Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2124. King of the darkness

Czy wiesz, czym jest muzyka? Czy rozróżniasz wszystkie drgania mięśni i swojego serca, czujesz przepływ krwi w żyłach? Albo jak włosy na ciele stają  ci dęba, czy to pod wpływem wielkiej rozkoszy, czy gdy strach dogłębnie w ciebie przenika? Czy jesteś w stanie zauważyć, kiedy te wszystkie zmiany się pojawiają, będąc w centrum urzekających wydarzeń, zapierających dech, otwierajacych oczy i usta, a przy tym zamykających cię na pozostałe bodźce? Czy to jedynie wzrok i słuch, tak ważne w funkcjonowaniu człowieka, odgrywają tutaj największą rolę, czy może to dusza wewnętrznie rozbrzmiewa, na pięciolinii zmysłów zapisując kolejne nuty? Które też, nawiasem mówiąc, po odegraniu stanowią melodię porywistą, niczym galop dzikich koni nad urwiskiem, a potem lekką i kojącą, jak muskające piach fale przezroczystych wód rajskiego oceanu. Jak myślisz — w czym tkwiła cała ta potęga? I jak to się działo, że ta — na pierwszy rzut oka — niezauważalna magia nagle potrafiła stać się niemal czysto namacalną, materializując się wraz z pojawieniem pewnego człowieka…?

Jen czuła, że i jej serce zaraz wybuchnie, a krew się rozleje przez popękane żyły, wnikając w resztę ciała tak bardzo, że aż wyjdzie przez skórę. Niesamowity ucisk objął głowę dziewczyny, dlatego też mimowolnie oparła się o stół, zaraz siadając bezwiednie na krześle. Edith patrzyła na wszystko z boku, chyba nieco szybciej dochodząc do siebie. Zamrugała szybko, przełknęła ciężko, wzięła głęboki wdech i wyprostowała się.
— Co ty tutaj robisz…? — zapytała cicho, wpatrując się w osobę przed sobą. Postawnego, wysokiego, eleganckiego mężczyznę, który miał już wiele lat na karku.
— Dziadek…? — wyjąkała blondynka, nie mogąc uwierzyć w to, co się tutaj dzieje. Położyła dłoń na brzuchu, drugą zaś ścisnęła górną ozdobę oparcia krzesła, przypominającą dach pojedynczej wieżyczki.
Skąd on się tutaj wziął?!
Michael Jones odchrząknął, uniósł jedną brew, wzrokiem skacząc od jednej do drugiej kobiety. Uśmiechnął się kącikiem ust, może nawet nieco szelmowsko, przestąpił z nogi na nogę, a potem zajął jedno z wolnych krzeseł. Poprawił aksamitną apaszkę zawiązaną na szyi, rozpiął dwa guziki płaszcza i rozsiadł się wygodniej, swoją uwagę w tym momencie skupiając na blondynce.
— Aż tak się dziwisz, że mnie widzisz? — odparł spokojnie, z błyskiem w oku.
— A nie powinnam?
— Skąd się tu, do cholery, wziąłeś? — dopytywała Edith, zaciskając szczęki i chęcią mordu wpatrując się w ojca. — Śledziłeś mnie?
— Poniekąd — wzruszył ramionami, bardziej rozciągając kąciki ust.
— Rany boskie… — brunetka wywróciła oczami i pokręciła głową, zasłaniając twarz dłońmi. Zapadła cisza. Żadne z tej trójki nie potrafiło nagle powiedzieć ani słowa; wszystkie grzęzły w gardłach. Czy to chodziło o dwudziestoparolatkę, która po wielu latach znów ujrzała swojego dziadka, mając o nim niezbyt dobre zdanie; czy o córkę “uciekinierkę”, która odsyłała swoje dzieci do rodziców raz na jakiś czas, zawsze znajdując takie wyjście, by ze swoimi rodzicielami nie musieć się widzieć. Było to więc spotkanie przełomowe, którego żadne z nich — tak naprawdę — się nie spodziewało.
 Posiwiały mężczyzna westchnął, a jego twarz widocznie spoważniała. Stał się też nieco bardziej spięty.
— Przyjechałem tutaj, bo dowiedziałem się, że jakiś Anonim otwiera galerię. Mojej agentce zależało na tym, żebym zjawił się w Nowym Jorku i pokazał kilka swoich ostatnich prac. Jak uważa Cynthia, nie można zmarnować takiej okazji.
— A co, nowy pomysł masz na swoich ulubieńców? Co tym razem? Corgi w ogrodzie czy Corgi na wypasie?
— Mamo… — warknęła Jen, nie chcąc pogarszać i tak złej sytuacji. Jednak prawdą było to, że Michael już dawno temu porzucił prawdziwą artystyczną fotografię na rzecz swoich dwóch pupili. Cóż… Jak widać, nie tylko królowa Elżbieta ma zamiłowanie do tej rasy.
— Może cię to zdziwi, ale nie. Od kilku miesięcy mam wenę na coś innego. Ale tego ci nie zdradzę — mrugnął do córki z lekkim uśmiechem, a potem westchnął. I dopiero teraz postanowił przejść na zupełnie inny temat, zerkając w stronę Jen. — Jesteś w ciąży — zauważył, a w jego głosie i spojrzeniu pojawiła się nuta nostalgii i rozmarzenia, choć może było to po prostu objawienie? Może urywki z przeszłości nagle powróciły, by odświeżyć ciężkie i bolące wspomnienia?
— Jak widać — wzruszyła ramionami, spuszczając głowę.
— I bierze ślub.
— Kiedy? — Jones ożywił się, siadając prosto i przysuwając się z krzesłem do stolika.
Blondynka zmarszczyła brwi, zaciskając dłonie w pięści. Nie chciała, żeby akurat ta część rodziny się o tym dowiedziała, ponieważ wiedziała, że zwiastowało by to tylko i wyłącznie problemy. A czy nie miała już ich i tak za wiele w swoim życiu? Poza tym, jakim prawem jej matka nagle postanowiła, że szczegóły z prywatnego życia dwudziestoparolatki może ogłaszać wszem i wobec, a na swój temat milczy jak grób?
— Niedługo… To skromna ceremonia dla najbliższych. Praktycznie ja, Jerome, świadkowie i przyjaciele…
— Rozumiem, że nie jestem jednym z nich — burknął, choć bez zdziwienia, kiwając głową. Kobiety nawet nie odpowiedziały, a jedynie spojrzały się po sobie. Jednak jakaś dziwna gorycz rozlała się po podniebieniu dziewczyny, a na sumieniu zrobiło się niewiarygodnie ciężko.
