Czarna dziura.
    A potem… wracanie. Najpierw ciało. Ciężkie. Zbyt ciepłe. Euforia jeszcze tam była, rozciągnięta, przytępiona, jak echo po głośnym krzyku. Już nie niosła, raczej trzymała go na powierzchni, nie pozwalając opaść całkiem. Mrugnął. Obraz złożył się powoli, niechętnie. Loża. Skórzana kanapa. Szklanki na stole. Zapach dymu, alkoholu, słodkich perfum. Klub jeszcze żył, ale jakby dalej od niego, jakby był za grubą szybą. I wtedy poczuł czyjąś obecność. Ciepło przy boku. Znajome. Zbyt znajome. Poruszył się minimalnie, a wtedy ktoś obok niego drgnął. W polu widzenia pojawiły się blond włosy. Twarz, którą znał aż za dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  98. Sloane.
    Serce nie przyspieszyło. Zrobiło coś gorszego, zawahało się. Mózg zaczynał pracować. Wolno, ociężale, ale już logicznie. Euforia opadała jak fala, zostawiając po sobie mokry piasek i nieprzyjemne zimno.
    Sophia.
    To imię pojawiło się nagle, ostro, jak ból zęba. Obraz jej twarzy, zapłakanej, zmęczonej, twardej w tej swojej decyzji, uderzył go mocniej niż jakakolwiek kreska. Odeszła. Wyszedł z mieszkania. Krzyk. Szkło. Drzwi. Cisza. A teraz… Sloane była tutaj. Obok. Jakby nigdy nie zniknęła. Jakby czas się zapętlił, a on wrócił do starego schematu, do znanego chaosu, który kiedyś nazywał domem. Jak to się stało? Nie pamiętał. Zacisnął szczękę. Nie był jeszcze trzeźwy, daleko od tego, ale już wystarczająco przytomny, by poczuć ten niepokój. Ten cichy, narastający ciężar w klatce piersiowej. To uczucie, że coś jest bardzo, bardzo nie tak. Sloane poruszyła się bliżej, jakby wyczuła zmianę. Jej dłoń musnęła jego ramię. I wtedy dotarło do niego naprawdę. Nie tylko że tu była. Ale dlaczego. Bo uciekł. Bo nie potrafił wytrzymać ciszy po Sophii. Bo zawsze, gdy świat się walił, wracał do tego, co znał najlepiej, do kogoś, kto nie zadawał pytań, tylko koił hałas. Oddech zrobił mu się płytszy.
    „Co ja robię?” pomyślał, patrząc w ciemność klubu, która nagle przestała być bezpieczna. Euforia wciąż trzymała go za kark, ale palce miała coraz słabsze. A pod nią czaiło się coś znacznie trudniejszego do zniesienia: świadomość. Pierwszym odruchem było odsunięcie się. Mięśnie napięły się instynktownie, ramiona chciały się cofnąć, jakby ciało szybciej niż głowa zrozumiało, że to nie jest miejsce, w którym powinien być. A potem przyszła druga myśl. Co miał jeszcze do stracenia? Sophia miała rację. W każdej bolesnej, niszczącej części. Lepiej jej będzie bez niego. Bez tego chaosu, bez tych nocy, bez ciągłego czekania, czy wróci i w jakim stanie. Wszystko już się rozsypało: dom, przyszłość, „na zawsze”. Nie było czego chronić. Więc pozwolił sobie opaść z powrotem. Nie uciekł. Sięgnął do jej dłoni i wyjął z niej szklankę. Nie był nawet pewien, co w niej jest. Alkohol? Coś bezalkoholowego? To nie miało znaczenia. Przechylił ją i wypił kilka łyków, czując, jak płyn pali gardło i osiada ciężko w żołądku. A potem spojrzał na nią… po prostu. Normalnie. Bez tego narkotycznego zachwytu sprzed chwili, bez iluzji, że świat składa się tylko z jej twarzy i dotyku. Po prostu Sloane. Kobieta z jego przeszłości, która siedziała obok w chwili, gdy wszystko inne właśnie się zawaliło. Nie odezwał się od razu. Tylko patrzył, z tym zmęczonym, wyblakłym spojrzeniem człowieka, który wie, że przekroczył już kilka granic i nie ma pojęcia, czy w ogóle chce wracać na właściwą stronę. Zatoczył pełne koło. Ta myśl uderzyła w niego z opóźnieniem, ciężka i nieprzyjemnie klarowna. Jakby ktoś nagle cofnął go o kilkanaście miesięcy, dokładnie do tego samego miejsca, z którego kiedyś próbował uciec. Te same światła, ta sama loża, ten sam zapach alkoholu i narkotyków. Te same dłonie, które dawały ukojenie i jednocześnie ciągnęły go w dół. Ta sama kobieta obok. Punkt wyjścia. Cokolwiek zrobił, gdziekolwiek próbował dojść, zawsze wracał tutaj. Do tego momentu, w którym wszystko było proste, chwilowe i fałszywie bezpieczne. Do świata, w którym nie musiał być lepszy, silniejszy, odpowiedzialny. Do miejsca, gdzie wystarczyło przestać myśleć. Sophia próbowała wyrwać go z tego kręgu. Pokazać mu coś innego. Przyszłość. Dom. Sens. A on… zawahał się o sekundę za długo. Teraz siedział z drinkiem w dłoni, ze Sloane obok siebie, z ciałem jeszcze ciepłym od resztek haju i głową, która zaczynała działać na tyle, by rozumieć jedno: nic się nie zmieniło. Tylko dekoracje były inne. Albo wręcz przeciwnie, dokładnie te same. Nie czuł triumfu. Ani ulgi. Tylko to znajome, duszne poczucie, że kręci się w kółko. Jakby wszystko, co zrobił przez ostatnie miesiące, było tylko chwilową ucieczką. Jakby wrócił dokładnie tam, skąd kiedyś obiecywał sobie nie wracać. I najgorsze było to, że część jego samego… czuła się tu aż nazbyt znajomo.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  99. Ezra nie puszczał jej od razu. Nie dlatego, że chciał ją zatrzymać na siłę, nie byłby w stanie nawet nazwać tej potrzeby, która kazała mu trzymać ją w miejscu, zanim zrobi coś głupiego. Ale kiedy poczuł, jak wbija mu paznokcie w skórę i słyszał to lodowate: „puszczaj mnie”, coś w nim zaczęło pękać. Na początku to było tylko irytujące. Potem, zwyczajnie wkurwiające.
    Po co ja w ogóle z nią zszedłem?
    Z każdą sekundą coraz bardziej tego żałował. Każde jej słowo, każde szarpnięcie i każda pretensja wbijały się w niego jak kolce. Jeszcze chwilę temu mieli jakieś porozumienie, coś, co ledwo zaczęło się kleić. A teraz? Teraz stał tu jak idiota, z piaskiem w butach i naćpaną kobietą przed sobą, która robiła wszystko, by go przyciągnąć, a potem odepchnąć. Obrażona. Mógł zostać na tarasie. Mógł wypić drinka. Mógł odwrócić wzrok, kiedy zaczęła mówić rzeczy, które zaczęły brzmieć… zbyt prawdziwie.
    Ale nie. Kurwa, musiał się w to wciągnąć. Stał przez moment w milczeniu, patrząc jej w oczy. Widział w nich wszystko, tę furię, to rozczarowanie, ten znajomy ból, który nosił i on. Ale zamiast zrozumienia, które jeszcze pół godziny temu potrafiłby jej dać, teraz było tylko zmęczenie. I złość. Na nią. Na siebie. Na wszystko, co ta noc miała mu niby przynieść. Wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby. Jego głos był zimny. Twardy.
    — Masz rację. Nie jestem twoją pieprzoną niańką, Sloane.
    Puścił jej nadgarstek bez ceremonii. Jakby w końcu zrzucił z siebie odpowiedzialność, której wcale nie chciał.
    — Chcesz iść? To idź. Pierdolę to.
    Odwrócił się na pięcie. Nie miał zamiaru już z nią dyskutować. Wszedł w to z dobrych intencji. Może z resztek empatii, których jeszcze w sobie nie zabił. A teraz? Teraz był gotów przejść przez cały ten klub, nie oglądając się za siebie ani razu.
    Nie moja rola. Nie moja robota. Nie moja odpowiedzialność.
    Już w myślach pisał wiadomość do ochrony, żeby rzucili na nią dyskretny cień. Nie dla niej. Dla świętego spokoju. Gdyby coś sobie zrobiła, byłoby to na jego głowie, a nie miał ochoty tłumaczyć się przed wytwórnią, mediami i… samym sobą. Ruszył przed siebie. Poirytowany. Zimny. Wkurwiony do granic. Ale też… cholernie rozczarowany. Sobą. Nią. Tą nocą. I tym, że mimo wszystko nie mógł przestać myśleć o tym, że zostawił ją na tej plaży. Ezra wszedł na taras z tym charakterystycznym dla siebie ciężarem w ramionach, jakby każda myśl była osobnym kamieniem, który teraz musiał dźwigać. Wciąż czuł pod palcami ciepło jej nadgarstka. I jej słowa. Wciąż cholernie dzwoniły mu w uszach.
    „Znajdź sobie inną zabawkę.”
    Mógłby się roześmiać. Gdyby nie był tak wkurwiony. Stanął przy barierce i od razu spojrzał w dół, na plażę. Światła z budynku sięgały dalej niż mogłoby się wydawać, nie tonęła w całkowitej ciemności. Widział ją, mimo że oddaliła się już o dobre kilkanaście metrów. Ruszała się niespokojnie. Jak ktoś, kto nie wie, czy zaraz pójdzie dalej… czy po prostu się położy. Ezra nie mrugnął nawet, gdy skinął ręką na jednego z ochroniarzy.
    — Miej ją na oku. Nie podchodź, nie strasz, jest naćpana. Ale jeśli zrobi coś głupiego… — urwał na moment i dopiero wtedy przeniósł wzrok na mężczyznę. — Reaguj. Bez pytania.
    Nie dodał nic więcej. Nie musiał. W jego tonie nie było przestrzeni na negocjacje. I choć słowa były oszczędne, to wybrzmiała w nich złość. Nie tylko na nią. Na siebie też. Bo nie powinno go to aż tak obchodzić. Odetchnął krótko, sięgając do kieszeni marynarki. Wyciągnął paczkę, stuknął nią w dłoń i wyjął papierosa. Zapalniczka odpaliła płomień jednym kliknięciem, a żar rozświetlił jego twarz na ułamek sekundy. Zaciągnął się mocno. Dym był cierpki, znajomy, trochę jak wyrzut, który znał od lat. Opadł na łokcie, opierając się o barierkę plecami do niej, jedyne, co teraz widziała z plaży, jeśli w ogóle jeszcze patrzyła, to ciemna sylwetka mężczyzny i słaby blask tlącego się papierosa. Nie zamierzał już schodzić. Ani tłumaczyć się z tego, co zrobił. Niech sobie będzie zła. Niech go nienawidzi. Wolał, żeby nienawidziła go żywa.

    Ezra

    OdpowiedzUsuń
  100. Jego spojrzenie zadrżało. Nie od razu. Jeszcze przez chwilę sunęło leniwie po jej rysach, jakby próbował przypomnieć sobie, kogo właściwie ma przed oczami. Zmarszczył lekko brwi, ale to bardziej efekt zamętu niż realnego zrozumienia. Kreska powoli puszczała, ciało stawało się bardziej świadome, ale głowa nadal była jak zanurzona pod wodą. Każdy dźwięk dochodził z opóźnieniem, słowa mieszały się ze sobą, a emocje nie miały nazw, były tylko odczuciami: lekkością, ciepłem, drżeniem. Siedział. Z ręką na jej udzie, z ustami nadal wilgotnymi od jej szminki. I był tak bardzo nieobecny, a jednocześnie przerażająco obecny.
    „W lipcu będziemy we troje.”
    Powiedział to. Wiedział, że tak. Słowa nie były przypadkowe. Po prostu… nie do końca wiedział, do kogo je mówił. Bo Sloane była tu, fizycznie, pachnąca tak znajomo, że aż bolało. Ale głos, który usłyszał w głowie, kiedy wymawiał te słowa, nie był jej. Nie do końca. Był miękki, cichy, zawieszony między lękiem a nadzieją.
    Sophia. Nie, kurwa, nie teraz.
    Zacisnął lekko powieki. Palce zadrżały. Czuł ciepło Sloane, jej dłoń na karku, jak kotwicę. Ale ten głos był w nim i nie chciał ucichnąć.
    „W lipcu…”
    Obraz się zamazał. Szpitalna lampa. Dłonie splecione na kołdrze. Mała, drobna dłoń. Serce bijące gdzieś obok. Coś delikatnego. Krzyk. Płacz. Ulga. Sophia. Dziecko.
    Wciągnął powietrze, jakby właśnie zaczął tonąć. Chciał się odsunąć. Na moment naprawdę się napiął, jak dzikie zwierzę, które nagle poczuło, że coś jest nie tak. Że świat nie wygląda tak, jak wyglądać powinien. I nie był pewien, co tu robi Sloane. Jakim cudem znów siedziała mu na kolanach. Kiedy się tu pojawiła? Dlaczego znów go dotykała? Ale w drugiej sekundzie… Co miał do stracenia, skoro już wszystko stracił? Sophia odeszła. Zabrała wszystko, co było czyste. I może Sloane była chaosem, ale była jego. Jego przeszłością, jego cieniem, jego brudem. Może w tym brudzie dało się jeszcze coś znaleźć. Spojrzał na nią. Normalnie. Jak człowiek, który właśnie wypływa z letargu, ale jeszcze nie chce wiedzieć wszystkiego. Z jej ręki wyjął szklankę. Przez chwilę patrzył na nią, jakby próbował rozpoznać, co tam jest, alkohol czy sok. Ale nie miało to znaczenia. Wypił. Gorzki łyk. Ciężki. Uspokajający.
    — Lipiec… — powtórzył półgłosem, głową nadal opartą o jej ramię. Jakby mówił do siebie. Wciąż czuł w ustach smak tamtego drinka, słodki, nienaturalny. Zawiesił się, próbując znaleźć sens. Ale sens wymykał się między palcami.
    — Wszystko zmienia — powiedział w końcu, niejasno. — Miał zmienić. Ale ja się nie zmieniłem.
    Zamilkł. Spojrzał na nią, pierwszy raz naprawdę. I przez sekundę wydawało się, że coś w nim pękło. Ale tylko na moment. — Wszytko zjebałem — mruknął do siebie pod nosem. Potem znów się zamknął. Carter przez dłuższą chwilę wpatrywał się w przestrzeń nad ramieniem Sloane, jakby próbował rozgryźć, czy słyszy jej głos naprawdę, czy tylko jego echo odbijało się gdzieś w zakamarkach jego głowy. Jej pytania, miękkie, spokojne, bliskie, trafiały do niego jak przez warstwy waty. Nie były nieprzyjemne. Wręcz przeciwnie, ciepłe, znajome, trochę jak głos matki w dzieciństwie, kiedy miał gorączkę. Ale mimo to… coś nie pasowało. Karaiby. Za małe sukienki. Lipiec. Lipiec. Zmarszczył brwi. Ktoś się wtedy rodził. Albo miał się urodzić. Dziecko. Nie miał pojęcia, dlaczego to właśnie teraz, z takim nagłym błyskiem przebicia, wróciła do niego ta świadomość. Ale kiedy usłyszał słowo „lipiec” z jej ust, przez krótką, trzeźwiejącą już część mózgu przemknął chłodny dreszcz. I w tej samej chwili zrobiło mu się… pusto. Jakby wszystko, co brał, nagle przestało działać, zostawiając go z suchym gardłem i dziurą w klatce piersiowej.
    Zaczął łączyć fakty. Zaczął… rozumieć. Ale nie powiedział nic. Nie od razu. Bo Sloane była obok. Pachniała jak kiedyś. Jej paznokcie drapały go lekko po karku, dokładnie tak, jak to lubił. Dokładnie tak, jak robiła to wtedy, kiedy jeszcze mówił jej, że bez niej nie potrafi oddychać. I choć umysł wracał do siebie, wciąż balansował na tej cienkiej granicy między „już wiem” a „jeszcze udaję”.

    OdpowiedzUsuń
  101. Nie chciał jej spłoszyć. Nie chciał też tego wszystkiego zniszczyć. Jeszcze nie. Wiedział już, że Sophia odeszła. Już to zaakceptował, przynajmniej w tej wersji rzeczywistości, do której powoli wracał. Czuł to po pustce w klatce, po braku pierścionka na palcu, po tym, jak nikogo nie interesowało, czy właśnie schodzi z narkotykowego tripu. Był sam. I dlatego Sloane mogła się tu pojawić. I dlatego został przy niej.
    Bo nie miał nic. Bo zatoczył koło. To ostatnie słowo znów zawisło w powietrzu jak ciężka, lepka mgła. Ale Carter nie wyjaśnił nic więcej. Zamiast tego sięgnął po jej dłoń, zsunął ją niżej na swoje kolano, jakby chciał, by poczuła, że jeszcze tu jest. Że jeszcze się nie rozsypał całkiem. Patrzył na Sloane. Na jej oczy, w których błyszczała czujność. Na dłoń, którą nadal trzymał. Na znajomą twarz, która mimo wszystkiego… go znała. Zatoczył koło. I wcale nie czuł się z tym dobrze.
    — Muszę stąd wyjść — rzucił, jakby nagle zabrakło mu powietrza. Było gorąco, duszo, słodko, nie było czym oddychać. Jego źrenice wciąż były rozszerzone, ale coś… coś w nim na sekundę pękło. Nie na tyle, żeby wpadł w panikę. Jeszcze nie. Ale wystarczająco, żeby świadomość wdarła się do środka. Ten rodzaj bólu, którego nie da się naprawić. W końcu odetchnął głęboko. Powieki mu opadły, a szczęka lekko zadrżała. Poczuł ciężar, który nie był fizyczny. To nie była kreska. To nie była wódka. To było coś bardziej podstawowego, zmęczenie, które dopadło go znikąd, jak fala połamanych godzin, przebitych nocy, pogubionych słów. Bez słowa odsunął jej dłoń z karku. Powoli się podniósł. Nie gwałtownie. Tak, jakby każdy ruch musiał być przemyślany, bo inaczej mógłby się rozpaść. Zatoczył lekki łuk ramionami, przeciągnął dłonią po twarzy – nie w geście próby ogarnięcia się, ale tak, jakby sprawdzał, czy wciąż tam jest.
    — Masz zioło? – mruknął do siedzącego obok nich gościa, zaskakująco zwyczajnie. Jakby to nie była scena po emocjonalnym tornado. Jakby to wszystko; te słowa, dotyk, lipiec, były tylko przebłyskiem we śnie, który teraz musi zostawić.
    Facet wygrzebał z kieszeni pakiet i bletki. Carter zgarnął je bez słowa. Nie spojrzał na nią. Nie jeszcze. W końcu ruszył. Powoli, bez celu, jakby szukał jedynego miejsca, gdzie mógłby się rozłożyć, odpalić skręta i zamknąć oczy na świat. Jakby przez kilka następnych godzin chciał tylko zniknąć. Wyszedł tyłem. Przez wąski korytarz dla personelu, który pachniał kurzem, metalem i czymś stęchłym, czego nikt nigdy nie potrafił nazwać. Drzwi zamknęły się za nim głucho, odcinając bas i światła, jakby ktoś nagle wyciągnął wtyczkę z rzeczywistości. Na zewnątrz było zimniej. Ciszej. Prawie normalnie. Usiadł na betonowych schodach prowadzących do zaplecza, oparł łokcie o kolana i przez chwilę po prostu siedział, wpatrzony w puste podwórze między budynkami. Neon z tyłu klubu migał nieregularnie, rzucając na ściany brudne, różowe światło. Wyciągnął z kieszeni telefon i przekręcił go w dłoni, ale był rozładowany. Przez moment siedział nieruchomo, jakby nie wiedział, gdzie iść, albo jak wrócić do czegokolwiek. Znów był sam. Znów nie było nikogo, kto mógłby go zatrzymać. Wyciągnął z kieszeni paczkę bibułek i zioło. Ruch mechaniczny. Wyuczony. Bezmyślny. Rozsypał wszystko na papierze… i wtedy to poczuł. Ręce mu drżały. Nie mocno. Nie teatralnie. Tak subtelnie, że gdyby ktoś na niego spojrzał, mógłby pomyśleć, że to zimno. Ale on wiedział. To nie było zimno. Spróbował jeszcze raz. Docisnął kciukiem, jak zawsze. Drżenie wróciło. Zaklął pod nosem i oparł czoło o dłonie. Oddychał płytko, nierówno. Euforia już odpływała, zostawiając po sobie tę paskudną pustkę, nie ból jeszcze, nie strach, tylko rozjazd. Jakby wszystko w nim było o sekundę spóźnione.
    Zacisnął palce na bibułce, aż papier się lekko zmiął.
    – Kurwa… – wyszeptał do siebie, bardziej zmęczony niż wściekły. Siedział tak jeszcze chwilę, z nieskręconym blantem w dłoniach, z rękami, które nie chciały go słuchać. Pierwszy raz od dawna dotarło do niego, że nie chodzi o brak narkotyków. Chodziło o to, że nie było już dokąd uciec.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  102. Carter przez chwilę tylko patrzył. Zaciągnięty na głowę kaptur i cień rzucany przez słabe światło nad drzwiami sprawiały, że wyglądał jak ktoś zupełnie obcy. Ale jego wzrok, ten był znajomy. Uważny. Skupiony. Słodko-gorzki. Carter obserwował jej dłonie w milczeniu. Zbyt dokładnie. Jakby właśnie tam, w tym pozornie prostym, mechanicznym ruchu próbował znaleźć coś znajomego. Może ten odruch, którego brakowało mu w całym tym nowym życiu. Palce zgrabnie manewrowały bibułką i suszem, odmierzały proporcje, zlepiały krawędzie z precyzją, której sam w tej chwili nie byłby w stanie osiągnąć. Jakby to było coś, co robiła setki razy wcześniej. I pewnie tak właśnie było. Nie poganiała się, ale nie marnowała też ruchów. Skręt powstawał jakby mimochodem, bez pytań, bez zbędnych słów. Jakby znała go na tyle dobrze, że dokładnie wiedziała, co mu w tej chwili potrzebne. I właśnie to dawała. Carter zaciągnął się chłodnym powietrzem, wypuszczając je z lekkim, prawie niewidocznym uśmiechem.
    Siedział zgarbiony, z łokciami opartymi o kolana, patrząc gdzieś w beton przed sobą, jakby próbował wypatrzyć w nim odpowiedzi, których nie potrafił nazwać. Dopiero kiedy podała mu skręta, jego palce drgnęły i zamknęły się wokół papieru. Za wolno. Jakby bał się, że jeśli wykona ten jeden, prosty ruch, to wszystko stanie się bardziej prawdziwe.
    — Dzięki — powiedział po chwili, spokojnie.
    W głosie nie było ironii ani dystansu, który zwykle trzymał między sobą a światem. Był tylko ten surowy, cichy ton kogoś, kto w tej jednej chwili naprawdę docenił, że nie musi wszystkiego dźwigać sam. Patrzył na nią jeszcze przez moment, ale nie próbował sięgnąć po więcej. Nie chciał jej ani zbliżać, ani odpychać, po prostu przyjął jej obecność tak, jak się przyjmuje ciepło obok w środku zimnej nocy. Bez słów, bez obietnic. Po prostu była. I to wystarczyło. Cisza między nimi trwała, ale nie była już aż tak ciężka. Carter w końcu westchnął cicho i pokręcił głową z jakimś cichym niedowierzaniem. Wziął od niej skręta, kciukiem lekko przejechał po zrolowanym papierze, jakby oceniał jej robotę. Skrzywił usta w półuśmiechu.
    — Zawsze wiedziałaś, jak się do tego zabrać. — Głos miał niższy niż zwykle, lekko zdarty od zmęczenia, ale tym razem pozbawiony ostrego kantem, który wcześniej wbijał się między ich słowa.
    „Dzięki” znaczyło więcej, niż tylko za skręta. Wiedziała o tym. Za to, że za nim przyszła. Za to, że usiadła obok, że nic nie mówiła, kiedy nic nie trzeba było mówić. Za to, że wciąż tu była, nawet jeśli nie powinna.
    Wyją z kieszeni ogień, odpalił skręta, zaciągnął się w końcu i oparł się plecami o mur, przymykając oczy. Na kilka sekund pozwolił sobie, żeby to dym zrobił za niego porządek z tym wszystkim, czego nie umiał wypowiedzieć.
    Przez dłuższą chwilę w ogóle nie reagował. Zaciągną się kolejny raz, głęboko. Za głęboko. Zakrztusił się dymem i odwrócił głowę na bok, przeklinając pod nosem. Przez chwilę oddychał ciężko, aż w końcu wypuścił powietrze długim, nierównym strumieniem.
    — Kurwa… — mruknął cicho, bardziej do siebie niż do niej. Głos miał chropowaty, zmęczony. Milczał długo. Za długo. A potem, jakby pękła w nim jakaś tama, odezwał się znowu, ciszej.
    — Zostań — powiedział cicho. — Ale nie mam nic mądrego do powiedzenia.
    Znów zaciągnął się skrętem, tym razem krócej, ostrożniej. Jakby bał się własnych reakcji. Wyciągną dłoń z dymiącym się skrętem w jej kierunku.

    OdpowiedzUsuń
  103. Dopiero wtedy na nią spojrzał. Nie tak, jak kiedyś. Bez tego głodu, bez tej pewności, że świat może się walić, a on i tak wyciągnie do niej rękę. W jego oczach było coś rozbitego. Coś, czego Sloane wcześniej u niego nie widziała, strach, który nie miał w sobie ani grama buntu.
    — Ja… nie wiem, co robić. — Przetarł twarz dłonią, zostawiając smugę zimna na skórze. — Przysięgam, Sloane, ja naprawdę nie wiem. — Wzruszył ramionami, ale ten gest był pusty, bezradny. — Myślałem, że jeszcze mam czas. Że to jakoś… samo się ułoży. — Zamilkł, jakby ugryzł się w język. Spojrzał w bok, w noc, w brudny śnieg zalegający przy krawędziach betonu. — A wszystko się znowu posypało.
    Zadrżał lekko, niemal niezauważalnie. Zimno nie było już tylko w powietrzu, wchodziło głębiej, pod skórę, w kości, w głowę. Miał na sobie bluzę, ale nie dawała niczego. Nie ogrzewała. Nie rozpraszała samotności. Przetarł dłonią twarz, jakby mógł zetrzeć z niej to zmęczenie, które czuł coraz mocniej. Chciał wrócić. Do ciepła, do czterech ścian, do łóżka. Ale nie wracał. Bo to miejsce, które nazywał domem, od paru dni nie miało w sobie nic z domu. Tylko ciszę. Tylko echo pustki. Tylko głuchą świadomość, że nie ma tam nikogo, kto czeka. Żadnego “hej, już jesteś”, żadnej muzyki z kuchni, żadnego oddechu poza jego własnym. Nie chciał tego słyszeć. Tego braku.
    — Zmarzniesz — mruknął półgłosem, bardziej do siebie niż do niej, z tą suchością w tonie, która przykrywała coś dużo cięższego.
    Zaciągnął się znów, kiedy oddała mu skręta. Jakby ta noc mogła trwać tak długo, aż w końcu przestanie boleć. Wypuścił dym wolno, niemal ostrożnie, jakby bał się, że jeśli zrobi to zbyt szybko, coś w nim pęknie. Albo przeciwnie, rozsypie się zupełnie. Ramiona miał napięte, barki uniesione bardziej, niż powinny, jak u kogoś, kto od dawna śpi za krótko i myśli za dużo. Przez chwilę siedzieli w ciszy, tej gęstej, ciężkiej, której nie da się nazwać komfortową, ale której też nikt nie próbuje przerwać. Carter czuł, jak zimno wchodzi mu pod skórę, jak drżenie w dłoniach nie ma już nic wspólnego tylko z temperaturą. To było zmęczenie. Takie głębokie, że aż tępe. Skręta trzymał jak kotwicę, coś, co przypominało mu, że wciąż tu jest, że jeszcze nie odpłynął całkiem. Myślał o powrocie. O kluczach, o drzwiach, o świetle w korytarzu, które zapaliłby tylko na chwilę. O tym, że nikt nie zapytałby, gdzie był i dlaczego tak późno. I to było właśnie najgorsze. Nie chciał wracać do miejsca, które nagle przestało go obchodzić. Przesunął spojrzeniem po betonie, po jej dłoniach, po nocnym powietrzu, które drżało od chłodu i niedopowiedzeń. Nie spojrzał jej w oczy, ale był świadomy jej obecności w sposób, który nie dawał mu spokoju.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  104. Carter drgnął, kiedy to powiedziała. O gumkach. Jakby naprawdę musiał przez sekundę przetworzyć te słowa, zanim dotarło do niego, co właściwie usłyszał.
    — Co ty gadasz? — mruknął zdziwiony, marszcząc brwi. — Jakie szuflady pełne gumek…
    Parsknął krótko, bez śmiechu. Raczej z niedowierzaniem. Przez chwilę wyglądał, jakby chciał coś dodać, ale ugryzł się w język. Zaciągnął się jeszcze raz, głębiej, a potem oddał jej skręta, patrząc gdzieś przed siebie, na schody, na beton, na noc, która nagle zrobiła się zbyt realna. Jej głowa oparta o jego ramię sprawiła, że napiął się na moment. Nie odsunął jej jednak. Zamiast tego przesunął bark minimalnie, jakby próbował znaleźć pozycję, w której nie będzie ani za blisko, ani za daleko. Jakby balansował na granicy, którą znał aż za dobrze.
    Milczał długo. Za długo.
    W końcu spojrzał na nią, naprawdę. Bez gry, bez maski, bez tego spojrzenia, którym zwykle wszystko rozbrajał.
    — Był u mnie ten twój James z FBI. — Powiedział to cicho, jakby testował, czy te słowa w ogóle mogą tu paść. Przez twarz przemknął mu krótki grymas, nie do końca uśmiech, raczej wspomnienie czegoś, co nie powinno się wydarzyć. — Wyprowadzili mnie stąd w kajdankach przy wszystkich. — Kącik jego ust drgnął krzywo. Mówiąc „przy wszystkich” miał na myśl Sophie. Odchylił głowę i spojrzał w niebo, ale tam nie było nic. Tylko noc i ledwo widoczne światła miasta, gdzieś w oddali. — Próbują mnie… zmusić do współpracy. — Dodał już spokojniej, ale w tym spokoju było coś martwego. Zamilkł, a cisza była bardziej dojmująca niż jego słowa. Siedział pochylony do przodu, łokcie na kolanach, dłonie splecione – jakby się modlił, ale w tej modlitwie nie było już żadnej nadziei.
    Carter prychnął krótko, gorzko, kiedy usłyszał własne myśli odbijające się echem w głowie. Przesunął dłonią po twarzy, jakby chciał ją zetrzeć razem z tym wszystkim, co się na nim osadziło przez ostatnie tygodnie. Kajdanki, beton, zimne światło nad głową. Zaciągnął się, ale tym razem krótko, jakby nawet to przestało mu sprawiać ulgę. Carter milczał przez dłuższą chwilę. Jedynie rytmiczne dygotanie jego nogi zdradzało, że nie zamarzł w bezruchu zupełnie po prostu układał w głowie słowa, które w nim siedziały zbyt długo. W końcu westchnął ciężko i przesunął zmarzniętymi dłońmi po twarzy, jakby chciał zetrzeć z niej cały brud ostatnich dni. Miał pod paznokciami popiół od skręta i czuł smak metalu w ustach, a może to był tylko stres.
    — Czasami się zastanawiam, czy nie byłoby lepiej po prostu to wszystko jebnąć. — Uniósł wzrok, tym razem prosto na nią. Bez zbroi. Bez pozorów. I było w tym spojrzeniu coś przerażająco szczerego – zupełne wypalenie. — Spakować się. Zniknąć. Ameryka Południowa, Meksyk, Kolumbia… cokolwiek. — Wzruszył ramionami.
    — Nie mam na to siły, Sloane. — Powiedział to cicho, niemal wstydliwie. — Ciągle coś. Zawsze coś. A teraz oni chcą, żebym był ich grzecznym informatorem, a ja mam udawać, że wszystko jest normalne. Przecież to wyrok śmierci.
    Oparł łokcie na kolanach, splecionymi dłońmi zakrył usta. Nie patrzył na nią, kiedy to mówił. Jakby bał się, że jeśli zobaczy jej reakcję, to albo się złamie… albo naprawdę wstanie i już nie wróci. Otworzył oczy i znów na nią spojrzał.
    Nie cofnął ramienia spod jej głowy, choć mógł. Zamiast tego pozwolił jej tam zostać.
    — Pizza brzmi jak plan z innego życia — dodał ciszej, prawie ironicznie. — Takiego, w którym wszystko nie jest aż tak spieprzone.
    Nie powiedział „tak”.
    Nie powiedział „nie”.
    Ale nie wstał. I to mówiło więcej niż jakakolwiek odpowiedź.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  105. Wyszedł tyłem budynku, jakby klub nagle zrobił się zbyt ciasny. Drzwi zamknęły się za nim głuchym trzaskiem, a bas został po drugiej stronie muru. Na zewnątrz było chłodniej. Ciszej. Usiadł ciężko na betonowych schodach, opierając łokcie o kolana. Wyciągnął bibułkę i zioło, ale palce mu drżały. Za bardzo. Przeklął pod nosem, próbując jeszcze raz, wolniej, jakby sama precyzja miała go uspokoić. Nie pomogło. Papier zmiął się w dłoniach.
    Usłyszał jej głos i parsknął krótkim, suchym śmiechem.
    — Co ty pieprzysz? — rzucił ostro. — Serio, Sloane, co ty pieprzysz?
    Kiedy wspomniała o rozmowie, o tym, że powiedziała jej, zamarł na sekundę. Potem wstał tak nagle, że aż schody zadźwięczały pod jego butami. Odwrócił głowę gwałtownie, jakby go tym zdaniem uderzyła.
    — Co?! — Złość wybuchła w nim natychmiast. — Jak to z nią rozmawiałaś? — Słowa wysypały się jedno na drugie. — Ty… — wymierzył w nią pacem, — ty i Jade serio powinniście się czasem zamknąć i nie wtrącać w nieswoje sprawy.
    Odsunął się od niej gwałtownie, przeszedł kilka kroków i kopnął metalowy kosz stojący przy ścianie. Puszki rozsypały się z hałasem po asfalcie.
    — Zajebiście — prychnął. — Teraz wszystko jasne. Wszystko mi się składa. — Odwrócił się do niej, spojrzenie miał ostre, niemal oskarżycielskie. — Co jej powiedziałaś?
    Nie czekał na odpowiedź. Ramiona mu opadły, jakby nagle przypomniał sobie, że w ogóle nie powinien tu stać i o tym rozmawiać. Cofnął się pół kroku, jakby stawiał niewidzialną granicę.
    Wycofał się w siebie. Zamknął.
    To już nie był ten Carter sprzed kilku minut, rozbity i szukający czegokolwiek. Teraz był chłodny. Ostrożny. Jakby nagle dotarło do niego, że to nie jest rozmowa, na którą może sobie pozwolić. Nawet jeśli bardzo, bardzo jej potrzebował.
    — Nie zamierzam z tobą o tym gadać — powiedział w końcu cicho, bez patrzenia na nią. — Bo nie potrafisz trzymać języka za zębami.
    Kiedy powiedziała, że chciała go z tego wyciągnąć, uśmiechnął się krzywo.
    — No zajebiście mnie wyciągnęłaś. — Głos miał twardy, sarkastyczny. — Gratulacje. Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumna.
    Patrzył na nią jak na kogoś obcego. Jakby przez chwilę znowu był tym chłopakiem, którego wychowano wśród chaosu i przemocy i który nie znał innej reakcji na zdradę niż odpalenie emocjonalnej bomby. Bo przecież tego od niego oczekiwali. Sloane. Sophia. Wszyscy. Że wróci do wersji siebie, która pali mosty i wychodzi bez słowa.
    — Na prawdę, kurwa, świetna jesteś w wyciąganiu ludzi z gówna, serio. Powinnaś to sobie wpisać w bio. Albo napisać książkę — zaśmiał się, ale ten śmiech był pusty, metaliczny.
    Oparł się plecami o mur, potarł twarz dłońmi.
    — Nic mnie tu już nie trzyma — rzucił po chwili. — Serio. Mam na to totalnie wyjebane.
    Gdy tylko wspomniała o Sophii, spojrzał na nią gwałtownie.
    — Nawet o niej nie zaczynaj — uciął. — Ty najlepiej wiesz, że ze mną nie da się wytrzymać dłużej niż parę miesięcy. Jest fajnie, dopóki jest fajnie. A potem trzeba sobie poszukać alternatywy, prawda? Potem wszystko się sypie. Zawsze.

