Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2176. Trzydzieste drugie piętro

Imagine Dragons - It's ok

Uniosła głowę i spojrzała na wyrastający sponad innych budynków wieżowiec o stalowo-szklanej konstrukcji. Zimowe słońce odbijało się od wielkich powierzchni szyb, za którymi niczym mrówki uwijali się pracownicy korporacji mających siedziby w Nowym Jorku. Byli tam też wydawcy, lekarze i prawnicy. Wieżowiec był jednym z wielu budynków w tej dzielnicy, w których gościły rekiny biznesu tego miasta. To tutaj znajdowało zatrudnienie większość białych kołnierzyków.
Ona też do nich należała. Jeszcze na dwa miesiące przed porodem pojawiała się tutaj dzień w dzień. Odbijała magnetyczną kartę przy bramkach i maszerowała wprost do jednej z sześciu wind. Po drodze mijała kilku ochroniarzy, spotykała też swoich znajomych z pracy, czasami natrafiła na swojego ojca. Z każdym z nich zamieniała po parę słów, wymieniając się opiniami bez znaczenia – o pogodzie, o wyborach, o samochodach, o korkach, o wypadkach, o irytujących turystach. Rozmawiała o niczym, bo doskonale wiedziała, że kiedy winda zatrzyma się na trzydziestym drugim piętrze, ona będzie musiała zacząć działać.
Bowman lubiła swoją pracę. Cieszyło ją przychodzenie do biura, siadanie za wielkim biurkiem i spoglądanie zza przeszkolnych szyb na Nowy Jork. Potrafiła cieszyć się z drobnostek, a papierkowa praca czy wizyty w sądzie były przyjemnymi czynnościami. Teraz miała jednak wątpliwości. Nie była pewna, czy powinna się tam pojawić, czy powinna wejść do tego budynku, czy powinna wysiąść na trzydziestym drugim piętrze.
Stała w odległości kilkuset metrów od wieżowca, w którym siedzibę miała kancelaria. Zaciskała dłoń na uchwycie markowej, skórzanej torby i przestępowała z nogi na nogę. Sygnalizacja świetlna zdążyła już kilkukrotnie zmienić kolor. Celowo wybrała się tego dnia do pracy taksówką, wysiadając kilka przecznic dalej. Musiała się przespacerować i mimo tego, że warunki pogodowe tego dnia nie sprzyjały spacerom ze względu na silny wiatr i zdecydowanie zbyt niską odczuwalną temperaturę powietrza, szła. Zatrzymała się dopiero w miejscu, po którego przekroczeniu mogłaby mieć problem, żeby zawrócić. Byłaby już wtedy zbyt blisko.
Nie była pewna, czy jest gotowa na to, aby powrócić do pracy. Jej urlop trwał znacznie dłużej niż planowała. Wpierw spędziła tydzień w Point Lookout, następnie przygotowywała się do świąt w górach, zostali tam też na sylwestra, aby w ostateczności wrócić do Nowego Jorku dopiero w nowym roku. Dwa tysiące dwudziesty drugi, pierwszy dzień lutego. Pierwszy dzień pracy. Wiedziała, że gdyby wydarzenia potoczyły się inaczej, spędzałaby ten czas w dalszym ciągu w Point Lookout, w ogromnym domu przy plaży, z maleństwem u boku bądź spacerując z wózkiem po malowniczej okolicy.
Nie miała jednak dziecka. Dlatego najbardziej obawiała się tych wszystkich spojrzeń, współczujących gestów i niewygodnych spotkań twarzą w twarz z współpracownikami, którzy podobnie jak i ona, nie wiedzieliby jak się zachować. Dała sobie i im czas na to, aby nie musieli jej współczuć. Jeszcze wczoraj wieczorem, siedząc na kanapie w salonie z lampką wina, u boku męża, czuła się gotowa na ten powrót. Była gotowa, żeby pracować, włączyć się w trybiki maszyny, która nie zatrzymywała się ze względu na jednostkę i jej problemy.
Zrobiła krok w przód i od razu usłyszała dźwięk samochodowego klaksonu i syreny alarmowe wozu straży pożarnej. Gdyby nie refleks innego z przechodniów, który wciągnął ją z powrotem na chodnik, pewnie nie zareagowałaby dość szybko. Mimo że czuła, jak jej serce przyśpiesza, nie wyglądała nawet na zlęknioną. Miała wrażenie, że jej ciało i umysł działają w zwolnionym tempie.
— Dzię… Dziękuję — wymamrotała, spoglądajac na starszego mężczyznę. Nieznajomy miał na głowie stylowy kaszkiet i długi, sięgający kolan, pewnie wełniany płaszcz. Skinął tylko w odpowiedzi głową, uchylając lekko kaszkietu. Posłał jej coś na wzór uśmiechu i przeszedł przez jezdnię. Ruszyła w ślad za nim, ale nie po to, aby go śledzić. Wiedziała, że musi dotrzeć do kancelarii. W innym wypadku nigdy nie będzie na to gotowa.
Wieżowiec był coraz bliżej, a ona musiała unosić głowę coraz bardziej, aby móc ogarnąć wzrokiem całą jego bryłę. W końcu stało się to niemal awykonalne, kiedy znalazła się na tyle blisko, aby zacząć rozpoznawać twarze ludzi, którzy wchodzili do budynku. Wszyscy w pośpiechu, większość wpatrzona w ekrany służbowych iPhone’ów, niemal każdy z bezprzewodowymi słuchawkami w uszach. Wolną dłonią odgarnęła blond włosy za ucho i chrząknęła, próbując dodać sobie animuszu.
Sięgnęła dłonią do zimowego płaszcza po swój telefon i gdyby nie fakt, że miała na dłoniach rękawiczki, pewnie napisałaby szybko coś do Winstona. Pewnie dałaby mu znać, że jednak tam nie wchodzi, że nie chce, że nie może. Że nie potrafi. Na ekranie nie wyświetliły się żadne powiadomienia. Nabrała powietrza w płuca, schowała smartfona i ruszyła. Kusiło ją, żeby zawrócić, żeby złapać pierwszą, lepszą taksówkę i wrócić do domu. A najlepiej, żeby wyjechać jeszcze za miasto. Żeby w ogóle do niego nie wracać. Przez myśl jej przeszło, że znacznie łatwiej byłoby zacząć wieść inne, lepsze życie. Życie bez historii, którą miała już za sobą. Jako ktoś inny.