Do tego właśnie doprowadzali krewni jej matki.
— A dziwi cię to? Przepraszam, ale chyba mam tego dosyć, nie czuję się najlepiej — odparła sucho, wstając od stołu i kładąc dłonie na blacie, przy tym przymykając oczy. Poczuła uścisk w okolicach brzucha, przez co zrobiło jej się znowu słabo. Edith natychmiast zareagowała, powtarzając ruch córki, a na koniec chwytając ją w boku.
— Też myślę, że to wystarczy. Ojcze… Lepiej będzie, jak w tym momencie się rozstaniemy — dodała brunetka, zabierając ich odzienia i pomagając ubrać się młodszej Woolfównej. Atmosfera zrobiła się zbyt gęsta, aż można by ją nożem kroić.
— Dobrze, przepraszam, wybaczcie. Zostańcie, proszę — uniósł obie dłonie w obronnym geście, zwracając się do towarzyszek. — Naprawdę chciałbym wiedzieć, co się teraz dzieje w twoim życiu, Jennifer. Proszę, daj mi chociaż godzinę na poznanie głównych punktów zwrotnych. Nie chciałbym żałować kolejnych błędów — dodał posępnie, przełykając z trudem. Westchnął ciężko, a potem zmierzył wzrokiem córkę, zatrzymując się na jej oczach. Ciemnych i dużych, zupełnie takich, jakie miała Kate. A jednak były mimo wszystko inne.
Jen spoglądała raz na matkę, raz na dziadka, mając ogromną ochotę stąd po prostu wyjść i zapomnieć. O tym, że go spotkała, że przeszłość znowu zaczyna mieszkać w tym, co się dzieje obecnie — w jej własnym szczęściu. Ale może kiedyś trzeba temu wszystkiemu powiedzieć dość w zupełnie inny sposób…? I pozwolić muzyce grać tak, jak chciała natura, mimo iż okazuje się czasem ona gwiżdżącym wiatrem, niż uspokajającym szumem morza.
— Dobrze. Ale tylko godzina. I nie chcę, żeby babcia…
— O niczym się nie dowie. Już zbyt wiele nabroiła — powiedział cicho, zupełnie poważnie, wyciągając rękę w stronę blondynki. Ta, po chwili zawahania, zrobiła podobnie, a kiedy już złączyli swoje dłonie przeszedł po niej dreszcz. I nie wiedziała, co to może tak naprawdę oznaczać, ani co zwiastować…


Kilka tygodni później…

Chłodne wieczory w Nowym Jorku coraz bardziej było czuć w kościach, dlatego też znaczna część mieszkańców wolała zagrzebać się we własnych łóżkach pod kołdrami, w dłoniach dzierżąc kubki z gorącą herbatą. Część wybierała jako dodatek do tego książkę, inni przeskakiwali po propozycjach seriali i filmów na Netfliksie, nie mogąc się na nic konkretnego zdecydować. W końcu więc usypiali samotnie lub też w ramionach ukochanej osoby, w ten sposób żegnając kolejny dzień. Następnego ranka budzili się, przygotowywali do pracy, wychodzili z domów, odznaczając wszystkie rzeczy z listy, pod wieczór znowu wracając do swoich mieszkań. Czy to było nudne? Być może dla niektórych tak. Jednak dla tych, którzy dopiero niedawno wkroczyli na wspólną, pełną — wciąż — bałaganu ścieżkę, taki tryb był wręcz błogosławieństwem. W końcu nie wiadomo, kiedy zamknięte koło danych wydarzeń może się przerwać, a fortuna odwrócić, obsypując kogoś nieszczęściem, albo wielkim skarbem…
Pod tym względem Jen i Jerome nie różnili się od reszty ludzkości. Pracowali, spędzali wspólnie czas, kładli się i budzili razem. Jednak wszystkie te czynności były ekscytujące w swej normalności i codzienności, były też ich celem, do którego uparcie dążyli, nie poddając się ani na moment. I mimo, iż wszystko wydarzyło się tak szybko i żadne z nich tego nie planowało, cieszyli się. Czasem niektóre rzeczy przychodzą ot tak, przewracając dotychczasową egzystencję do góry nogami i kiedy wydaje się, że nastał wielki chaos, może się on okazać jedynie przepustką do czegoś lepszego. Dokładnie tak, jak u nich.
Ale może być też odwrotnie.
Przeciągnęła się na łóżku, biorąc głęboki wdech i mimowolnie odwracając głowę w stronę dochodzących dźwięków. Wciąż miała zamknięte powieki, więc jedynie dłonią, sunąc po pościeli, mogła wyszukać brakującego elementu. Gdy jednak spostrzegła, że nikogo nie ma w pobliżu, otworzyła oczy. Chciała usiąść, ale kiedy próbowała część ciała postawić do pionu, kilka przeszywających wstążek wbiło się jej w plecy. Syknęła, opadając bezwiednie na poduszkę. Wtedy też w półotwartych drzwiach mignął czyjś cień.
— Jerome? — powiedziała głośniej, przekręcając się na bok. Było jeszcze ciemno, zbyt ciemno, jak na porę, w której brunet zazwyczaj szykował się do pracy. A jednak zdążył już wstać, kręcił się po mieszkaniu i skrzywił się na dźwięk swojego imienia.
— Nie chciałem cię obudzić — wymamrotał, wsuwając głowę w szparę powstałą w uchylonych drzwiach. Światło palące się gdzieś w głębi mieszkania oraz ciemność panująca w sypialni sprawiały, że jego twarz pozostawała skąpana w cieniu, nawet pomimo ulicznych świateł zaglądających do sypialni przez okno znajdujące się na przeciwległej ścianie.
— Śpij jeszcze — dodał łagodnie, chcąc się wycofać i przymknąć za sobą drzwi, lecz nim to zrobił, przesunął wzrokiem po sylwetce Jen, czekając na jakikolwiek sygnał z jej strony, że na pewno wszystko w porządku. Sam najzwyczajniej w świecie miał jedną z tych nocy, w czasie których nerwowo wiercił się z boku na bok, nie potrafiąc zasnąć, bądź też zapadając wyłącznie w płytkie drzemki, nieustannie mając wrażenie, jakby coś niespokojnego i oślizgłego pełzało tuż pod jego skórą. Z godziny na godzinę, będąc tym coraz bardziej zirytowany, w końcu odrzucił kołdrę na bok, uznając, że przynajmniej bez pośpiechu wypije gorącą jeszcze kawę, lecz na pewno swoją powolną krzątaniną nie chciał budzić blondynki.