    OdpowiedzUsuń
  106. Zapadła cisza, ciężka i niewygodna. Chłód nocy wlazł mu pod skórę. Kiedy zapytała o jedzenie, prychnął, ale tym razem bez złości. Bardziej z rezygnacją.
    — Nie wiem — mruknął. — Wczoraj? Przedwczoraj? Jakie to ma znaczenie.
    Usiadł z powrotem na schodach. Ona obok. W końcu tylko westchnął ciężko, jakby to jedno zdanie ważyło więcej niż wszystko, co dziś usłyszał. Milczenie, pulsowało w nim głośniej niż jakiekolwiek przekleństwo. Nie patrzył na Sloane, nie musiał. Wystarczyło, że mówiła dalej. Te jej słowa, te „dobre rady”, te próby ocalenia go, jakby jeszcze był kimś, kogo można było ratować. Gówno prawda. Każde zdanie wbijało się w niego jak szkło, a on pozwalał, żeby się wewnętrznie kaleczyć. A potem… po prostu się zamknął. Zamknął się na dobre. Na jej troskę, na jej współczucie, na to durne „masz dla kogo zaryzykować”, które jeszcze niedawno byłoby może powodem, by walczyć. Ale teraz? Teraz to tylko go rozśmieszyło cynicznie, w środku, gorzko. Tyle warte było całe to jego „życie, na które zasługuje”. Śmiechu warte. Czuł, jak w nim narasta coś znajomego. To, co zawsze wychodziło na wierzch, gdy wszystko inne zawodziło gniew. Ten sam, który nosił w sobie od lat. Ten, którego się spodziewali. Ten, którego się bali. Był już zmęczony udawaniem, że może być inny. Że może być dobry.
    Nie odezwał się od razu. Tylko stał. I w końcu wypuścił z siebie ciche, chłodne:
    — Widzisz? Taki mam być, nie? Ten sam pieprzony Zaire, którego wszyscy się spodziewają. Ten zły, ten niestabilny. Ten, który wszystko spieprzy. — Obrócił głowę powoli w jej stronę. — Bo to jestem ja. I może już pora przestać udawać, że jestem kimś więcej.
    To nie był teatr. To była zbroja, którą znał najlepiej zimna, surowa i cholernie wygodna, kiedy wszystko inne się rozpadło. Zamiast odpowiadać jej dalej, zamiast słuchać, ruszył przed siebie. Nie miał siły już walczyć o bycie kimś lepszym. Nie teraz. Nie dziś. Dziś będzie tym, kim był zawsze. Tym, kim go zrobili. Tym, którego łatwiej znieść, kiedy nie próbuje nikogo ratować. Ani siebie, ani jej. I tak przecież już wszystko stracił.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  107. Przez chwilę tylko na nią patrzył. Bez słowa. Z tą twarzą, którą znała aż za dobrze – zamkniętą, twardą, jakby każde kolejne zdanie było ciosem, który musi przyjąć na klatę, ale nie wolno mu się pod nim ugiąć. W szczęce pracował mu mięsień. Ręce zacisnęły się w pięści, potem znów rozluźniły. Jakby sam nie wiedział, czy chce coś rozwalić… czy po prostu usiąść i zamilknąć.
    — Nie prosiłem cię o to. — Wyrzucił w końcu, głucho. Bez krzyku, bez teatralności. To było gorsze. — Nie prosiłem, żebyś mnie ratowała.
    Odwrócił wzrok, jakby nie był w stanie dłużej znieść tego, że patrzy mu w oczy i widzi więcej, niż by chciał. Bo widziała. Zawsze widziała. To była jej najgorsza cecha.
    — „Jesteś dumna”… — powtórzył krótko i parsknął śmiechem, w którym nie było ani grama humoru. — Gratulacje. Naprawdę. Tylko że to nie jest jakiś jebany projekt do naprawy, Sloane. To nie jest coś, co się „załatwia”, bo ktoś uznał, że wie lepiej.
    Zrobił krok w bok, kopnął puszkę leżącą przy schodach. Poleciała gdzieś w ciemność. W końcu znów na nią spojrzał. I tym razem nie było w tym czystej złości. Było zmęczenie. Takie do kości.
    — Nie mów mi o lipcu akby to było coś prostego. Jakby wystarczyło „spróbować”. — Rzucił cicho, niemal ostrzegawczo. Przejechał dłonią po twarzy, po karku. Oddychał ciężej.
    — Ty myślisz, że ja nie próbowałem? — zapytał ciszej. — Każdego dnia. Tylko że im bardziej próbuję, tym bardziej wszystko się sypie. A
    To było najbliżej przyznania się do czegokolwiek, na jakie mógł sobie pozwolić. Po sekundzie znów się wyprostował, jakby poczuł, że powiedział za dużo. Pokręcił głową wolno, jakby to wszystko było jednym wielkim, absurdalnym żartem, którego pointa dawno przestała być śmieszna. Krótki, suchy śmiech wyrwał mu się z gardła, bez radości, bez lekkości. Taki, który bardziej bolał, niż rozładowywał napięcie. Carter stał chwilę w ciszy, jakby każde jej słowo jeszcze krążyło w powietrzu i dopiero teraz zaczynało do niego docierać. Patrzył gdzieś obok niej, nie na nią, na mokry beton, na rozrzucone pety, na noc, która była gęsta i ciężka jak wszystko w jego głowie. Kiedy w końcu się odezwał, głos miał niski, ochrypły, pozbawiony tej agresji sprzed chwili. Bardziej zmęczony niż wściekły.
    — Z resztą, i tak jest już za późno — powiedział cicho, prawie beznamiętnie. — Wypisała się z tego — urwał na moment, przełykając ślinę — …i pewnie ma rację.
    Uniósł wzrok na sekundę, a w jego oczach było coś brudnego, rozbitego, jakby sam widok Sloane przypominał mu wszystko naraz. Odwrócił głowę i parsknął krótkim, pustym śmiechem.
    — Widziała, jak mnie wyprowadzali w kajdankach... — Wzruszył jednym ramieniem. — Pierdoloną broń pod biurkiem. — Pokręcił głową, jakby sam nie mógł uwierzyć, że to mówi. — I te jebane gumki w szufladzie… — Zaśmiał się głośniej, gorzko, bez śladu humoru. — Jakby to był dowód koronny. — Przetarł dłonią twarz, zostawiając na policzku smugę brudu i potu.
    — Wie, że się wtedy spotkaliśmy. Jak się domyślasz nie ode mnie. — Wzruszył ramionami z obojętnością, która była bardziej przerażająca niż złość. — Myśli, że spędziłem z tobą noc. — Zamilkł na chwilę, jakby sprawdzał, czy to w ogóle coś w nim jeszcze porusza. Nie poruszyło.
    — I wiesz co? — dodał spokojnie. — Już nawet nie próbowałem tego prostować. Zrobił krok w bok, kopnął leżący kosz, który przewrócił się z metalicznym łoskotem. Nie spojrzał na niego.
    — Nawet w mojej najlepszej wersji… — zawahał się, jakby to słowo było żartem — …i tak jestem zbyt nieodpowiedni. — Na moment jego spojrzenie uciekło w bok, jakby zobaczył coś, czego nie chciał nazwać. — Dla niej to zawsze byłoby za dużo. — Wzruszył ramionami jeszcze raz, ciężko. — Ten chaos. Ja.
    Nie dodał już nic więcej. Nie powiedział, że dla Sloane był „wystarczający” nawet wtedy, gdy był w swojej najgorszej wersji. To zawisło między nimi w niedopowiedzeniu, w tym sposobie, w jaki na nią spojrzał na ułamek sekundy, jak na kogoś, kto widział wszystko i mimo to został.

    OdpowiedzUsuń
  108. Spojrzał w końcu na Sloane. Prosto, bez haju w oczach, bez tego szkła, które wcześniej go oddzielało od świata. Był obecny. I to było chyba najgorsze.
    — Nie mówię, że jestem najgorszy na świecie — powiedział ciszej. — Mówię tylko, że… to, co mam w środku, zawsze w końcu wychodzi. I rani ludzi.
    Zrobił krok w jej stronę, ale się zatrzymał. Jakby istniała niewidzialna linia, której nie chciał już przekraczać.
    — Ty wracałaś. Jade wracała. Sophia wracała… — wymienił, a każde imię brzmiało jak ciężar. — Wiesz, dlaczego? Bo zawsze obiecywałem, że będzie lepiej. I czasem nawet w to wierzyłem. — Zacisnął szczękę. — A potem było dokładnie tak samo. — Przeciągnął dłonią po twarzy, jakby próbował się obudzić z koszmaru, który trwał zbyt długo.
    — Nie ważne, na prawdę, nie chce o tym gadać — dodał chłodno. Odwrócił się, jakby rozmowa była skończona. Jakby tylko tak potrafił przetrwać, stawiając mur, zanim ktoś spróbuje go jeszcze raz rozebrać na części i poskładać „lepiej”.
    Carter nie odpowiedział od razu. Siedział ciężko na tych cholernych schodkach, zgarbiony, z łokciami opartymi o kolana, jakby nagle cały ciężar świata postanowił usiąść mu na karku. Papieros w palcach dopalił się do filtra, ale nawet tego nie zauważył. Sloane mówiła, a on słyszał każde słowo, tylko nie wiedział, co z nim zrobić. Kiedy kazała mu wstać, parsknął cicho. Bez śmiechu. Bez kpiny. Raczej z niedowierzaniem.
    — Ty zawsze musisz dowodzić, co? — mruknął, ale w głosie nie było już tej agresji sprzed godziny. Tylko zmęczenie. Takie do kości. Podniósł się powoli, jakby sprawdzał, czy nogi w ogóle go jeszcze utrzymają. Zakręciło mu się lekko w głowie, więc oparł się na chwilę dłonią o zimną metalową poręcz. Wciągnął powietrze, głęboko, nierówno.
    — Pójdę z tobą — powiedział w końcu. Bez oporu. Bez dumy. — Nie dlatego, że mnie zmuszasz. Tylko dlatego, że jeśli zostanę tu jeszcze chwilę… to wrócę do środka. A tego już nie chcę. Nie dziś.
    Nie obiecywał, że się zmieni. Nie mówił, że będzie dobrze. Po raz pierwszy od dawna nie sprzedawał nikomu wersji siebie, która miała się „zaraz ogarnąć”. Stał obok niej, zmęczony, obnażony emocjonalnie, bardziej człowiek niż legenda z loży.
    — Chodźmy — dodał krótko. — Zanim znowu zapomnę, dlaczego w ogóle wstałem.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  109. Carter pozwolił jej mówić. Stał oparty o barierkę schodów, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, z twarzą zastygłą w tym wyrazie, który wszyscy znali aż za dobrze, tym „złym”, nieprzystępnym, chłodnym. Tym, który zawsze wyciągał na wierzch, gdy czuł się osaczony, zawstydzony albo gdy prawda bolała bardziej niż chciał przyznać.
    A bolała. Słowa Sloane wpadały w niego jedno po drugim i rozbijały się gdzieś w środku, zostawiając po sobie tępy ciężar. Nie krzyczał. Nie przerywał. Tylko raz prychnął cicho nosem, kiedy powiedziała o „najzdrowszej wersji” jego samego. Jakby to było coś, co dotyczyło kogoś innego.
    — Za późno — odezwał się w końcu, głosem zachrypniętym, jakby od dawna nie używał go do mówienia prawdy. — I tak jest już za późno.
    Odwrócił głowę, spojrzał gdzieś w bok, w ciemność za klubem, jakby tam miała być odpowiedź albo chociaż odrobina ciszy. Przełknął ślinę. Jego szczęka napięła się na moment. Pokręcił głową, jakby sam nie mógł uwierzyć w absurd tej sytuacji. Wzruszył ramionami. Ten gest był zaskakująco obojętny, jakby już zdążył się z tym pogodzić. Carter milczał przez chwilę, z papierosem zawieszonym między palcami, jakby każde kolejne zdanie ważyło tonę. Patrzył przed siebie, na mokry asfalt za klubem, na parę unoszącą się z kratki wentylacyjnej. Kiedy w końcu się odezwał, głos miał cichy, zduszony, bez tej ostrej nuty, którą zwykle przybierał, gdy chciał kogoś od siebie odepchnąć.
    — Gdybym jej powiedział wszystko. Tak naprawdę. Bez skrótów, bez ładnych wersji. Bez „to było dawno” i „już nad tym panuję”… — urwał, prychnął krótko. — To i tak by uciekła.
    Odwrócił głowę w stronę Sloane. Nie patrzył na nią jak na kobietę, którą chce, ani jak na tę, z którą się kłóci. Raczej jak na jedyną osobę, przy której mógł powiedzieć to na głos.
    — Bo kto by nie uciekł? Nawet ty miałaś dość, a ciebie byle co nie przestraszy… — dodał. — Gdyby usłyszała wszystko, jak jest. Bez filtrów. Bez wersji „dla bezpieczeństwa”. Jeszcze szybciej by spakowała tę swoją walizkę. — Wzruszył ramionami, jakby mówił o czymś dawno przesądzonym. — Więc… Niezależnie od ruchu… finał był ten sam. Nie było scenariusza, w którym wygrywam.— Jego usta wygięły się w krzywym, zmęczonym uśmiechu. Zaciągnął się głęboko, potem powoli wypuścił dym. Spojrzał znów przed siebie. — A ja tylko próbowałem wybrać wersję, w której jeszcze przez chwilę mogłem udawać, że to wszystko da się utrzymać w rękach.
    Nie brzmiał już jak ktoś wściekły. Bardziej jak ktoś, kto właśnie pogodził się z tym, że nie ma dobrego wyjścia. I że to nie kwestia jednej decyzji, tylko całego życia, które doprowadziło go dokładnie w to miejsce. W końcu spojrzał na Sloane. W jego oczach nie było już gniewu, raczej coś ciężkiego i pogodzonego. Zaśmiał się nagle, krótko i trochę za głośno. tym śmiechem, który zawsze pojawiał się u niego w chwili, gdy napięcie było już tak gęste, że jedynym wyjściem było je rozbroić, a nie dalej ciągnąć. Przetarł dłonią twarz, jakby próbował z niej zetrzeć cały ten ciężar ostatnich godzin, dni, tygodni.
    — Dobra, dobra… — parsknął, kręcąc głową. — Przestań mi robić pierdoloną terapię i rozdawać porady związkowe, okej? — rzucił, ale bez jadu. Raczej z tą bezradną ironią, która zdradzała, że część z tego wszystkiego jednak do niego dociera.

    OdpowiedzUsuń
  110. Uniósł na nią wzrok i w tym spojrzeniu było coś rozbrojonego, zmęczonego. Nie bunt, nie agresja, tylko facet, który dostał za dużo prawdy naraz i nie bardzo wie, gdzie ją teraz odłożyć.
    — Brzmisz jak ktoś, kto powinien brać za to hajs — dodał ciszej, kącik ust uniósł mu się w półuśmiechu. — Ale dzisiaj… — urwał, wzruszył ramionami. — Daj mi się w spokoju stoczyć. — Oparł się ciężej na schodach, pozwalając, żeby jej ramię nadal było przy nim, nie odpychał go, ale też nie ściskał mocniej. Jakby sam nie wiedział, ile bliskości jeszcze uniesie. Stał jeszcze chwilę, jakby ważył w głowie wszystkie możliwe scenariusze, wszystkie drogi, które i tak prowadziły w to samo miejsce. W końcu westchnął ciężko i pozwolił jej wsunąć rękę pod swoje ramię. Nie protestował.
    — Chodźmy — mruknął w końcu. Przez moment znowu było cicho. A potem, niespodziewanie, jego ton się zmienił, jakby wracał do tej wersji siebie, która potrafi żartować nawet wtedy, kiedy serce wyje mu do środka.
    — A ta twoja pizza… — mruknął z ironią, zerkając kątem oka. — Jest vege i bezglutenowa? — Spojrzał na nią już odrobinę lżej, jakby po prostu potrzebował sekundy bez tej całej powagi, która trzymała ich za gardła. — Bo wiesz, jestem teraz delikatny — dodał, z cieniem tego uśmiechu, który kiedyś potrafił rozbroić każdą z ich kłótni.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  111. Carter zaśmiał się sucho, krótko, ale szczerze, z tym znajomym błyskiem gdzieś pod powieką, który czasami pojawiał się, kiedy wszystko wokół było już zbyt popieprzone, żeby próbować to jeszcze ogarnąć na serio, jakby właśnie uświadomił sobie absurd całej tej sytuacji, a jednocześnie nie był zaskoczony absolutnie niczym. Pokręcił głową, patrząc przed siebie, jakby cała ta scena jego, Sloane i śmierdzące schody z tyłu klubu była równie nierealna jak życie, które próbował zbudować z Sophią.
    — Wiem… — przetarł dłonią twarz, potrząsając głową. — To naprawdę jest pojebane — przyznał, a jego głos brzmiał niemal z ulgą, jakby nazwanie tego na głos coś w nim rozbroiło. — Ale serio… czy my kiedykolwiek byliśmy normalni?
    Zerknął na nią kątem oka, z tym półuśmiechem, który już dawno nie miał w sobie chłopięcego uroku, tylko coś bardziej gorzkiego, zmęczonego i pogodzonego z absurdem wszystkiego, co ich łączyło. Była jego byłą żoną. Przyjaciółką. Wrogiem. Wspólniczką w zbrodni. Cieniem, który znał go lepiej niż ktokolwiek. Która potrafiła go zniszczyć jednym słowem, ale akurat tej nocy była jedyną osobą, która go nie zostawiła.
    — Jak jakaś popierdolona telenowela. Powinniśmy to spisać i sprzedać do telewizji.
    Zamilkł na chwilę, pozwalając sobie na krótką ciszę. Palił papierosa, patrząc gdzieś w przestrzeń, jakby próbował ogarnąć, jak daleko zabrnęli. Jak bardzo ich życie wymknęło się spod kontroli. Ale zaraz potem znów się uśmiechnął, nieco cynicznie, nieco zrezygnowanie.
    — Ale my nigdy nie byliśmy normalni. — Wzruszył ramionami. — Więc chyba nie powinno mnie to dziwić. — Przeniósł na nią spojrzenie, miękkie, ale podszyte pewnością. W jego głosie nie było żalu. Raczej stwierdzenie faktu. Jakby zaakceptował już dawno temu, że ich wersja miłości zawsze była skrajna. Że nie znali środka. Że potrafili ranić się do krwi i pieprzyć na zgodę, jakby nic poza tym nie istniało. A teraz ona stała tuż obok, podsuwając mu moralne drogowskazy i perspektywę innego życia. Z inną kobietą. Z dzieckiem.
    — Pojebane relacje, fatalne decyzje, ale… nasze.
    Pokręcił głową raz jeszcze, tym razem z lżejszym westchnieniem, jakby sam nie wiedział, czy chce się śmiać, czy płakać. — Może to jest nasz brand — dodał z rozbawieniem. Popatrzył na nią z takim specyficznym ciepłem, jakby właśnie tam, na tych schodach za klubem, przy zapachu dymu papierosowego i z brudem dnia na skórze, widział ich najbardziej autentycznych. Bez pieprzonych pozorów. Bez gry. Bez uciekania od tego, jacy naprawdę byli.
    Carter wszedł powoli, jakby trochę niepewnie, choć dobrze znał ten korytarz. Znał zapachy, dźwięki, nawet lekko skrzypiącą deskę przy wejściu do salonu. Znał ten dom i znał też kobietę, która właśnie znikała w kuchni, udając, że to wszystko jest zwyczajne. Nie było. Ale nie zamierzał nic mówić. Jeszcze nie teraz.
    — Dzięki. — Mruknął pod nosem, kiedy rzuciła „czuj się jak u siebie”. Brzmiało to zbyt znajomo. Prawie jak kiedyś. Tylko że wtedy był u siebie.
    Zanim zdążył usiąść, Rue już była przy nim, najpierw ostrożnie, z uniesionymi uszami, jakby próbowała go rozpoznać… a potem całkiem się rozszczekała i zaczęła się kręcić wokół jego nóg. Carter schylił się i podrapał ją między uszami, a potem wzdłuż kręgosłupa, jak zawsze lubiła. Głośny pisk był jak pieprzony soundtrack z czasów, które nigdy nie wróciły.
    — Przynajmniej ty się cieszysz, że mnie widzisz, co? — Mruknął z półuśmiechem, głaszcząc ją jeszcze przez chwilę, zanim wreszcie opadł na kanapę i oparł łokcie na kolanach. Dłońmi przejechał po twarzy. Był zmęczony, ale nie fizycznie. To było inne zmęczenie, takie, które wsiąkało w kości i nie puszczało, nawet kiedy zamykało się oczy. Czuł, że zaraz go rozłoży od środka, ale jeszcze trzymał się w pionie. Bo był tutaj. Bo ona go tu zabrała. I z jakiegoś powodu to wciąż coś znaczyło.

    OdpowiedzUsuń
  112. Z kuchni dolatywały odgłosy piekarnika, talerzy, czegoś lekkiego, co mogło być westchnieniem. Słyszał wszystko.
    — Hej, Sloane. — Odezwał się nagle, nie podnosząc głosu, ale tak, żeby doszło do niej przez pół otwarte drzwi. — A może masz dla mnie chociaż… zielone smoothie? — rzucił z miną całkowicie poważną. — Wiesz… jarmuż, jabłko, natka pietruszki, może trochę spiruliny…? — Uśmiechnął się szerzej, ale to było coś więcej niż żart. To było to, czego brakowało, tej lekkości, której tak cholernie nie miał przez ostatnie dni. Może nawet tygodnie. Sloane potrafiła ją przywrócić. Jednym spojrzeniem. Jednym zdaniem. Albo pizzą z zamrażarki. Popatrzył przez okno, ale widok go nie interesował. Przyszedł tu po coś, czego nie potrafił jeszcze nazwać. Nie był pewien, czy znajdzie to dzisiaj. Ale póki co… był ciepły dom, pies, który go pamiętał, i kobieta, która wciąż chciała, żeby nie był sam. Nikt nie chce mu dziś wcisnąć żadnych narkotyków, że nikt nie krzyczy, nikt nie każe mu spierdalać. I to wystarczało. Przynajmniej na kilka godzin. Skierował się powoli w stronę kuchni, opierając się ramieniem o framugę drzwi. Zatrzymał się tam na moment, patrząc na Sloane, która właśnie próbowała zorientować się, jak obsługuje się jej własny piekarnik. Zrobił tę swoją minę, ten półprofil, jakby zaraz miał wygłosić kazanie na temat zdrowego stylu życia i przez sekundę wyglądał, jakby naprawdę był rozczarowany.
    — Bo, wiesz… próbuję teraz być lepszą wersją siebie. — Wytrzymał jeszcze sekundę, zanim się zaśmiał. Głośno, szczerze, z tym lekkim ochrypnięciem, które zawsze pojawiało się, kiedy śmiał się naprawdę. — Kurwa, ale ty masz bałagan w tych szafkach. — Mruknął, zaglądając do jednej z szafek po drodze i teatralnie ją zamykając. Z kolejnej wyciągnął szklanki a z lodówki cole. Tego Sloane miała pod dostatkiem. Napełnił szklanki i podsunął jedną w jej stronę a drugą wypił prawie duszkiem. Spojrzał na nią, wciąż z tym półuśmiechem, ale coś w oczach miał miękkiego. Coś, co dawno się nie pojawiało. — Słuchaj, a mogę się… no… — wskazał kciukiem przez ramię w stronę łazienki. — Trochę ogarnąć? Wiesz… prysznic i te sprawy. Bo czuję się jak żywy popiół.
    Mimo żartu, w jego głosie było coś zupełnie prawdziwego. Nie tylko chodziło o pot i dym papierosowy, który przesiąkł jego ubrania. Chodziło o ciężar, który chciał z siebie zmyć. Choćby na chwilę. Choćby udając, że można.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  113. Carter oparł biodrem o blat, upijając łyk coli i przez moment nie odzywał się ani słowem. Patrzył na nią, jak krzątała się po kuchni, niby pewna siebie, a jednak trochę zagubiona, próbując ustawić piekarnik tak, jakby od tego zależało ich dalsze życie. Uśmiechnął się pod nosem nieznacznie, może dlatego, że przypominała mu lepsze czasy, albo dlatego, że mimo wszystkiego, co ich dzieliło… wciąż tu była.
    — Serio, kiwi? — Pokręcił głową z udawanym rozczarowaniem. — Żadnej natki? Brokułów? Wody z ogórków kiszonych? Jak ty żyjesz…
    Zrobił krok w stronę kuchennego blatu i oparł się obiema dłońmi, jakby nagle zrobił się bardzo zmęczony. Ale nie był to ten rodzaj zmęczenia, który można przespać. Raczej taki, który siedzi głęboko pod skórą. Od miesięcy. I nie schodzi.
    — Ale wiesz… nieźle to brzmi. — Zerknął na nią z boku, z tym swoim uśmiechem, który bardziej był smutny niż zabawny. — Kokaina, smoothie, tłusta pizza i terapeutyczna sesja z byłą żoną. Kurwa, moje życie to serial.
    Wypuścił powietrze z cichym śmiechem, odstawił szklankę na blat i przeciągnął dłońmi po karku, zostawiając je na moment tam, jakby próbował się jakoś w sobie zebrać.
    Nie patrzył na nią przez moment, tylko w pustą przestrzeń między szafkami. Ale było jasne, że nie miał na myśli tylko prysznica. Potrzebował tej pauzy. Resetu. Niezbyt długiego. Tylko tyle, by znów wyglądać jak człowiek. Albo przynajmniej spróbować.
    — Prysznic, zmiana ciuchów, może jakiś ręcznik, który nie pachnie klubem i grzechem. — Zrobił minę niby poważną, niby żartobliwą. — Obiecuję nie ukraść twojego mango-żelu pod prysznic. Ale byłoby miło gdybyś miała jakiś krem pod oczy, albo maseczkę… — rzucił i roześmiał się nieznacznie. Carter zatrzymał się w pół kroku, jakby chciał się upewnić, czy dobrze usłyszał. Uśmiechnął się pod nosem, ale nie było w tym kpiny. Wręcz przeciwnie. Bo to, że wciąż miała jego rzeczy, znaczyło więcej, niż chciał powiedzieć na głos. Nie wszystko zostało wyrzucone. Nie wszystko zostało zapomniane. Coś wciąż było między nimi obecne, nawet jeśli nosiło się to tylko w formie starego, spranego t-shirtu. On pozbył się nawet tatuażu, który ją symbolizował. Jakby w tamtym czasie chciał zacząć z naprawdę czystą kartką. Tylko czy tak się w ich przypadku w ogóle dało? Odwrócił się powoli, z tą miną, która mówiła wszystko, uniesiona brew, lekki rozbawiony grymas, spojrzenie, które zaczęło mu błyszczeć bardziej niż wcześniej.
    — Ukradłaś mi ciuchy? — powtórzył, tonem, jakby właśnie odkrył najciekawszy detal całego wieczoru. — Brzmi poważnie. Myślałem, że tylko ja w tym małżeństwie miałem kryminalne zapędy.
    Carter spojrzał na nią spod rzęs, unosząc jedną brew, ten jego klasyczny półuśmiech znów zatańczył w kąciku ust, ale tym razem był cieplejszy, jakby naprawdę docenił to, co właśnie usłyszał.
    — W sumie i tak wyglądałaś w nich lepiej. — Dodał cicho, prawie od niechcenia, ale z tą szczerą nutą, która czasem wymykała mu się między słowami, zanim zdążył ją zatrzymać.
    Nie potrzebował wiele. Sama myśl, że może włożyć czystą koszulkę, która pachniała czymś innym niż nocnym upadkiem, była dla niego więcej niż komfortem, była formą ulgi. Zostawiał za sobą resztki wieczoru, powoli zsuwając z siebie warstwy, które przez ostatnie dni i tygodnie składały się na niego bardziej niż jego własna skóra. Zanim odszedł w stronę łazienki, zatrzymał się jeszcze przy kuchence, rzucił okiem na piekarnik i bez słowa pochylił się, by go poprawnie ustawić.
    — Dwieście? — rzucił z rozbawieniem. — Ambitnie, szefowo. Jeszcze trochę i zrobiłabyś z tej pizzy węgiel aktywny. Idealnie do zielonego smoothie.
    W jego głosie nie było kpiny, tylko to ciepłe, przygaszone rozbawienie, jakby przez chwilę coś w nim naprawdę odpoczęło. Spojrzenie też było inne. Lżejsze. Prawdziwsze. Takie, które przez ostatnie dni gdzieś zniknęło. Zmienił program, stuknął w kilka przycisków, pokręcił pokrętłem jakby robił to codziennie, naturalnie.

