Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2173. Still alive, but barely breathing

Been here before
It seems like I ain't ever leaving
Face on the floor
And I'm staring at the ceiling
Checking my pulse
Still alive, but barely breathing
Yeah, alive, but barely breathing

21 maja 2021 roku, Rockfield na Barbadosie

Aż za dobrze znał to spojrzenie, choć dziś niemym i rozpaczliwym wołaniem o pomoc obdarzyła go inna para oczu, niż czternaście lat temu. Na ułamek sekundy – pomiędzy jednym, a drugim mrugnięciem powiek – świat stanął w miejscu. Ucichły odgłosy burzy, urwał się ryk wzburzonego oceanu. Białe błyskawice przestały rozcinać w pół granatowe niebo, kuter wspiął się na grzbiet fali i przycupnął na jej szczycie. Dwa serca zamarły w męskich piersiach, przecząc naturze i kiedy zdawało się, że właśnie w ten sposób skończy się wszelakie życie, Jerome zamknął oczy.
Gdy je otworzył, świat ożył i zwalił mu się na głowę.
— Nie — szepnął do siebie, podczas gdy wkoło żywioł rozszalał się w apogeum mocy. — Nie tym razem — powiedział cicho, jeszcze przez kilka sekund trwając w odrętwieniu, aż nagły wyrzut adrenaliny pchnął go do działania i mężczyzna zablokował ster. — Kurwa, nie tym razem!
Zgasił silnik i wypadł z kapitańskiej budki wprost na śliski od wody pokład. Walcząc z porywami wiatru, dopadł w końcu do burty i zahaczywszy się ramionami, uwiesił się na niej całym ciężarem ciała. Choć deszcz siekący prosto w twarz zalewał mu oczy, przeczesywał wzrokiem wzburzoną toń, rozpaczliwie poszukując pośród fal znajomej sylwetki.
— Jaime! — krzyczał ile sił w płucach, mimo że zimna i słona woda wciskała mu się do ust. — Jaime! — Krztusił się i nawoływał dalej, wiedząc, że nie przekrzyczy huku oraz ryku burzy. I choć po kilku minutach zdarł sobie gardło i zachrypł, krzyczał dalej.
— Jaime, kurwa! Nie rób mi tego! — zawołał żałośnie mimo ściśniętego gardła i dokładnie w tym samym momencie uświadomił sobie, że niewiele dzieliło go od czegoś, na co nie odważył się czternaście lat temu ani on, ani tym bardziej jego ojciec.
Wtedy żaden z nich nie skoczył.
Do ust Jaime’ego wdarła się woda i chłopak przez chwilę poczuł się jeszcze bardziej bezradny niż przed sekundą, kiedy ogromna fala zgarnęła go z pokładu kutra. Ciało Moretti’ego coraz bardziej zapadało się w wodzie, która nie była już aż tak zimna. I kiedy wydawało mu się, że powierzchnia coraz bardziej się od niego oddala, kapok zaczął spełniać swoją rolę i powoli ciągnął go ku górze. Nie ma takiej opcji, wychowałem się w oceanie, pomyślał wojowniczo, marszcząc czoło. Zaczął sprawnie i energicznie poruszać rękami i nogami, przedostając się coraz wyżej i wyżej, raz po raz spychany przez prąd oraz fale. Nie zamierzał się poddawać. Przecież się nie utopi. Nie teraz, nie w takiej sytuacji, kiedy na kutrze znajdował się przerażony Jerome, nie, kiedy czekał na niego najlepszy przyjaciel i w ogóle nigdy.
W końcu udało mu się wyłonić na powierzchnię i nabrać powietrza do płuc. Zaraz też zaczął kaszleć, ponieważ znów poczuł w ustach wodę. Musiał jak najszybciej dostać się na kuter. Rozejrzał się szybko, dostrzegając, że ocean porwał go dość daleko. Nie czekając na nic, Jaime zaczął płynąć w stronę łodzi, nieustannie będąc targanym przez fale.
– Jerome! – zawołał głośno. – Po prawej!
Wiedział doskonale, jak jego przyjaciel stracił brata i miał też nadzieję, że Jerome nie zdecyduje się do niego skoczyć pod wpływem emocji i wspomnień.