Jen spojrzała na niego nieco krzywo; ta noc również nie należała dla niej do najlepszych — pani Woolf-Marshall (od całkiem niedawna, ale jakże lubiła to podkreślać!) miała same koszmary, dopiero nad ranem udało jej się nieco spokojniej zasnąć. Stąd była trochę rozdrażniona, chociaż wciąż zaspana, lecz nie przeszkodziło to dziewczynie w uważniejszym przyjrzeniu się mężczyźnie.
— Coś się stało? — wymruczała marszcząc brwi i zaczesując kilka kosmyków za ucho. Podniosła się na jednej ręce, ale wtedy znów poczuła ten sam ból. Na twarzy dwudziestoparolatki pojawił się więc grymas, a ona sama drugą dłonią mimowolnie zawędrowała na brzuch. Odwróciła się płasko, na plecy, biorąc kilka wdechów i wydechów. — Czemu już nie śpisz? — zapytała, unosząc nieco głowę, by móc na niego spojrzeć. Odsunęła też trochę kołdrę, aby mieć łatwiejszy dostęp do wyraźnej już wypukłości. I kiedy tak spogląda na tę część ciała, widząc przed sobą również połyskującą nawet w tym wątłym świetle obrączkę, uśmiechnęła się pod nosem i poczuła wszechogarniające szczęście. Bo czy trzeba było czegokolwiek więcej?
— Nie wiem, wierciłem się tylko z boku na bok, więc wstałem — odparł ze wzruszeniem ramion i zmarszczył brwi, w nikłym świetle dostrzegając grymas, który zamajaczył na twarzy jego żony. Zamiast się wycofać, tak jak początkowo zamierzał, pchnął drzwi sypialni i podszedł do łóżka, zaraz wyciągając się na boku obok blondynki. Dłoń położył na jej i zacisnął lekko palce, przyglądając jej się uważnie i nieustępliwie. — Za dwa dni kontrola? — Doktor Spellman mówiła im, że nie powinni martwić się lekkimi skurczami, lecz jednocześnie uczuliła, że gdyby tylko działo się coś niepokojącego, nie powinni się zastanawiać, tylko w te pędy jechać do szpitala. W końcu czyż nie lepiej dmuchać na zimne? Jerome wolał dmuchać i to dlatego po chwili ułożył głowę na piersiach dwudziestoparolatki, wzrokiem sunąc po zaokrąglonym brzuchu.
— Lionel, grzecznie tam proszę — napomniał syna, zaraz uśmiechając się od ucha do ucha. — Poznamy płeć — dodał zaraz, przekręcając się i spoglądając na Jennifer. Do tej pory nie mieli pewności, aczkolwiek blondynka miała silne przeczucie, że to chłopiec, więc jak miałby się z nią nie zgodzić?
Śledziła wzrokiem jego poczynania, a potem uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy Jerome pojawił się tuż obok. W takich momentach jeszcze bardziej zaczynała wierzyć w jakieś przeznaczenie, tym bardziej, że przecież ich historia nie była zwyczajna, a zdawała się być raczej rodem wyciągnięta z filmu.
Uniosła rękę, by wpleść palce we włosy Marshalla, po czym prześlizgnęła się po nich opuszkami.
— Ja i tak wiem — odparła wesoło, przypominając sobie ich niedawną rozmowę. Owszem, miała pewność, że to będzie chłopiec, a wizyta (w tym względzie) była jedynie formalnością. — I tak, za dwa dni. Miałam wrażenie, że to dzisiaj, ale najwyraźniej jeszcze częściowo śpię — zaśmiała się cicho… Jednak z drugiej strony nie było jej aż tak do śmiechu. Brzuch stał się dziwnie twardy; co prawda już kilka razy się to zdarzyło, ale w ostatnim czasie takie sytuacje powtarzały się coraz częściej. Wiedziała jednak, że kobietom w ciąży towarzyszą różne dolegliwości, dlatego też zdecydowała się poczekać aż przyjdzie czas kontroli. — Chyba faktycznie jeszcze trochę się zdrzemnę… Mama ma dzisiaj przyjść. Znowu. Po ostatniej wizycie zrobiła się dziwne troskliwa… Mam nadzieję, że nie ma w tym podtekstów — uniosła obie brwi, spoglądając na sufit.
— Może coś do niej dotarło — zauważył i choć w tonie jego głosu zadźwięczała nieprzyjemna nuta, wyprężył się niby kocur łasy na pieszczoty pod wpływem jej dotyku. Stąd ruszył się niechętnie, podźwignął się jednak na ramionach i cmoknął Jen prosto w usta, następnie całując również jej skryty pod koszulą nocną brzuch, by wreszcie po raz drugi w przeciągu godziny zwlec się z łóżka, przy czym tym razem czynił to o wiele bardziej niechętnie.
— Daj znać, jak już będzie po wizycie — poprosił, przystając w progu i mrugnął do niej porozumiewawczo. Miał mieszane uczucia co do Edith. Poznali się nie tak dawno temu i Jerome nie omieszkał powiedzieć kobiecie paru gorzkich słów, nie potrafiąc dusić w sobie tego, co leżało mu na sercu. Te wszystkie lata, kiedy panna Woolf szukała brata, kiedy dla własnej matki była jedynie środkiem do osiągnięcia celu… Nie mógł puścić jej tego płazem i musiał powiedzieć swoje, nawet jeśli ryzykował wejściem na wojenną ścieżkę z wtedy jeszcze przyszłą teściową. Edith jednak jakby odrobinę się otrząsnęła, stając się na pewno nieco mniej nieobecną, o czym miała świadczyć chociażby jej dzisiejsza wizyta.