    OdpowiedzUsuń
  114. Zbliżył się na krok, ale nie na tyle, żeby naruszyć przestrzeń. Wystarczająco jednak, by spojrzeć jej prosto w oczy, tak, jak robił to zawsze wtedy, gdy chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział, jak to ubrać w słowa.
    — Dzięki, Sloane. — Powiedział to krótko, ale nie na odczepnego. Brzmiało to jak: dzięki, że tu jesteś. Że mnie jeszcze znosisz. Że nie muszę ci wszystkiego tłumaczyć. Przez moment zapanowała między nimi ta znajoma cisza, której nie trzeba było zapełniać. Ona coś krzątała przy blacie, on tylko stał obok i oddychał tą samą przestrzenią, co ona. A potem, jakby coś go tknęło, przesunął dłonią po karku i znów spojrzał w jej stronę.
    — Dobra, to ja… Idę się zmyć z grzechu, zanim stąd wypędzisz mnie za zapach klubowej tragedii — rzucił z półuśmiechem. Nie czekał na jej odpowiedź. Ruszył spokojnie w stronę łazienki, a po drodze zdjął przesiąkniętą dymem koszulkę i przerzucił ją przez ramię. Zatrzymał się jeszcze w progu łazienki, rzucając jej ostatnie spojrzenie przez ramię. Było w nim coś innego niż dotąd. Coś spokojniejszego. Jakby pierwszy raz od tygodni naprawdę wiedział, że nic się nie stanie, jeśli na chwilę zamknie za sobą drzwi i zostawi wszystko za sobą, ból, zamęt, klub, wszystkie niewypowiedziane słowa i rzeczy, które poszły nie tak. Drzwi zamknęły się za nim miękko. Jakby też potrzebowały oddechu. Woda odkręciła się dopiero po dłuższej chwili. A kiedy popłynęła, przez długi czas nie było słychać nic innego poza szumem, jakby próbował zmyć z siebie nie tylko pot i dym, ale wszystko, co się wydarzyło. Jakby przez tych parę minut próbował odzyskać siebie. Albo chociaż cokolwiek, co jeszcze z niego zostało. Potem został już tylko szum wody i echo tamtej śmiechniętej chwili, która jeszcze przez chwilę wisiała w powietrzu jakby coś między nimi znowu próbowało się wybudzić.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  115. Carter rzucił jej jedno z tych spojrzeń, które mówiły „nie zaczynaj, Fletcher”, po czym wzruszył ramionami z pozorną nonszalancją.
    — Odkąd życie zmusiło mnie do robienia czegoś poza paleniem jointów i ogarnianiem klubu — odparł. — Poza tym… potrafię teraz nawet upiec babeczki. — Zamilkł na sekundę. — Chyba. — Dodał z tym charakterystycznym zawahaniem i uniesioną brwią, jakby sam nie był do końca pewien, czy to była rzeczywista umiejętność, czy tylko kolejna z tych rzeczy, które wydawało mu się, że mógłby ogarnąć.
    — Ale nie sprawdzaj tego, dobra? Jeszcze się okaże, że muszę zrezygnować z życia przestępcy i otworzyć food trucka. — Rzucił żartem i opadł bokiem na krzesło, jakby naprawdę przez sekundę rozważał, jakby to było piec ciasteczka zamiast załatwiać dostawy i czyścić krew z podłogi zaplecza.
    — Ale jak się spali… — rzucił jeszcze, zerkając na piekarnik z teatralną powagą, a potem spojrzał na nią przez ramię z półuśmiechem. — To zamów coś obrzydliwie tłustego. I koniecznie z frytkami. — zawiesił głos na moment, jakby sam się zaskoczył tą myślą.
    — Bo w sumie… — Zaraz potem wzruszył ramionami i westchnął cicho, opierając łokcie o blat. — Chyba pierwszy raz od paru dni czuję, że… no, że mógłbym coś zjeść, a nie tylko wypalić albo wypić. Nie wiem, co się dzieje, ale chyba wracam do żywych. — Spojrzał na nią kątem oka z tym lekkim uśmieszkiem, który zawsze zwiastował odrobinę prowokacji, ale bez żadnej złośliwości.
    — Spa? — powtórzył z rozbawieniem zza framugi drzwi łazienki, z tą charakterystyczną dla siebie intonacją, jakby to słowo w ogóle nie powinno paść w ich wspólnej przestrzeni. Zawrócił na moment, opierając się o futrynę i spojrzał na nią tym swoim półuśmiechem, który zwykle zwiastował coś niedorzecznego. Palcem wskazał na nią, jakby właśnie ją przyłapał.
    — Nie spa, tylko everything shower, Fletcher. Cały pakiet. Z peelingiem, maseczką, odżywką i dramatycznym staniem pod wodą przez dziesięć minut. — Przekrzywił lekko głowę. — Nie wiem, co ty wiesz o luksusie, ale to jest właśnie to.
    Zamilkł na ułamek sekundy, niby poważny, po czym wybuchł krótkim śmiechem i uniósł brwi, dając jej jasno do zrozumienia, że żartował, ale nie do końca. — I może ręcznik bez cekinów, jakbyś miała. — Rzucił jeszcze na odchodne, a jego głos zniknął za uchylonymi drzwiami łazienki. Zostawił ją z tą ciszą, w której kryło się więcej wspomnień niż słów i z tą absurdalnie znajomą lekkością, którą potrafili wyciągnąć z najciemniejszego dna.
    W łazience panowała para, gęsta i wilgotna, osiadająca na lustrach i kafelkach, a zapach wiśniowego płynu do kąpieli unosił się w powietrzu, przyjemnie słodki i znajomy. Carter odkręcił kurek z zimną wodą tylko na chwilę, żeby się ocknąć, po czym zrzucił kilka kropel z włosów, przetarł twarz dłonią i sięgnął po ręcznik. Wszystko, czego potrzebował, znalazł dokładnie tam, gdzie zawsze. Nawet zapasową szczoteczkę do zębów – w tej samej szklance, w tym samym miejscu. Jakby nigdy stąd nie zniknął. Albo jakby ktoś nie chciał, żeby zniknął na dobre. Carter odnalazł się w łazience szybciej, niż mógł się spodziewać. Woda była gorąca, prawie parząca, dokładnie taka, jakiej potrzebował. Zmywała z niego ciężar ostatnich dni, godzina po godzinie, warstwa po warstwie. Znalazł wszystko, ręcznik w tej samej szafce co zawsze, płyn do kąpieli o znajomym zapachu wiśni, którego nigdy nie używał, ale który niezmiennie kojarzył mu się ze Sloane. Nawet zapasową szczoteczkę do zębów, identyczną jak kiedyś, schowaną w tym samym miejscu co zawsze, w szafce nad umywalką. Nie musiał się nawet zastanawiać, gdzie czego szukać. Jakby nigdy stąd nie zniknął.

    OdpowiedzUsuń
  116. Gdy usłyszał jej głos za drzwiami, nie odpowiedział od razu. Przetarł dłońmi mokre włosy i sięgnął po ręcznik, który owinął niestarannie wokół bioder. Otworzył drzwi szeroko, tak jak miał w zwyczaju, pewnie, naturalnie, bez nadmiernego zastanawiania się. Zaparowane powietrze wypłynęło z wnętrza jak ciepła mgła, niosąc ze sobą ten słodki, niemal zbyt intensywny wiśniowy zapach. Carter stanął w progu, cały jeszcze wilgotny, z kropelkami wody ściekającymi po karku i ramionach, a potem wzdłuż torsu. Biodra miał owinięte ręcznikiem, trzymał go jedną dłonią, drugą sięgnął po ubrania, które trzymała w rękach. Ich dłonie musnęły się lekko przy tej wymianie, może nawet niechcący, ale żadne z nich się nie cofnęło. I choć między nimi unosiła się para, a powietrze było ciężkie od niedopowiedzeń, to jego głos był cichy, spokojny. — Dziękuję — powiedział miękko. Ich spojrzenia zderzyły się w ciszy. Nie było w niej nic nerwowego, raczej coś niepokojąco znajomego. I miękkiego. Jakby ta chwila zawisła między nimi i nie chciała się jeszcze rozpaść.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  117. Carter wyglądał, jakby odzyskał kontrolę. Miał suche, czyste włosy, świeże ubrania, spokojny ton głosu i ten znajomy półuśmiech, który sprawiał wrażenie, że wrócił do siebie, albo przynajmniej do wersji, którą znała Sloane. Ale to była tylko fasada. W jego żyłach wciąż krążyło wszystko, co przyjął tej nocy. Kokaina, Molly, przelane alkoholem i przetkane ziołem. Mikstura, która jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Czuł to pod skórą: lekkie mrowienie w kończynach, szum w głowie, który chwilami przycichał, by zaraz znów uderzyć falą. W klatce piersiowej miał coś w rodzaju pulsującego napięcia, jakby serce próbowało dogonić rzeczywistość, ale ta wciąż wymykała się gdzieś bokiem. Wciąż na haju, ale już zbyt przytomny, żeby tego nie kontrolować.
    Pobyt w mieszkaniu Sloane przywołał w Carterze setki wspomnień, które zdawały się wypływać z każdego kąta tego miejsca. To było dziwne uczucie, jakby wracał do czegoś, co znał niemal na pamięć, ale co zdążyło się już od niego oddalić. Nim zamieszkali razem we wspólnym penthousie, to właśnie tutaj spędzali większość czasu. Wracali tu po nocach w klubie, po awanturach i pojednaniach, po koncertach i bezsennych tygodniach. Tu zasypiali na kanapie z pizzą na stole, tu spierali się o głupoty, a potem godzili bez słów. Znał ten układ mebli, zapach świec, dźwięk jej kroków boso po panelach. Wszystko tu było takie znajome, że aż bolało. Mimo zmian, bo kilka się pojawiło, nowe dodatki, inna muzyka w tle, czuł się tak, jakby przekroczył próg czegoś, co kiedyś było jego. Jakby się cofną w czasie. Nie musiał się rozglądać, żeby wiedzieć, gdzie znajdzie ręczniki, gdzie stały szklanki, albo że Rue zaraz zwinie się w kłębek na jego nogach. To miejsce nosiło ich wspólny ślad, nawet jeśli tylko jeden z nich chciał jeszcze to pamiętać.
    Sophia przecinała jego myśli często, zbyt często. Pojawiała się jak cień w tle każdej ciszy, jak echo w dźwiękach codzienności. Ale nie teraz. Nie w tym stanie. Mieszanka narkotyków, która wciąż krążyła w jego krwi, była wystarczająco silna, by chwilowo zagłuszyć jej imię, jej obraz, jej głos. Pozwalała mu nie myśleć o tym, że od kilku dni nie odbierała telefonu. Że nie odpisywała na żadne wiadomości. Że nie pojawiła się, nie zadzwoniła, nie powiedziała nic, po prostu wybrała odejście. I trzymała się tego wyboru z chłodną konsekwencją kogoś, kto wie, że to jedyny sposób, żeby się od niego uwolnić. Ten stan pozwalał mu nie czuć tej pustki. Przynajmniej przez chwilę. Jakby wszystko to, co niewypowiedziane, mogło zostać przykryte mgłą. I choć Carter wiedział, że to tymczasowe, że ten moment kiedyś pęknie, nie miał siły, by się teraz mierzyć z prawdą. Więc po prostu… pozwalał jej zniknąć z jego głowy. Jeszcze na chwilę. Jeszcze na dziś.
    Przez chwilę tylko patrzył. Nie poruszył się, nie cofnął, nie powiedział nic. Stał w uchylonych drzwiach łazienki, z kroplami wody spływającymi po jego ramionach i torsie, wciąż ciepły od prysznica, z dłońmi uniesionymi, by odebrać od niej ubrania. Ale kiedy spojrzała na niego w ten sposób, cicho, jakby pytała bez słów, czy może zostać, coś w nim zadrżało. Znał ten wzrok. Wiedział, co znaczą jej palce, które nie cofnęły się od razu, które dotknęły jego dłoni i zostały. Zrobiła krok w jego stronę, a z tym krokiem przypłynęła cała fala wspomnień, znajomych impulsów, tej konkretnej elektryczności, która była tylko między nimi. Jej dotyk był jak impuls krótki, cichy, ale przebiegł przez niego szybko, zostawiając po sobie napięcie, które rozlało się po karku i spłynęło w dół kręgosłupa.

    OdpowiedzUsuń
  118. Miał ochotę zamknąć oczy i zniknąć w tym jednym momencie. W dotyku jej dłoni. W zapachu, który znał zbyt dobrze. W sposobie, w jaki na niego patrzyła, jakby wciąż coś w nim widziała, mimo że tyle razy sam próbował wszystko z siebie wymazać. Przez moment się zawahał. Jego spojrzenie przesunęło się po niej, najpierw po twarzy, potem po oczach, które nie uciekały. A potem odezwał się zaskakująco łagodnie, z czymś w głosie, czego nie używał zbyt często.
    — Chcesz… zostać? — zapytał, cicho, miękko, jakby nie chciał spłoszyć tej chwili. Nie było w tym żartu ani prowokacji. To była po prostu szczera, otwarta przestrzeń między nimi i pytanie, które w niej zawisło. Nie jako deklarację. Nie jako plan. To było wyznanie bez obietnicy. Bez żadnego „co dalej”, bez żadnego „dlaczego”. Po prostu tu i teraz. Skrzyżowanie wspomnień z jej ciepłem, tym, że wciąż przy nim była, zaczynało go rozbierać od środka. Nie chciał analizować, nie chciał myśleć, a jednocześnie nie umiał przestać. To nie był głód ciała. To była potrzeba obecności. Tego, by ktoś naprawdę go widział i nie uciekł. Nawet jeśli miałby jutro pożałować każdej sekundy. Wszystko w nim było napięte. Jakby wystarczyło jedno słowo, jeden ruch, by się rozpadł albo… poddał. A jej oczy mówiły, że czeka.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  119. Carter poczuł, jak napięcie w nim nie tyle opada, co zmienia kształt. Jakby coś w środku przesunęło się o milimetr, wystarczająco, żeby stracić równowagę. „To zły pomysł” pomyślał, ale bez przekonania. Ta myśl była bardziej echem rozsądku niż realnym ostrzeżeniem. W jego żyłach wciąż krążyła chemia, która uciszała ostre kanty winy i strachu, a zamiast tego zostawiała tylko ciepło i potrzebę bycia blisko. Nie dotykać. Jeszcze nie. Ale być.
    — Jasne… korzystaj — powiedział cicho, głosem niższym niż zwykle. Bez żartu tym razem. Bez maski. Wziął od niej obrania i odłożył ja na półkę obok. Gdy się przecisnęła obok, poczuł to dopiero sekundę później, jakby jego ciało zareagowało szybciej niż głowa. Ciepło jej ramienia, zapach skóry zmieszany z czymś znajomym, ten ledwie zauważalny dotyk biodrem o jego dłoń. Carter nie odwrócił się od razu. Uśmiechnął się pod nosem. Krótko. Prawie nieświadomie. Rozbroiła go tym ruchem, swobodnym, pewnym, jakby to wszystko było oczywiste. Jakby nie było między nimi tygodni ciszy, decyzji, cudzych imion i nieodwracalnych wyborów. Jakby to była tylko kolejna noc, a nie zbiór konsekwencji, które oboje próbowali ominąć bokiem. I w tym uśmiechu było coś jeszcze. Autoironia. Świadomość własnych myśli. Bo przez głowę przebiegło mu dokładnie to samo, co zawsze w takich momentach, kiedy stała na przeciwko niego i patrzyła w dokładnie TAKI sposób, w tym dziwnym zawieszonym napięciu. Był niemal pewien zaraz ją pocałuję. Tak po prostu. Jakby to był kolejny logiczny krok. Jakby świat nie nauczył go jeszcze, że między „chcę” a „powinienem” jest przepaść. Rozbawiło go to, że nawet teraz, po wszystkim, jego umysł wciąż wybierał tę samą ścieżkę. Zawsze. Pocałunek nie nadszedł. Ale myśl o nim została, cicha, rozgrzewająca, niebezpieczna.
    Uniósł lekko brwi, niby rozbawiony jej tekstem o everything shower, ale pod spodem pulsowało coś cięższego, ta znajoma, dobrze pamiętana mieszanka pragnienia i ostrożności, która zawsze robiła mu z nerwami co chciała. Dopiero wtedy się odwrócił. Powoli. Już spokojniejszy, bardziej obecny. Stał chwilę bez ruchu, oparty dłonią o framugę, patrząc jak Sloane wiąże włosy. Ten drobny gest uderzył go mocniej niż powinien. Widział go setki razy przed wyjściami, po nieprzespanych nocach, nad umywalką w łazienkach, które nie zawsze były ich. Patrzył, jak jej ruchy są pewne, praktyczne, a jednocześnie intymne w sposób, który zawsze działał na niego najmocniej. Myśli zaczęły się ścigać. Sophia. Cisza. Telefony bez odpowiedzi. Lipiec. Potem zderzały się z tym, co było tu i teraz: ciepło pary, zapach wiśni, miękki ruch Sloane obok niego. Jakby jego głowa była podzielona na dwa kanały, jeden krzyczał, drugi szeptał, że może przez chwilę nie musi wybierać. Jej obecność w łazience była zbyt znajoma. Zbyt naturalna. Ten sposób, w jaki weszła, jakby to miejsce wciąż należało do nich obojga, jakby czas nie zrobił z nimi tego, co zrobił. Para unosiła się ciężko, osiadała na lustrze, na kafelkach, na jego myślach. Wszystko było rozmyte, miękkie, nieostre, dokładnie tak, jak jego głowa.
    Zacisnął palce na framudze, jakby to miało utrzymać go na powierzchni.
    — Nie krępuj się? — mruknął z krótkim, przytłumionym śmiechem, takim, który ucinał się w gardle zbyt szybko. — Brzmi jak pułapka, Fletcher.
    Stanął obok niej, bliżej niż planował, ale nie na tyle, żeby było to oczywiste. Spojrzał na nią w lustrze, ich spojrzenia spotkały się tylko na sekundę, wystarczająco długo, by poczuć ten znajomy ucisk w klatce piersiowej. Wiedział, że balansuje na granicy. Między tym, co było, a tym, czego nie powinno już być. Między odpowiedzialnością a ucieczką, którą znał aż za dobrze. A jednak stał tam dalej, pozwalając, by ta chwila trwała. Jeszcze chwilę. Jeszcze parę oddechów. Jakby odwlekał moment, w którym znów będzie musiał zdecydować, kim właściwie jest i czego chce.

    OdpowiedzUsuń
  120. — No proszę — mruknął półżartem, spoglądając w lustro. — Prawie jak normalni ludzie. Poprawił ręcznik w pasie i zawiązał go tak, żeby trzymał się sam, żeby nie musiał o nim myśleć. Sięgnął po szczoteczkę, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, wycisnął pastę i zaczął myć zęby, zupełnie jakby nie stali razem w zaparowanej łazience po całej tej nocy, po wszystkim, co wisiało między nimi niewypowiedziane. Jakby nie było napięcia, które można było ciąć nożem. Jakby nie było tej świadomości, że wystarczyłby jeden ruch w bok, jedno spojrzenie dłużej niż trzeba. Kiedy Sloane weszła pod prysznic, Carter niby nie patrzył. Skupił wzrok na umywalce, na własnym odbiciu, które i tak było rozmazane przez parę. Ale nie potrafił się powstrzymać. Co jakiś czas jego spojrzenie uciekało w bok, szybkie, niemal nieświadome zerkniecie w lustro. Widział niewiele: zarys sylwetki, ruch ramion, smugę ciepłej wody spływającej po zaparowanej szybie. Wystarczało. Za bardzo. Przez moment patrzył tylko na parę na lustrze, jakby była jedyną rzeczą, która trzymała go tu i teraz. Wiedział, że to chwila zawieszenia. Taka, w której jeszcze nic się nie wydarzyło i właśnie dlatego mogło wydarzyć się wszystko.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  121. Carter nie odpowiedział od razu. Stał bokiem do niej, odkręcając kran i płucząc szczoteczkę, jakby wcale nie usłyszał jej słów. Ale słyszał. I czuł. Każdą cząstką ciała, które drżało już nie od narkotyków, a od napięcia, które między nimi wisiało. Znał to napięcie. Rozpoznałby je w ciemności, z zamkniętymi oczami. Wiedział, czym się kończyło i co w nim budziło. Kiedy Sloane weszła pod prysznic, Carter naprawdę udał, że nie patrzy. Pochylił głowę nad umywalką, splunął pianą, odkręcił wodę trochę mocniej, żeby zagłuszyć swoje myśli. Stał obok, dokładnie tam, gdzie zostawiła go parę sekund wcześniej, oparty luźno biodrem o blat, z ręcznikiem ciasno zawiązanym w pasie i mokrymi włosami. Spojrzał w lustro. Jej odbicie było rozmyte, jak wszystko tej nocy, ale dostrzegał detale, które go dobijały wydawała się znajoma, jak znak powrotu do czegoś, co nie do końca powinno wracać. Zacisnął palce na zlewie. Miał wrażenie, że łazienka zaczyna się kurczyć, że wszystko się zacieśnia. Para osiadała na lustrze, na płytkach, na ich skórze. Mimo to było w tym coś zbyt realnego. Zbyt trzeźwego, jak na ich stan.
    — Prawie jak stare dobre małżeństwo – powtórzył za nią półgłosem, z uśmiechem, który był smutniejszy, niż planował. — Daj znać, jak będziesz potrzebować pomocy z odkręceniem szamponu — rzucił z cieniem rozbawienia w głosie, zanim zajął się sobą. Jakby to wszystko było zupełnie normalne. I może właśnie to było najdziwniejsze, że w jakiś sposób nadal umieli w tej codzienności funkcjonować. Nie chciał patrzeć. Ale patrzył. Czasem. Urywkami. Zerkał, tylko po to, żeby zaraz znowu spuścić wzrok. Żeby nie myśleć o tym, jak wyglądała w tej kabinie, z wodą spływającą po skórze. Nie dlatego, że nie chciał, ale dlatego, że wiedział, że nie powinien. Nie powinien był tu być. I doskonale o tym wiedział. Nie po tym wszystkim. Nie po tej nocy. Ale był. I zamiast wyjść, stał tam, jakby to było normalne. Jakby nic się nie wydarzyło przez ostatni rok. Jakby nadal należał do tej wersji siebie, która potrafiła z nią dzielić codzienność bez pożarów. Wytarł twarz ręcznikiem, nie mówiąc nic więcej. Ale jego ciało, jego ruchy, wszystko mówiło, że nigdzie się nie wybiera. Nie teraz. Nie dziś. I nie, dopóki ona sama go nie wypchnie za drzwi. Tylko czy będzie potrafiła?
    Carter nie odwracał się od razu. Spojrzał dopiero, gdy sięgnęła po ręcznik. Carter uniósł brew, a potem tylko cicho się zaśmiał pod nosem, nie w kpinie, ale w czymś dziwnie miękkim, może nawet zaskoczonym samym sobą. Podszedł do niej wolnym krokiem i usiadł na brzegu wanny, nadal owinięty ręcznikiem. Czuł ten znajomy zapach, nie tylko wiśniowego płynu do kąpieli, ale jej skóry, jej włosów, tej mieszanki, której nie mógł pomylić z niczym innym. Niby wiedział, że to zły pomysł. Że zaraz pożałuje. Ale jeśli miał być szczery, jego moralność leżała dzisiaj zakopana gdzieś pod warstwą Molly, koki, zioła i emocjonalnego wraku, który ledwo się trzymał na nogach. Patrzył na Sloane w tym różowym turbanie na głowie, z jej skupionym wyrazem twarzy i tym całym rytuałem pielęgnacyjnym jakby to był najnaturalniejszy element nocy, która ich tu przywiodła. Jakby to nie była ucieczka przed światem, tylko coś, do czego oboje… wrócili.
    — Nigdy nie sądziłem, że ta noc skończy się tym, że dasz mi płatki pod oczy zamiast czegoś do zapalenia. — Powiedział półżartem, ale bez uciekania się do zgrywy, której kiedyś używał jak pancerza. W jego głosie była nuta… ciepła. Prawdziwego.
    — Dobra. Rób, co musisz, Fletcher. I tak jesteś szefową tej łazienki. Zamieniam się w twoją ofiarę. — Przez moment nie zrobił nic. Tylko patrzył. Na jej twarz, na usta, na spływające po szyi krople, których jeszcze nie otarła.

    OdpowiedzUsuń
  122. Zabrakło mu słów, choć przecież znał ich setki, może tysiące. Miał dar do gadania, do zgrywania się, do ciętych ripost,ale przy niej, w tej chwili, po prostu zamilkł.
    — Byle nie brokatowa. Mam reputację do stracenia. — Uśmiechnął się, ale w jego spojrzeniu nie było kpiny. Była miękka uległość, jakiej dawno w nim nie było. Jakby naprawdę, choć na parę godzin, oddał siebie w jej ręce, bez zbroi, bez cynizmu, bez tego całego brudu, który wciąż krążył mu we krwi. Uśmiechnął się kątem ust. Gdy odsunęła opakowanie i podniosła pierwszy płatek, nie ruszył się, nie cofnął. Siedział jak zaklęty, pozwalając jej działać, czując chłód, kiedy przykładała kosmetyk do jego skóry. Ten absurdalny, niemal surrealistyczny moment miał w sobie jakąś dziwną intymność. Nie było tu namiętności, nie było szeptów obietnic, ale było coś o wiele głębszego. Zaufanie. Ciche, milczące, rozsypujące się na drobne gesty. I może właśnie dlatego jeszcze nie przekraczali granicy. Bo może tym razem chcieli zbudować coś od nowa, nawet jeśli tylko na chwilę.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  123. Carter siedział na brzegu wanny, z ręcznikiem ciasno owiniętym wokół bioder i miną, która sugerowała, że nie wie, jakim cudem dał się w to wszystko wciągnąć. I jednocześnie wyglądał na dziwnie pogodzonego z losem. Stała blisko. Tak blisko, że niemal czuł jej oddech, kiedy podniósł głowę, by na nią spojrzeć. Oczy Cartera unosiły się lekko w górę z mieszaniną spokoju i uważności. Nie mówił nic. W tym spojrzeniu było więcej niż potrzeba.
    — Pamiętasz, jak kiedyś przysięgałem, że nigdy nie dam sobie niczego wklepać w twarz? — mruknął spod maski, którą właśnie przyciskała do jego policzka. — Ta przysięga miała obowiązywać do śmierci.
    W jego głosie nie było już ciężaru sprzed godziny. Nie było też tej pogardy do samego siebie. Zamiast tego, coś lżejszego, jakby na moment pozwolił sobie nie analizować wszystkiego. Jakby wystarczyło, że był tutaj, z nią. Może to maseczka. Może to zapach. Może ona.
    Podniósł wzrok, gdy Sloane roześmiała się cicho i nachyliła, żeby rozprostować materiał maseczki na jego czole. Patrzył na nią uważnie, jakby analizował każdy jej ruch, każdy cień emocji przemykający przez twarz. Była tak blisko, a jednocześnie… zachowywała się tak, jakby to było zupełnie normalne. Sloane stała między jego nogami, z dłonią wciąż uniesioną po tym, jak wygładziła ostatnią fałdkę materiału na jego policzku. Ich ciała nie dotykały się w całości, ale miejsce, w którym jej uda stykały się z jego, to było czuć. Tak cicho, tak znajomo. Carter opuścił luźno ręce na własne uda. Dłonie miał rozluźnione, palce lekko rozsunięte. I to właśnie nimi, bezwiednie, niemal sennie, dotykał zewnętrznej strony jej ud. Sunął opuszkiem po fragmencie skóry, który akurat znajdował się najbliżej, tuż przy miejscu styku z jego udami. Nieporuszenie, bez pośpiechu. Ledwie zauważalnie. Ale tamten dotyk był dokładnie tym, czym zawsze między nimi były gesty: prosty, surowy i czysty. Znaczący bez słów. Nie patrzył w dół. Nie kontrolował się. Nie sprawdzał, czy może. Po prostu był jego dłonie, jej ciało, ten moment. Bez zbędnych intencji, ale nie bez znaczenia. Ten dotyk nie był prowokacją. Nie był próbą zbliżenia. Był… przywiązaniem. Bliskością, która wciąż istniała, nawet jeśli w innej formie. Nawet jeśli już nie była ich.
    Zadrżał. Nie mocno, to był ten drobny, instynktowny dreszcz, który przeszedł mu wzdłuż kręgosłupa, gdy chłód esencji zetknął się z jego skórą, a jej dłonie przeciągnęły się po jego szyi z precyzją i czymś, co przypominało troskę. I może właśnie to było najbardziej rozbrajające, nie płatki, nie maska, nie fakt, że siedział w jej łazience z ręcznikiem i różowymi ozdobami pod oczami. Tylko to, że Sloane dotykała go z taką znajomością, jakby nic się nigdy nie zmieniło. Jakby wszystko inne mogło poczekać.
    Uśmiechnął się pod nosem.
    — Wata cukrowa z kokosem? Czuję się jak pieprzona księżniczka. Jeszcze chwila i zażądam prosecco z truskawkami.
    Ale żadne z nich nie było normalne. I Carter to wiedział. Oparł się wygodniej o kafelki i zaśmiał się krótko, niskim, miękkim śmiechem, który gdzieś w środku miał cień sentymentu.
    Carter przymknął oczy. Nie dlatego, że chciał się odciąć. Wręcz przeciwnie. Chciał poczuć ten moment w pełni. Tę sprzeczność, chłód na skórze i ciepło jej dłoni. To, że Sloane wciąż znała go na tyle dobrze, by dotknąć go w miejscu, które kiedyś wywoływało w nim ciarki. Odetchnął cicho. Palce wciąż spoczywały na jej udach, a jego głowa, choć odchylona lekko ku górze, opadła odrobinę niżej, jakby poddawał się temu, co robiła. Jakby na moment mógł odpuścić wszystko i dać się poprowadzić.
    Otworzył oczy, kiedy zapytała. Te jego ciemne tęczówki, zwykle przesiąknięte zmęczeniem albo cynizmem, teraz były zaskakująco spokojne. Jakby rzeczywiście coś w nim na moment ucichło. Spojrzał na nią z dołu.