Byłoby łatwiej.
Przechodząc przez automatycznie rozsuwane, oszklone drzwi miała wrażenie, że jest w zupełnie obcym miejscu, a jednak wszystko robiła mechanicznie, jakby jej ciało pamiętało, kiedy wyciągnąć kartę z torebki, kiedy przyłożyć ją do czytnika, jakby doskonale wiedziała, która winda będzie na parterze pierwsza, jakby wiedziała, gdzie stanąć, co wcisnąć, kiedy wysiąść. W windzie nie była sama, ale jako jedyna opuściła ją na trzydziestym drugim piętrze. Znalazła się w przestronnym holu, wyłożonym drogim kamieniem. Stukot jej obcasów rozbrzmiał w jej uszach, a gdzieś w tle słyszała stukot innych szpilek. Słyszała szybkie kroki i podniesione głosy, słyszała szmer porannych wiadomości. Przed oczami miała czarno-srebrne litery z nazwiskami głównym partnerów. Wybijały się na tle białej ściany.
Podeszła do wysokiego blatu, za którym skrywał się rząd biurek. Trzy kobiety odpowiadające za obsługę klienta i obieg poczty, spoglądały na nią nieco zdziwione. Jedna posłała jej szeroki uśmiech, a do Bowman dotarło, że nie kojarzy tej twarzy. Była nowa, dlatego się uśmiechnęła. Pozostałe dwie spoglądały niepewnie, odgarniały włosy, układały kartki, bawiły się długopisami.
— Pani Bowman — zaczęła ta najstarsza, nieco starsza od Josie. Maggie. Maggie była w kancelarii jeszcze wtedy, kiedy Josephine odbywała tutaj praktyki na studiach. Bowman uśmiechnęła się do Maggie, próbując przekonąć i ją, i wszystkich pozostałych, którzy obserwowali sytuacjię, że jest dobrze. Wiedziała, że musi też przekonać siebie.
— Maggie. — Zaczęła cicho, a potem chrząknęła. — Maggie, uprzedź proszę pana Becketta, że zaraz się u niego pojawię. Daj znać kadrowej, że wróciłam, niech anuluje mój urlop. Będę wdzięczna, jakbyście umawiały mi klientów dopiero od jutra. Mam nadzieję, że to nie problem?
Maggie zdawała się być zdziwiona, ale Maggie była doświadczonym pracownikiem i dobrym człowiekiem. Uśmiechnęła się i skinęła głową.
— Oczywiście, pani Bowman. Zaraz się wszystkim zajmiemy. Dobrze panią widzieć.
— Was również. Dobrze tu być — odparła i nie czekając na kolejne słowa ze strony sekretarek, ruszyła w kierunku swojego biura. Nie było największe, nie było narożne, nie miało najlepszej lokalizacji. Musiała walczyć z ojcem o to, aby być traktowaną na równi z pozostałymi młodszymi partnerami, co nie było łatwe, bo młodsi partnerzy nie mieli prawa do zasiadania w zarządzie, bo młodsi partnerzy nie pracowali na trzydziestym drugim piętrze. Po drodze starała się nie patrzeć na innych albo nie skupiać na sobie ich uwagi zbyt długo. Mijała ich, pozdrawiała krótkimi skinięciami bądź pojedynczymi słowami. Musiała jak najszybciej dostać się do swojego biura.
Mijając gabinet ojca, dojrzała w nim zarówno Josepha Lee, jak i Wayna Hartmanna. Maggie zatem działała szybciej niż Josie mogłaby przypuszczać. Wieści o jej powrocie rozeszły się po trzydziestym drugim piętrze wyjątkowo szybko. Wiedziała, że postawiła Simona Becketta w niezręcznej, ba, w niewygodnej pozycji, bo nie poinformowała go wcześniej, że zamierza wrócić.
— Dzień dobry. — Dołączyła do trzech mężczyzn. Jej ojciec siedział przy biurku, dwoje pozostałych stało przy nim niczym sępy. — Przerwałam? — Uniosła brwi, odwiązując szalik. Było jej tutaj nieznośnie gorąco.
— Panna Beckett — rzucił ironicznie Lee. Niski, przysadzisty, prawie łysy mężczyzna, będący znakomitym prawnikiem korporacyjnym. Miał dryg do szukania dziury w całym, a przy okazji był kompletnie bezczelnym dupkiem, który z trudem spoglądał poza czubek własnego nosa.
— Bowman. I już dawno nie panna. — Tym razem odezwał się jej ojciec, a Josie posłała mu blady uśmiech. Przeszkadzało jej to, że przez wspólników ojca jest postrzegana przez pryzmat jego nazwiska, a nie jej pracy i wysiłku, który włożyła w to, aby znaleźć się w tym miejscu. Wiedziała, że przyjęcie propozycji ojca było złym posunięciem, ale po studiach, jako świeżak mogła pracować albo w Lee, Hartmann i Beckett, albo świadczyć nieodpłatną pomoc prawną w jednym z ośrodków pomocy społecznej.
Josephine przyszła tutaj w jednym celu. Problem polegał na tym, że z nikim nie konsultowała swojego planu. Wiedziała, że nie może rzucić wszystkiego od razu. Nie może zrezygnować z tej pracy, że dopóki nie odbudują z Winstonem choć części swoich oszczędności, będzie musiała tutaj pracować. Kierowała się tylko i wyłącznie zdrowym rozsądkiem, nie chcąc wpędzać siebie i męża w jeszcze większe kłopoty finansowe.
— Chciałabym zrezygnować z miejsca w zarządzie.
— Ale… — zaczął Wayne, który do tej pory milczał, uważnie jej się przyglądając.
— Chcę zostać partnerem bez prawa głosu. Chcę zrezygnować z miejsca w zarządzie. Mam nadzieję, że załatwimy to w ciagu tygodnia, mój wkład nie musi być wypłacony natychmiast.
— Ale… — Wayne nie ustępował. Josie czuła, że wie do czego zmierza jednej z partnerów imiennych. Trzydzieste drugie piętro należało do członków zarządu i do starszych partnerów. Wiedziała, że degraduje się na własne życzenie.
— Od jutra mogę pracować na trzydziestym pierwszym, Wayne. Miłego dnia, panowie.
Odetchnęła z ulgą, kiedy opuszczała gabinet ojca. I po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się naprawdę szczerze. I po raz pierwszy tego dnia poczuła, że naprawdę dobrze tu być. Przynajmniej na razie.