— Śpij — powtórzył, uśmiechnął się do Jennifer ostatni raz i przymknął za sobą drzwi, wracając do powolnego szykowania się do pracy. Dopił przestudzoną już nieco kawę, po czym doprowadziwszy się do porządku, pozbierał swoje rzeczy i wsunął buty. Najciszej, jak tylko potrafił, podszedł do drzwi sypialni i uchylił je lekko, nie tyle zaglądając do środka, co nasłuchując. Miarowy oddech Jen utwierdził go w przekonaniu, że kobieta ponownie zasnęła, więc wyszedł, cicho i starannie zamykając za sobą drzwi wyjściowe. Miał wrócić dopiero za osiem długich godzin, z których każda, odkąd wracał do żony i nienarodzonego dziecka, ciągnęła się dla niego w nieskończoność, ale warto było czekać, warto dotrwać do tego słodkiego powrotu.
Minęło kilka godzin, odkąd widziała się tego ranka z ukochanym. Ten dzień ewidentnie wpływał na nią źle, bo nawet po długiej drzemce — jak się okazało — wciąż była strasznie zmęczona. Wstała jednak z łóżka, a potem zaczęła powoli przywracać się do stanu względnej normalności, mimo, iż nawet najmniejsze czynności sprawiały dziewczynie problem. A co będzie za kilka miesięcy? Kiedy przy schylaniu brzuch będzie sięgał niemal podłogi?
Wyszła z łazienki, w pełni ubrana, chociaż bez makijażu. Bo czy miała co ukrywać przed matką? To i tak było dziwne, że nagle zaczęła czuć względem blondynki matczyne odruchy. Kto by pomyślał, że musiało minąć tyle lat, by cokolwiek w tej materii się zmieniło…
Przeszła do kuchni, by zaparzyć wodę na herbatę i jednocześnie kątem oka zerknęła na zegarek. Edith powinna być za piętnaście minut.
Gdy nalewała już wrzątek do kubka, rozległ się charakterystyczny dźwięk. Zmarszczyła brwi, ciaśniej zawiązując sweter wstążką pod biustem, a następnie skierowała się do drzwi wejściowych. Zaraz jednak cofnęła się o kilka kroków, wpuszczając brunetkę do środka.
— Stało się coś? — zapytała, przyglądając się matce, która wparowała do środka niczym tajfun. Jen zatrzasnęła za nią drzwi, skrzyżowała ręce i podążyła za nią. Woolf zaś stanęła na środku pokoju, westchnęła ciężko, odwróciła się na pięcie i spojrzała prosto w oczy blondynki.
— Babcia tu jest.
— Że co?! — jęknęła opuszczając ręce. Aż wyciągnęła szyję i głowę do przodu, otworzyła usta szeroko, a brwi uniosła wysoko. — Jak to tu. O czym ty do mnie w ogóle mówisz?
— Tu, czyli w Nowym Jorku. Widziałam ją. Nie wiem, o co chodzi, może przyjechała sprawdzić, czy dziadek jej nie oszukuje z tą wystawą. Wiesz, jaka potrafi być — wywróciła oczami. — Ale to nie wszystko…
— Do cholery, co jeszcze… — warknęła, siadając na oparciu kanapy. Serce waliło dziewczynie jak szalone, a krew buzowała, przez co dwudziestoparolatka zaczęła słyszeć pisk w uszach.
— Ona chyba wie… Wie o ślubie. No i o tym, że dziadek wiedział, nie powiedział, no i wyszło.
— To jak nie powiedział, to skąd wie?! — rzuciła oschle, zaciskając szczęki i patrząc na matkę z ostrymi błyskami szalejącymi w źrenicach. — Wiedziałam, że to się tak skończy! Trzeba było wtedy wyjść i mieć to w dupie! Co jest z tą rodziną nie tak? Pytam się, co?! Nie możecie żyć normalnie? Jak przyzwoici ludzie? Spójrz na Jerome’a! Wychował się wśród kochających ludzi, a wy co odpieprzacie! — krzyczała wymachując przy tym rękami i ostatecznie wstała z mebla, by krążyć po pomieszczeniu. Edith stała i się jej przyglądała, lecz zaraz rzuciła torbę na krzesło, by podejść do córki i złapać ją za ramiona.
— Wiem. Bardzo dobitnie mi o tym ostatnio przypomniał — odparła twardo. — Ale teraz musisz się uspokoić, pamiętaj, że nosisz w sobie dziecko — dodała już lżejszym tonem.
— A ty od kiedy zrobiłaś się taka kochająco-opiekuńcza, co? Nagle sobie przypomniałaś, że masz też córkę?
Woolf puściła dziewczynę, gdy ta ze łzami w oczach postanowiła usiąść przy stole, gdzie schowała twarz za dłońmi. To wszystko… To było zdecydowanie za dużo. Nie potrafiła funkcjonować w takiej zamkniętej, non stop wylewającej na siebie wzajemnie toksyny rodzinie. To zabijało ją od środka i sprawiało, że sama coraz częściej zastanawiała się nad tym, jaką i ona będzie matką. Czy będzie popełniać te same błędy?
Brunetka ze zrezygnowaniem pokręciła głową, zaraz też usiadła przy dziewczynie i objęła ją ramieniem.
— Jen.... Wiem, że naprawdę dużo się u nas wydarzyło. Że nie da się wszystkiego naprawić. Że to, co raz zostało powiedziane, nie wygłuszy się już w żaden sposób… Że…
— Że wciąż szukasz Noah i nie potrafisz o tym zapomnieć, prawda? Bo ja wciąż cię do niego nie doprowadziłam — walnęła pięścią w stół i natychmiast wstała, żeby zatrzasnąć się w łazience. Wtedy nawet Edith skapitulowała. Bo co miała powiedzieć? Że to nieprawda? Skoro rzeczywistość, poniekąd, wciąż była inna…
Nie minęło pięć minut, a we wnętrzu znów było słychać ten sam dźwięk. Tę samą muzykę, choć nie bezpośrednio. Raczej taką, która poruszała wszystkie struny w sercu, a potem biegła dalej — po nerwach w ciele, pobudzając mięśnie do ruchu. Bezwarunkowego, takiego, jaka zazwyczaj powinna być miłość matki do dziecka. Co jednak zrobić, gdy i to nie jest takie proste?
Starsza z kobiet dźwignęła się na rękach i niespiesznie skierowała się do drzwi, aby je otworzyć. Teraz to i ona miała ochotę zemdleć.
— Co ty tu robisz?