    OdpowiedzUsuń
  124. Skinął lekko głową, a kącik jego ust poruszył się ledwie zauważalnie, nie był to uśmiech, ale coś zbliżonego, cichszego.
    — W sumie… tak — odpowiedział równie miękko. Głos miał chropowaty, cichy, ale prawdziwy. — Trochę lepiej.
    Jego palce wciąż dotykały delikatnie jej ud, teraz bardziej świadomie niż przed chwilą. Kciukiem przesunął po jej skórze. Nie odsunął dłoni, tylko pozwolił sobie jeszcze na kilka sekund bliskości. Jakby chciał zapamiętać tę chwilę dłużej. Jego wzrok nie uciekał. Patrzył na nią z tej pozycji, jakby próbował coś z niej wyczytać. Czy dla niej ta chwila znaczyła coś więcej niż tylko obowiązkowa porcja współczucia.
    — Przynajmniej nie chce mi się już wyjść i rozpierdolić wszystkiego dookoła — dodał cicho, z lekkim uniesieniem kącika ust. To nie był żart. To było wyznanie. Kiedyś, gdy wszystko waliło się wokół, gdy coś go bolało albo zwyczajnie nie chciał czuć wychodził. Do klubu, do ludzi, do zgiełku. Topił ciszę w głośnej muzyce, ciała wokół siebie traktował jak znieczulenie, a substancje jak szybki plaster na pęknięcia, które nie miały prawa się zasklepić. To tam szukał ulgi, adrenaliny, oderwania od siebie. Tam czuł się mocny, choć w środku był rozpadnięty. Ale dziś, kiedy wszedł do klubu, do swojego świata, wszystko w nim tylko się pogłębiło. Zamiast ulgi przyszła pustka. Muzyka brzmiała jak dudnienie z innego życia. Ludzie, których twarze znał na pamięć, wydawali się obcy. Paradoksalnie spokój, względny i kruchy, wrócił dopiero tutaj. W tej łazience, gdzie pachniało jej kosmetykami, a nie potem i dymem. W cieple, które nie było od lamp, tylko od obecności. W ciszy, która nie dźwięczała samotnością, tylko spokojem.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  125. To był ten rodzaj ciszy, który nie wymagał wypełnienia. Nie przy nich. Carter nie odpowiedział, gdy Sloane rzuciła żart o balsamach, maseczkach i jego księżniczkowych zachciankach. Uśmiechnął się tylko, cicho, bezgłośnie, kąciki ust uniosły się z odrobiną powściągliwego rozbawienia, ale też jakiejś wewnętrznej miękkości, której nie pozwalał prawie nikomu dotykać. Nie ruszył się, kiedy zaczęła masować jego ramiona. Był spięty. Wiedziała o tym, czuła to pod dłońmi, napięcie, które nosił w sobie od miesięcy. Ale nie uciekł. Nie powiedział: “przestań”. Nie uniósł ramion, nie zamarł. Pozwolił jej tam być. A może nawet tego potrzebował.
    — Pamiętam — odezwał się po chwili ciszy, niskim, lekko zachrypniętym głosem. — Jak groziłaś, że przestaniesz mnie całować, jeśli nie zacznę używać kremu. — Jej dłonie na jego ramionach były miękkie, ale zdecydowane. Kiedy nacisnęła mocniej, westchnął cicho, bardziej przez zaskoczenie niż ulgę. A może jednak i przez jedno, i przez drugie. Zamrugał, uniósł lekko głowę i spojrzał na nią z tym charakterystycznym, półprzymkniętym spojrzeniem. — Nie wiedziałem, że jestem spięty… — mrukną — Dopóki nie zaczęłaś mnie tak maltretować... — mruknął. Głos miał niższy, bardziej ochrypły. Jakby każda emocja, każde napięcie, które zszedłoby z jego karku, wybrzmiało teraz gdzieś głęboko, między słowami. Jej uda dotykające jego… ten ledwo zauważalny kontakt, który mimo wszystko palił. Subtelnie. Jak wspomnienie dawnych nocy, jak echo wspólnego życia, którego przecież nie było już od miesięcy. Ale ich ciała pamiętały. I reagowały.
    Na jej słowa o drzwiach uśmiechnął się szerzej.
    — To zależy… — odparł powoli, podnosząc wzrok wyżej, na jej twarz, jakby mierzył, ile jeszcze może sobie pozwolić. — Czym trzeba byłoby cię “urobić”, żeby rozjebanie drzwi przeszło bez echa?
    I nawet jeśli to był tylko żart, ton jego głosu miał w sobie więcej czułości, niż jakiekolwiek jego słowa w ostatnich dniach. A może nawet tygodniach. Nie przestawał jej dotykać. Ledwo wyczuwalnie, jakby przypadkiem, ale nie był to przypadek. Muskał zewnętrzną stronę jej ud w tym samym miejscu, w którym stykały się z jego. Było w tym coś łagodnego, prawie opiekuńczego. Palce nie błądziły. Po prostu… przypominały sobie, jak to było, mieć ją blisko. Kiedy zrobiła krok bliżej, niemal całkowicie zniknęła mu z pola widzenia, ale poczuł ją bardziej. Jej zapach. Jej oddech. Ciepło jej skóry na swojej. I to, jak jej dłoń przesunęła się na jego łopatkę. Zamknął oczy. Sloane masowała jego łopatki i ramiona z taką czułością, że Carter nie był pewien, czy to bardziej ulga, czy kara. Bo to, co robiła jej dłonie, spokojne, rytmiczne, pewne, znające każdy centymetr jego ciała, sprawiało, że miał ochotę przyciągnąć ją do siebie bez słowa. Pochylić się i zatrzymać usta na jej skórze. Gdyby nie ta pieprzona maseczka, która chłodna i śliska wciąż trzymała się jego twarzy, już dawno by to zrobił. Zsunąłby ją jednym ruchem i po prostu sięgnął po to, co czuł niemal całym sobą. Po jej bliskość. Po znajome ciepło, które dziś nie było chaosem, tylko miękkim, spokojnym światłem w środku tej ciemności, w której ostatnio tkwił. Każdy mięsień w jego ciele krzyczał, żeby się poruszyć. Żeby złapać ją mocniej, przyciągnąć, rozsunąć ten cholerny ręcznik, który ledwie się na niej trzymał. Zamiast tego przyłożył mocniej dłonie do jej ud. Z zewnątrz wyglądało to niewinnie, ot, dotyk, ale palce zacisnęły się nieco mocniej. Zdecydowanie. Nie gwałtownie, nie pospiesznie. Po prostu pewnie. Jakby potrzebował tego punktu zaczepienia. Jakby chciał dać znać, że czuje. Że wszystko, co mu daje, dociera do niego w pełni. I że wcale nie jest tak obojętny, jak próbował się wydawać. Jakby chciał jej w ten sposób powiedzieć: nie przestawaj, zostań jeszcze chwilę. Czuł pod opuszkami jej skórę, ciepłą, gładką, żywą. Była tu. Przy nim.

    OdpowiedzUsuń
  126. Przesuną dłonie centymetr wyżej, aż do miejsca, gdzie zaczynało się ciepło jej skóry ukryte pod ręcznikiem. Bez prowokacji. Bez żądania czegokolwiek. Ale wystarczająco wyraźnie, by zrozumiała, że wciąż pamięta, jak smakuje. Jak pachnie, jak drży, kiedy się do niej zbliża.
    — Leżenie brzmi jak luksus — powiedział cicho, przymykając na moment oczy. Cicho wypuścił powietrze. W głowie miał bałagan, który dopiero co zaczynał się układać. Nie wiedział, czy to przez jej dotyk, zapach, czy to jak bez słowa potrafiła mu dać dokładnie to, czego potrzebował. Dłoń Sloane znów zatoczyła krąg na jego karku i zsunęła się niżej, a on… nie mógł przestać o niej myśleć. O tym, jak cholernie znajoma była w tej swojej czułości. Jak bardzo brakowało mu właśnie takiego dotyku, pewnego, miękkiego, świadomego. I choć dzieliło ich tak wiele, wspomnienia, porażki, inne imiona, których dziś nie wypowiadają, to w tej chwili byli tylko oni. Tylko z większym zrozumieniem. Jakby już nie musieli niczego udowadniać. Jakby wystarczyło po prostu… być.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  127. Carter słuchał jej, ale nie odpowiadał od razu. Milczał, bo nie chciał wypowiedzieć czegoś, czego nie będzie potrafił później cofnąć. Każde słowo zbyt łatwo mogło mieć znaczenie, większe, niż był gotów udźwignąć. A Sloane… Ona jak zwykle wiedziała, jak do niego mówić. Nie cisnęła. Nie błagała. Po prostu była. Tak, jak wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebował, choć sam przed sobą nie potrafił się do tego przyznać. Siedział nieruchomo, ale palce nadal ślizgały się powoli po jej udach, miękkim ruchem, który był daleki od prowokacji. Ale ona nie drgnęła. Nie cofnęła się ani o krok. Więc dodał odrobinę pewności w swoim dotyku. Tyle wystarczyło. Zadarł nieco głowę, by znów na nią spojrzeć. Przez tę maseczkę pewnie wyglądał śmiesznie, ale nie było w nim nic z rozbawienia. W jego oczach było coś miękkiego, cichego, znajomego. Jakby przez chwilę nie było między nimi miesięcy bólu i nieporozumień, a tylko ta jedna noc.— Pamiętam — mruknął nisko, gdy wspomniała o wynagrodzeniu. Kącik jego ust drgnął w czymś, co mógłby być uśmiechem. — Mhm. — Skinął głową ledwie zauważalnie, z lekkim półuśmiechem, który odciął resztę świata. — Miewasz rację częściej, niż mi się podoba. — Brzmiało to, jak żart, ale jego głos był niższy, cichszy. Czuł, jakby byli w jakiejś niewidzialnej bańce, gdzie jedyne, co naprawdę się liczyło, to to, jak jej ręce nadal spoczywały na jego ramionach. Jak jej palce przylgnęły do jego skóry z tą delikatną, niewypowiedzianą tęsknotą, której żadne z nich nie potrafiło już udawać.
    — Gdybym miał cię czymś „urobić” za drzwi… — zaczął, zerkając na nią spod półprzymkniętych powiek. — Wymyśliłbym… — przyznał w końcu cicho, z nutą rozbawienia w głosie. — Pewnie coś absurdalnego… ale skutecznego. — Zaśmiał się cicho, pod nosem, z lekkim rozbawieniem w oczach. Z każdą kolejną sekundą czuł, jak coś w nim odpuszcza. Ten mur, który wybudował od nowa po odejściu Sophii. Te ślepe emocje, które trzymały go przez ostatnie dni jak w potrzasku. Lód, którym próbował się obudować, żeby nic więcej już nie poczuć. Wszystko to zaczynało topnieć, kiedy dotykała go w ten sposób, jakby pamiętała każdy centymetr jego ciała. Jakby nie musiała niczego szukać. Nie wiedział, kiedy z niego zeszło to napięcie, które jeszcze godzinę temu trzymało go w klubie jak w klatce z cienkiej stali. Może w momencie, kiedy położyła mu dłonie na karku. A może już wcześniej, gdy pozwolił sobie wypić z jej szklanki, jakby to było najnormalniejsze na świecie. Jakby nadal należał do tego świata. Mógłby się teraz odezwać. Powiedzieć coś równie prowokującego. Ale byłoby to za proste. Za banalne. Zamiast tego zadarł głowę jeszcze wyżej i spojrzał na nią tak, jak potrafił tylko on, głęboko, ciężko, jakby próbował jej przekazać coś, czego sam nie potrafił jeszcze ubrać w słowa. A potem nachylił się powoli, sięgając czołem do jej mostka. Przymknął oczy, opierając się o nią, jakby tylko to był w stanie zrobić. Jakby to mu wystarczyło. Albo jakby tylko na tyle się jeszcze odważył. Pozwolił jej dalej gładzić ramiona i kark. Wsunął dłonie nieco dalej, na jej uda, jakby chciał ją objąć. Czuł, jak delikatnie oddycha, całym ciałem. Jak jej bliskość rozgrzewa go bardziej niż gorący prysznic, który przed chwilą wziął. Pachniała znajomo. Bezpiecznie. Zaśmiał się pod nosem, cicho, prawie bezgłośnie, gdy powiedziała o „luksusie” czystej pościeli i zapachu waniliowej świecy. — Waniliowa świeca i kwiatowa pościel, serio? — Uniósł kącik ust z lekkim, zbolałym rozbawieniem. — Brzmi jak pięć gwiazdek, jeśli pytasz mnie. — Odpowiedział jej tym samym tonem.

    OdpowiedzUsuń
  128. Carter spojrzał na nią z dołu, kiedy zmusiła go do podniesienia głowy. Jej palce pod brodą były delikatne, ale nie dało się im odmówić, nie wtedy, nie jej. Jego dłonie wróciły przy tym na poprzednie miejsce na udach. I nie kiedy mówiła to takim głosem. Cicho. Spokojnie. Z troską, którą czuł w każdej literze. Gdy powiedziała, że nie wypuści go stąd, tylko skinął głową. Wiedział, że i tak zrobiłby, co chciała. Zawsze to robił, ostatecznie. Słowa Sloane… były proste. “Pozwól sobie zostać.” Nie „wróć”, nie „napraw wszystko”, nie „zostań na zawsze”. Po prostu: teraz. Jeszcze chwilę. Tu, gdzie jesteś. Nie odpowiedział od razu. Milczał przez chwilę, wpatrując się w jej twarz. W oczy, które znał lepiej niż własne. W rysy, które mimo upływu czasu i zmian pozostały dla niego domem. W czułość, którą nadal widział, choć nie wiedział, czym zasłużył.
    — Zostanę — powiedział krótko. Nie że „na zawsze”, nie że „wróci”, ale że „tu i teraz” nie ucieknie. Nie zniknie. Nie rozsypie się jej w dłoniach, jak zwykle. Poza tym, nie chciał być sam. Nie tej nocy. Nie po wszystkim, co się wydarzyło. Nie po tym, jak długo udawał, że jeszcze coś kontroluje. Nie po tym, jak bardzo jego świat rozsypał się na kawałki, a Sophia… odeszła. W tej ciszy, w tej łazience, z maseczką na twarzy i różowymi płatkami pod oczami, Carter zrozumiał, że naprawdę nie został mu już nikt, kto by po niego wrócił. Nikt, poza nią. Sloane wracała. W najgorszych momentach. W tych, gdy sam ze sobą nie potrafił już wytrzymać. Może nie była jego przyszłością. Może była tylko echem przeszłości. Ale w tej chwili, w tym miejscu… była wszystkim, czego potrzebował.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  129. Carter nie odpowiedział od razu. Maseczka chłodziła jego skórę, jej dłonie wciąż krążyły po ramionach, a ciepło jej ud przy jego własnych było jednocześnie rozpraszające i kojące. Gdyby nie ta pieprzona maseczka… Gdyby nie ta cienka granica, którą oboje jeszcze uparcie trzymali, to jedno spojrzenie Sloane, jeden jej krok i już dawno miałby jej smak na języku i jej ciało przyciśnięte do własnego. Ale teraz… teraz pozwalał, by to wszystko płynęło wolniej. Bez przymusu. Bez schematów. Uśmiechnął się pod nosem, ledwo widocznie, kiedy mówiła o Bora Bora. Bo wiedział. Wiedział, że oboje nie potrzebowaliby wielu powodów, by rzucić wszystko i zniknąć. Gdyby jutro powiedział, że ma bilety, Sloane nie zapytałaby o nic. Pojechałaby z nim. Tak samo jak on pojechałby z nią, gdyby tylko go o to poprosiła.
    — Na Bora Bora jęczałabyś, że piasek ci się klei do nóg, to już w ogóle byłby dramat — rzucił sucho, ale z tym znajomym błyskiem rozbawienia w oczach, bo doskonale wiedział, że nie to miała na myśli. Wciąż patrzył na nią, z głową lekko uniesioną, z dłońmi na jej udach, które teraz zacisnął nieco mocniej, kiedy przesunęła się jeszcze bliżej. Nie musiał jej mówić, że ją pamięta. Że znał każdy dźwięk, który wydaje, zanim jeszcze wypowie go na głos. Bo skoro stała tutaj, przed nim, w ręczniku, z jego dłonią na jej skórze, to znaczyło, że oboje to wiedzieli.
    — Doceniam — powiedział ciszej, tonem, który był zbyt poważny jak na żart, ale zbyt ciepły, by był tylko pustym słowem. Zamilkł na moment. Jego palce znów poruszyły się na jej skórze, ale tym razem z większym skupieniem, jakby ten kontakt był jedynym, czego mógł być teraz pewien. Nie umiał obiecać jej niczego, co miałoby przyszłość. Nie mógł. Ale w tej chwili to wszystko, co mogła z niego wyciągnąć, było prawdziwe.
    Jego spojrzenie ani razu nie uciekło z jej twarzy. Nie dlatego, że czekał, aż coś zrobi, tylko dlatego, że nie chciał przegapić niczego z tego, co działo się właśnie teraz. Ciepło jej ciała, delikatność dłoni, miękki ton głosu, który nie próbował niczego wymuszać. To wszystko było jak z innego świata. Świata, którego sobie nie przypisywał, ale który… kurwa, przy niej nagle stawał się możliwy.
    — Może i nie każdy może się pochwalić — mruknął cicho, z ledwo zauważalnym półuśmiechem. Niektórzy napewno mogli. Nawet w trakcie ich małżeństwa. Zacisnął lekko palce na jej skórze. Kciukiem nieświadomie zataczał małe kółka na jej skórze. Jej słowa zawisły między nimi. Niewinne i ciężkie jednocześnie. Nie wyznała mu miłości. Nie poprosiła, żeby został. Nie powiedziała nic, czego nie mógłby udźwignąć. A jednak… to „Cieszę się, że jesteś” uderzyło mocniej niż jakiekolwiek „zostań” kiedykolwiek mogłoby. Nie znał nikogo, kto potrafiłby tak na niego patrzeć, jakby wszystko, co w nim było złamane, miało jeszcze jakiś sens.
    Uśmiechnął się kącikiem ust, z tym samym zmęczonym rozbawieniem, które mógł mieć tylko on wtedy, gdy próbował zamaskować emocje, które właśnie go zalewały. Bo to, co powiedziała, rozbroiło go bardziej niż wszystko tej nocy. Nie czekała aż będzie „gotowy”. Nie kazała się tłumaczyć. Nie wymagała, by powiedział więcej, niż umiał. I właśnie dlatego… to wszystko robiło się niebezpiecznie prawdziwe. Wsunął dłoń wyżej, na bok jej uda, kciukiem zataczając mały, powolny ruch, ledwie dotyk.
    Carter uniósł wzrok, kiedy powiedziała jego imię. To brzmiało inaczej, niż wcześniej. Delikatniej. Intymniej. Jakby chciała coś wyznać, ale jeszcze nie była gotowa, by nadać temu słowom. A może nie musiała. Bo to, co było między nimi, i tak wypływało ponad każde niedopowiedzenie. Jego palce nadal znajdowały się na jej skórze, przesuwały się teraz wyżej, spokojnie, leniwie, jakby sam nie był jeszcze pewien, czy robi to świadomie. Spojrzał na nią uważnie, kiedy przygryzła wargę. To był gest, który znał aż za dobrze. Wcześniej go rozbrajał, potem go wkurwiał, a teraz… Teraz po prostu sprawiał, że znów chciał być bliżej.

    OdpowiedzUsuń
  130. Jej pytanie… Zabrzmiało prawie niewinnie.
    — O maseczkę pytasz… czy o wszystko inne? — rzucił cicho, ale bez kpiny. Tylko z czymś zawieszonym między uśmiechem a napięciem. Materiał pod jego brodą był wilgotny od esencji i ledwo się już trzymał, ale on nawet nie zareagował, gdy go dotknęła. Zamiast tego jego spojrzenie na sekundę zjechało niżej, na jej wargi, na ręcznik, który zsunął się odrobinę niżej, odsłaniając jeszcze więcej skóry. Westchnął cicho, nie jak ktoś zirytowany, ale jak ktoś, kto coś sobie właśnie przypomniał.
    — To cholernie dziwne, ale… też się cieszę.
    Zsunął dłonie nieco wyżej, zaciskając lekko palce na tyle, by ją zatrzymać w miejscu. Nie żeby uciekała. Ale może żeby on sam nie zdążył się cofnąć.
    — Możesz to już zdjąć — dodał po chwili, wolno, jakby chodziło o coś więcej niż tylko maseczkę. Jakby mówił: możesz mnie dotknąć. Możesz być bliżej. Nie wypowiedział tego na głos. Ale też nie musiał. Bo spojrzenie, które jej posłał, było równie szczere jak każde słowo, którego brakowało.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  131. Carter nie poruszył się ani o milimetr, kiedy zdjęła mu maseczkę. Nie odsunął się, nie zażartował, nie uciekł wzrokiem. Po prostu siedział i pozwalał jej to zrobić. Z wyciszeniem, jakiego nie widziała w nim od miesięcy. A może dłużej. Jej palce były delikatne, a jednak czuł ich dotyk jak coś intensywnie znajomego, tak, jakby jego skóra pamiętała ją bardziej niż jego głowa. Przesunęła dłońmi po jego twarzy, jakby nie tylko rozprowadzała kosmetyk, ale próbowała zetrzeć
    z niego zmęczenie ostatnich dni. Albo lat.
    Nie zareagował też na jej odpowiedź. Przynajmniej nie od razu. Ale kiedy Sloane położyła dłonie na jego torsie, Carter objął ją w końcu za biodra. Powoli, z tą pewną siebie dokładnością, jakby przypominał sobie, jak dobrze znał jej ciało i jednocześnie chciał to zrobić jeszcze raz, od nowa. Jakby próbował je poznać w nowym kontekście, po wszystkim, co przeszli.
    — Ty niczego nie robisz na pół gwizdka, co? — odezwał się w końcu cicho, z jakimś ciepłem w głosie, którego się po sobie nie spodziewał. — Nawet, jak mnie składasz po kawałku.
    Spojrzał jej w oczy. Uważnie. Zbyt uważnie. I naprawdę, w tej jednej chwili poczuł, że mógłby tu zostać. Nie tylko dziś. Nie tylko na noc. Nie miał pojęcia, co z tego wyjdzie. Czy to znowu runie, czy odejdzie przed świtem. Ale Sloane w tym ręczniku, z dłońmi na jego klatce piersiowej, patrząca na niego w ten sposób… To było więcej, niż zasługiwał. Ale dokładnie to, czego potrzebował. Przesunął dłonie wyżej. Na jej plecy. Utrzymał spojrzenie, nawet kiedy nachylił się odrobinę bliżej.
    — Możesz — powiedział tylko. Cicho. I nie było do końca jasne, czy mówił o dotyku, o wszystkim, co zrzucili ze swoich twarzy, czy o tej jednej nocy, którą jej oddawał. Ale cokolwiek miał na myśli, mówił to z taką powagą i prostotą, że nie potrzebowała więcej. — Możesz zrobić, co chcesz, Sloane.
    Carter nie drgnął. Nie zaprzeczył, nie poruszył się, nie ściągnął jej dłoni. Tylko patrzył. Prosto na nią, w sposób tak intensywny, że przez chwilę wydawało się, jakby między nimi zniknęło powietrze. Jakby sam wzrok wystarczył za wszystko. Jej palce zsunęły się z jego twarzy, jakby to był najnaturalniejszy gest na świecie. Po szyi, którą znała zbyt dobrze, po ramionach. I niżej. Ostrożnie. Jakby sprawdzała, czy nadal może. Czy to, co między nimi istniało, nie zniknęło razem z przeszłością, którą oboje próbowali z siebie zrzucić, ale która i tak zawsze gdzieś wracała. Carter zadrżał. Nie gwałtownie. Delikatnie. Jakby jej dotyk był silniejszy niż wszystkie wcześniejsze bodźce tej nocy. Zamknął na moment oczy, pozwalając temu napięciu przez siebie przepłynąć. Wciągnął powietrze i otworzył oczy, patrząc na nią z bliska, prawie bez ruchu. Wiedział, że wystarczy drobny gest, od niej albo od niego, by to, co między nimi pulsowało w tej ciszy, przerodziło się w coś więcej. Ale jeszcze tego nie zrobił. Jeszcze nie. Uśmiechnął się kątem ust. Powoli. Niewyraźnie. Ten stary, znajomy półuśmiech, którym kiedyś łamał ją na pół. Czuł, jak napina się lekko, kiedy przesunął dłońmi wyżej, wsuwając je pod ręcznik. Nie uciekła, nie cofnęła się, nie wstrzymała go. A to wystarczyło, żeby zrozumieć, że ma pozwolenie. Nie tylko na dotyk, ale na bycie tu. Jeszcze chwilę. Carter zamarł tylko na ułamek sekundy, nie z wahania, a z czegoś znacznie głębszego. Jakby potrzebował tej jednej chwili, by pojąć, co właśnie się wydarzyło. Jakby widok jej nagiego ciała był czymś tak nierealnym i kruchym, że bał się, iż zniknie, jeśli poruszy się za szybko. A potem jego spojrzenie ruszyło, powoli, z namaszczeniem, jakby zapamiętywał każdy centymetr jej skóry, każde światło odbite na jej ramionach, każdy cień pod obojczykiem. Nie patrzył na nią jak na trofeum. Patrzył tak, jakby widział sztukę, coś, co znał już kiedyś na pamięć, ale czego nie wolno było dotykać zbyt gwałtownie, by nie zatracić tej magii. Sloane. Cała. Prawdziwa. Tak blisko, że mógł tylko odetchnąć jej zapachem i spojrzeć w górę, jakby właśnie stanął przed czymś większym niż on sam.
    — Chryste, Sloane… — wymknęło się z jego ust półszeptem.

    OdpowiedzUsuń
  132. Nie z pożądania, ale z zachwytu. Z niedowierzania. Jakby nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek zobaczy ją taką. Nie na ekranie, nie z dystansu, nie przez wspomnienie. Tylko tu. Teraz. Realną. Obecną. Nie mówił więcej. Nie musiał. Kiedy jej usta dotknęły jego Carter poczuł, jak w jednej chwili coś w nim cichnie. Jakby w całym tym chaosie, który od tygodni buzował mu w głowie, nagle znalazł się punkt całkowitej ciszy. Nie tej zimnej i pustej, ale takiej, która otulała. Jak wieczór po burzy. Jak dom po bardzo długim dniu. Zrobiło mu się gorąco, nie od pożądania, choć ono też już tliło się pod powierzchnią, ale od samej obecności jej bliskości. Kiedy pogłębiła pocałunek, oddał go, z tą samą czułością, którą od niej dostał. Bez gwałtowności. Bez pośpiechu. Tylko ona i on. Tylko ten moment. Smak jej ust, dobrze znany, ale tak dawno niewyczuwalny, przywrócił mu więcej, niż potrafiłby sam przed sobą przyznać. Jego dłonie uniosły się z jej ud, sunąc powoli w górę, po jej boku, jakby chciał upewnić się, że to nie sen. Że ona naprawdę znów jest przy nim. I że tym razem… może nie musi od razu zniknąć. Przyciągnął ją bliżej, a jednocześnie nie pożerał jej jak dawniej. Nie próbował się na niej odegrać za to, że musiała odejść. Przeciwnie. Całym sobą dawał do zrozumienia, że… potrzebuje jej. Tak po prostu. Jego oddech był krótki, urywany. Przesunął dłonią wzdłuż jej kręgosłupa, aż do karku i zatrzymał się tam, jakby chciał upewnić się, że jest prawdziwa.
    — Cholera… — wyszeptał cicho, bardziej do siebie niż do niej. Gdy jej ciało zetknęło się z jego, westchnął cicho wprost w jej usta. Czuł, jak jej skóra jest ciepła, jak serce wali szybciej niż jego, jak drżą jej dłonie przy jego twarzy. — Tęskniłem, Sloane.
    I to była prawda. Niezaprzeczalna, twarda jak beton i równie ciężka. Tęsknił. Nie za jej ciałem. Za tym, jak się z nią czuł. Za tym, że pozwalała mu być sobą, nawet wtedy, kiedy cały świat chciał, żeby był kimś innym.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  133. Carter przestał oddychać, dosłownie. Jakby w tej jednej sekundzie, kiedy opadła na jego kolana, ciało odmówiło mu podstawowych funkcji. Jakby dotarło do niego wszystko na raz: jej ciężar, jej bliskość, jej ciepło, fakt, że jest naga i że to nie jest odlepiony od rzeczywistości sen po trzech kreskach, tylko to się dzieje naprawdę.
    I nagle, powolny, niemal niepewny wdech. Ciężki, tak jakby próbował utrzymać w sobie wszystko naraz, żeby nie wypuścić tej chwili. On znał jej ciało. Znał je lepiej niż własne. Ale ta chwila nie była powrotem do starych wzorców. Nie była odtwarzaniem dawnych dotyków. Było w nim coś innego, coś, czego Sloane nigdy nie dostała od niego w pełni. Palce, które dotąd wędrowały po jej udach, uniosły się nieco wyżej, ostrożniej, prawie z czcią, obejmując jej biodra tak, jakby sprawdzał, czy naprawdę mu na to pozwala. A kiedy nie odsunęła się nawet o milimetr, przeciągnął kciukiem po jej skórze, powoli, świadomie, jakby smakował sam fakt, że znów może. Pocałunek, który pogłębiła, odbierał mu resztki myśli. Nie był chaotyczny, nie był desperacki. Był miękki, równy, znajomy… i cholernie potrzebny. Trzymał ją jedną dłonią za nagie biodro, a drugą przesunął po jej plecach, powoli, jakby rysował na niej mapę, którą kiedyś znał, ale dawno przestał wierzyć, że jeszcze kiedyś zobaczy. Zadrżał drugi raz, głębiej niż wcześniej, i tym razem nie ukrył tego wcale. Jej ciało było miękkie i ciepłe, a jego ręcznik ledwo trzymał się na miejscu, jak gdyby ta chwila wystarczyłaby, by wszystko wokół zaczęło opadać z nich samo. A kiedy na moment odsunili się, choćby o milimetr, by zaczerpnąć powietrza, Carter spojrzał na nią jak ktoś, komu odebrano świat, a potem oddano go z powrotem, w niekompletnej, ale pięknej formie.
    Jakby szeptał jej oczami: Boże, Sloane… ty dalej jesteś… niesamowita.
    Jakby znów nie wierzył, że naprawdę tu jest. Że go całuje. Że wróciła na jego kolana nie jako chaos przeszłości, ale jako ktoś, kto w tej konkretnej nocy był jego jedynym bezpiecznym miejscem. A kiedy przyciągnął ją jeszcze bliżej, tak, że ich ciała zetknęły się pełniej, ciepło o ciepło, skóra o skórę, nie zrobił tego gwałtownie.
    Jej język wtargnął między jego usta bez żadnej walki. Carter ustąpił, otworzył się przed nią z tą samą bezbronnością, jaką okazywał tylko raz, wtedy, kiedy pierwszy raz jej zaufał. Była w tym dzikość i miękkość, rozpoznanie i obietnica. Jego dłonie zacisnęły się mocniej na jej biodrach, a potem powoli przesunęły wyżej, palcami przesunął po jej plecach, jakby znów próbował nauczyć się na pamięć każdego łuku, każdego drżenia skóry. Nie poganiał. Nie dominował. Nie prowadził ich na oślep. Trzymał ją. I pozwalał jej prowadzić. Jej słowa wciąż w nim rezonowały. Tęskniłam. On też. Może nawet bardziej, bo przez cały ten czas próbował sobie wmówić, że to minęło, że nauczył się żyć bez niej. A teraz, gdy była tak blisko, cała ta konstrukcja rozsypywała się w sekundę. A może to był wpływ koktailu narkotyków, który dzisiaj zażył i desperacka próba przekonania samego siebie, że jest wystarczający taki, jaki jest, że można go kochać i z nim być bez stawiania mu ultimatum i zmiany tego, jaki był. Sloane znała go od podszewki, wiedziała o nim wszystko to o co Sophia zawsze bała się zapytać. Znalazłam jego historię, jego dzieciństwo, wszystko to co doprowadziło go do tego, kim był teraz, podczas gdy Sophia mówiła tylko „Ty taki nie jesteś”, „potrafisz kochać inaczej”, „zmienisz się dla mnie”. A on taki był, kochał właśnie w taki sposób, i… nie potrafił się zmienić, nie tak drastycznie, jakby sobie tego życzyła.