4 komentarze

  1. Jest świetnie. Dobrze móc przeczytać, że Josie wraca powoli do normalności i (jeszcze) swojej korporacyjnej rzeczywistości. Winston na pewno będzie ogromnie dumny, jak się dowie, że tak dzielnie stawiła temu czoła. No i literacko jak zwykle bez zarzutu. Wincyj!

    OdpowiedzUsuń
  2. Aż mam ochotę poznać bliżej Josephine!
    Bardzo przyjemnie mi się czytało całość!❤

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobry wieczór!
    Zaległości miałam zacząć od odpisywania na wątki, ale nie mogłam przejść obojętnie obok notki. Postaci Jospehine nie znam, ale po tym krótkim tekście odnoszę wrażenie, że ona oraz moja Joyce by mogły się dogadać. Stety, niestety, obie doskonale poznały smak straty. Bardzo chętnie przeczytałabym kolejną notkę od Josephine, ciekawi mnie tak wiele rzeczy i piszesz tak ślicznie, że szkoda było mi kończyć! I cicho mam nadzieję, że coś jeszcze się tu niedługo od Ciebie pojawi. ❣️
    I niech się nie martwi. Z trzydziestego pierwszego piętra widoki też muszą być boskie! :D Zwłaszcza w Nowym Jorku!
    Będę wyczekiwać kolejnej notki!
    ❣️

    OdpowiedzUsuń
  4. Szkoda mi Josephine, ale jednocześnie cieszę się, że złapała tego przysłowiowego byka za rogi. Widzę, że państwo Bowman mają już jakiś nieśmiały plan na przyszłość, a to najważniejsze :) Mam tylko taką serdeczną prośbę... Czy Josephine to może zostać w kancelarii do czasu, aż ogarniemy, co z zieloną kartą Jerome'a? xDDD A tak na poważnie, to oczywiście mocno trzymamy kciuki i życzymy jej jak najlepiej ♥
    Pssst, wiesz, że świetnie piszesz? Chcę więcej ♥

    OdpowiedzUsuń