Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2169. Vita sine libertate nihil est

Podkład: Dżem - Partyzant 


Dorastanie w strefie wojny powinno przygotować człowieka do skutecznej walki z każdą przeciwnością losu z jaką przyjdzie mu się mierzyć w przyszłości. Przynajmniej tak mogłoby się wydawać, bo rzeczywistość potrafiła być czasem niezwykle zaskakująca. W szczególności, gdy Twoim największym wrogiem okazywał się Twój własny nigdy niewidziany ojciec, czego najlepszym dowodem był z pewnością Munir. Jego przodek nie tylko na przestrzeni prawie czterech dziesięcioleci nie zaszczycił go nawet najkrótszą wizytą. Zabronił również wspominać o sobie matce mężczyzny, która przed wieloma laty była jego chwilową kochanką bojąc się, że kobieta wyjawi jego najbrudniejsze sekrety organom ścigania. W obawie o życie własne i syna Arwa posłusznie milczała. Ale nawet to najwidoczniej nie wystarczyło Wenizelosowi, skoro niecałe osiem wiosen po tym, gdy Pranav przyszedł na świat wynajął do jej zamordowania indyjskiego żołnierza. Tak naprawdę już wtedy planował wyeliminować również samego Khana, ale całe zajście rozgrywało się w jednej z gęściej zamieszkanych dzielnic Kaszmiru, dzięki czemu dzieciak zdołał uniknąć jej losu. Ale jak to mówią, co się odwlecze to nie uciecze. Na odpowiedni moment do zrealizowania swojego planu Grek był gotowy czekać nawet do dnia swojej śmierci. A ta nastąpiła w 2019 roku, gdy przebywając akurat na terytorium Demokratycznej Republiki Konga pod pozorem uczestnictwa w kolejnej misji humanitarnej organizowanej przez Lekarzy bez granic, realizował swoje własne pokrętne cele. Konkretniej rzecz biorąc dokładał wszelkich starań, by skutecznie omamić pewną grupkę swoich pacjentek na tyle, by zaufały mu bezgranicznie. Kiedy to by wreszcie nastąpiło, wywiózłby je do jednego z zagranicznych oddziałów Half Moon i uczynił z nich niewolnice seksualne. To z ich pracy czerpał tak naprawdę najwięcej korzyści. Wystarczyło, że obiecał im lepsze warunki życia w bogatym kraju, by były gotowe jeść mu z ręki. Tylko Pani Tarar okazała się na tyle inteligentna i przenikliwa, by przejrzeć jego piękne słówka i wrócić do męża. Jeśli była tak bardzo bezczelna, by mu się sprzeciwić, istniało dość duże prawdopodobieństwo, że przekazała chociaż szczątkowe informacje mogące mu zaszkodzić swojemu pierworodnemu. A skoro tak, to przecież nie mógł pozwolić, by Munir doczekał późnej starości. Jeszcze spróbowałby przejąć jego imperium i przemienić je w jakiś milutki klubik. Już raczej wolał oddać je w ręce swoich dotychczasowych podwładnych. Właśnie dlatego leżąc już na śmiertelnym łożu i starając się ignorować wywołane przez zakażanie EBOV drgawki zdecydował się napisać do niego list, w którym to rzekomo przepraszał go za te wszystkie lata, podczas których Azjata karmiony był ciągłymi kłamstwami. Już dawno doszło bowiem do jego uszu, że chłopak wręcz uwielbia wszelkie zagadki, więc mógł czuć się niemal pewny, że próbując odkryć prawdę o swoim pochodzeniu, wpadnie w zastawione przez niego sidła. A żeby być jeszcze pewniejszym wygranej, posłał jego śladem dokładnie tego samego żołdaka, który pozbawił życia jego rodzicielkę. Gdyby dwa lata później mógł spojrzeć z gwiazd na ziemię, dowiedziałby się, że dopiął swego - niechciany bękart, w którego poczęciu miał udział umarł w małej celi zlokalizowanej gdzieś pod Nowym Jorkiem w wyniku dożylnego podania trucizny o spowolnionym działaniu. Zresztą dokładnie tak samo jak jego ukochana córeczka, która nie wiedzieć czemu po przypadkowym odkryciu fałszerstw finansowych, których się dopuścił, postanowiła dołączyć do swojego braciszka w z góry przegranej walce o oczyszczenie tego świata ze złych ludzi. Tego akurat Leander się nie spodziewał, ale jako trup nie był już w stanie jej uratować. Nawet gdyby rzeczywiście miałby na to ochotę, co nie było znowu takie pewne. 


***


Przyznam, że przy pisaniu tego posta o mało co się nie popłakałam, bo postać Munira wyjątkowo przypadła mi do gustu i naprawdę ciężko jest mi się z nią żegnać. Niestety moja pokręcona wyobraźnia już zbyt wiele razy popychała go prosto w ramiona śmierci. Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym jak to głoszą słowa jednego ze sławniejszych utworów Perfectu. Na koniec chciałabym serdecznie podziękować wszystkim autorom, którzy przetrwali wszystkie tworzone wspólnie wątki z tym panem w roli głównej. Tym bardziej, że sama wielokrotnie się na niego wkurzałam. 

 

2 komentarze

  1. Mimo, że nie miałam z Tobą wątku i z tym panem, to i tak jest mi przykro, że się z nim żegnasz, jeszcze w taki sposób. Szkoda, ale skoro taka jest Twoja decyzja, to w porządku :)
    Czekam zatem, aby poczytać o nowej postaci :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie miałam niestety okazji zapoznać się z kartą Twojego pana, ani tym bardziej prowadzić z Tobą wątku, lecz post - choć krótki - i tak miło się czytało. Przyznam, że osobiście z uśmierceniem postaci spotkałam się wcześniej w blogosferze tylko raz; dawno temu, gdy zaczynałam i właśnie też na NYC xD Nie zazdroszczę decyzji, coś takiego - jakby co - w końcu niełatwo logicznie odkręcić, nie mówiąc już o samym sentymencie, którym wyraźnie darzyłaś Munira... Miał pod górkę w życiu i jeszcze taki koniec, praktycznie z ręki własnego ojca... Niektóre rodziny bywają poprane do reszty, o czym mój Will dobrze wie; choć w przypadku Munira chyba dobrze było widać, że więzi krwi, to jeszcze nie rodzina.
    No nic, nie przynudzam już ;) I przy okazji, gratuluję weny; mimo że nie miałam okazji ich (jeszcze) przeczytać, zauważyłam już niejeden post fabularny spod Twojej ręki; do tego jeszcze fakt, że prowadzisz więcej, jak jedną postać... Nic, tylko się cieszyć i - cóż ukrywać - nieco zazdrościć :)

    OdpowiedzUsuń