    OdpowiedzUsuń
  134. Jego usta zsunęły się z jej warg, zostawiając po sobie jeszcze ciepło pocałunku, który nie zdążył całkiem opaść, gdy przeniósł się niżej, na jej szyję. Całował ją z pożądaniem, jakby chciał poczuć każde napięcie pod skórą, każde uderzenie jej serca, które przyspieszało z każdym kolejnym dotykiem. Skóra pod jego ustami smakowała znajomo, a jednocześnie inaczej, może przez czas, który minął, może przez ciężar tego, co między nimi teraz było. Przesuwał się niżej, zatrzymując na obojczyku, potem na linii między ramieniem a szyją, gdzie zostawił delikatniejszy ślad, jakby właśnie tam chciał ją zatrzymać na dłużej. Dłońmi objął jej biodra, przyciągając ją mocniej do siebie, bez żadnej niepewności, dokładnie tak, jakby jego ciało znało drogę, znało wagę tej bliskości. Dociskał ją do siebie, nie siłą, lecz pewnością, która nie musiała być wypowiedziana. Ich ciała splotły się w znajomym rytmie, a Sloane poczuła na nowo, jak to jest być trzymaną przez niego w taki sposób, bez dystansu, bez murów, bez zbroi.
    Jego usta znów zsunęły się niżej, wzdłuż linii jej dekoltu i piersi, skóry, która reagowała drżeniem na każde muśnięcie. Całował ją z głodem, który nie był tylko fizyczny. Jakby każda sekunda spędzona z dala od niej właśnie teraz domagała się wyrównania. I nie było już pytań, ani odpowiedzi. Była tylko ona. Tylko on. I przestrzeń między nimi, która znów stawała się wspólna.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  135. Carter nie odpowiedział od razu. Oddychał ciężko, z głową pochyloną ku niej, jakby potrzebował jeszcze tej jednej sekundy, żeby przetrawić to wszystko jej słowa, drżenie głosu, cichy śmiech, który go rozbroił bardziej niż niejeden krzyk. Bo w tym śmiechu była prawda. I emocje, których się nie spodziewał. Tęsknota, która oparła się czasowi, bólowi i temu, co sami zniszczyli. Wciąż miał ją przy sobie. Ciepłą, oddychającą, drżącą. I w tej chwili zbyt piękną, by mógł ją tylko dotykać bez zatracania się całkowicie.
    — Naprawdę tu jestem — mruknął, nisko, tuż przy jej uchu. — I nigdzie się, do cholery, nie wybieram.
    Zanim zdążyła odpowiedzieć, jego dłonie znów objęły jej ciało z tą znajomą pewnością. Zsunął je z jej pleców niżej, aż do ud, by jeszcze raz przyciągnąć ją bliżej, mocniej. Czuł każdą reakcję, każdą falę ciepła rozlewającą się po jej skórze. Całował znów jej szyję, potem obojczyk, piersi, jakby musiał to wszystko zapamiętać. Jakby już samo to, że pozwalała mu się zbliżyć, było czymś więcej niż zasługiwał.
    Carter zaśmiał się krótko, cicho, z tym charakterystycznym, chropowatym tembrem, który Sloane znała aż za dobrze. Przez chwilę jego usta zatrzymały się tuż przy jej uchu, oddech był jeszcze przyspieszony, głos niższy niż zwykle, jakby to wszystko nie przeszło jeszcze przez jego gardło w pełni.
    — Z tobą każde miejsce jest dobre, Sloane. — mruknął, muskając ustami skrawek jej szyi. Brzmiało to jak zarzut, ale nie było w nim niczego poza uznaniem i rozbawioną rezygnacją. Tak jakby pogodził się już z tym, że przy niej zawsze będzie szedł nieco za jej instynktem, nawet jeśli jego ciało i myśli rwały się do przejęcia kontroli.
    Carter odpowiedział tylko spojrzeniem, w którym było wszystko. Zgoda. Zgoda na nią. Na tę chwilę. Na to, co ich czekało, choć żadne z nich nie wiedziało, jak długo potrwa. Jego oczy ciemne i miękkie zarazem, z każdą sekundą coraz bardziej przesiąkały tym, co widział – jej, całą, prawdziwą, bliską. Taką, która znów była jego. Przynajmniej na ten moment. Przesunął dłońmi po jej udach, powoli, z wyczuciem, jakby prowadził ją przez granicę, która już dawno została przekroczona. Ich ciała przylegały do siebie prawie bez przestrzeni, a on chłonął ciepło jej skóry tak, jakby chciał je zapamiętać na wypadek, gdyby znów miał je stracić. Nie musiała się pytać dwa razy. Wstała z jego kolan, oswajając się z ciężarem chwili, z oddechem, który na moment zawirował w jej klatce piersiowej. A Carter? Pozostał w miejscu jeszcze przez ułamek sekundy, zanim spojrzał na nią w pełni. Z ustami lekko rozchylonymi, ze spojrzeniem, które paliło. I z czymś jeszcze, z pokorą.
    — Prowadź — dodał, gdy odsunęła się na tyle, by znów spojrzeć mu w oczy i rzucić ten szeptany, podszyty elektrycznym napięciem żart. — Znam tylko jedno lepsze miejsce niż wanna. Twoje łóżko… No, może jeszcze stół w kuchni… i sofa… i… — roześmiał się napotkawszy jej wzrok. — Wspominałem już, że z tobą każde miejsce jest dobre? — Objął ją mocniej, wstał, nie wypuszczając ze swoich ramion nawet na chwilę. Jej nagie ciało przylgnęło do jego, a on z trudem zapanował nad tym, co właśnie przez niego przeszło, kiedy ją uniósł, znajome ciało, znajome drżenie, znajome serce bijące tuż przy jego własnym. Ich cienie przesunęły się przez łazienkę, potem przez ciemny korytarz. Carter szedł za jej cichym oddechem, za ciepłem skóry i zapachem, który znał lepiej niż cokolwiek innego.

    OdpowiedzUsuń
  136. Carter nie musiał jej mówić, że tęsknił. Sposób, w jaki ją trzymał, jak całował jej szyję, jak jego palce wbijały się w jej ciało z taką potrzebą, był wystarczającym wyznaniem. Ale w nim działo się więcej. Coś głębszego niż fizyczny głód. Coś, czego nie potrafił znaleźć nigdzie indziej, choć próbował. O Boże, jak bardzo próbował. Tęsknił za tym rodzajem bliskości, który potrafiła dać tylko Sloane. Za tą mieszanką otwartości i szaleństwa. Za tą nieznośną wolnością, która rozkładała go na czynniki pierwsze i jednocześnie składała na nowo. Za seksem, który nie był tylko czuły, pełen miłości czy tęsknoty, ale który był też dziki, nieprzewidywalny, wyzwalający. Jakby każde kolejne zetknięcie ich ciał było testem granic, które przestawały istnieć, gdy tylko na siebie patrzyli. Ze Sloane nie musiał udawać. Nie musiał się hamować. Nie musiał mierzyć, ile z siebie może dać, a ile powinien zatrzymać. Była jedyną kobietą, przy której mógł spełniać swoje najskrytsze pragnienia bez zawahania i wiedział, że ona je rozpozna. Że nie cofnie się, nie osądzi, nie wycofa. Że kiedy nachylał się nad nią i mówił jej do ucha rzeczy, których nie potrafiłby wypowiedzieć na głos komuś innemu, ona się tylko uśmiechała, a potem spełniała je wszystkie. I dawała mu siebie w tej samej, nieokiełznanej wersji. Z nikim innym nie było tego ognia. Tego zapierającego dech w piersiach wyuzdania, które jednocześnie nie było grą, a czymś cholernie prawdziwym. Czymś, co sprawiało, że seks z nią był jak oddychanie pod wodą, przerażające, uzależniające i konieczne do życia. Teraz, czując ją tak blisko, przyciśniętą do jego ciała, znów miał to wszystko. Tę cholerną wolność. To obłąkane pragnienie. I ten spokój w sercu, że nie musi się już dłużej powstrzymywać. Bo Sloane nie była bezpieczna. Ale była jego. I to było więcej, niż kiedykolwiek mógł chcieć.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  137. Carter patrzył na nią tak, jakby świat na chwilę przestał istnieć. Jakby wszystko, co było przed i po, zostało wyciszone do jednego punktu, do Sloane stojącej przed nim, pewnej siebie, nieuciekającej już ani o krok. Zachwycał się nią bez wstydu. Nie tylko jej ciałem, choć ono przyciągało wzrok z tą samą, niezmienną siłą. Zachwycał się nią: sposobem, w jaki oddychała, jak unosiła podbródek, jak w jej oczach mieszała się śmiałość z czymś kruchym i prawdziwym. To było to, za czym tęsknił najbardziej. Nie za samym dotykiem. Nie za chwilową ulgą. Za Sloane, która była odważna i niebezpieczna, czuła i bezczelna jednocześnie. Za kobietą, przy której nie musiał się pilnować ani udawać lepszej wersji siebie. Przy której mógł być dokładnie taki, jaki był, z całym chaosem, z pragnieniem, z tą dziką potrzebą życia na granicy. Kiedy pociągnęła go za dłoń, wstał bez słowa. Jakby to było oczywiste. Jakby zawsze wiedział, że za nią pójdzie. Ich palce splotły się naturalnie, a jej skóra była ciepła, znajoma i jednocześnie nowa. Każdy krok w stronę sypialni był jak powrót do miejsca, które znał na pamięć, ale które nagle wyglądało inaczej. Ciszej. Głębiej. Nie spieszyli się. Nie musieli. Carter nachylił się tylko po to, by musnąć ustami jej skroń, potem policzek, jakby chciał zapamiętać ten moment dokładnie takim, jaki był. Bez obietnic. Bez planów. Z czystą prawdą zawartą w tym jednym geście: jestem tu.
    — Z tobą zawsze było inaczej — mruknął cicho, niemal do siebie, ale wystarczająco blisko, by poczuła to na skórze. Nie było w tym deklaracji. Było uznanie. I to wystarczało. Gdy przekroczyli próg sypialni, noc zdawała się zamykać za nimi drzwi. Nie jak pułapka, ale jak schronienie. Cokolwiek miało nadejść jutro, tej jednej chwili nikt już im nie odbierze. Carter stał przed nią w półmroku, nagi i prawdziwy. Światło z korytarza rysowało na nim miękkie linie, podkreślało znajome kontury, które Sloane znała lepiej niż własne myśli. Patrzył na nią uważnie i zachłannie, jakby chciał ją nie tylko widzieć, ale zapamiętać. Jakby bał się, że jeśli mrugnie, ona zniknie. Jego spojrzenie sunęło po niej powoli, bez pośpiechu, bez wstydu. Było w nim coś więcej niż pożądanie, zachwyt pomieszany z ulgą, niedowierzaniem i czymś niemal czułym. Wyciągnął do niej dłoń i dotknął jej boku, ostrożnie, jakby sprawdzał, czy nie rozpłynie się pod palcami. Jego kciuk zatoczył leniwe koło na jej skórze, a potem drugą ręką przyciągnął ją bliżej. Bez gwałtowności. Bez dominacji. Tylko bliskość.
    — Sloane… — wymknęło mu się cicho, bardziej jak wydech niż słowo. Nachylił się i pocałował ją w obojczyk, potem wyżej, pod uchem, tam gdzie zawsze reagowała najszybciej. Nie spieszył się. Jakby chciał nacieszyć się każdą sekundą, każdą reakcją jej ciała, każdym drżeniem, które wywoływał samą obecnością. Jego dłonie spoczęły na jej biodrach, pewne, ciepłe, zakotwiczające ją w tej chwili. Jego ramiona zamknęły się wokół niej ciaśniej, jakby bał się, że jeśli puści, wszystko znów się rozsypie. I przez tę jedną chwilę naprawdę nic więcej nie miało znaczenia.
    Kiedy jej usta sunęły coraz niżej, świat wokół niego zaczynał się kruszyć, tracić ostrość, jakby wszystko poza nią po prostu przestawało istnieć. Miał wrażenie, że zaraz się rozsypie, że nie da się utrzymać tego w ryzach, bo wszystko w nim krzyczało, żeby oddać się temu uczuciu bez reszty. Zawsze tak było. Dłonie same odnalazły jej ciało, pewnie, instynktownie. Palce zaciskały się mocniej, niż planował, ale nie próbował się powstrzymać. Nie teraz. W jego głowie nie było przeszłości ani jutra. Nie było chaosu, strachu, winy ani konsekwencji. Była tylko ona, bliskość, która nie tylko rozpalała, ale też wyciszała. To osobliwe połączenie namiętności i bezpieczeństwa, dzikości i zaufania, które istniało tylko między nimi. Patrzył na nią tak, że nie dało się tego pomylić z niczym innym. To nie było tylko pożądanie ciała, to było pragnienie jej, całej, dokładnie takiej, jaka stała przed nim w półmroku sypialni.

    OdpowiedzUsuń
  138. Oczy miał ciemniejsze niż zwykle, skupione wyłącznie na niej, jakby wszystko inne przestało istnieć. Gdy odnalazła go niżej, powietrze wyrwało mu się z płuc krótkim, urwanym wdechem. Nie kontrolował tego. Nie próbował. Czuł, jak napięcie rozchodzi się po nim falą, od kręgosłupa aż po kark, jakby każdy nerw reagował na jej obecność osobno. Było w tym coś absolutnie znajomego i jednocześnie obezwładniającego. Sloane zawsze wiedziała, jak sprawić, by jego myśli przestały uciekać, by nie było w nich nic poza nią. Z nią zawsze było tak samo, dawała mu dokładnie to, czego potrzebował, zanim sam zdążył to nazwać. Skupiała jego myśli w jednym punkcie, odbierała mu cały świat i zostawiała tylko siebie. I w tej chwili to było wszystkim. Carter nie potrafił oderwać od niej wzroku. Nawet gdyby chciał, a nie chciał, był zbyt pochłonięty tym, co robiła, i tym, jak to robiła. Wpatrywał się w nią z pożądaniem tak zajebiście oczywistym, że nie trzeba było słów, by powiedzieć, czego pragnie. Oczy miał lekko przymrużone, oddech urwany, a każda kolejna sekunda wydawała się wbijać go głębiej w matę pod stopami. Kiedy dotknęła go tam, dokładnie tam, jakby znała drogę do jego granic lepiej niż on sam, wciągnął powietrze gwałtownie, jakby nagle brakło mu go w płucach. Drgnął niekontrolowanie, a jego palce wplotły się między jasne, poplątane pasma włosów z miękką, ale zdecydowaną siłą. Przytrzymał ją przy sobie, jakby obawiał się, że za chwilę zniknie, rozpłynie się w powietrzu jak sen.
    — Kurwa, Sloane… — wydusił z siebie półszeptem, głosem, który był już zbyt napięty, by brzmieć spokojnie. Zadrżał, czując, jak jego oddech zaczyna całkowicie wymykać się spod kontroli. Ona nie zostawiała mu miejsca na żadne inne myśli. Był tylko tu. Z nią. W niej. Dla niej. Miał wrażenie, że zaraz się rozpadnie. Że jeśli jeszcze chwila, jeszcze jeden ruch jej ust, jeszcze jeden gest tych drobnych dłoni, to nie zostanie z niego nic, tylko przyjemność, ciepło i szaleństwo, które umiała mu podarować tylko ona. Jakby miała w sobie wbudowaną mapę jego ciała i głowy, którą znała lepiej niż on sam.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  139. Carter w tamtej chwili nie myślał już o niczym w sposób uporządkowany. Patrzył na nią i miał wrażenie, że świat naprawdę się zapadł. Że nie istnieje klub, ulice, Sophia, problemy, lipiec, konsekwencje. Była tylko Sloane, dokładnie taka, jaką pamiętał, i jednocześnie inna. Pewniejsza. Spokojniejsza w swoim szaleństwie. Obecna. Czuł ją, nie tylko fizycznie, ale pod skórą, w klatce piersiowej, w tym miejscu, w którym zawsze nosił chaos. I po raz pierwszy od dawna ten chaos nie krzyczał. Był skupiony. Na niej. Oddychał ciężko, urywanym rytmem, a w głowie miał tylko jedno, nie do końca nazwane uczucie: ulgę. Tę samą, którą dawała mu zawsze tylko ona. Nie dlatego, że robiła cokolwiek „konkretnie”, ale dlatego, że przy niej nie musiał się kontrolować, tłumaczyć, hamować. Przy niej mógł być dokładnie taki, jaki był.
    — Zawsze… — wyrwało mu się cicho, prawie bezgłośnie. Jakby mówił do siebie, nie do niej. Jakby dopiero teraz to rozumiał. Nie potrzebował słów, by wiedzieć, że ona to czuje. Że jest dokładnie tam, gdzie on. W tym samym zawieszeniu, w tej samej ciszy, w której nie było ocen ani planów. Tylko obecność. I jeśli ta noc miała być tylko chwilą, to chciał ją przeżyć całą, bez uciekania myślami gdziekolwiek indziej.
    Oddał się temu samolubnie, bez prób kontroli, bez myślenia o konsekwencjach, bez pilnowania się, jak robił to przez ostatnie miesiące. Pozwolił, żeby przyjemność, którą mu dawała, przepłynęła przez niego w całości, nie zatrzymując się na żadnym z tych wewnętrznych hamulców, które zwykle kazały mu się cofać. Teraz ich nie było. Była tylko ona i to, co z nim robiła. Z jego ciała zeszło napięcie, które nosił w sobie zbyt długo. Ramiona opadły, oddech się pogłębił, a on sam wyglądał tak, jakby na chwilę przestał walczyć ze światem. Bezbronny w sposób, którego nikt poza Sloane nigdy w nim nie widział. Nie udawał siły. Nie był tym twardym, nieprzeniknionym Carterem. Był mężczyzną, który pozwala komuś prowadzić, bo ufa na tyle, by dać się rozbroić. Każdy jej ruch sprawiał, że tracił resztki kontroli i nie próbował jej odzyskać. Wplatał palce w jej włosy nie po to, by dyktować tempo, ale żeby się czegoś trzymać. Oddychał ciężko, z zamkniętymi oczami, jakby przyjemność była czymś, co go przerasta, ale jednocześnie dokładnie tym, czego potrzebował.
    A kiedy w końcu napięcie w nim pękło, gwałtownie, nie do powstrzymania, miał wrażenie, ze nie jest w stanie utrzymać się na nogach. Głos wyrwał się z niego wbrew woli, surowy, prawdziwy, zupełnie niepilnowany. Przyjemność przyszła jak fala, najpierw podskórna, potem gwałtowna, rozlewająca się w nim bez ostrzeżenia. Całe jego ciało napięło się naraz, jakby straciło pamięć o tym, jak się oddycha spokojnie. Myśli rozpadały się jedna po drugiej. Przez chwilę po prostu tam był. Z pochyloną głową. Oddychając ciężko, jakby dopiero teraz wracał do własnego ciała. Drżał jeszcze w rytmie ostatnich, gwałtownych oddechów. Był rozbrojony, bezbronny, samolubnie oddany przyjemności, którą mu dała. Oczy miał zamknięte, a na jego ustach tlił się półprzytomny, oszołomiony cień uśmiechu. Cholera, dawno nie był w tym stanie. Ale właśnie wtedy…
    — Czy to… — zaczął półszeptem, nie otwierając jeszcze oczu, ale zaraz uniósł lekko głowę, kiedy coś do niego dotarło. — Czujesz? Dym?
    Dźwięk alarmu przeciwpożarowego przeciął intymną, rozleniwioną ciszę między nimi, jak cięcie żyletką. Carter odruchowo odchylił się do tyłu, spojrzał na sufit, potem na Sloane, zdezorientowany, kompletnie rozbity, jeszcze niegotowy na powrót do rzeczywistości.
    — Co jest… kurwa…
    Alarm piszczał uparcie. Zapach przypalonego ciasta uderzył w niego wyraźniej, a jego zmęczony, rozkojarzony mózg wreszcie połączył fakty. Pizza. Ta pieprzona pizza.
    — Nie… — jęknął, bardziej z rozpaczy niż ze złości, jakby całe niebo spadło mu właśnie na plecy. — Zniszczyłaś mnie. I kolację.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  140. Tylko parsknął krótkim, ochrypłym śmiechem i sięgnął po ręcznik, który leżał porzucony najbliżej. Owinął go wokół bioder odruchowo, jakby to był gest znany i bezpieczny, coś co pozwalało na chwilę wrócić do pionu po tym wszystkim, co właśnie się wydarzyło. Materiał zsunął się nierówno, ale poprawił go jednym ruchem dłoni. Stał tak przez moment w progu kuchni, rozgrzany, jeszcze półprzytomny z ulgi i przyjemności, która przed chwilą rozerwała go od środka i wpatrywał się w Sloane przez unoszący się dym. Z alarmem wyjących czujek i zapachem spalenizny unoszącym się w powietrzu, cała ta absurdalna sceneria była idealnym dopełnieniem nocy, która i tak wymknęła się wszelkim normom. Patrzył na nią. Na tę poplątaną, rozgrzaną, owiniętą w szlafrok Sloane, z policzkami zaróżowionymi od tego, co mu robiła, i włosami rozsypanymi na ramionach. Pożądanie wracało mu do oczu jak fala uderzeniowa. Wszedł do kuchni powoli, wciąż odrobinę chwiejnym krokiem, nie z braku równowagi, ale dlatego, że jego ciało dopiero dochodziło do siebie. Oparł dłoń o framugę, jakby musiał się wesprzeć.
    Gdy powiedziała „A ciebie… z tobą jeszcze nie skończyłam”, coś w nim drgnęło. Mocno. Bardzo mocno. Jego spojrzenie ześlizgnęło się po niej wolno, świadomie, aż całe jej ciało zapłonęło pod jego wzrokiem. Pożądanie, czyste, nieprzytomne, rozpalone wróciło do jego oczu tak wyraźnie, że można by nim rozświetlić całe mieszkanie bardziej niż te piekielne czujniki. Nie skomentował natychmiast. Pozwolił tym słowom paść w powietrzu, osadzić się między nimi, wejść mu w krew. A potem przeciągnął językiem po dolnej wardze, wolno, jakby już teraz smakował to, co zamierza z nią zrobić. Spojrzał na nią spod lekko zmrużonych powiek, z tym znajomym błyskiem w oczach, który zawsze oznaczał jedno, że coś właśnie sobie postanowił.
    — To dobrze — rzucił nisko, niemal rozbawiony, przekrzywiając głowę. — Bo ja też z tobą nie skończyłem.
    Zrobił krok w jej stronę, ignorując psa kręcącego się pod nogami i dym, który powoli znikał przy otwartych oknach. Cały świat znów się zawęził, do niej, do tej kuchni, do tego napięcia, które wróciło jakby nigdy nie zniknęło.
    — W zasadzie… — dodał ciszej, z kącikiem ust uniesionym w półuśmiechu. — Dopiero zacząłem…
    Alarm przestał wyć, noc była rozwalona na kawałki, a jutro nie istniało. Byli tylko oni, śmiejący się z chaosu, stojący zbyt blisko siebie i doskonale wiedzący, że tej nocy żadne plany nie mają już znaczenia. Zbliżył się do niej, nie spiesząc się, jakby każde kolejne westchnienie między nimi miało tylko spotęgować napięcie. Zatrzymał się tuż przed nią, na tyle blisko, że znów czuła jego ciepło i tę znajomą obecność, od której robiło się jednocześnie bezpiecznie i niebezpiecznie zarazem. Zanim zdążyła zareagować, bez żadnego zawahania objął ją dłońmi w talii i uniósł bez wysiłku, sadzając na chłodnym blacie. Ręcznik zsunął się niżej, ale nie przejął się tym ani przez moment. Rozsunął jej nogi bez zawahania, z tą samą pewnością, z jaką jeszcze chwilę temu trzymał ją na kolanach w sypialni. Patrzył jej w oczy. Intensywnie. Bez filtra. Jakby chciał, żeby każde spojrzenie mówiło więcej niż słowa, których nie byli jeszcze gotowi wypowiedzieć. Jakby to właśnie ten moment był początkiem czegoś, czego nie można już było zatrzymać. Trzymał ją pewnie, ale bez szarpania. Z bliskością, która mówiła wszystko. O tym, że znał ją na pamięć. Że nie musiała mówić, żeby wiedział, co chce mu dać i czego sama potrzebuje. Patrzył jej prosto w oczy, nie uciekając wzrokiem ani na moment. Jakby chciał, żeby zapamiętała dokładnie to spojrzenie. To, że nie patrzył na nią jak na chwilową ucieczkę. Ale jak na kobietę, która nadal była jego obsesją zbyt prawdziwą, żeby z niej zrezygnować, zbyt cholernie uzależniającą, żeby się powstrzymać. Stanął między jej nogami i pochylił się powoli, łapiąc ustami jej dolną wargę, zanim szeptem dodał przy samym uchu.
    — Wygląda na to, że kolacja dzisiaj wygląda inaczej, niż planowałem. — Nachylił się do niej z cichym, zachrypniętym głosem. — Ale nie narzekam. Nie odsunął się.

    OdpowiedzUsuń
  141. Gdy Sloane opadła ciężko na blat, poddając się jego dłoniom, nachylił się niżej i złapał ją mocno za biodra, przyciągając do samego skraju. Rozchylił jej uda jeszcze mocniej, jedną nogę podnosząc i układając wysoko na stole, by zrobić sobie miejsce i całkowicie ją odsłonić. Patrzył na nią tak, że sama od tego spojrzenia mogła stracić oddech. Jakby widział wszystko. Jakby już czuł, co zaraz zrobi.
    — Teraz ja zrujnuję ciebie. — rzucił cicho, z tą samą bezczelną pewnością, którą tak dobrze znała. W jego głosie nie było ani odrobiny żartu.
    Pocałował ją, mocno, głęboko, z całym tym ciężarem, który przez tyle miesięcy w nim narastał. Jednocześnie wsunął dłoń między jej uda, powoli, pewnie. Palce, które znały ją z pamięci, odnalazły ją bezbłędnie. A gdy drgnęła, kiedy jej ciało zareagowało na ten pierwszy, niecierpliwy dotyk, uśmiechnął się lekko, z zadowoleniem. Z tą samą satysfakcją, jaką zawsze czuł, kiedy traciła dla niego kontrolę.
    — Właśnie tak — mruknął tuż przy jej ustach, zanim znów je pochłonął. Pocałunek był głęboki, aż jęknęła w jego usta, ale on już zaczynał się osuwać niżej. Zjechał ustami po jej szyi, potem po obojczyku, zostawiając za sobą ścieżkę ciepłych, wilgotnych pocałunków. Z każdym kolejnym jej ciało wyginało się lekko w jego stronę. Dłoń wciąż pracowała, powoli, ale z narastającym naciskiem, a jego oddech stawał się coraz cięższy. Aż w końcu jego usta dołączyły do palców. Bez wahania, bez pytania. Tak, jakby tylko na ten moment czekał. Jakby wszystko, co między nimi było, prowadziło właśnie tutaj. Nie potrzebował zachęty. Nie potrzebował prowadzenia. Wiedział, czego chciała, tak samo jak ona wiedziała, czego potrzebuje on. Ułożył dłonie na jej udach i przytrzymał je szeroko rozchylone, rozkoszując się widokiem i dźwiękiem, który z niej wyrwał, kiedy przywarł do niej ustami. Nie był delikatny. Nie tym razem. Był dokładnie taki, jakiego pamiętała, skupiony, bezwstydnie oddany temu, by pokazać jej, że może zapomnieć o całym świecie. Bo teraz miała tylko jego. I on miał ją. I zamierzał sprawić, by o tym nie zapomniała jeszcze bardzo, bardzo długo.
    Widok jej drżącego ciała, jak wygina się w łuk, jak dłonie zaciskają się na krawędzi blatu, jak oczy przymykają się w rozkoszy… to było dla niego więcej niż cokolwiek, co mógłby sobie wyobrazić. Ten moment, prawdziwy, surowy, bez żadnych masek. Sloane cała dla niego. Nie w wyobraźni, nie we wspomnieniu. Tu, teraz, rozpalona do granic, poddająca się temu, co tylko oni potrafili razem stworzyć. Carter oderwał się od niej powoli, jakby chcąc dać jej sekundę oddechu, ale w jego spojrzeniu nie było ani odrobiny łagodności. Otarł usta wierzchem dłoni, wciąż rozgrzany jej smakiem, i wyprostował się, spoglądając na nią z dzikim uśmiechem, który tak rzadko pokazywał komukolwiek innemu. Pełnym triumfu, ale też obietnicy. I zanim zdążyła zebrać myśli, zanim cokolwiek mogła powiedzieć, po prostu się w niej zatopił. Bez ostrzeżenia. Bez pytania. Z całą siłą nagromadzoną przez miesiące braku, przez całą tęsknotę, pożądanie i frustrację. Wszedł w nią pewnie, mocno, jednym ruchem, który sprawił, że jej głowa odchyliła się do tyłu z cichym jękiem, a paznokcie wbiły się w jego ramiona. Złapał ją mocno za biodra, przyciągając jeszcze bliżej krawędzi blatu, jakby chciał, żeby poczuła każdą linię jego ciała. I czuła. Każde pchnięcie było głębokie, pewne, niemal brutalne w tej czystej intensywności, ale nadal… tylko dla niej.
    — Kurwa, Sloane… — wysapał jej w skórę przy szyi, nie przestając się poruszać, nie dając jej chwili wytchnienia. — Nawet nie wiesz, jak cholernie za tym tęskniłem.
    To, jak go otulała. Jak oddychała nierówno przy jego uchu. Jak trzymała go blisko tak, jakby nikt inny już nie istniał. W tej chwili nie było żadnych słów, które mogłyby lepiej oddać to, co działo się między nimi. Była tylko siła, napięcie, pożądanie i ta bezwstydna potrzeba. I Carter, który nie zamierzał już się zatrzymać.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  142. Zadrżał, gdy objęła go nogami, zamykając wokół siebie z tą instynktowną pewnością, która zawsze potrafiła wytrącić go z równowagi. Jej ciało było gorące, miękkie i doskonale znajome. I właśnie dlatego w tym momencie nie miał już żadnych hamulców. Oddechy splatały im się w jedno. Czuł każdy mięsień, każdy drżący oddech i tylko utwierdzał się w przekonaniu, że nikt inny nigdy nie potrafił go tak rozłożyć na czynniki pierwsze. Rozsunął dłonie po jej udach, aż do bioder, ściskając je mocno, trzymając ją w miejscu, jakby chciał jeszcze mocniej odcisnąć się w niej, jakby tylko w niej potrafił złapać grunt. I był już blisko. Zbyt blisko. Wydawało się, że jej jęki, drżenia, ściski jej ciała wyciągają z niego wszystko, co zdołał przez te miesiące z siebie wypchnąć. Jakby odbudowywała go w środku, łatała tymi westchnieniami i słowami, które wypowiadała szeptem. Dźwięk, jaki z niej wydobył, krótki, zduszony krzyk, zapiekł go w klatce piersiowej mocniej niż się spodziewał.
    — Kochanie… — wyjęczał między zaciśniętymi zębami, pierwszy raz od dawna używając tego słowa. Bo był tu. W końcu. Dla niej. Z nią. I nie zamierzał przestać, dopóki nie przypomniał jej wszystkiego, za czym oboje tęsknili.
    Gdyby mógł, zatrzymałby ten moment na zawsze. Taki czysty, prawdziwy. Kiedy czuł ją całą, pod sobą, wokół siebie, na sobie. Znał ją do granic, a jednak za każdym razem czuł się, jakby odkrywał wszystko na nowo. Dłonie przesunął wzdłuż jej pleców, trzymając ją mocno. Jakby sam nie wiedział, czy jeszcze kiedyś to się powtórzy. Nie odzywał się, ale wszystko, co chciał jej powiedzieć, przekazywał teraz ciałem. Każdym ruchem bioder, każdym spojrzeniem, każdym pocałunkiem. Oparł czoło o jej ramię, zaciskając powieki, kiedy powiedziała to po raz drugi.
    „Boże, jak ja tęskniłam.”
    To złamało w nim coś więcej niż wszystkie krzyki i ciche milczenia przez ostatnie miesiące. Nie był na to gotowy. A może właśnie był, bo przecież wrócił. Do niej. Do miejsca, w którym jego ciało pamiętało każdy dotyk, a serce… mimo wszystko, wciąż miało dla niej miejsce. Pocałował ją, głęboko, z siłą, której już w sobie nie spodziewał. Jęknął jej imię gdzieś między kolejnym pchnięciem a westchnieniem, kiedy przylgnął do niej jeszcze mocniej, zmuszając ją, by poczuła, jak bardzo też za nią tęsknił. Nie był delikatny. Ale w tym braku delikatności było wszystko: zaufanie, znajomość jej ciała, przyzwolenie, desperacja.
    — Zawsze… — powtórzył, wracając do poprzedniej myśli. — Zawsze do ciebie wracam — wyszeptał w jej usta, tak cicho, jakby ten wyznaniowy szept miał moc większą niż wszystkie ich poprzednie krzyki, błędy i powroty. Powiedział to z taką prawdą w głosie, że nie wymagał już żadnych dowodów. Ani obietnic. Ani przysiąg. Bo choć wszystko między nimi mogło się rozsypać, choć świat próbował ich od siebie oderwać, on i tak zawsze kończył tutaj. W niej. Przy niej.
    — Nieważne, gdzie jestem. Z kim. Ile czasu minie… — Dłoń mocniej zacisnął na jej karku, drugą przytrzymując ją w pasie, jakby naprawdę bał się, że znów mógłby ją stracić. — Zawsze kończę u ciebie. Z tobą. I, kurwa, nie potrafię inaczej.
    I w tym wszystkim nie było już pytań. Ani lęku. Była tylko prawda. Drżąca, obezwładniająca, taka, która rozsadzała mu pierś od środka. Potem odsunął się od niej z westchnieniem, jakby naprawdę musiał złapać oddech.