— Och, dajże spokój! Taka jesteś tępa, czy naprawdę myślisz, że nabrałabym się na te twoje tanie chwyty? Co ty, w podrzędnym teatrze pracujesz? Wytropienie ciebie nie było takie trudne. Łazisz jak rozklekotany warchlak na śliskim wybiegu — prychnęła, zarzucając za siebie ześlizgujący się z płaszcza szal. Weszła do środka krokiem modelki z pierwszej klasy, a za nią unosiła się woń… Zgnilizny. Bo chociaż Kate używała perfum z najwyższych półek, widocznie ich kombinacja wywoływała tego typu efekty. Chociaż… Może to kupa kanarka, będąca jednym ze składników jej maseczki — cud maseczki, co trzeba podkreślić, bo przecież jakoś się konserwować musiała — tworzyła ten zapach? — Lepiej mów, co tu robisz, z kim tu jesteś i… Po co jesteś w Nowym Jorku? — zmarszczyła brwi, przyglądając się córce. Wtedy Edith stanęła prosto, wstrzymała nawet oddech, nie mając pojęcia, co zrobić.
Czyli nie wiedziała…
— A co cię to obchodzi?! Jakim w ogóle prawem za mną łazisz, co ty sobie wyobrażasz! Nie masz ze mną kontaktu od ponad dwudziestu lat…
— Trzydziestu.
— Zamknij się! Trzydziestu — poprawiła się, zaciskając dłonie w pięści. — A teraz tak po prostu za mną łazisz? Odbiło ci? Puknij się w głowę — sama zrobiła to, wskazującym palcem prawej dłoni kilka razy stukając o własne czoło. Kate Jones jedynie westchnęła, pokręciła głową i uśmiechnęła się szeroko, rozsiadając się wygodnie na kanapie.
— Szczerze przyznam, że to było ciekawe doświadczenie. No i nie zapominaj, widziałyśmy się…
— A niby kiedy? — fuknęła, opierając się plecami o ścianę.
Kate przez chwilę milczała, spuściła wzrok i zrobiła poważną minę, a przez jej twarz przebiegł cień.
— Na pogrzebie twojej siostry.
Pomimo, iż było na zewnątrz już jasno, wydawać by się mogło, że mieszkanie zalała ciemność. Taka, z której nie dało się tak po prostu wyjść, znaleźć odpowiedniej drogi, nawet gdyby dzierżyło się w dłoniach latarkę o dużym zasięgu. Zawsze pojawiały się jakieś kręte uliczki w tym zaginionym mieście przeklętych dusz, przez co porozumienie w rodzinie Jonesów i Woolfów było niemal niemożliwe do uzyskania. Dlaczego było aż tak trudno? Co najśmieszniejsze, tego chyba nie wiedział nikt.
Edith, czując, jak wszystkie jej skrawki lodowacieją, zamarła na dłuższy moment. Potem uśmiechnęła się pod nosem, pokręciła głową i otarła policzek dłonią, na którym zdążyło pojawić się już kilka łez.
Były ze sobą blisko. Bardzo blisko, zwłaszcza wtedy, kiedy obie pojawiły się po jednej stronie muru, po ciemnej stronie mocy, jak często nazywały swoją sytuację. Helen była dla niej kimś więcej; oparciem, pomocą, mądrością w trudnych chwilach. Jak więc miała dalej bez niej żyć? Bez elementu, który znaczył dla niej aż tak wiele?
— I nawet tam musiałaś zrobić cyrk — skomentowała krótko, doskonale pamiętając, jak zachowała się wtedy ich matka. I wiedziała, że nie wybaczy jej tego do końca życia.
Smukła kobieta, bardziej przypominająca osobę bliżej pięćdziesiątki, niż siedemdziesiątki (albo i lepiej, bo do swojego wieku nigdy nie chciała się przyznać), ułożyła usta w dzióbek, nie odzywając się. Przeżywała tę tragedię na swój sposób. Jaki? Cóż, zdecydowanie niezrozumiały dla całej reszty. Ale jak można zrozumieć coś podobnego…?
— Co tu się dzieje? — spytała cicho Jennifer, wracając do głównego pomieszczenia. Brunetka westchnęła ciężko, wyciągnęła dłoń do przodu i wskazała na kanapę.
— Jen, babcia przyjechała. Huragan Katrina zawitał do Nowego Jorku — odparła, kierując się do kuchni, by nalać sobie czegoś do picia. Najlepiej zimnego, dla ostudzenia emocji, chociaż relacje między kobietami chyba nie mogły być już bardziej oziębłe.
— Już daruj sobie, co?
— A w życiu — dodała, dopadając do lodówki.
A blondynkę wryło w parkiet. Matka jakby nagle zapomniała, że Kate wcale nie musi wiedzieć o tym, że jej wnuczka wyszła za mąż i spodziewa się dziecka. A w dodatku jest z przyjezdnym, Noah się dalej nie odnalazł — przynajmniej taką wersję wydarzeń znała Edith — i cały świat wywrócił się na drugą stronę. I teraz między wybuchem ekstremalnej bomby dzieliło je wszystkie tylko parę sekund, a właściwie jeden ruch. Bo wystarczyło, że Kate odwróci głowę i…
— O rany boskie! Co to jest?! Co tu się dzieje! Co to jest! — krzyknęła, zrywając się z kanapy i podbiegając do blondynki. — Tak przytyłaś… Nie! O Boże, nie! Ty jesteś w ciąży! Jezu, zaraz mi botoks zejdzie! — jęknęła, chwytając w akcie rozpaczy swoją twarz. Woolf-Marshall patrzyła na nią jak wariatkę, która uciekła z zakładu psychiatrycznego, mającą naprawdę ostre zaburzenia poznawcze. — Z kim?
— Z pewnym bardzo przystojnym mężczyzną z Barbadosu — odpowiedziała za nią Edith.
— Skąd?! Puściłaś się  na wakacjach?