Słaby dźwięk, niepasujący do wybrzmiewającej wokół kakofonii, musnął uszy wyspiarza. Mężczyzna szarpnął głową, zwracając się w prawo i wtedy dostrzegł pośród fal Jaimie’ego w pomarańczowym kapoku, który podskakiwał na wzburzonej powierzchni oceanu niczym mała boja.
Żył. I wciąż walczył.
— Jaime! — Jerome krzyknął z nową mocą i zaraz potem zawisł bezwładnie na burcie, bo też jego ciało, targane skrajnymi emocjami, zaczęło odmawiać mu posłuszeństwa. Jednocześnie trzydziestolatek wciąż pozostawał bezradny; Moretti znajdował się za daleko, by mógł rzucić mu koło ratunkowe, a odpalenie silnika było ryzykowne. Gdyby chłopak, miotany na wszystkie strony przez szalejący żywioł, dostał się w pobliże pracującej śruby, nie miałby najmniejszych szans. Marshallowi nie pozostawało zatem nic innego, jak czekać, aż jego przyjaciel znajdzie się wystarczająco blisko i zdruzgotany tym faktem, z trudem nabrał powietrza w płuca, by krzyknąć znowu.
— Płyń! — ryknął, podejrzewając, że Jaime i tak go nie usłyszy. — Musisz podpłynąć bliżej! — wrzasnął, wykonując odpowiedni gest dłonią, a później nadludzkim wysiłkiem zapanował nad sparaliżowanym strachem organizmem i podźwignął się na nogi. Cały czas uczepiony burty, zaczął brnąć w stronę rufy i znajdującego się na niej koła.
Jaime próbował płynąć, nie wymachując przy tym bezsensownie rękami i nogami, żeby nie tracić sił. A tracił ich całkiem sporo. Walka z żywiołem była trudna i bardzo męcząca. Nie oznaczało to jednak, że chłopak zamierzał się podporządkować. Musiał znaleźć się jak najszybciej blisko kutra, dorwać koło ratunkowe i trzymać się mocno, póki znów nie znajdzie się na pokładzie z Jerome’em obok. I wydawało się to całkiem proste, ale wykonanie tego planu wcale nie miało takie być. Fale, prąd, deszcz, grzmoty i błyskawice. Jaime nie skupiał się na tym, że znajdował się w przerażającej sytuacji, ponieważ gdyby zaczął, możliwe, że to strach by go rozłożył na łopatki. Jego myśli biegały wokół łodzi i znajdującego się na niej Jerome’a. Musiał pokonywać kolejne metry, nie zważając, że mięśnie i stawy zaczynają go powoli palić, że serce wciąż bije z niesamowitą siłą, że aż bolało.
Wtedy ocean znów wciągnął go pod swoją powierzchnię. Jaime w ostatniej chwili złapał oddech, od razu też odpychając się rękami i nogami w górę. Tym razem kapok nie pomagał, a przynajmniej nie dawał rady w walce z wciągającą wodą. I Moretti zdał sobie nagle sprawę, że tracił siły. Próbował przedostać się wyżej pomimo bólu, jaki odczuwał w mięśniach, ale jego kończyny odmawiały mu posłuszeństwa. I również coś w jego umyśle pękło – Jaime był przerażony.
Nie walcz.
Usłyszał nagle i rozejrzał się dookoła. Nie zobaczył nikogo.
Odpuść sobie, daj spokój.
Jakby rozpoznawał ten głos, ale nie był pewny…
No już, przecież i tak powinieneś umrzeć dwanaście lat temu.
Jimmy…?
Jaime rozejrzał się ponownie, ale nie dostrzegł swojego brata. Później zdał sobie sprawę, że brakuje mu tchu. Zaczął coraz bardziej opadać w dół, a błyskawice stawały się coraz mniej widoczne. Jego powieki powoli się zamykały.
Już, w porządku, jeszcze trochę.
W momencie, w którym jego oczy się zamknęły, w uszach przestało szumieć, a on miał wrażenie, że dookoła panuje zupełna cisza, dostrzegł zamiast wody mnóstwo krwi. A w niej siebie i swojego starszego brata. Jimmy, proszę, nie!, to były jego krzyki.