    OdpowiedzUsuń
  143. Przez kilka sekund tylko na nią patrzył, wciąż rozgrzaną, z potarganymi włosami i rumieńcem na policzkach, wciąż lekko drżącą na blacie. Jakby nie dowierzał, że to wszystko naprawdę się wydarzyło. Że ona tu była. Że nie musiał już sobie tego wyobrażać.
    Carter odsunął się od niej powoli, jakby ostatni raz dotykał czegoś zbyt cennego, żeby puścić od razu. Dłonie zsunął z jej talii, ale spojrzenia nie odrywał nawet na moment. Patrzył na Sloane, jakby nie do końca wierzył, że naprawdę tu jest, tak naga, rozgrzana, rozczochrana, z rumieńcem na policzkach i jego imieniem wciąż na ustach. Jakby sam nie dowierzał, że to się wydarzyło naprawdę. Że nie była snem. Milczał przez chwilę, a potem kącik jego ust uniósł się niespiesznie w tym znajomym, bezczelnym uśmiechu, który zawsze zwiastował kłopoty albo… coś lepszego.
    — Pożyczam — mruknął, sięgając po jej szlafrok leżący nieopodal. Nim zdążyła zareagować, sprytnie wyrwał jej go z rąk i nonszalancko narzucił na swoje ramiona. Nie zawiązał go nawet, tylko zarzucił jak płaszcz, z gołym torsem i biodrami na widoku, jakby właśnie wrócił z jakiejś dziwnie intymnej wojny i wygrał ją z uśmiechem. Jakby właśnie próbował wprowadzić w życie nową modę na „półnagi narcyzm w pluszowym szlafroku”.
    — A ty zamów wreszcie tę cholerną pizzę, Sloane. Bo nie samym seksem człowiek żyje, serio.— Rzucił przez ramię z rozbawieniem. — Chociaż…
    Puścił jej oczko i już śmiejąc się cicho, zniknął za drzwiami łazienki, zostawiając po sobie zapach, ślad dotyku i całą ciężkość niedopowiedzianych emocji unoszących się jeszcze w powietrzu, a jego śmiech odbił się jeszcze echem od kafelków, zostawiając po sobie coś więcej niż rozbawienie. Ciepło. I świadomość, że to wszystko… nadal było ich.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  144. Stał oparty o umywalkę, wodę puścił jedynie dla pozorów. Lustro przed nim było zaparowane, jakby samo nie chciało mu pokazać tego, co powinien zobaczyć. Siebie. Ich. To, co się właśnie wydarzyło. Zawsze do niej wracał. Nie było sensu tego negować. Nie po tym wszystkim. Nie po tym, jak patrzyła na niego oczami pełnymi wszystkiego, co przez miesiące próbował wyprzeć z pamięci. Nie po tym, jak po prostu była. Nie oczekiwała niczego, a dała mu wszystko.
    — Zawsze… wracam do ciebie, Sloane. — Szepnął cicho, do siebie, do własnego odbicia, które w końcu wyłoniło się z zaparowanego szkła. Wziął głębszy oddech. Opłukał twarz wodą, jakby próbował wrócić do porządku dziennego. Tylko że tu nie było już żadnego porządku. Sięgnął po ręcznik i niedbale wytarł skórę na policzkach i oczu. Różowy szlafrok, absurdalnie miękki i za mały, wciąż miał na sobie. Pachniał nią. Jej szamponem, perfumami, i jakimś tym dziwnym, słodkawym zapachem, którego nigdy nie umiał nazwać, ale zawsze kojarzył mu się z bezpieczeństwem. I z nią. W końcu wszedł pod prysznic.
    Carter długo nie wychodził z łazienki. Może potrzebował chwili, na oddech, na myśli, na zimną wodę albo… na spojrzenie sobie w twarz.
    Wyszedł w końcu, cicho, nie robiąc żadnego zamieszania. Sloane siedziała już w salonie z Rue na kolanach, sącząc colę przez słomkę, jakby nic się nie stało. Jakby nie klęczała przed nim pół godziny temu, a on nie rozpadał się przez nią w rękach. Nie miał już na sobie różowego szlafroka, tylko dresowe spodnie. Zerknął do salonu i oparł się nonszalancko o framugę. Rue na jej kolanach wyglądała tak, jakby właśnie odzyskała swój świat. Carter zsunął wzrok na Sloane.
    — Obgadujesz mnie z Rue za moimi plecami? — rzucił zaczepnie, unosząc brew i ruszając powoli w jej stronę. Nie wyglądał na mężczyznę, który dopiero co przeżył emocjonalny i fizyczny huragan. Przeciwnie, w oczach znów błyszczało mu to coś.
    — Ta pizza to pewnie będzie najlepsza kolacja w moim życiu. — Zniżył głos, opadając obok niej na kanapę. Rue natychmiast przeniosła się na jego kolana, jakby właśnie tam należała.
    — Ale jak chcesz wiedzieć, to i tak najadłem się już wcześniej. Do syta — rzucił z rozbawieniem. Carter objął psa jedną ręką, drugą sięgając po colę Sloane i pociągnął bez pytania łyk przez jej słomkę.
    — Mmm. Klasyka. — Uśmiechnął się krótko. Nie ironicznie. Tym razem miękko, prawdziwie.
    Usiadł wygodniej, z nogami podciągniętymi na sofę. Oparł łokieć o poduszkę, a drugą rękę położył na karku, przymykając na moment oczy. Rue usadowiła się wygodnie między nimi, z głową opartą na jego udzie, jakby wcale nie zamierzała ustępować miejsca. Zerknął na psa i poczuł coś, co w nim samym zabrzmiało zaskakująco znajomo, cień wspomnienia o Gigi. O tej rozczochranej kulce energii, która czekała zawsze przy drzwiach. Czuł się winny, że ją zostawił na kilka dni, chociaż wiedział, że jego gosposia się nią zajmuje. Nie powinien był jej zostawiać, nie na tak długo. I potem, zanim się powstrzymał, myśl popłynęła dalej. Do Sophii. Zaciął się. Nie zrobił nic. Nawet nie poruszył się o milimetr. Ale jego spojrzenie na moment uciekło w bok, gdzieś w stronę okna, jakby tam znajdował się ratunek przed samym sobą. Przed tym wszystkim, co zostawił za sobą. Co było. Ale Sloane… była tu. Obok. Z kolanami podciągniętymi do piersi, z tym cholernie znajomym spojrzeniem, które mówiło mu, że widzi więcej, niż chciałby pokazać. Nie mógł dać się przyłapać. Bez ostrzeżenia ułożył dłoń na jej udzie. Niedbale, naturalnie, bez żadnego napięcia, jakby to było najoczywistsze na świecie. I pewnie było. Z nią. Tak zawsze było.
    — Chyba zgubiłem telefon w klubie. — Rzucił z pozorną nonszalancją, nawet nie patrząc na nią, jakby to było nic. — Kurwa, nawet nie pamiętam, czy miałem go przy sobie, jak wychodziłem.
    Na jego ustach pojawił się cień krzywego uśmiechu, ale nie oderwał wzroku od Rue.

    OdpowiedzUsuń
  145. Carter wciąż gładził leniwie jej udo kciukiem, ale jego głowa po chwili opadła w tył, opierając się o miękkie oparcie sofy. Przymknął oczy na kilka sekund, może z przeciążenia, może z przyjemnego zmęczenia, które dopadało dopiero wtedy, kiedy wszystko inne na chwilę przestawało istnieć. Kiedy był tu. Przy niej. I nigdzie się nie spieszył. Cisza między nimi była dziwnie przyjemna. Nie musiał nic mówić, by czuć, że wciąż są w tym samym miejscu, nawet jeśli wszystko inne, na zewnątrz tej chwili, wciąż pozostawało popieprzone. Złapał za jej dłoń i pociągnął ją na siebie tak żeby się o niego oparła a potem zerknął na zegarek zawieszony na ścianie naprzeciwko. Tarcza wyraźnie wskazywała 2:57. Uniósł lekko brwi, a potem, z tym swoim krzywym, półleniwym uśmiechem, który zawsze zdradzał więcej niż chciałby przyznać, odwrócił głowę w jej stronę i odezwał się niskim, zaspanym, ale rozbawionym tonem.
    — Wesołych świąt, mała.
    I zanim zdążyła zareagować, zamknął oczy na moment z uśmiechem wciąż tańczącym w kąciku ust, jakby nic lepszego tej nocy nie mogło już ich spotkać.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  146. Carter uniósł brew z udawaną powagą, gdy paczka z pizzą wylądowała na niskim stoliku przed sofą. Wyciągnął rękę po colę, ale zanim upił łyk, nachylił się lekko w stronę Sloane.
    — Co ty, jaka wpadka? — rzucił z absolutną powagą i wyraźnie rozbawionym spojrzeniem. — U mnie w kuchni to się nazywa… kulinarne poświęcenie. Wiesz, ogień, dym, dramatyzm. Jak w dobrym romansie. — Upił w końcu, a kąciki ust uniosły się bardziej, kiedy zerknął na nią spod rzęs. — Poza tym… jakby nie ten dym, to byśmy nie trafili do kuchni…
    Sięgnął po pudełko i otworzył je z teatralnym skupieniem. Zapach uniósł się natychmiast, wywołując krótkie, głodne westchnienie.
    — No. To jest już świąteczna kolacja klasy premium. Brakuje tylko papierowych czapeczek i kiczowatego filmu w tle. — Posłał jej jeden z tych uśmiechów, które przemycały więcej niż beztroskę. Pod tą całą swobodą nadal czaiło się coś miękkiego, niewypowiedzianego, coś, czego na głos żadne z nich nie chciało jeszcze dotykać.
    Gdy usiedli z pizzą na stoliku i Rue zwiniętą w kłębek, Carter wrócił do tej znajomej pozycji, oparty o oparcie sofy, z nogami podciągniętymi i jedną ręką niedbale położoną na jej udzie. Kiedy znowu dotknęła jego skóry, a potem przysunęła się do niego znieruchomiał na krótką chwilę. Nie powiedział nic. Ale ta cisza była wymowniejsza niż jakiekolwiek żarty. Trwali tak przez moment, dopóki nie westchnął cicho i nie odezwał się z ciepłym półuśmiechem, wciąż patrząc gdzieś w przód. Czy on mógł się do tego na nowo przyzwyczaić? Czy cokolwiek między nimi skończyłoby się inaczej, niż poprzednio?
    Rue sapnęła cicho, wtulona w jego bok, a on odruchowo pogłaskał ją po głowie. Ugryzł kawałek pizzy, przeżuwając go z wyraźnym zadowoleniem.
    — Nie samym seksem człowiek żyje… ale niech mnie diabli, jeśli kolacja po nim nie smakuje dwa razy lepiej.
    Kiedy ostatni kawałek pizzy zniknął z pudełka, a w butelce coli została już tylko cienka warstwa gazowanego cukru, cisza między nimi stała się miękka. Ciepła. Taka, którą się dzieli, nie przerywa. Sloane podniosła się z kanapy pierwsza, nie mówiąc ani słowa, tylko wyciągając do niego dłoń. Nie zapytał, dokąd go prowadzi. Nie musiał. Po prostu wstał i pozwolił się zaciągnąć. Do sypialni, która pachniała jej perfumami i świecą zapachową, do łóżka i świeżej, kwiatowej pościeli. Oboje zmęczeni, wyczerpani, ale dziwnie spokojni. Może pierwszy raz od dawna. Sloane ułożyła się bokiem, a Carter bez słowa przysunął się do niej i przylgnął do jej pleców. Otulił ją ramieniem, jakby nie mógł się jeszcze nacieszyć jej obecnością. Ich oddechy powoli się synchronizowały, ale on… on wciąż nie zasypiał. Wpatrzony gdzieś w ciemność, gładził opuszkiem palca nagą linię jej ramienia. Nie zasypiał, bo jego głowa nie chciała zamilknąć. Jeszcze tydzień temu leżał w tej samej pozycji z Sophią. Ramię podłożone pod jej głowę, a dłoń ułożona na brzuchu, z czułością, która wtedy wydawała się wystarczająca na całe życie, głaskał miejsce, w którym rosło ich dziecko. Ich dziecko. Nie rozmawiali wtedy wiele. Milczeli w tej czułości, którą udało się zbudować ponad gruzami jego przeszłości. A on myślał, że może pierwszy raz w życiu ma coś naprawdę. Coś czystego. Coś, co nie pachnie bólem. A potem… Teraz był tutaj. Obok Sloane. Z tym samym gestem, z tą samą ciszą. I z czymś, co piekło od środka.

    OdpowiedzUsuń
  147. Nie wiedział, jak to się stało. Jak do tego doszło. Jak bardzo musiał coś spieprzyć po drodze, żeby kilka dni wystarczyło, by wszystko się rozpadło. W życiu by nie pomyślał, że wystarczy kilka dni, żeby znów znaleźć się z nią w łóżku. Że będzie tu, kiedy jeszcze niedawno mówił sobie, że już nigdy. Że nie wolno. Że nie może. Że nie chce. A jednak. Mimo to, jego ciało wciąż pamiętało tamten dotyk. Nieporównywalny. Nie dający się z niczym zestawić. Zaciągnął się cicho powietrzem i znów wtulił twarz w kark Sloane, jakby to miało odepchnąć myśli, które wracały zbyt mocno, zbyt wyraźnie. Ale nie potrafił ich zatrzymać. Był tu. Był przy niej. Ale nie dało się oszukać wszystkiego. Nie chciał tego analizować. Nie teraz. Nie w tym łóżku. Ale wspomnienie samo do niego wróciło. I wtedy, bez ostrzeżenia poczuł, jak jedno, samotne, bezgłośne ukłucie prześlizguje się przez jego gardło. Zacisnął powieki. Po policzku spłynęła mu łza. Cicha, niewidoczna w ciemności. Nie ruszył się. Leżał, pozwalając, by samotnie spłynęła w zgięcie poduszki, gdzie zniknęła bez śladu, jakby jej nigdy nie było. Zamknął oczy mocniej, jakby chciał wymusić sen, zepchnąć wspomnienia, zdławić to, co właśnie rozrywało go od środka. Tę jedną noc pozwolił sobie jeszcze udawać, że nic się nie stało. Że nie utracił wszystkiego. Że ma jeszcze coś, choćby echo tego, co kiedyś go trzymało przy życiu. I wtedy dopiero, bardzo powoli, pozwolił sobie opaść ciężej na poduszkę. Nie zasnął od razu. Ale już nie płakał. Już tylko leżał w ciszy. Z ciężarem serca, którego nie dało się już z nikim dzielić.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  148. Carter obudził się powoli. Bez nagłego szarpnięcia świadomości, ale z tym znajomym ciężarem w klatce, który pojawiał się tylko wtedy, gdy noc była zbyt intensywna, a poranek zbyt prawdziwy. Przez moment leżał nieruchomo, z twarzą wtuloną w poduszkę, oddychając płytko, jakby oddech miał wpłynąć na to, co zobaczy, kiedy otworzy oczy. Powieki wciąż miał zamknięte, ale reszta ciała czuła. Czuła znajomą miękkość łóżka Sloane. Jej zapach na pościeli. Ciepło ciała, które jeszcze niedawno przylegało do jego. Pamiętał wszystko.
    Najpierw była łazienka. Jej palce, jej oddech, jej pocałunki i jego ręce, które przestały się kontrolować. Potem kuchnia. Blat. Słowa, których nie powinien wypowiadać, gesty, których nie planował. Czułość, która nie miała prawa powrócić. Seks, który był nie tylko dziki, ale i znajomy. Ich. I w końcu salon, sofa, Rue, pizza i to wszystko, co miało być proste, ale było tylko przesiąknięte ciszą. Taką, która zostaje w człowieku na dłużej.
    Otworzył oczy dopiero, kiedy usłyszał szelest. Nie ruszył się, tylko nasłuchiwał. Słyszał, jak Sloane gwałtownie się podnosi. Zerwała się z łóżka jakby nagle przypomniała sobie, że coś przegapiła. Jakby wciąż nie była pewna, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę. Potem cichy szmer kołdry, kiedy znów na nią opadła, już wolniej. Jakby próbowała się osadzić. Uspokoić. Zastanowić. Carter wciąż leżał na boku, plecami do niej. Oddychał równo, udając, że śpi. Ale nie spał. W jego głowie roiło się od obrazów, które przewijały się jeden po drugim bez żadnego ładu. Wczoraj był… był szalony. Przez chwilę poczuł, że zniknął cały ten syf. Że naprawdę może się zatracić w tym, co kiedyś było jego domem, jej skóra, jej ciało, jej usta, jej cholernie bezczelna, szczera obecność. Ale teraz, w tej chwili, wszystko wracało z innym ciężarem.
    Carter wziął głęboki wdech, po czym westchnął ciężko i powoli przewrócił się na plecy. Dłoń przyłożył do czoła.
    „Co ty odpierdalasz, Carter” pomyślał.
    Przetarł twarz dłonią. Przez myśl przemknęło mu jedno słowo: niewybaczalne. Ale zaraz potem drugie: prawdziwe.Bo noc, którą przeżył, była zbyt intensywna, zbyt znajoma, zbyt jego, by ją odrzucić. A może raczej, zbyt ich.
    Carter poruszył się powoli, niespiesznie, jakby też próbował nie naruszyć tej cienkiej warstwy rzeczywistości, która ich otaczała.
    — Nie uciekłem, jeśli się zastanawiasz — odezwał się cicho, z chrypką w głosie. Wlepił wzrok w sufit, który i tak niczego nie oferował poza gładką bielą. Ale może właśnie to mu było teraz potrzebne, chwilę bez obrazów, bez twarzy, bez wspomnień. Chwilę, żeby nie czuć wszystkiego naraz. W końcu odwrócił głowę i spojrzał na nią. Oczy miał zmęczone, ale spojrzenie czyste. Szczere. Wyciągnął rękę, lekko muskając palcami jej ramię. Nie z pożądaniem, nie z intencją, po prostu dotyk. Zaciął się, przesuwając wzrok niżej po jej ustach, po linii szczęki, aż do dekoltu, gdzie materiał jej koszulki zwinął się wysoko. Zamrugał i wrócił spojrzeniem do jej twarzy. Odwrócił wzrok i przetarł twarz dłonią. Potem zaśmiał się cicho, krótko, jakby z samego siebie.
    — Tylko my potrafimy zamienić spaloną pizzę w egzystencjalny kryzys o świcie, co?
    Przetarł twarz dłonią jeszcze raz i parsknął cicho pod nosem, gorzko. — Myślisz, że można zamówić kroplówkę na święta? — rzucił półżartem, ale w głosie zabrzmiała nuta autentycznego zmęczenia. — Kawa dzisiaj sobie ze mną nie poradzi… — Uniósł wzrok i spróbował się lekko uśmiechnąć, krzywo, ale z jakimś ledwo widocznym błyskiem autoironii w oczach. Bo to był jeden z tych dni kiedy głowa pękała od nadmiaru wszystkiego, a serce nie wiedziało, gdzie się zatrzymać.

    OdpowiedzUsuń
  149. Przez chwilę wpatrywał się w pusty punkt gdzieś przed sobą, jakby próbował się skleić z własnymi myślami, ale nic się nie sklejało. Jego twarz, choć opanowana, zdradzała to zmęczenie, którego nie dało się już zamaskować żadnym uśmiechem. Powieki miał ciężkie, skronie pulsujące, a ciało, ociężałe i lekko napięte, jak po zbyt długiej walce, z której i tak nikt nie wyszedł wygrany.
    — Myślisz, że ten twój concierge… — uniósł lekko brew — …może mi ogarnąć nowego iPhone’a? — odezwał się po chwili, znów zerkając na Sloane. Zamilkł na moment, a potem opadł z powrotem na poduszkę. Głowa wylądowała bokiem, odwrócona do niej. Zamrugał kilka razy, jakby samo spojrzenie na świat sprawiało fizyczny ból. Miał w ustach pustkę, w głowie szum, a w klatce piersiowej to znajome, przytłumione napięcie, które pojawiało się zawsze po tym jak przesadził z imprezą. Tym razem jednak nie chodziło tylko o chemiczny kac. To było coś głębiej. Coś, czego nie dało się wypocić ani przeleżeć.
    — Nie wiem, czy wolę teraz śniadanie, prysznic, czy… żeby mnie ktoś dobił...

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  150. Carter leżał z zamkniętymi oczami, ale nie spał. Czuł każdy milimetr jej ruchu, każde przesunięcie materiału pod jej ciałem, każdy powiew chłodu, który wniosła ze sobą, zanim zwinęła się przy nim jak kot. A potem… te stopy. Parsknął pod nosem, kiedy nagle znalazły się dokładnie tam, gdzie chciała, między jego łydkami.
    — Uważaj, żebyś nie skończyła jak wczorajsza pizza... — mruknął z rozbawieniem, bez otwierania oczu, głosem ciężkim od poranka i zmęczenia. Potem jednak uniósł lekko powieki, jakby coś chciał jej powiedzieć, ale zrezygnował. Nie miał siły na analizowanie ich wczorajszego wieczoru. Nie teraz. Na jej pytanie, to o tym, czy nie uciekł, bo nie zdążył, czy nie chciał, tylko przeciągnął dłonią po twarzy i wypuścił z siebie powietrze.
    — Liczę na świąteczne śniadanie i gwiazdkowy prezent — rzucił cicho, wciąż w nieco żartobliwym tonie. Kiedy wyciągnęła rękę po telefon i musnęła go włosami po twarzy i klatce, znów na moment przymknął oczy, tym razem nie z senności, a z czymś, co przypominało niemal czułość. Jakieś echo, które zostało mu w ciele po tej nocy. Pozwolił sobie po prostu poczuć. Jeszcze przez chwilę. Zanim coś ich znów rozdzieli. Bo rozdzieli ich na pewno, co do tego miał przeczucie równie silne, co kac moralny. Kiedy opadła znów obok, nie odsunął się. Położył rękę na jej udzie, niedbale, swobodnie. Bez presji. Ale nie była to przypadkowa dłoń. Trzymał ją tam, bo chciał. Bo musiał. Kiedy usłyszał, że kroplówka będzie za pół godziny, westchnął cicho, pół żartem, pół z wdzięcznością.
    — Idealnie. Do tej pory może wróci mi dusza. — Mruknął z zamkniętymi oczami, łapiąc jeden z jej kosmyków i powoli, niemal nieświadomie, owijając go wokół palca. — Daj znać, jak zaczniesz czuć bicie serca. Może to będzie mój moment, żeby wstać.
    Nie spojrzał na nią, ale jego ton był miękki. Bardziej… ludzki, niż zwykle. Zdarzało mu się brzmieć tak tylko wtedy, kiedy naprawdę był zmęczony. Albo bezbronny. Po chwili przekręcił głowę w jej stronę, otwierając oczy. Wciąż miała ten senny, poranny nieład na twarzy, włosy rozrzucone po poduszce, jakby dopiero co wstała z łóżka, ale też z jego życia. A jednak… była tu. Z nim. Jeszcze przez chwilę. Nie tłumaczył. Ona wiedziała. Znała go zbyt dobrze, by potrzebować dalszych wyjaśnień.
    — W sumie nie wiem, co gorsze, w świąteczny poranek leczyć kaca kroplówką, czy… — Urwał. Słowa zawisły w powietrzu. — Pieprzyć to — mruknął w końcu i uniósł się na łokciu. — Idę pod prysznic. Ale jak mnie tu nie będzie, jak przyjdzie lekarz, to powiedz mu, że to nie z przedawkowania ani imprezy. Że to tylko… życie.
    Spojrzał na nią jeszcze przez moment. Na jej rozczochrane włosy. Na spokój, który tylko pozornie miała wypisany na twarzy. Na ten znajomy błysk w oczach. I uśmiechnął się kątem ust. Zamknął znów oczy, czując ciepło jej dłoni na swoim ramieniu i ciężar jej obecności ten dobry, znany, trochę bolesny, ale cholernie prawdziwy. I jeśli miał się dzisiaj poskładać, to może właśnie od tego powinien zacząć. Od tego, co prawdziwe. Nawet jeśli miało trwać tylko do jutra.
    — I serio, Sloane. Dzięki za tę noc. Nie wiem… gdzie bym się obudził, gdyby nie ty — powiedział szczerze. Nie patrzył na nią, kiedy to mówił. Wbił wzrok w sufit, jakby szukał tam czegokolwiek, co mogłoby go uratować przed własnymi myślami. Przed tą ciszą, która teraz wydawała się gęstsza niż wcześniej. Zsunął się z łóżka, prawie nagi, niedbały, jeszcze rozgrzany jej skórą. Przez chwilę siedział na skraju materaca jakby zbyt gwałtowny ruch mógł skończyć się dla niego tragicznie. Sięgnął po leżący gdzieś szlafrok, wciąż w różowym kolorze, który pasował mu jak pięść do oka, ale założył go z godnością i ruszył w stronę łazienki, nie oglądając się za siebie. W końcu wiedział, że za chwilę znów wróci.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  151. Carter parsknął cicho, ale w tym śmiechu nie było lekkości. Raczej coś zmęczonego, trochę gorzkiego, trochę rozbrojonego jej obecnością. Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, jakby próbował zapamiętać każdy szczegół, ten sposób, w jaki mówiła, jak żartowała, jak nie próbowała go ani ratować, ani osądzać. To było w niej zawsze najtrudniejsze.
    — Upieczona brzmi bardziej adekwatnie — mruknął w końcu. — Zjedzona… bardziej optymistycznie.
    Oparł głowę mocniej o poduszkę i przetarł twarz dłonią. Czuł się ciężki, nie tylko fizycznie. Jakby wszystko, co wydarzyło się w nocy, przyszło teraz po swoją cenę. Nie żałował. Ale żałowanie i konsekwencje to były dwie różne rzeczy. Jej śmiech, ten krótki, ironiczny, zawsze robił z nim to samo, rozbrajał. Nawet teraz, gdy czuł się jak wrak.
    — Spokojnie — odezwał się, kiedy wspomniała o śniadaniu. — Niech żyje catering i dostawy. Święta w wersji deluxe.
    Poczuł jej chłód na swoich łydkach i automatycznie przesunął nogę, żeby ją ogrzać. Nawyk. Odruch. Nie myślał o tym, dopóki już tego nie zrobił. Dopiero potem dotarło do niego, jak bardzo naturalne to było. Jakby nigdy nic się między nimi nie rozpadło. Kiedy powiedziała, że nie wie, czy ma jeszcze serce, coś w nim drgnęło. Nie odpowiedział od razu. Zamiast tego uniósł dłoń i przez moment zawahał się, zanim położył ją na jej biodrze, nie nachalnie, nie z roszczeniem. Bardziej jak sprawdzenie, czy nadal może.
    — Jeśli gdzieś jest — powiedział cicho. — To pewnie chowasz je w tych samych miejscach co zawsze. I wyciągasz tylko wtedy, kiedy absolutnie nie powinnaś.
    Spojrzał na nią w końcu. Bez uśmiechu, ale też bez ucieczki wzrokiem.
    — A różowy szlafrok… — westchnął teatralnie — To jest dokładnie ten poziom upokorzenia, na jaki zasłużyłem. Gdyby ktoś z klubu mnie teraz zobaczył, straciłbym resztki reputacji.
    Przymknął oczy na moment, jakby zbierał myśli, a potem znów je otworzył.
    — I wiesz co? — dodał ciszej. — Masz rację. Są gorsze sposoby na święta. Mogłem obudzić się z kacem, pustym mieszkaniem i poczuciem, że znów wszystko spierdoliłem. A tak… — urwał, wzruszając lekko ramieniem. — Jest przynajmniej ciepło.
    Kiedy wspomniała o blondynie i selfie, skrzywił się. Na chwilę zapadła cisza. Carter wciągnął powoli powietrze.
    — Boże, nie. — Pokręcił głową. — Jeśli miałem gdzieś dziś skończyć, to dokładnie tu. Bez fleszy. Bez świadków. Bez udawania, że wiem, co robię.
    — I ok, już nie dziękuję — dodał w końcu. — Ale… zapamiętam.
    Nie brzmiało to jak obietnica. Bardziej jak coś, co go jeszcze długo będzie uwierać. Carter zamknął za sobą drzwi łazienki, a cichy odgłos kliknięcia zamka wydał mu się bardziej symboliczny, niż powinien. Przynajmniej tu mógł na chwilę zniknąć. Oparł dłonie o umywalkę, spuszczając głowę. Nie patrzył w lustro. Nie miał na to siły. Nie miał też siły udawać. W łazience nie musiał. Mógł przez te parę minut po prostu się posypać. Poużalać się nad sobą bez świadków. Mógł po prostu przez chwilę być tylko facetem, który nie ogarnia życia i rozjebał sobie rzeczy, które miały być już naprawione. W jego głowie kłębiło się zbyt wiele. Wszystko na raz. Czuł, jakby jego mózg próbował się wyrwać z czaszki. Nie pamiętał, co dokładnie powiedział Sloane w nocy. W jego głowie była mieszanina zmysłowego zamglenia, zmęczenia i emocji, które kompletnie go rozstroiły. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że w którymś z tych urwanych zdań wygadał się w sprawie ciąży. Był pewien, że nie wie. Był przekonany, że to wciąż tylko jego wewnętrzny krwotok, o którym nie mówił głośno. Nie chciał, żeby Sloane wiedziała. Otworzył oczy i w końcu spojrzał na siebie w lustrze. Twarz miał rozmytą. Oczy podkrążone, jakby nie spał od tygodni. Zarost nierówny, skóra zmęczona. I to spojrzenie. Nie obojętne, ale… jakby się sam siebie pytał, w którym momencie to wszystko tak pierdolnął. Coraz bardziej zaczynał go wkurwiać brak telefonu.