— Kurwa, mamo! Babciu! — wrzasnęła, nie mogąc uwierzyć w to, co tu się właśnie wyprawiało. Czy tak musiało być zawsze, za każdym razem? — Jest moim mężem! Wzięliśmy ślub! Żyjemy razem, szczęśliwie, z dala od was wszystkich! Co ty tu w ogóle robisz i jakim prawem wtrącasz się w moje życie?! — zrobiła wielkie oczy, podchodząc do kobiety. Gorąc zalewał ją już ze wszystkich stron, dziewczyna nie dowierzała, jak w przeciągu kilku minut ze zwykłej rozmowy można przejść do… Czym to właściwie było? — Lepiej swojego pilnuj! Bo dziadek o wszystkim wiedział, więc może gdybyś…
— COOOOOOO?! Co za stary skurczysyn! — warknęła, złapała się za boki i zamrugała kilka razy, oddychając ciężko. — Jak mogliście… Jak mogłaś do tego dopuścić! — dodała, podchodząc do Edith. — Dziewczyno, co ty robisz?! Co ty robisz z życiem tych wszystkich ludzi? Najpierw odeszłaś z domu, potem ten cholerny rozwód, śmierć Jacka… Gdybym wiedziała, to bym nie pchała w twoje ręce Rufusa…
— Co? — szepnęła brunetka, wypuszczając szklankę z dłoni. Ta rozbiła się na drobne kawałeczki, które zatoczyły się po posadzce, docierając nawet do salonu. — Co ty powiedziałaś?
— Kim jest Rufus? — zapytała Jen, z przerażeniem obserwjąc to całe pobojowisko. Lecz żadna z nich nie odpowiedziała. — Kim jest, do cholery, Rufus? — powtórzyła, o dziwo spokojnym tonem. Wtedy Kate Jones spojrzała na nią, lecz szybko wróciła wzrokiem na córkę, która teraz bardziej przypominała trupa, niż żywą istotę.
— No, Edith? Kim jest Rufus?
— Jak możesz… — jęknęła, zasłaniając usta dłonią. — Jak możesz być taka podła… Jak możesz mi to robić. Jak… Jak masz czelność to wszystko…
— Kim jest Rufus! — krzyknęła blondynka, nie mogąc już tego dłużej znieść. Kolejne tajemnice? Kolejne niewyjaśnione sprawy w tej rodzinie? Ile jeszcze można, jak długo człowiek jest w stanie pociągnąć taki los?
Edith przeskoczyła przez rozbite szkło, złapała za torebkę i wyszła, rzucając w locie krótkie nie mogę. W ten sposób w mieszkaniu została Jen i Kate — kobiety od siebie tak różne, a jednak w części podobne. Zamiast jednak krzyków, nastała cisza. Nawet cykanie zegara stało się głuche, zupełnie niedostrzegalne dla nich dwóch.
Jennifer podeszła do babci, która w dalszym ciągu w bezruchu pozostawała przy kuchennym blacie. Blondynka stanęła tuż za nią, pochylając się do jej ucha.
— Sprawia ci przyjemność niszczenie innych? Lubisz to, hm? Wylewać swoją pseudo rozpacz, grać w tym drętwym przedstawieniu i ułudzie, którą karmisz wszystkich wokół. Ale wiesz co? Mnie nie nabierzesz. Więc w tej chwili masz mi wyjaśnić, co tu się dzieje i o co chodzi, albo inaczej wyjdź natychmiast z tego mieszkania i nie wracaj do niego nigdy, a o mnie zapomnij. Że w ogóle istniałam — wycedziła przez zęby, zrobiła krok w tył, zaraz podpierając się o lodówkę. Nie czuła się dobrze, ba!, czuła się fatalnie. Do porannych bolączek dołączyły nowe, jeszcze bardziej dobijające. Mimo to Jen położyła dłoń na swoim wyraźnie zaokrąglonym brzuchu, delikatnie i uspokajająco go gładząc. Dziecko zaczęło się nieco bardziej ruszać, dzięki czemu dziewczyna mogła to wyczuć. I choć się na początku bała, teraz nie mogła się doczekać, kiedy stanie się to jeszcze mocniejsze, albo gdy wreszcie ujrzy swojego syna i weźmie go w ramiona. Teraz pragnęła tego całym sercem.
Kate odwróciła się, nie mając pojęcia, co zrobić. Czy choć raz do niej dotarło, że to ona wywołała całą burzę?
Drżała, nie mogąc się poruszyć. Nawet oddech miała nierówny, a oczy zaszkliły się w pełni. Odchrząknęła, potem z wielkim trudem odwróciła się w stronę Jen, uśmiechając się pod nosem. Lecz tym razem nie było w tym ani krzty złośliwości. Pierwszy raz się przejmowała.
— Jen… Będzie czas, że się dowiesz. Obiecuję. Ale dla twojego dobra…
— Och nie mów mi, co jest dla mnie dobre. Oszczędź chociaż to — sapnęła poirytowana, choć takiej wersji Kate Jones jeszcze nie znała. — Powiedz mi teraz. Już. A jak nie, to do widzenia, tam są drzwi — wskazała podbródkiem, nie odrywając wzroku od babki. I naprawdę, miała głęboką nadzieję, że chociaż coś, jakiś maleńki element z tej pokręconej układanki się wyjaśni. Ale Kate postanowiła inaczej.
— Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz — odpowiedziała zimno, poprawiła ubranie, a potem przeszła obok blondynki niczym wiosenny wiatr — lekko, delikatnie, o którym da się parę sekund później zapomnieć. I tylko dźwięk zamykanych drzwi wyrwał dziewczynę z matni, hipnozy, w jakiej się właśnie znajdowała. Nie sądziła, że coś takiego może się stać. Ale… Na co właściwie liczyła?
To przecież krew Jonesów. Woolfów była trochę inna.
Stała tak przez dobre kilka, jak nie kilkanaście minut. Patrzyła się w nieokreślony punkt przed sobą, coraz mocniej zaciskając pobielałe już palce na zewnętrznej stronie lodówki. Patrzyła i nie wierzyła, jak prosto przyszło zarówno matce, jak i Kate ją zignorować. Jakby była nikim. Niczym. Tak po prostu wyszły. Zniknęły. Aż tak bardzo nie zasługiwała na ich uwagę? Nawet po tym wszystkim?
Po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. Usiadła na podłodze, pośród rozbitego szkła, nie mając już kompletnie siły na to wszystko. Dlaczego nawet wtedy, gdy zaczynała od nowa, wszystko musiało się tak, z siłą tsunami, łamać, psuć i niszczyć? Dlaczego nie mogła być po prostu szczęśliwa?
Pół godziny później zdarzyło się coś niespodziewanego. Kate, wychodząc z kamienicy wnuczki skierowała się prosto do galerii, gdzie znajdowały się wystawy Michaela. Wiedziała, że go tam spotka; miał spotkanie umówione na popołudnie. To z nim przyjechała do Nowego Jorku, pod pretekstem umówienia się do miejscowego salonu odnowy biologicznej. Chciała też znaleźć coś u Tiffaniego. A jaka była prawda? Cóż, pani Jones doskonale wiedziała, że jej mąż ma kontakt z wnuczką. Kilka razy podsłuchała odpowiednie rozmowy, wynajęła też detektywa, który dostarczył kobiecie cały szereg niespodzianek. Mimo to nie zdawała sobie sprawy, że Jen jest w ciąży i że wyszła za mąż. To udało mu się perfekcyjnie zataić.