Nagle Jaime drgnął i otworzył gwałtownie oczy. To nie Jimmy kazał mu zaprzestać walki, to nie był jego głos. To był głos Jaime’ego, jego własny, przepełniony wyrzutami sumienia.
W ciało Moretti’ego znikąd wstąpiła nowa energia i chęć do wydostania się z oceanu. Na nowo zaczął płynąć w górę.
Dasz radę, płyń, braciszku.
I teraz to był Jimmy.
Jaime wydostał się na powierzchnię, łapczywie nabierając powietrza do płuc. Jednocześnie odkrył, że znajduje się już niedaleko Jerome’a.
To już blisko.
Tym razem to był głos jego i Jamesa.
– Tutaj!
Przedzierając się ku rufie, Marshall nieustannie kontrolował, czy Jaime wciąż utrzymuje się na powierzchni. Przez zacinający prosto w twarz deszcz widział właściwie jedynie pomarańczowy kapok podskakujący na falach, lecz to właśnie ta mała, kolorowa kropka stanowiła jego ostatnią iskierkę nadziei, której rozpaczliwie się trzymał. I kiedy sam dotarł do celu, pochwyciwszy w dłonie koło, iskierka zgasła.
— Jaime? — rzucił cichutko, jakby chłopak stał tuż obok niego, a wokół nie szalała burza, która zaraz pożarła jego szept. — Jaime? — powtórzył, przeczesując wzrokiem ocean. Wzbierająca w nim rozpacz zdusiła krzyk rodzący się w jego wnętrzu i wyspiarz tylko stał, palce coraz mocniej zaciskając na śliskim od wody kole. Jego rozbiegane spojrzenie skakało po falach, ale już nigdzie nie widział przyjaciela i nagle poczuł, że przegrał. Po raz drugi przegrał z bezlitosnym żywiołem, będąc w jego obliczu niezwykle małym i bezsilnym.
Czy w obliczu tak druzgoczącej porażki można było jeszcze odnaleźć sens istnienia?
— Pamiętaj, nic złego się nie stanie.
Nahuel pojawił się obok niego tak niespodziewanie, że Jerome drgnął i wypuścił z rąk koło ratunkowe, które upadło na pokład u jego stóp.
— Też wypadłem z kutra, prawda? — skomentował całkiem trzeźwo nagłe zmaterializowanie się zmarłego brata. — To jakieś ostatnie, pośmiertne podrygi mojego mózgu, tak?
— Nie — zaprzeczył Nahuel i uśmiechnął się pobłażliwie. — Nazwałbym to raczej atakiem paniki. Weź się w garść, Jerome — ofuknął go i otwartą dłonią klepnął starszego bruneta w plecy. — I patrz — dodał, celując palcem prosto w ocean. Marshall zamrugał, pokręcił głową, a potem podążył spojrzeniem za palcem brata i wtedy coś pomarańczowego zamajaczyło przed jego oczami.
— Tutaj!
Usłyszał, lecz nie potrafił nadać temu wołaniu sensu. Jego odrętwiałe ciało stało się nieznośnie ciężkie, serce rozpaczliwie tłukło się w piersi, a płuca paliły od braku powietrza i dopiero teraz Jerome zdał sobie sprawę z tego, że wsparty o burtę, od dobrych kilku minut nie potrafił złapać oddechu i tylko poruszał ustami jak wyrzucona na brzeg ryba.
— Tutaj!
Jego mięśnie rozluźniły się pod wpływem nagłego impulsu i powietrze wpadło w drogi oddechowe mężczyzny z takim impetem, że pociemniało mu przed oczami i zakręciło się w głowie.
— Jaime! — krzyknął i rzucił się po koło, które przesunęło się po szarpanym falami pokładzie kurta. Chwycił je ze wszystkich sił, dopadł do burty i szybko ocenił dzielącą ich odległość. Jaime był blisko, bliżej niż ostatnio. Dokładnie w takiej odległości, by wyspiarz mógł wykonać celny rzut. A miał tylko jedną próbę.