    OdpowiedzUsuń
  152. Co jeśli Sophia próbowała się z nim skontaktować? Co jeśli napisała w nocy, rano, teraz? Co jeśli zmieniła zdanie? Bez telefonu był ślepy i głuchy. A cisza… cisza była jak wyrok. W takiej ciszy mogły się dziać rzeczy, których nie dało się już odwrócić. Ten cholerny telefon. Przeklinał siebie za to, że go zgubił. Że nie szukał go jeszcze wczoraj. Że był tak pochłonięty bliskością Sloane, że odpuścił cały świat, choć ten świat wciąż walił się wokół niego. Światła raziły go w oczy, wszystko było zbyt ostre, zbyt prawdziwe. Czuł, że to go zaczyna przerastać. Że ta noc ze Sloane, chociaż intensywna, namiętna, znajoma, była ucieczką. A teraz nigdzie już nie mógł uciec. A najbardziej pojebaną częścią tego wszystkiego było to, że naprawdę chciał tu jeszcze zostać.
    Kroplówka pomogła szybciej, niż się spodziewał. Czuł, jak życie powoli wraca do jego mięśni, a mgła w głowie zaczyna się rozpraszać. Było jeszcze daleko do pełnej formy, ale przynajmniej nie miał już wrażenia, że umrze, jeśli tylko spróbuje wstać. Concierge spisał się perfekcyjnie. Nowy iPhone czekał już w pudełku, gotowy do aktywacji. Carter nawet nie zapytał, jakim cudem udało się go zdobyć w święta, nie miał siły ani ochoty wnikać w kulisy. Otworzył opakowanie, zsunął folię z ekranu i od razu przeszedł do uruchamiania. Palce poruszały się szybko po ekranie, wprowadzając dane, logując się do konta, odtwarzając wszystko z chmury. Nie zwlekał. Chciał odzyskać kontakt ze światem. Musiał wiedzieć. Ekran zaświecił mocniej, kiedy zakończyła się synchronizacja. Pierwsze, co się pojawiło, to znajome zdjęcie, tapeta, której nie zmieniał. On i Sophia. Uśmiech rozświetlający jej twarz i on, całujący ją w policzek. To zdjęcie zrobione było chwilę po tym, jak zdecydowali, że urodzi ich dziecko. Wtedy wydawało mu się, że świat się zatrzymał, w dobrym sensie. Że coś się naprawia. Teraz… to samo zdjęcie wywołało w nim falę niepokoju, która znów wdarła się pod skórę. Wpatrywał się w ekran, czekając na jakąkolwiek wiadomość. Ale nic nie przyszło. Żadnego powiadomienia, żadnego SMS-a. Nic. Nawet nie zauważył, że Sloane stoi już za jego plecami. Przez kilka długich sekund tylko patrzył na ekran. Potem, niemal bezgłośnie, przesunął palcem po ekranie, przytrzymał zdjęcie i zmienił je. Zastąpił generowaną tapetą, gradientem w odcieniach szarości. Bez emocji. Dopiero kiedy iPhone wylądował z cichym stuknięciem na bok sofy zauważył, że nie jest sam. Sloane stała za nim, w milczeniu, jakby nie chciała mu przerwać, ale on poczuł jej obecność w powietrzu, zanim ją zobaczył kątem oka. Wciągnął cicho powietrze, nie wypowiadając żadnych słów. Odwrócił się tylko lekko, by sięgnąć po jej dłoń. Złapał ją pewnie i pociągnął delikatnie, ale bez cienia niepewności, ściągając ją na siebie, żeby dołączyła. Carter rozsiadł się głębiej na sofie, a kiedy Sloane usiadła tuż obok, objął ją ramieniem tak, jakby tylko ona mogła w tej chwili zatrzymać to, co działo się w jego głowie. Telefon pozostał odrzucony z boku, odcięty, jakby już nie miał żadnego znaczenia. Nie patrzył na nią od razu. Miał zamknięte oczy przez moment, czoło lekko oparte o jej skroń. Czuł jej zapach, jej ciepło, znajome drżenie w drobnych mięśniach jej ramienia. Potrzebował tego, więcej, niż był gotów przyznać nawet samemu sobie.
    — Jak tam nasze zamówienie? — mruknął cicho, z tym głębokim, ochrypłym tonem, który zawsze pojawiał się po dłuższym milczeniu. — Jakie wybrałaś świąteczne menu? — Zażartował. Nie oczekiwał niczego szczególnego. Przesunął kciukiem po jej dłoni, nie odrywając jej od siebie.
    — Idziemy zapalić na taras? — dodał po chwili, jakby potrzebował powietrza. Ale nie samotności. Nigdy samotności.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  153. Carter pokręcił głową z rozbawieniem, słysząc jej komentarz o szlafroku, ale nie zaprotestował. Podniósł się bez słowa, zgarnął rzucony wcześniej na oparcie różowy materiał i nonszalancko zarzucił go na ramiona, jakby robił to od lat. Nie zdjął go nawet wtedy, gdy przechodzili przez przestronny salon w stronę tarasu. Przed chwilą ten sam szlafrok nosiła Sloane, a teraz otulał jego barki, pachniał jeszcze jej skórą, zapachem perfum i czymś, co kojarzyło się z domem, choć przecież to miejsce od dawna nim nie było. Otworzył drzwi, a chłodne powietrze natychmiast uderzyło ich w twarze. Zimno nie było ostre, ale wystarczająco trzeźwiące. Taras był prawie pusty, poza kilkoma miękkimi fotelami i niskim stolikiem. Widok na panoramę Nowego Jorku robił swoje, chmury rozchodziły się nad miastem, dając nieco bladego słońca, ale na tyle, by nie było ponuro. Carter od razu sięgnął po papierosa, opalił go i przekazał Sloane, nie pytając, czy chce. Jakby wiedział, że chce. Zresztą… czy kiedykolwiek odmawiała? Potem odpalił drugiego, dla siebie. Oparł się plecami o barierkę i zaciągnął się dymem, który niemal natychmiast rozluźnił coś w jego barkach. Przymknął oczy i zamilkł, na moment nie próbując nawet udawać, że wszystko jest w porządku. Wciąż czuł w ustach posmak przeszłości. Przypomnienie o Sophia na tapecie telefonu nie zniknęło całkowicie, mimo że ją zmienił. Uspokoił sumienie tylko symbolicznie. Zaciągnął się jeszcze raz. Dym uciekał z jego ust leniwie, jakby w nim samym nie było już miejsca na więcej słów. Ramię wciąż otulał różowy materiał, a obok niego stała kobieta, która znała każdą jego bliznę i każdą wersję tego, kim kiedyś był. Stała, jakby to było coś najzwyklejszego na świecie. I może właśnie to go najbardziej przerażało. Że znów było to tak cholernie zwykłe.
    Zauważył, jak Sloane mimowolnie obejmuje swoje ramiona i krzyżuje nogi, żeby zatrzymać jak najwięcej ciepła. Nawet jeśli próbowała się nie zdradzić z tym, że jest jej zimno, znał to aż za dobrze. Drobne napięcie w barkach, delikatne drżenie palców, sposób, w jaki przygryzła dolną wargę, kiedy kolejny podmuch wiatru przesunął się po jej szyi. Bez słowa wyciągnął rękę, przyciągając ją bliżej do siebie. Przesunęła się do niego bez oporu, jakby na to czekała.
    — Chodź tu — mruknął cicho, jakby to była najprostsza rzecz na świecie.Pozwolił jej wsunąć zmarzniętą dłoń pod szlafrok, które od razu przytuliła do jego ciepłych boków. Cicho westchnęła, a on tylko się uśmiechnął i otulił ją bokami szlafroka, zamykając ich razem w jednym, miękkim kokonie. Różowy materiał sięgał ledwie jego kolan, ale wystarczyło, by objąć nimi oboje. Czuł, jak palcami przesuwa po jego skórze, delikatnie, bez celu. Jakby sprawdzała, czy nadal tam jest. A był. Tu i teraz, w tym śmiesznym szlafroku, na tarasie, z papierosem w jednej dłoni i kobietą, która znała jego mrok, przyciśniętą do jego ciała.
    — Podobno jestem jak grzejnik — rzucił półgłosem, nachylając głowę do jej ucha.
    Carter przez moment tylko patrzył przed siebie, na ciemne wieżowce, na wciąż pustą ulicę poniżej, rozmytą za taflą szkła, na parę unoszącą się z jego ust. Czuł drobne, chłodne dłonie Sloane, przyciśnięte do jego klatki, jakby właśnie tam znalazła sobie najlepsze miejsce na świecie. Wsunął brodę w jej włosy, przymykając oczy. To nie było to, czego chciał… A może właśnie było. Sam już nie wiedział. W głowie wciąż jeszcze miał ten cholerny ekran telefonu. Zdjęcie. Sophia. Cień jej uśmiechu. Jak patrzyła na niego wtedy, w tamten dzień. Jak wtedy myślał, że może to wszystko się uda. Że może wystarczy mu tylko chcieć. Carter zaciągnął się powoli papierosem, wypuszczając dym w stronę nieba, jakby chciał, żeby wszystko, co miał w głowie, ulotniło się razem z nim.

    OdpowiedzUsuń
  154. Czuł, jak ciało Sloane przy nim mięknie. Jak powoli wtapia się w jego bok, tak naturalnie, jakby była tam od zawsze. A przecież jeszcze kilka dni temu nie planował nigdy tu wracać. Ale wrócił. Bo jej obecność działała jak środek uspokajający, nawet jeśli oboje byli jak ładunek wybuchowy. Przysunął policzek do jej skroni, przez chwilę po prostu zamykając oczy. Ciepło jego skóry i chłód poranka mieszały się w sposób, który znał dobrze z ich wspólnych poranków. Tylko teraz wszystko było inne. Niby znajome, a jednak podszyte ciężarem, którego nie potrafił nazwać. Zacisnął mocniej dłoń na biodrze Sloane, jakby w geście desperackiej kotwicy. Jakby jej obecność miała go zatrzymać w miejscu, nie pozwolić odpłynąć za daleko.
    Carter zaciągnął się spokojnie, trzymając papierosa w dwóch palcach. Chłodne powietrze pieściło jego twarz, ale ciało miał rozgrzane, od środka, od niej, od tej dziwnej, cichej obecności, która była bardziej znajoma niż wszystko, co miał w ostatnich miesiącach. Czuł ją przy sobie. Czuł, jak oddycha. Jak jej oddech grzeje mu skórę, jak delikatne palce wciąż tkwią pod jego szlafrokiem, wtulone w tors, jakby szukały czegoś więcej niż tylko ciepła. Czegoś znajomego. Prawdziwego. Zaciągnął się jeszcze raz i wyciągnął rękę za siebie, by stuknąć popiołem do szklanego naczynia stojącego na parapecie. Słyszał jej cichy oddech. Słyszał miarowy rytm serca. Zgasił papierosa i odrzucił go do popielniczki. Potem nachylił się lekko, czując jej włosy pod brodą.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  155. Carter skinął lekko głową, a niedopałek wypadł z jego palców do popielniczki, gasząc się cicho. Nie odpowiedział od razu. Jeszcze przez chwilę po prostu tam stały, z nią przyklejoną do boku, wtuloną jak wtedy, jak zawsze, jakby żadna przerwa nigdy między nimi nie istniała. Zadrżał lekko, ale nie z zimna. Raczej z przeciążenia, zmęczenia i emocji, których nie potrafił teraz nazwać. Czuł je w sobie wszystkie naraz, ciepło, żal, potrzebę, tęsknotę, poczucie winy. I to wszystko mieszało się w niej. W tym, jak trzymała go bez pytania. W tym, jak zamknęła się pod jego szlafrokiem, jakby była w nim najbezpieczniejsza. I może była. Może też miał nadzieję, że choć przez chwilę coś jej oddaje. Coś, czego kiedyś nie potrafił. Nachylił się i musnął ustami czubek jej głowy, zanim w końcu odsunął się lekko i podniósł, pociągając ją za sobą.
    — No chodź — mruknął cicho, pochylił się wsuwając rękę pod jej kolana i ramiona, by po prostu ją podnieść, śmiejąc się przy tym nieznacznie. — Jeszcze mi tu zamarzniesz i potem będę się musiał tłumaczyć że w święta zamroziłem własną byłą żonę. — Pokręcił głową z udawaną dezaprobatą, ale usta drgnęły mu w półuśmiechu. Pchnął biodrem drzwi i wszedł do środka, niosąc ją lekko, jakby nic nie ważyła. Rue tylko podniosła łeb i odprowadziła ich wzrokiem z kanapy, zanim z powrotem ułożyła pysk na łapach. Carter postawił Sloane dopiero przy sofie, pomagając jej wsunąć się pod ciepły koc, który wcześniej tam zostawili.
    — Tak lepiej? — zapytał, zrzucając z siebie różowy szlafrok.Przez moment stał w miejscu, zerkając na Sloane spod półprzymkniętych powiek, wtuloną w koc, rozgrzaną i ułożoną jakby nigdy nie przestała należeć do tego miejsca.
    — Idę po colę. Potrzebuję cukru. I lodu. I… może świętego spokoju na trzy sekundy. — Rzucił pół żartem, pół szczerze, zerkając przez ramię. Minął Rue, która natychmiast zerwała się z miejsca i podreptała za nim. Wszedł do kuchni i otworzył lodówkę. Znalazł dwie puszki coli, schłodzone tak jak lubił. Otworzył jedną z cichym syknięciem, po czym oparł się o blat i przez moment tylko stał. Pił powoli, jakby każda kropla miała mu przywrócić trochę energii, której nie miał. W głowie miał szum. Głównie od braku snu i resztek emocji z nocy. Ale też od milczącej świadomości, że to nie był tylko kac fizyczny. Wiedział, że Sloane czeka. Że pewnie już zerka w stronę kuchni, może udaje, że nie nasłuchuje. Ale dawała mu przestrzeń. A on… nie wiedział, czy chce jej za to dziękować, czy mieć do niej pretensje, że zawsze rozumiała go za dobrze. Upił jeszcze łyk, przesunął dłonią po karku i zgasił światło. Wracał powoli, ale wracał. Do niej. Na ten moment, tylko tu chciał być. Usiadł obok, sięgnął po telefon, wzbudził ekran ale zaraz potem znów odrzucił go gdzieś na bok. Spojrzał na Sloane i postawił na stoliku cole, rę zamkniętą i swoją już upitą.
    — Mam nadzieję, że zamówiłaś dużo tego bekonu. — Mruknął, opierając łokieć o oparcie i znów się do niej przysuwając. — Po takim śniadaniu mogę rozważyć założenie czegoś więcej niż ten szlafrok. Ale nie obiecuję.
    Uśmiechnął się krótko i przymknął oczy na chwilę. Może tylko na moment. Może tylko na tyle, żeby poczuć, że jeszcze nie wszystko się rozpadło.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  156. Carter zatrzymał się w progu, z puszką coli w jednej dłoni, drugą przetarł twarz, jakby chciał z niej zetrzeć wszystko, co niewygodne. Usłyszał jej głos, niby żart, niby prowokację, ale znał ją na tyle dobrze, by rozpoznać cienką warstwę niepewności pod tym uśmiechem. Spojrzał na nią. Zakopaną pod kocem, z potarganymi włosami i spojrzeniem, które znał na pamięć. Wróć. Nie uciekaj. Nic więcej nie musiała mówić. Westchnął cicho, otworzył dla niej colę i odstawił ją na blat.
    — Masz rację — powiedział w końcu. — Trzeba być idiotą, żeby uciekać z miejsca, gdzie czeka na ciebie extra, extra, extra bekon.
    Nie powiedział słowa, kiedy odwinęła dla niego koc. Po prostu usiadł. Blisko. Ciało przy ciele, biodro przy biodrze. Przez chwilę tylko patrzył na jej profil, zanim wsunął dłoń pod koc i ujął jej zimne palce. Drugą ręką przyciągnął ją do siebie bez słowa, ale z tym znajomym, ciężkim od emocji gestem, który robił zawsze, kiedy nie potrafił wyrazić tego, co się w nim działo.
    — Jeszcze ci zimno? — mruknął nisko, tuż przy jej uchu, kiedy jego ramiona znowu ją otuliły. Była blisko. Znów tak cholernie blisko, jakby ostatnie miesiące nie istniały. Jakby znów byli tylko oni. Na moment, na kilka godzin. Może na jeden dzień. — Nie uciekłem. — Mruknął w końcu. Jego głos był zmęczony, ale spokojniejszy. — Dwanaście godzin to nie jest jeszcze ten moment, w którym zaczynam cię mieć dość. — Dodał cicho. — Może przy czternastej. Piętnastej. Zobaczymy. — Odwrócił lekko głowę, spojrzał na nią spod zmęczonych powiek. W oczach miał jeszcze cień czegoś, co nie pozwalało mu w pełni się zapaść w tę chwilę. Coś, czego nie mówił, nie teraz, nie jej. Ale też nie uciekł. Nie jeszcze. A może właśnie dlatego to wszystko miało dla niego sens. — Bekon kupił ci jeszcze trochę czasu. — Dodał, przesuwając dłonią po jej udzie i zatrzymując ją tuż nad kolanem. Słyszał, że próbowała żartować. Ale wiedział też, że pod tym żartem czai się pytanie, którego nie umiała zadać wprost. I może nie potrafił jeszcze na nie odpowiedzieć, nie bezpiecznie, nie bez kłamstw, ale umiał dać jej to, co najprostsze.
    Obecność. Po prostu był. Obok niej. Przez chwilę, przez godzinę, przez ile tylko zdołają sobie ukraść. Nie planował. Nie analizował. Trzymał się tego, co realne, jej ciepła pod jego ramieniem, cichego westchnięcia, które uciekło z jej ust. I tego, że była. Że zawsze była. Objął ją ramieniem, mocniej otulając kocem, jakby to mogło zastąpić wszystkie inne słowa. Przymknął oczy na moment. W tej jednej chwili udawał, że świat na zewnątrz nie istnieje. Ani Sophia, ani Sloane sprzed kilku miesięcy, ani klub, narkotyki czy jego interesy na boku. Ani fakt, że któregoś dnia i tak wszystko znowu się rozpadnie. Jeszcze przez chwilę mogli udawać, że świat się zatrzymał. Że nie czeka ich nic więcej niż bekon, śniadanie i świąteczne milczenie we dwoje.
    Gdyby ktoś spojrzał na nich z zewnątrz, pomyślałby, że są parą. Parą w święta. Jakby to wszystko, co ich rozdzieliło, nie istniało. Jakby nic nie spłonęło. Carter wiedział, że to iluzja. Ale kurwa, jak dobrze było w niej być. Choć przez moment. W myślach wciąż widział inne dłonie. Inny salon. Inne święta. Inny dom. Ale to było wcześniej. Dziś była Sloane. Różowy szlafrok. Jej cholernie zimne stopy i dłonie, które znów trzymał w swoich. I ta świadomość, że bez niej pewnie wciąż leżałby w tamtej loży, półprzytomny, otępiały, przegryziony przez własne myśli. Nie miał jej dosyć. Nie potrafił mieć. I to był właśnie problem. Uśmiechnął się. Krótko. Prawie niezauważalnie, jakby jego ciało i głowa w końcu zaczęły się synchronizować. Kroplówka zaczynała działać, cola pomagała ogarnąć żołądek, a ciepło Sloane przy jego boku… działało bardziej niż powinno. Przez chwilę nic nie mówił, tylko gładził jej ramię pod kocem, ruchem powtarzalnym, rytmicznym, takim, który go uspokajał. Nie chciał za dużo myśleć. Nie dzisiaj. Ale myśli nie dawały się wyłączyć.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  157. Carter siedział cicho. Nie poruszył się, nie skomentował od razu. Jedynie oparł podbródek na czubku jej głowy, jakby w tym jednym geście chciał jej powiedzieć wszystko, na co nie miał słów. Bo przecież nie umiał mówić o takich sprawach. Zawsze coś wypaczał, zbywał żartem, milczeniem, ironią. Ale teraz nie próbował tego robić. Po prostu był. Siedzieli w ciepłym kokonie ciszy, owinięci kocem, z parą puszek coli i cieniem tego, czym kiedyś byli. I może właśnie to bolało najbardziej, że to było dobre. Że mogło być znowu dobre. I że jedno z nich nadal kochało, a drugie nie wiedziało, co z tym zrobić. Delikatnie poruszył się pod jej dłonią. Poczuł ciepło jej palców przez materiał szlafroka, czuł każdy jej ruch, nawet ten drobny, ledwo wyczuwalny. Przymknął oczy, gdy powiedziała te słowa.
    „Cieszę się, że spędzam je z tobą.”
    Serce zabiło mu nierówno.
    — Też się cieszę — powiedział po chwili, zniżonym głosem. Nie patrzył na nią. Patrzył gdzieś przed siebie, na przestrzeń między ich światem a resztą miasta. W jego oczach znów pojawił się ten znajomy cień, ten, który zawsze nosił ze sobą, nawet gdy się uśmiechał. Westchnął cicho i przesunął dłonią po jej udzie, jakby chciał zetrzeć z niej wszystkie zmartwienia.
    Kłamał. Nie dlatego, że chciał ją skrzywdzić. Nie dlatego, że nie doceniał tego, co dla niego zrobiła. Ale dlatego, że prawda była zbyt brutalna, zbyt ciężka, żeby ją wypowiedzieć na głos. Nie cieszył się. Nie cieszył się, że te święta spędza tutaj, w różowym szlafroku i z puszką coli, z twarzą przy jej skroni, udając, że wszystko jest w porządku. Bo nie było. Bo cieszyłby się wtedy, i tylko wtedy, gdyby siedział w swoim apartamencie. Gdyby Sophia była obok. Gdyby ich Gigi przynosiła mu skarpetki jak idiotka, merdając ogonem, a w kuchni unosił się zapach ich wspólnej kolacji. Gdyby wszystko było tak, jak tydzień temu. To były jego święta. Ich święta. Tak miało być. Zacisnął palce na puszce, jakby próbował skupić się na czymkolwiek innym niż rosnące pod skórą napięcie. Miał ochotę coś rozwalić. Pierdolnąć tym telefonem o ścianę, zrzucić wszystko z ławy, wyjść na balkon i wrzeszczeć tak, żeby zagłuszyć to, co w nim wzbierało. Albo po prostu się rozpłakać. Ale nie zrobił żadnego z tych rzeczy. Zamiast tego siedział nieruchomo, otulony kocem, z oparciem głowy Sloane na ramieniu. Z twarzą niemalże spokojną. Z tą samą, dobrze wyćwiczoną maską zmęczenia, która pozwalała mu udawać, że jakoś się trzyma. Że jakoś funkcjonuje. Że jest. A jednak za każdym razem, gdy telefon zawibrował, jego wzrok odruchowo uciekał w tamtą stronę. Jakby podświadomie liczył na to, że to Sophia. Albo chociaż Selena. Albo ktokolwiek z tych, których ostatnio bezlitośnie męczył o informacje, gdzie jest, z kim i czy w ogóle żyje. Ale nic takiego nie przychodziło. A jednak był tutaj. Nie w apartamencie, nie w klubie. Nie w jakimś obcym łóżku z dziewczyną, która nie wiedziałaby, co z nim zrobić. Był z nią. Ze Sloane. I właśnie to było najbardziej popieprzone, bo mimo że nie był szczęśliwy, mimo że każdy centymetr jego ciała tęsknił za czymś innym, to wiedział jedno: gdyby nie ona, już dawno by się rozpadł. Gdyby nie Sloane z jej impulsywnością, siłą, znajomym zapachem i tymi cholernymi paznokciami wbitymi czasem w jego skórę, zrobiłby coś głupiego. Zsunąłby się z tej krawędzi. Tylko ona utrzymywała go teraz przy życiu. Nie sprawiała, że było łatwiej, ale nie pozwoliła też, żeby całkiem się poddał. Więc kłamał. Bo musiał. I trzymał ją blisko, bo bał się, że jeśli ją puści, to nie będzie już niczego. I on o tym wiedział. Nie musiał jej tego mówić. Po prostu objął ją ramieniem i przymknął oczy, jakby to wystarczało za wszystko, czego nie był w stanie wypowiedzieć. Dziś nie miał dla niej przyszłości. Ale miał dla niej tę chwilę. I ta chwila mogła być wszystkim, co im jeszcze zostało.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  158. Kiedy Sloane zniknęła na korytarzu, Carter wrócił na sofę, choć czuł się tak, jakby siadał na rozżarzonych węglach. Każdy ruch wydawał się zbyt ciężki, każdy oddech zbyt głośny, a cisza w mieszkaniu nagle zaczęła dźwięczeć mu w uszach jak wyrok. Sięgnął po telefon. Jego palce zadrżały nieznacznie, gdy ponownie kliknął na kontakt „Sophia”. Znał ten numer na pamięć. Tylko że tym razem nie zadzwonił od razu. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ekran, jakby miał nadzieję, że w międzyczasie coś się zmieniło. Że może ona napisała. Że może odczytała poprzednie wiadomości. Że może… W końcu nacisnął zieloną słuchawkę. Sygnał. Jeden. Drugi. Trzeci. Czwarty. Połączenie zostało odrzucone. Zacisnął szczękę i zamknął oczy na moment. Bez słowa przeszedł do wiadomości i napisał do Maddie. Krótko. Zwięźle. Bez emocji, ale z desperacją ukrytą pod każdą literą. „Musimy pogadać. Spotkaj się ze mną, proszę. Wiem, że wiesz, gdzie jest Sophia.” Wysłał i od razu odłożył telefon, jakby sama jego obecność zaczęła go palić od środka. Nie wytrzymał jednak długo. Po minucie z powrotem wziął go do ręki. Odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewał. „Carter… Soph teraz nie chce cię widzieć. Potrzebuje czasu. Daj jej to. Proszę.” Zamarł. „Czas”. To jedno słowo wywołało w nim nagły, twardy ucisk w piersi. Jaki pieprzony czas? Jakby istniała jakaś liczba dni, po których to wszystko miałoby nagle zniknąć. Jakby czas mógł cofnąć wszystko do momentu, gdy jeszcze trzymali się za ręce i planowali, jak będą urządzać pokój dla dziecka. Siedział tak przez chwilę, wbijając wzrok w podłogę, zanim znów uniósł telefon. Ale nie po to, by zadzwonić. Tym razem, po prostu włączył ekran. Na sekundę pojawiła się szara, pusta tapeta. Bez niej. Bez nich. I wtedy zrozumiał, że nic już nie było tak, jak miało być. Carter odłożył telefon powoli, z ociężałym ruchem, jakby ważył więcej niż zwykle. Wstał. Ruszył do stołu, gdzie leżały wciąż zamknięte pudełka z jedzeniem. Pachniało intensywnie, masłem, cynamonem, miodem, czymś domowym. Czymś, co powinno być kojące, ale dzisiaj działało jak szpilka w sercu. Otwierał pudełka jedno po drugim, bez pośpiechu. Zajął się tym jak rytuałem, przestawiał talerze, rozkładał sztućce, nalewał soku do szklanek. Starannie, niemal obsesyjnie, jakby próbował z tych drobnych gestów złożyć coś, co da mu odrobinę kontroli nad czymkolwiek. Ułożył nawet serwetki. Zajął swoje ręce, bo nie chciał dopuścić do głowy niczego więcej. Nie chciał wracać do tego wszystkiego, co wciąż się paliło w jego klatce piersiowej jak niedogaszone ognisko. Carter uniósł wzrok znad talerza, słysząc jej głos, zbyt pogodny, zbyt lekki, jak na to, co oboje wiedzieli, że naprawdę działo się pod spodem. W jego spojrzeniu przez chwilę błysnęło coś miękkiego. Rue rzeczywiście opierała się o jego nogę z tym samym spojrzeniem, które znał aż za dobrze, ciche, uparte błaganie z domieszką teatralnej rozpaczy. Podał jej nieduży kawałek bekonu, zanim zdążył odpowiedzieć, a potem spojrzał na Sloane, czystą, świeżą, z delikatnie poprawionym makijażem i ułożonymi włosami, które pachniały jak coś znajomego. Coś, co kiedyś było jego.
    — Powiedzmy, że… coś tam zostało — rzucił krótko, pół-żartem, ale jego głos był niższy, lekko matowy. — Walczyłem dzielnie. Ale to nierówna walka. Myślę, że gdyby zażyczyła sobie kreskę albo wyjazd na Bahamy to też by to w końcu wyżebrała — dodał z uśmiechem. Odstawił widelec na bok, poprawiając odruchowo serwetkę. Nie dopytywał, gdzie była. Nie komentował. Ale spojrzenie mu uciekło, na moment, na jej oczy, które, mimo korektora, wciąż nosiły ślad czegoś cięższego niż sen. Dlatego kiedy przechodził za jej plecami, gdy jego spojrzenie nieświadomie zatrzymało się na linii jej pleców, na sposobie, w jaki poprawiała sobie rękaw od swetra. Zbyt spokojna. Zbyt cicha, jak na nią.

    OdpowiedzUsuń
  159. Nie zastanawiał się długo. Delikatnie sięgnął dłonią do jej talii, bez słowa zbliżył się bardziej i pochylił, składając powolny, czuły pocałunek na boku jej szyi, tuż poniżej ucha, tam, gdzie jej skóra była najcieplejsza. Czuł zapach jej włosów. Jej perfum. Wszystkiego, co znał aż za dobrze. Wsunął obie dłonie na jej talię i przyciągnął ją do siebie, spokojnie, bez presji. W jego ruchach nie było pożądania, tylko miękka troska, podszyta ciszą, która wisiała między nimi od rana.
    — Hej… — odezwał się cicho, głosem niższym niż zwykle. Obrócił ją do siebie przodem, powoli, dając jej czas, by jeśli chciała mogła się odsunąć. Nie zrobiła tego. Jego dłonie przesunęły się z jej talii na policzki. Kciukiem musnął delikatnie pod okiem, jakby chciał zatrzeć coś, czego i tak nie dało się zetrzeć. I wtedy spojrzał jej w oczy. Długo. Uważnie. Bez pośpiechu. Spojrzał jej prosto w oczy. I choć nie był z tych, co rozdrabniają się nad emocjami to teraz… teraz nie uciekł.
    — Wszystko w porządku?
    To nie było tylko pytanie o ten moment. Nie tylko o śniadanie, łazienkę, czy dzisiejszy poranek. To było pytanie głębsze, cięższe. Nie musiała odpowiadać od razu. Ale on chciał wiedzieć. A potem, bez żadnego planu, bez wyrachowania jego dłonie zsunęły się z jej twarzy na ramiona, potem na plecy, aż w końcu objął ją całą. Mocno. Pewnie. Zamknął ją w ramionach dokładnie tak, jak robił to kiedyś. Jego dłoń sunęła wolno po jej plecach, a policzek oparł na czubku jej głowy. Nie wiedział, ile tak stali. Może dwadzieścia sekund. Może całą wieczność. Ale w tej jednej, krótkiej chwili oboje udawali, że świat nie rozpadł się na kawałki. Że to, co było, jeszcze istnieje. Że to, co boli, choć na chwilę, da się przytulić i uciszyć.
    — Wiesz, że według badań trzeba się przytulać co najmniej dwadzieścia sekund, żeby poziom serotoniny się podniósł? — mruknął cicho tuż przy jej uchu, z tym półżartobliwym tonem, który zawsze brzmiał lepiej niż prawda. — Podobno działa jak naturalny antydepresant. — Uśmiechnął się pod nosem, bo brzmiało to zbyt mądrze, jak na niego, szczególnie.
    — Można też, oczywiście, wciągnąć kreskę i mieć tę serotoninę w dwie sekundy… — dodał z udawaną powagą, a potem uniósł lekko głowę i rzuciła z tym charakterystycznym błyskiem w oczach. — Ale dziś jesteśmy po stronie medycyny naturalnej. — Uśmiechnął się pod nosem, choć w jego głosie kryło się zmęczenie zbyt głębokie jak na taką żartobliwość. Nie odsuwał się. Ani trochę. Jakby sam wiedział, że te dwadzieścia sekund jeszcze się nie skończyły.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  160. Carter objął ją mocniej, jakby te dwadzieścia sekund naprawdę miało być jakimś magicznym minimum, którego trzeba się trzymać, żeby nie rozsypać się całkiem. Stał tak z brodą opartą o jej włosy, wciągając w płuca zapach perfum i dymu papierosa, ten dziwnie znajomy miks, który zawsze oznaczał Sloane. Czuł, jak jej ciało delikatnie drży, nie z zimna, tylko z napięcia, którego nawet nie próbowała już przed nim ukrywać. Nie odpowiedział od razu. Bo gdyby się odezwał, musiałby powiedzieć coś prawdziwego, a prawda była taka, że on sam nie był „w porządku” w żadnym sensie tego słowa. Trzymał ją więc w ramionach trochę dłużej, niż wypadało, trochę dłużej, niż było bezpieczne. Jakby chciał zapamiętać dokładnie ten moment: jej ciężar, sposób, w jaki wtulała się w niego bez pytania o pozwolenie, jakby to nadal było oczywiste. Carter czuł, jak jej ciało dopasowuje się do jego z tą dawną, bolesną naturalnością. Znał to napięcie w jej ramionach, to ledwie zauważalne drżenie, które zawsze oznaczało, że trzyma się resztkami sił. Wiedział też, że jej śmiech sprzed chwili był tylko kolejną warstwą ochronną. Jedną z wielu. Tak samo jak jego żarty. Mogła się śmiać, żartować, rzucać tekstami o bekonie i serotoninach, ale oboje wiedzieli, że to tylko cienka warstwa ochronna. Pod spodem było to samo stare bagno, z którego żadne z nich nigdy do końca nie wyszło. Nie obiecywał niczego. Nie kłamał słowami. Trwał tylko w tym uścisku, pozwalając sobie na tę jedną, krótką iluzję bezpieczeństwa, wiedząc, że to chwila, że to dziś, że jutro znów będzie musiał zmierzyć się z tym, co stracił. Czuł ulgę i rozpacz jednocześnie, mieszankę, od której robiło mu się niedobrze. A jednak… to właśnie Sloane trzymała go teraz przy życiu. Dosłownie. Gdyby nie ona, gdyby nie to mieszkanie, ten zapach, ten śmieszny różowy szlafrok i jej dłonie na jego plecach, prawdopodobnie zrobiłby coś głupiego. Coś nieodwracalnego. Wiedział, że ona czuje, że coś jest nie tak. Zawsze czuła. Przesunął dłonią po jej plecach, wolno, uspokajająco, jakby głaskał dzikie zwierzę, które może się spłoszyć przy zbyt gwałtownym ruchu. Bo Sloane była jedyną osobą, przy której jeszcze oddychał bez bólu w płucach. Jedyną, która nie patrzyła na niego jak na projekt do naprawy albo problem do rozwiązania. Nie pytała co dalej. Była tu. Teraz. W końcu westchnął ciężko, niemal niewidocznie.
    — Dwadzieścia sekund jeszcze nie minęło — rzucił w końcu cicho, próbując wrócić do żartu, choć głos miał niższy, cięższy. — Dajmy serotoninie szansę. — Przyciągnął ją jeszcze bliżej, tak że niemal całkiem zniknęła w jego ramionach. — Jak już idziemy w tę całą naturalną terapię… — dodał po chwili, próbując wrócić do lżejszego tonu, choć głos miał chropowaty. — …to chyba trzeba to zrobić porządnie.
    Przymknął oczy. Trzymał ją dalej, świadomy, że to krucha chwila. Tymczasowa. Że prędzej czy później rzeczywistość ich dogoni. Ale nie teraz. Teraz pozwolił sobie na luksus bycia człowiekiem, który nie myśli, nie decyduje, nie wybiera. Człowiekiem, który po prostu stoi i oddycha z kobietą, która, niezależnie od wszystkiego, wciąż potrafiła go utrzymać na powierzchni. Nie puszczał jej. Jeszcze nie. Bo w tej jednej chwili, w tym przytuleniu, była jedyną rzeczą, która trzymała go w pionie. Nawet jeśli oboje wiedzieli, że to nie jest rozwiązanie. Nawet jeśli to było tylko na teraz.
    — Na przykład… — mruknął w końcu, cicho, bez ironii. — Dlaczego wydzwania do ciebie Creighton?