— Jak mogłeś, jak mogłeś milczeć i to w takiej sprawie!
— A co miałem zrobić? Wiedziałem, że zachowasz się jak totalna kretynka, czego zresztą właśnie dowiodłaś! — warknął zdenerwowany mężczyzna, w biegu zapinając guziki płaszcza. — Rany boskie, Kate! Co ty robisz tej biednej dziewczynie.
— Zamknij się i chodź, została sama. Mam złe przeczucia — dodała, ciągnąc męża za sobą by jak najszybciej wsiąść do auta, które po chwili mknęło już przez nowojorskie ulice, prosto do mieszkania Jerome’a i Jen. A gdy i tam zjawili się państwo Jonesowie, szybko wdarli się do środka. Klucz nie był przekręcony w zamku.
— Jen, Jennifer! Michael, szybko, łap ją! Moje dziecko… — jęknęła z przerażeniem Kate, dobiegając do wnuczki. Blondynka była nieprzytomna, leżała na kanapie  nie ruszając się. — Trzeba zawołać karetkę! Boże, co tu się dzieje…
— Wieziemy ją do szpitala. Nie ma na co czekać, patrz, jaka jest blada — dodał, biorąc ją na ręce i wychodząc z mieszkania. — Weź jej rzeczy, trzeba zawiadomić innych — dorzucił pod koniec, zbliżając się do windy. Michael co prawda miał już swoje lata, ale był w doskonałej kondycji, której pozazdrościć mu mógł nawet trzydziestolatek.
Kobieta w pędzie odnalazła torebkę Jen, spoglądając jedynie szybko na to, czy ma dokumenty. Nie zwróciła uwagi na telefon leżący na ławie. Nie było to teraz ważne.
Zaś na drugim końcu strefy życie płynęło zdecydowanie spokojniej — jak przynajmniej mogło się wydawać. Jerome starał się zbyt często nie spoglądać na zegar, gdyż wtedy czas zdawał się płynąć zdecydowanie wolniej. Miał jednak bardzo utrudnione zadanie, gdyż urządzenia odmierzające upływ kolejnych minut atakowały go zewsząd; godzina widoczna była na pulpicie komputera, na wyświetlaczu telefonu, a jakby tego było mało, to dokładnie na przeciwko jego stanowiska pracy wisiał duży zegar ścienny, który nieustannie znajdował się na pograniczu jego pola widzenia, nawet jeśli brunet patrzył w zupełnie innym kierunku. I to nie tak, że nie lubił swojej pracy i to dlatego niecierpliwie wyczekiwał siedemnastej. Po prostu, wiedząc, jak sekundy, minuty i godziny skąpane w rwącej rzece czasu nieubłaganie uciekały mu przez palce, próbował wyrwać wprost z rwącego nurtu każdą z nich, by móc przeznaczyć ją dla siebie i Jen, jakby nie wystarczyło, że już do samego końca, płynąc z prądem, nim wpadną w bezkres zimnego i ciemnego oceanu, będą razem.
— Coś ty taki zamyślony? — zagadnęła go wychodząc z zaplecza Marita, łokciami opierając się o kontuar częściowo oddzielający go od pozostałej części pomieszczenia. — Wszystko w porządku?
— Tak. Po prostu źle dziś spałem. — Machnął ręką i posłał kobiecie blady uśmiech. W następnym ułamku sekundy jego uwagę przyciągnął wibrujący telefon, niemrawo przesuwający się po blacie biurka. Nie znał numeru, który się wyświetlił i westchnął bezgłośnie, zastanawiając się, co tym razem ktoś zechce mu sprzedać lub na jaki pokaz zaprosić. Przeprosił Maritę i mimo wszystko sięgnął po komórkę, kciukiem przeciągając w bok zieloną słuchawkę.
— Słucham?
— Pan Jerome Marshall? — spytała znajdująca się po drugiej stronie aparatu kobieta. W tle słychać było szum wielu głosów charakterystyczny dla call center, lecz gdzieś jakby nieco dalej wybrzmiały również krzyki i ponaglenia, przez co wyspiarz poczuł ukłucie niepokoju.
— Przy telefonie — odparł, uznając, że da nieznajomej szansę, nim się rozłączy bez pożegnania ani grzecznej odmowy. Telemarketerom niestety nie dało się wejść w słowo, więc już dawno zaprzestał wszelkich prób kulturalnej odmowy i pożegnania, po prostu naciskając czerwoną słuchawkę.
— Pańska żona, Jennifer Woolf-Marshall?
— Tak…?
— Jest w szpitalu. Proszę przyjechać — rzuciła zdawkowo i podała mu adres. — I proszę się pośpieszyć — dodała, po czym w głośniku wybrzmiał sygnał przerwanego połączenia, Jerome natomiast zamarł z komórką przyciśniętą do ucha.
— Sekretareczko? — Gdzieś z oddali, jakby stłumiony przez grubą szybę, doleciał do niego głos Jaspera. — Co się stało?
Te słowa były dla niego jak zapalnik. Nim uderzyła w niego fala uczuć, która bez wątpienia by go sparaliżowała, poderwał się z miejsca i pobiegł na zaplecze, gdzie szarpnięciem ściągnął z wieszaka kurtkę. Odepchnął od siebie wszystko, co tylko udało mu się odsunąć, z chęcią przyciągając bliżej jedynie adrenalinę napędzającą go do działania.
— Muszę jechać do szpitala. Jen — sapnął, przebiegając przez salon i wypadł na ulicę, dopiero na chodniku wciągając na siebie kurtkę. Wbiegł niemalże na sam środek ruchliwej drogi, gorączkowo machając do wszystkich taksówek. Został obtrąbiony i sklęty przez wszystkich mijających go kierowców, nim wreszcie jeden z charakterystycznych żółtych pojazdów zatrzymał się tuż przed jego nosem.
— Panie, co pan wyprawiasz! — warknął taksówkarz, opuszczając szybę. — Wsiadaj pan i mów, co się dzieje!