    OdpowiedzUsuń
  161. Zacisną usta w wąską linię. Skierował temat na inne tory ztego głupiego, egoistycznego instynktu. Bo bał się, że jeśli zacznie mówić o nim, o nich, to wszystko się rozsypie. Że jeśli pozwoli jej powiedzieć prawdę, będzie musiał odpowiedzieć swoją. A jego prawda była brudna, poszarpana i pełna imion, których nie chciał dziś wypowiadać.
    – Wspominałaś mi wczoraj coś o LA, czy to mój naćpany mózg coś sobie wyobraził? – zapytał cicho, niemal od niechcenia, jakby chciał tylko zmienić temat, zanim ona zdąży się rozpaść, a on razem z nią. Zabrzmiało to lekko, prawie żartobliwie. Zrobił to dokładnie w tym momencie, kiedy znów przyciągnął ją mocniej do siebie i oparł brodę na czubku jej głowy. Nie chciał, żeby odsunęła się od niego ani ciałem, ani słowem, ale wiedział, że potrzebują tej rozmowy. Choćby tylko jako chwilowego zajęcia, które ukryje wszystko to, czego żadne z nich nie potrafiło powiedzieć wprost.

    Carter

    OdpowiedzUsuń

  162. Carter nie odpowiedział od razu. Przez chwilę tylko trzymał ją tak, jakby to było jedyne stabilne miejsce na świecie, w którym jeszcze mógł stać bez ryzyka, że wszystko się pod nim zawali. Jej słowa o LA, o wytwórni, o tym, że „chyba zabiła swoją karierę”, uderzyły go mocniej, niż chciałby przyznać. Nie dlatego, że dotyczyły muzyki. Dlatego, że brzmiały dokładnie jak ona sprzed lat, ta wersja Sloane, która zawsze była gotowa spalić własne życie do gołej ziemi, jeśli tylko coś ciągnęło ją emocjonalnie w inną stronę. Poczuł znajome ukłucie w klatce piersiowej. To nie była zazdrość. To było coś gorszego – poczucie odpowiedzialności, którego nie chciał już dźwigać, a które i tak wracało za każdym razem, gdy stali tak blisko. Jakby sama jej obecność uruchamiała w nim odruch ratowania.
    — Mój mózg może być naćpany, ale aż tak jeszcze nie halucynuje — mruknął w końcu, nisko, z tym zmęczonym półuśmiechem, którego używał, kiedy coś było dla niego zbyt poważne, żeby powiedzieć to wprost.
    — Wiesz, co jest najgorsze? — dodał ciszej. — Że brzmisz, jakbyś była z siebie dumna i jednocześnie kompletnie gotowa się za to ukarać.
    Pokręcił głową minimalnie, bardziej do siebie niż do niej. — Zawsze tak robiłaś. Albo wszystko, albo nic. Bez planu B. Bez siatki bezpieczeństwa. — Przymknął na moment oczy. — I zawsze, kurwa, bałem się, że pewnego dnia naprawdę zostaniesz z tym „nic”. — Nie powiedział „przeze mnie”. Choć ta myśl była tam, ciężka i lepka. Zamiast tego przyciągnął ją jeszcze bliżej, niemal instynktownie, jakby jego ciało wiedziało szybciej niż głowa, że puszczenie jej teraz byłoby złym pomysłem.
    — A nie pojawiłaś się tam bo…? Powiedz, że nie dlatego, że jesteś tutaj ze mną… — Westchnął cicho i odsunął głowę tylko na tyle, żeby móc spojrzeć na nią z góry, nie puszczając jednak uścisku. Jedną dłonią przesunął po jej plecach, wolno, uspokajająco, jakby sam ten gest miał ją zatrzymać w całości.
    — Widziałem — wzruszył nieznacznie ramionami. Telefon Cartera milczał za to powiadomienia Sloane nie dawały za wygraną. Otworzył oczy i spojrzał gdzieś ponad jej ramieniem, jakby na chwilę musiał uciec wzrokiem od niej samej. Zaskoczyło go to. I nie w dobrym sensie. Ezra był ostatnią osobą, z którą wyobrażał sobie Sloane, zarówno zawodowo, jak i prywatnie. Od momentu, gdy ich własne ścieżki się rozeszły, jego relacja z Ezrą była co najmniej napięta. Nie lubili się. Nie ufali sobie. I może kiedyś potrafili udawać, że potrafią funkcjonować w jednym mieście, ale to dawno przestało działać. W jego głowie przez moment wybrzmiało jedno, krótkie: dlaczego akurat on?
    — Dlaczego akurat u niego? — zapytał w końcu, jakby musiał się upewnić, że dobrze usłyszał. Nie było w tym agresji, tylko to chłodne zdziwienie, którego nie potrafił do końca ukryć. Odchylił się lekko, żeby spojrzeć jej w twarz, choć nie odsunął się całkiem. Nie chciał od razu tego rozgrzebywać, ale coś w środku mocno mu zgrzytnęło. Bo to było coś, co zostawiło posmak zdrady, może irracjonalny, może niesprawiedliwy, ale jednak realny. Ezra był dla niego kimś, komu nie podałby ręki, a teraz miał nagle ciągnąć za sznurki w karierze Sloane? To nie było coś, na co był przygotowany.
    To było zabawne, a może raczej ironiczne, że poczuł to znajome, dziwne ukłucie pod żebrami. Coś jak zazdrość. Krótkie, zbyt szybkie spięcie w klatce piersiowej, którego nie potrafił od razu rozpracować. Nie miał przecież do tego prawa. Nie byli razem, nie było żadnych deklaracji, żadnych zasad. Sloane mogła współpracować z kim chciała i robić, co jej się żywnie podobało. A jednak. Ezra był jednym z tych ludzi, z którymi

    OdpowiedzUsuń
  163. Carter nie potrafił się nie ścierać, zawodowo, osobiście, po prostu… życiowo. Byli z innych światów, działali według innych reguł, mieli różne pojęcia lojalności. Gdy raz z kimś zrywał kontakt, to na dobre. A Ezra był dokładnie taką historią: niedomkniętą, napiętą, z rozdziałem, którego nigdy nie chciał otwierać ponownie. I właśnie dlatego, choć się do tego nie przyznał, świadomość, że to właśnie jemu Sloane oddała swój nowy start, sprawiła, że coś w nim się spięło. Nie okazał tego zbyt mocno, nie zamierzał wywlekać na wierzch czegoś, co nawet nie powinno go ruszyć, ale w głosie i spojrzeniu była ta nuta, której nie umiał zatuszować.
    — Po prostu… to ciekawe. — rzucił neutralnie, choć nic w nim nie było teraz neutralne. — Ezra i ty. Nie spodziewałem się.
    Mogła przecież wybrać kogokolwiek. Było tylu innych. Nowe wytwórnie, nowe nazwiska, nowi producenci, młode wilki, stare legendy. Ale nie, Sloane poszła do gościa, z którym Carter miał nierozwiązane rachunki. Nie tylko dlatego, że ich interesy kiedyś się pokrywały. Uśmiechnięty do wszystkich, a myślący tylko o własnym wyniku. Zbyt gładki. Zbyt pewny siebie. Zbyt… wszystko.
    — Wiem, że jesteś dorosła — dodał po chwili ciszy, łagodniej. — I nie potrzebujesz mojej zgody. Po prostu… — Urwał. Nie musiał kończyć. Po prostu był wkurwiony. I choć nie miał do tego prawa, to był też cholernie zazdrosny. — Uważaj na niego.
    Chodziło o to, że znał Ezrę. Znał jego styl, jego metody, jego granice a właściwie brak granic. Widział, jak traktował artystów, jak zmieniał ich pod swoje wizje, jak manipulował wizerunkiem i uczuciami. Wiedział też, że Ezra miał słabość do ludzi złamanych, potrafił wyczuć ich słabe punkty i zamienić je w marketingowy produkt. I właśnie dlatego coś w nim się buntowało. Bo cokolwiek było teraz między nim a Sloane, cokolwiek próbowała mu wmówić o powrotach i zaczynaniu od nowa, wpakowanie się w układ z Ezrą nie wyglądało na coś, co robiłaby osoba, która wie, kim chce być.

    OdpowiedzUsuń

  164. Carter słuchał jej w milczeniu, z napiętą szczęką i spojrzeniem wbitym gdzieś poza nią, jakby próbował poukładać sobie w głowie wszystko, co właśnie usłyszał. Jego dłonie wciąż spoczywały na jej talii, ale już nie tak pewnie jak przed chwilą, jakby coś w nim się cofnęło, jakby to, co mówiła, docierało do niego warstwami i każda z nich zostawiała po sobie ślad. Nie przerwał jej ani razu. Nie rzucił żadnego kąśliwego komentarza. Po prostu słuchał, aż do końca. A kiedy ucichła, przez dłuższą chwilę nie odezwał się wcale. Tylko lekko kiwnął głową, wolno, z tą samą dziwną ciszą, która mówiła znacznie więcej niż jakiekolwiek słowa. W końcu odezwał się, głosem niższym niż zwykle.
    — Nie pomyślałem, że zrobiłaś to na złość. — Spojrzał na nią uważnie. — Po prostu trudno mi uwierzyć, że akurat Ezra dał ci to, czego szukałaś. — Uśmiechnął się blado, choć bardziej do siebie niż do niej. I nie było w tym uśmiechu wesołości. Może cień goryczy. Może coś znacznie głębszego. — A może za dobrze go znam, żeby wierzyć w szczere intencje.
    Zamiast tego spojrzał na nią z lekko uniesionymi brwiami, jakby próbował przeanalizować wszystko, co usłyszał. — Jasne. Przypadkiem — powiedział cicho, z ledwo wyczuwalną ironią, ale nie wrogo. Bardziej jakby mówił to do siebie. — Nie wiem, co ci powiedział, Sloane, ale to nie jest typ człowieka, który cokolwiek robi przypadkiem… — Przesunął dłonią po jej plecach, wolniej niż wcześniej, ale nie cofnął się. Trzymał ją nadal. — Brzmisz, jakbyś już nie miała nic do stracenia — powiedział cicho, nie krytykując, ale z czymś bolesnym w tonie. — A przecież masz, Sloane. Zawsze miałaś.
    Nie powiedział, że ma jego. To już nie było prawdą. Nawet jeśli nadal gdzieś między nimi istniało coś, czego nie potrafili nazwać ani wyrzucić, Carter był w innym miejscu. I choć czasem cholernie pragnął, by to miejsce było właśnie tu, przy niej wiedział, że to tylko odwlekanie tego, co nieuniknione. Spojrzał na nią długo, a potem odetchnął, jakby próbował wypuścić z siebie to wszystko, co nie dawało mu spokoju. To, co mówiła, miało sens. Rozumiał potrzebę zmiany. Rozumiał ucieczkę. I choć Sloane tłumaczyła to wszystko spokojnie, Carter nie potrafił się pozbyć tego piekącego uczucia z tyłu głowy, uczucia, że przegapił coś ważnego. Że pozwolił jej się oddalić. I że teraz w jakimś sensie wracała już nie tylko inna, ale należąca do innego świata. Ezra. Zawsze wiedział, że będzie kłopotem, jeśli wróci w jego orbitę. Znał go od podszewki, jako gracza, który nie robi nic bez celu. Dlatego wybór Sloane był dla niego czymś więcej niż tylko decyzją zawodową. Był znakiem. I tym, co go zaskoczyło najbardziej, nie była nawet złość. Było to inne uczucie, niechciane, a jednak znajome. Zazdrość. I to go zirytowało. Bo nie miał prawa być zazdrosny. Przecież wiedział, że nie są już razem. Że nie byli razem od dawna. Że to, co ich kiedyś łączyło, nie istnieje. A jednak. To głupie ukłucie, krótkie, ostre, pojawiło się od razu, gdy usłyszał o wspólnej imprezie w LA, o propozycji, o „umowie, która była spoko”. Jakby Ezra właśnie wbił się w przestrzeń, która kiedyś była tylko jego. Nie okazał tego.

    OdpowiedzUsuń
  165. Przynajmniej nie wprost. Odsunął się tylko na tyle, żeby mógł usiąść z powrotem przy stole i sięgnąć po kubek z kawą, która już nieco wystygła. Oparł łokcie o blat i przez chwilę po prostu wpatrywał się w punkt, jakby próbował zebrać myśli w coś, co nie będzie brzmiało jak osąd. Nie chciał jej ranić. Ale nie potrafił też udawać, że to wszystko nie robi na nim żadnego wrażenia.
    — Wiesz, nie oceniam — rzucił spokojnie, ledwie słyszalnie. — Ale Ezra nie oferuje niczego za darmo. Nigdy nie oferował. — Zerknął na nią kątem oka. — To nie chodzi o to, że nie dasz sobie rady. Wiem, że dasz. Zawsze dawałaś. Tylko szkoda by było, gdybyś musiała znów coś udowadniać komuś, kto z góry założył, że cię kontroluje. — Zamilkł, zaciągając się powietrzem jakby papierosem, którego nie miał w dłoni. Jakby coś w nim pękało, ale nie pozwalał, by wyszło na zewnątrz. Trzymał się mocno. Potem odchylił się na krześle i spojrzał na nią już prosto, nie chowając zmęczenia, które nagle znów odbiło się na jego twarzy. — Nie chcę, żebyś przez mnie rezygnowała z czegokolwiek. — Wzruszył lekko ramionami. — Już i tak za dużo przez mnie położyłaś. — Nie mówił tego z żalem. Mówił to z jakąś cichą rezygnacją, która bardziej bolała niż jakiekolwiek pretensje. — A jeśli to się naprawdę posypało… to może czas coś odbudować. Nawet od zera. Ale już po swojemu. Nie pod kogoś, kto przyszedł cię „uratować”. — Zrobił krótką pauzę, zerkając na porozrzucane po stole pudełka z jedzeniem, które parowało jeszcze chwilę wcześniej, a teraz wyglądało na opuszczone, jak oni oboje. — Zawsze byłaś dobra w powrotach. Wiesz? — Dodał ciszej, z tym delikatnym, półgorzko-szczerym uśmiechem. — Nawet jak ci się wydawało, że nie masz już do czego wracać.
    To właśnie bolało najbardziej świadomość, że wracała tylko do wspomnień. I że sam nie był tym, kim kiedyś dla niej był. Ale jeśli miała iść dalej, to cholera, niech przynajmniej idzie w swoją stronę. — Jeśli Ezra cię skrzywdzi, powiedz mi — rzucił w końcu, z wymuszoną lekkością, ale coś w jego głosie było jak ostrzeżenie. Nie do niej. Do świata. — Wtedy nie będę miał żadnych wątpliwości, co zrobić.
    I mimo że próbował się z tego zażartować, było jasne, że mówi poważnie. Zbyt poważnie. Przez chwilę jeszcze trwali w ciszy. Ale Carter nie był już w pełni spokojny. Pod powierzchnią buzowało to, czego nie mówił: że to Ezra był ostatnim człowiekiem, któremu chciałby oddać Sloane, w jakiejkolwiek formie. Nie miał do niej prawa. Nie był jej facetem, nie był jej przyszłością. Ale Ezra? Ezra znał jej słabości, znał jej historię. I wiedział, jak z niej korzystać. Carter znał ten typ ludzi.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  166. Carter zamarł na ułamek sekundy. Nie dlatego, że nie rozumiał, co powiedziała, tylko dlatego, że rozumiał aż za dobrze. Jej słowa uderzyły w niego ciszej niż krzyk, ale dokładniej. To co było najważniejsze już straciłam. Nie musiała dodawać jego imienia. Było tam. Wisiało między nimi jak coś ciężkiego, czego żadne z nich nie miało odwagi podnieść. Przez moment patrzył na nią bez słowa. Jakby chciał zapamiętać każdy szczegół: sposób, w jaki trzyma ramiona trochę za sztywno, jak unikała patosu, jak próbowała brzmieć rozsądnie, kiedy w środku wszystko jej się sypało. Znał ją na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że to nie była poza. To było zmęczenie. Rezygnacja. Ten moment, kiedy człowiek przestaje walczyć, bo nie ma już czym. Przesunął dłonią po twarzy, wolno, ciężko. Jakby próbował zetrzeć z siebie coś, co dawno powinno zniknąć.
    — Tak było lepiej, Sloane — odezwał się w końcu, nisko. Brzmiało to słabo nawet dla niego samego. Bo wiedział, że w jej świecie „tak było lepiej” wcale nie było pocieszeniem. Nie próbował jej pocieszać. Nie rzucał pustych słów. Mówił, jakby już wcześniej musiał się z tym pogodzić, jakby sam przez to przechodził w nieskończoność, aż nie zostało mu już nic poza tą jedną konkluzją.
    — To wszystko, co się wtedy między nami wydarzyło… to by nas zniszczyło. Wcześniej czy później.
    Odwrócił wzrok, bo przez sekundę bał się, że jeśli spojrzy jej w oczy, to powie coś, czego nie powinien. Coś, czego nie będzie w stanie cofnąć. Wstał i podszedł do okna. Miasto było szare, zimne, ciche jakby ktoś ściszył Nowy Jork na święta. — Wszystko między nami było jak pożar. — Wzruszył ramionami. — Gdybyśmy się wtedy nie rozstali… nie wiem, co by z nas zostało. — dodał cicho. — Pewnie spalilibyśmy się doszczętnie. — Spojrzał na nią z tym niepokojącym spokojem. Nie zimnym, ale takim, który się pojawia, gdy ktoś był już w piekle i wrócił. Albo nadal w nim tkwi. — I nie mówię tego, żeby cię zranić, Sloane, nawet sobie nie wyobrażasz ile mnie to wtedy kosztowało. Ile razy się łamałem, ile razy byłem w takim stanie… — wskazał dłonią na drzwi. — Jak wtedy na parkingu. — Odetchnął ciężko, przecierając dłońmi twarz. — I czasem… cholernie żałuję, że nie potrafiliśmy poprowadzić tego inaczej — przyznał. Nie mówił tego, żeby się odciąć. Mówił to, bo coś w nim mimo tego, że siedział tutaj, patrząc na nią z bólem i zmęczeniem, nadal ją chroniło. Tak jak kiedyś. Carter wzruszył ramionami z pozorną obojętnością, ale w jego oczach coś drgnęło, jakby sam nie do końca wierzył w tę swoją nonszalancję.
    — To… przeczucie. — Rzucił w końcu, z pozoru lekko, choć słowa zawisły ciężko między nimi. — Ale może się mylę. Może Ezra magicznie zmienił się w innego człowieka. Wiesz… nowe wartości, kryształowe serce. — Wzrok przesunął się po niej powoli, nie bez cienia ironii, choć nie było w tym drwiny z niej samej. Bardziej z tego, w co chciała wierzyć. — Będziesz miała okazję sama się o tym przekonać.
    Obserwował, jak bez większego apetytu sięga po bekon, wbrew pozorom zauważał więcej niż mówił. Tak samo jak to, że mimo tej pozornej nonszalancji, w środku aż się w niej gotowało. Kiedy rzuciła ten tekst o Kopciuszku, nachylając się nad nim, jego spojrzenie się zmieniło. Już nie było w nim rozbawienia. Spojrzał na nią z wyraźnym niezadowoleniem i czymś jeszcze, nie była pewna czy to była irytacja, czy rozczarowanie.
    — To było niepotrzebne, Sloane. — Rzucił krótko, ale nie chłodno. Przeniósł spojrzenie gdzieś w bok, jakby na chwilę odciął się od rozmowy. Przez sekundę milczał, a potem odwrócił głowę z powrotem do niej, bardziej miękko. Cisza między nimi znów zrobiła się cięższa, choć jeszcze przed chwilą była niemal intymna. Kiedy powiedziała, że wybrała, by tu być, jego wzrok znów zrobił się twardszy, bardziej czujny. Nie rzucał się z reakcją, ale słuchał uważnie. I kiedy skończyła, tylko lekko przekrzywił głowę, jakby chciał się upewnić, że naprawdę to powiedziała.
    — Tak? — zapytał cicho, niemal niedowierzająco.

    OdpowiedzUsuń
  167. — Bo z tego, co wiem, to właśnie olałaś swojego nowego szefa, spakowałaś się i przyleciałaś do Nowego Jorku szukać mnie po spelunach, bo mam kłopoty. — Nie brzmiał jak ktoś, kto chciałby to wyśmiać. Bardziej jak ktoś, kto właśnie usłyszał potwierdzenie czegoś, co wolałby, żeby nie było prawdą. — I kto tu się bawi w rycerza na białym koniu? Nie dodał nic więcej, choć jego ton powiedział wystarczająco dużo: Nie dlatego, że nie chciał, żeby tu była. Tylko dlatego, że wiedział, że to ona znów wszystko rzuciła… dla niego. Przeciągnął dłonią po karku, jakby chciał z siebie coś zrzucić. Może myśl, może wspomnienie. Może po prostu ciężar. W końcu ruszył z powrotem, wracając powolnym krokiem do stołu, gdzie Sloane nadal siedziała na blacie. Nie spojrzał na nią od razu. Przesunął się na bok, stanął przy stole, tuż obok niej i sięgnął bez pośpiechu do jednego z pudełek, w którym jeszcze zostały ostatnie kawałki frytek i bekon.
    — Serio? — mruknął z lekkim rozbawieniem pod nosem, wyciągając jeden kawałek, prawie zwęglony. — Zostawiasz mi spalone końcówki? Zerknął na nią kątem oka, jakby sprawdzał, czy ten żart choć trochę ją rozbroi. Nie zamierzał już wracać do tonu, który przed chwilą wisiał między nimi. Nie teraz. Nie kiedy i tak oboje byli na krawędzi. Wsunął kawałek do ust i oparł się biodrem o stół, ledwo kilka centymetrów od jej uda. Może nie chciał się oddalać za bardzo. Może zwyczajnie nie potrafił. Kiedy zapytała o Ezrę, przesunął dłonią po twarzy, jakby potrzebował chwili, żeby się przestawić z emocji na chłodne fakty. Ale kiedy spojrzał na nią znowu, wrócił ten znajomy cień na jego twarzy. Ostrożność.
    — Ezra? — Skrzywił się. — Ezra nie zna słowa lojalność. I nie potrzebuje ludzi, tylko narzędzi. A kiedy przestajesz być użyteczna, wyrzuca cie. — Odchylił się na krześle, splótł ręce na piersi. — Przez parę lat miałem okazję patrzeć, jak pracuje. Jeśli coś ci daje, to znaczy, że już policzył, ile z ciebie wyciągnie. I zrobi to bez mrugnięcia okiem.
    Zamilkł, jakby miał jeszcze coś dodać, ale nie był pewien, czy powinien. Po chwili jednak dokończył.
    — Nie mówię ci, co masz robić. Ale jeśli się w to pakujesz… to przynajmniej miej oczy otwarte. Nie wszyscy pokazują od razu, do czego są zdolni. A Ezra? Ezra w tym akurat jest pieprzonym mistrzem.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  168. Carter przez chwilę w ogóle na nią nie patrzył. Odwrócił wzrok w bok, jakby nagle coś na stole było ważniejsze niż ona. Przygryzł dolną wargę, mocno, aż zbielała, a potem zacisnął usta w wąską linię. Samo wspomnienie tamtego czasu uderzyło w niego jak coś ciężkiego, tępego. Przez wspomnienie dokładnego momentu, w którym coś się w nim złamało, w tamtym pokoju, w tamtej rozmowie, której zakończenie znał, zanim jeszcze się zaczęło. Jakby ktoś otworzył drzwi, które od miesięcy próbował trzymać zamknięte.
    — Tak — odezwał się w końcu cicho. — Coś się wtedy we mnie złamało — powiedział cicho. Nie z wyrzutem. Nie z rozpaczą. Jakby stwierdzał fakt. — I już się nie poskładało.
    Milczenie, które zapadło potem, nie było pustką. Było ciężarem, który zawisł im między żebrami. Uniósł na nią wzrok jakby naprawdę rozważał, czy powinien powiedzieć cokolwiek. A potem znów westchnął i skrzywił się lekko, jakby każde zdanie, które mógłby wypowiedzieć, było zbyt ciężkie na ten poranek.
    — Problem w tym, mała, że ja cały czas popełniam dokładnie te same błędy. Więc wybacz, ale nie wiem, czemu tym razem miałabyś znowu nie spierdolić od mojego chaosu, do kogoś, kto da ci trochę spokoju. Tak jak wtedy. — Spojrzał na nią kątem oka. Nie miał pretensji. To była konstatacja. Brutalna, ale bez goryczy. Po prostu coś, co uznał za fakt. Przez chwilę trwała cisza. Gdy wspomniała o „innych zobowiązaniach”, uniósł brew i westchnął ciężko.
    — To nie jest takie proste — mruknął. Bo nie było. Zaśmiał się krótko, bez śladu rozbawienia, kiedy wspomniała o tym, że są już innymi ludźmi. Pokręcił głową i bez patrzenia na nią, wsunął kawałek bekonu do ust.
    — Ludzie się nie zmieniają. — Spojrzał jej w oczy. — Tylko udają i liczą, że ktoś się na to nabierze. Ale w końcu i tak wychodzi na wierzch ta prawdziwa wersja. W najmniej odpowiednim momencie — rzucił i Sloane mogła bardzo łatwo się domyślić, że nie mówi teraz do Creightonie, mów o sobie. Nie odpowiedział od razu, gdy zaczęła mówić o kontrakcie i Ezrze. Sięgnął po kolejny kawałek jedzenia, jakby dawał sobie czas. Dopiero po kilku sekundach, bez patrzenia na nią, mruknął.
    — No to chyba nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować. Kontraktu. Przeprowadzki do LA. Nowego startu… — Nie patrzył na nią. Mówił to w przestrzeń, z opuszczonym wzrokiem. Ale gdy wbiła mu słowa o jego byłej narzeczonej i dziecku prosto między żebra, zamarł. Jej słowa trafiły dokładnie tam, gdzie miały. Spojrzał na nią nieprzeniknionym wzrokiem, szczęka mu się zacisnęła tak mocno, że aż było to widać. Przez sekundę wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć ostro, impulsywnie, ale zamiast tego wypuścił powietrze z płuc.
    —  Nadal za dużo pieprzę jak jestem naćpany… — rzucił z ironicznym półuśmiechem, który nie sięgał oczu. Patrzył na nią przez chwilę, z tą znajomą mieszanką zmęczenia i czegoś głębszego, może wyrzutów, może żalu, może zwykłej bezradności. Potarł twarz dłonią, jakby chciał zetrzeć z siebie całą tą rozmowę, cały ten ciężar, który wisiał między nimi od dawna. Westchnął cicho, a potem przysunął się znów o krok, opierając się biodrem o blat, z rękami skrzyżowanymi na piersi.
    — Wiem, co sobie teraz myślisz — odezwał się w końcu, z lekkim przekąsem w głosie. — Że nie mogłem ci wybaczyć zdrady, a sam robię dokładnie to samo. — Jego wzrok na moment uciekł na bok, jakby nie do końca chciał to wypowiedzieć głośno, ale już nie było odwrotu.
    — Różnica jest taka, że my… nie jesteśmy już razem. — Carter nie próbował się bronić, nie szukał usprawiedliwienia. Po prostu stwierdzał fakt. Z tym samym rodzajem pustki, z jakim człowiek mówi: „nic już nie da się zrobić”. Przez moment zapanowała cisza, jakby oboje musieli przetrawić znaczenie tych słów. A potem Carter dodał cicho, bez ironii. — Nie jestem z tego dumny. Ani trochę. Ale… nie mam już nikogo, kogo mógłbym zdradzić.
    Przekręcił głowę lekko w jej stronę, a jego wzrok był niewyraźny, trochę zaspany, a trochę za bardzo przytomny. Kiedy usłyszał, że Sloane byłaby gotowa przeszukać każde pieprzone miejsce w mieście tylko po to, żeby się upewnić, że oddycha…

    OdpowiedzUsuń
  169. Cofnął się o pół kroku, jakby jej intensywność była zbyt bliska. I znów wrócił. — To jest pojebane… — dodał po chwili. — Ale słodkie... — Chwilę później uniósł lekko kącik ust, jakby sam nie wiedział, czy chce się z tego zaśmiać, czy wkurwić. — I masz rację. Pewnie więcej ludzi w tym mieście wolałoby, żebym w ogóle już nie wrócił do domu. – Zrobił pauzę. Kącik jego ust drgnął w czymś, co nie było uśmiechem. Nie brzmiało to jak żal. Raczej jak zmęczona akceptacja. Zamilkł, jakby słowa same zabrzmiały głośniej, niż powinny. — Ale ty zawsze miałaś coś… pojebanego w sobie. — Jego wzrok nie odrywał się od niej. — Może dlatego jeszcze tu jesteś.
    Carter wzruszył ramionami. Nie od razu odpowiedział, jakby ważył, czy to w ogóle ma jeszcze sens. Jakby chciał jej powiedzieć, że gdyby go naprawdę posłuchała, może wcale by nie siedzieli teraz przy tym stole, każde z rozgrzebaną przeszłością i bez żadnej mapy do przyszłości.
    — To już nie ma znaczenia, Sloane — mruknął w końcu. — Podpisałaś kontrakt. Karty są rozdane. — Podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy, spokojnie, bez wyrzutu, ale z tym znajomym cieniem chłodnej racjonalności, która zawsze pojawiała się u niego, gdy przestawał wierzyć, że da się coś cofnąć.
    — Teraz musisz się skupić na tym, żeby go sobie ułożyć. To on ma pracować dla ciebie, a nie odwrotnie. A jak już raz dasz się zdominować, to po tobie…
    Jego ton nie był kąśliwy. Był rzeczowy. Do bólu szczery. Bo Carter wiedział jedno z Ezrą nie da się wygrać sentymentami. Jeśli Sloane chciała wyjść z tego cało, musiała przejąć kontrolę. A nie czekać, aż to Ezra zdecyduje, kim ma być.

    Carter

    OdpowiedzUsuń