— Moja żona jest w szpitalu. Szybko, proszę. — W jego głosie wybrzmiała zdradliwa, jękliwa nuta, kiedy opadł na tylną kanapę pojazdu, zatrzaskując za sobą drzwi. Kierowca skinął głową, nie tyle poprosił, co zażądał dokładnego adresu, a następnie ruszył z piskiem opon. Wysiadając pod właściwym budynkiem, Jerome rzucił kilka banknotów na siedzenie przed sobą i w kilku susach pokonał parę stopni prowadzących do wejścia, kierując się do recepcji i dalej, na oddział, gdzie podobno Jennifer została niedawno przewieziona. Nie czekał na windę. Wbiegł po schodach na trzecie piętro, a serce tłukło się w jego piersi wcale nie z powodu wzmożonego wysiłku. Wreszcie, zdyszany, z potarganymi włosami i rozwianą kurtką, wpadł na pusty korytarz, gdzie panował zaskakujący spokój. Jerome zderzył się z nim jak z grubą ścianą, przystając gwałtownie i rozglądając się wokół. Jego rozbiegane spojrzenie skakało między kolejnymi punktami, a on sam z trudem zapamiętywał szczegóły. Krew szumiała mu w uszach, serce rozpaczliwie tłukło się o żebra, aż lekko pociemniało mu przed oczami i musiał podeprzeć się dłonią o ścianę, nim chwiejnym krokiem ruszył dalej.


Ciąg dalszy nastąpi...

9 komentarzy

  1. Lubię się powtarzać, więc powtórzę jeszcze raz Jennifer i Jerome to moja ulubiona parka na tym blogu <3 Jestem tak bardzo zakręcona na ich punkcie, że zdarza mi się czytać Wasze odpisy.
    I mamy ślub <3! Wszystkiego Najlepszego na nowej drodze życia, dzięki im Jasper jeszcze wierzy w miłość, serio! Ciąg dalszy nastąpi, ale ja wierzę, że ze szczęśliwym zakończeniem, bo ani jej, ani dziecku nic nie mogło się stać, halo tu czeka dwóch wujków i trzy ciotki z salonu :D I aż skacze serducho, bo Małecki miał swój udział w tej notce <3
    Jennifer, może i masz pokręconą rodzinkę, ale niech teraz Jerome i jego bliscy będą dla ciebie najważniejszymi ludźmi, odpychaj od siebie negatywne istoty!
    KOCHAM WAS!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skoro tak namiętnie czytasz nasze odpisy, to będę musiała jeszcze bardziej się starać, żeby wstydu nie było ^^ I miło mi bardzo, że jesteśmy ulubioną parką 💜
      Tak, wreszcie udało się im zaobrączkować, najwyższy czas, ponieważ byłyśmy już mocno spóźnione ^^ Tutaj tak cichutko to wyszło, ale proszę o zbieranie sił na ślub na Barbadosie, tam dopiero będzie się działo ^^
      Kochamy również i dziękujemy za przeczytanie 💜

      Usuń
  2. O rety rety, jak wy ładnie piszecie... chowam się w własne buty z zazdrości *-*
    takie rozwijanie relacji, z losowego powiązania w coś wielkiego to jest super przygoda na blogach! aż wam zazdroszczę i mocno kibicuję, aby wam dalej tak cudnie wątki płynęły :D
    notkę czytało się przyjemnie i aż za szybko! trzymam kciuki, aby nie było tragedii, ani nie było nieszczęść, bo oczywiście za słodko być nie może, no ale eeeej! nie róbcie tym słodziakom nic złego :P
    czekam na ten zapowiedziany ciąg dalszy :D

    Elizabeth i Zahra <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy 💜 Masz rację, to dla nas niesamowita przygoda i bardzo się cieszę, że udało nam się odnaleźć w tych czeluściach internetu, bo teraz byłoby mi tak... pusto bez tego wątku ^^
      Ciąg dalszy niedługo się pojawi, dzielnie nad nim pracujemy!

      Usuń
  3. Szczerze mówiąc to, aż nie wiem co napisać. Zachwalać pióra nie trzeba, bo to oczywiste, jak dobre ono jest! Jak zawsze czyta się miło i przyjemnie. Do tego naprawdę szybko, jak na taki kawał tekstu.
    Z wydarzeniami w nim zawartymi już trochę gorzej, bo nie zawsze są tak przyjemne, jakby się chciało... Ale nie oszukujmy się, my autorzy już wiemy co nieco na ten temat. Mam tylko nadzieję, że nie szykujecie żadnej tragedii, a ciąg dalszy nastąpi szybko. Nie wolno kończyć w takich momentach, to powinno być karalne! :)
    Czekam niecierpliwie na kolejną część!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy za miłe słowa 💜 Jak już pisałam ZOBACZYSZ! ^^ A znając nasze możliwości, to nie było innego wyjścia, jak tylko tę notkę podzielić i to już i tak musiałyśmy się troszkę hamować ^^

      Usuń
  4. Huhuhu... Aż jestem ciekawa, czy, jak i kiedy Noah się o tym wszystkim dowie XD Ale za: "Jezu, zaraz mi botoks zejdzie!" należy się jakaś specjalna nagroda XD Boski tekst.
    Piszcie szybciutko ciąg dalszy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kate jest jedyna w swoim rodzaju 💜 Też miałam niezły ubaw, czytając dotyczące akurat jej fragmenty, nie ma co, Black ma talent do wymyślania nietuzinkowych postaci :D

      Usuń
  5. Gdybym miała taką babcię, to już bym babci nie miała (prawie cytując; chodzi mi o zerwanie jakichkolwiek kontaktów, żeby nie było). Ale przynajmniej wyczuła, że coś nie gra i wróciła do mieszkania Jen, razem z mężem pomagając wnuczce.
    Jestem przekonana, że nic im nie będzie - Jen i dziecku - więc nawet nie będę pisać, że trzymam kciuki, aby wszystko było dobrze, bo to nie ma sensu. Bo będzie okej, prawda?
    Gratulacje z okazji wejścia na wspólną drogę życia czy co tam się życzy xD Aha, czyli generalnie cała nasza trójeczka (Jen, Jerome i Jaime [lol, wszyscy na J xD]) już się zna i wiedzą kto kim jest... :D
    W każdym razie, czekam na ciąg dalszy. Pewnie znowu przeczytam po terminie, ale co tam :D

    OdpowiedzUsuń