— Łap! — zawołał i zamachnął się, lecz zamarł. Jedna próba. To była tylko jedna próba i ich ostatnia szansa. To od niej wszystko zależało. — Łap, kurwa! — krzyknął raz jeszcze, jakby ta kurwa miała dopomóc jemu w dobrym rzucie, a Morettiemu w złapaniu koła, po czym zebrał wszystkie pozostałe mu siły i rzucił.
Koło frunęło nieznośnie długo, nawet pomimo tego, że trzydziestolatek wziął poprawkę na wiatr. W końcu jednakże opadło na fale, ba!, uderzyło przy tym o ramię chłopaka! Wystarczyło tylko, że ten wyciągnie ręce.
— Jaime, nie spierdol tego — poprosił Jerome cicho, resztkami silnej woli pozostając przy zdrowych zmysłach i w bolesnym napięciu oczekiwał na to, co nastąpi.
Jaime patrzył jak Jerome rzuca mu koło ratunkowe. Słyszał go jakoś pomimo hałasu, jaki wokół nich panował. Oczywiście, że zamierzał to, kurwa, złapać i nie spierdolić. Chociaż fale znów chciały go zabrać pod powierzchnię, Jaime za nic nie dawał za wygraną. Miał poczucie, że Jimmy jest tu gdzieś obok i mu kibicuje z całych sił. Przecież nie mógł się poddać. Nie, kiedy Jerome tam na niego czekał. I wręcz oczekiwał, że Jaime zaraz znów pojawi się na pokładzie. Moretti nie zamierzał go zawieść. Obserwował jak koło leci w jego kierunku. Woda próbowała zmienić jego pozycję, przez co chłopak oberwał w ramię, ale to nie zdezorientowało go; złapał mocno koło, owijając dookoła rękę. Kiedy wyczuł, że może, wciągnął koło przez głowę. Okej, dobra, myślał gorączkowo, choć próbował się właśnie uspokoić. Jest nieźle, Jaime, tylko spokojnie, teraz wystarczy, że popłyniesz w stronę kutra.
Dawaj, braciszku, przecież pływasz doskonale.
Jaime mógł przysiąc, że zobaczył Jimmy’ego, który uśmiechał się do niego pokrzepiająco. Jego też przecież nie mógł rozczarować.
A więc płynął, póki starczyło mu nowych sił.
Jerome, zobaczywszy, jak Jaime przekłada koło przez głowę, a następnie płynie w jego kierunku, pozwolił, by nogi się pod nim ugięły. Upadł na kolana, w dłoniach kurczowo ściskając linkę przymocowaną do koła i przez kilka sekund nie mógł otrząsnąć się z zachwytu nad tym, jak ta naprężała się i stawiała opór pod wpływem ciężaru ciała jego przyjaciela.
Nic złego się nie stanie.
Wraz z odzyskaną wiarą, w wyspiarza wstąpiły nowe siły. Podźwignął się i zaparł nogami o reling, a później zaczął ciągnąć linkę, tym samym holując młodszego bruneta do kutra. Kiedy Jaime znalazł się wystarczająco blisko, naprowadził go w pobliże stalowych szczebli przymocowanych do boku kutra, po których chłopak mógł wspiąć się na pokład.
Dzieliły ich teraz ledwo dwa metry i zdawało się, że świat znowu się zatrzymał. Tym razem jednakże można było odnieść wrażenie, że centrum burzy przetoczyło się dalej. Wiatr uspokoił się i ciężkie krople nie zacinały pod ostrym kątem, a uderzały leniwie o blaszaną łódź. Rozkołysany ocean powściągnął swój gniew i zaborcze fale powoli, powolutku wypiętrzały się z coraz mniejszą werwą. Czyżby najgorsze już było za nimi?
Marshall obwiązał się liną w pasie i kiedy wychylił się za burtę, zobaczył, że Jaime zaciska dłoń na pierwszym ze szczebli. Nie zwlekając, wyciągnął do niego rękę i obiecał sobie, że nie popełni tego samego błędu, co czternaście lat temu, kiedy palce młodszego brata jedynie prześlizgnęły się po jego dłoni.
Jaime poczuł malutką ulgę, kiedy poczuł, jak Jerome zaczyna ciągnąć go w swoją stronę. Nie znaczyło to jednak, że teraz Moretti sobie odpuści. Nie, nie mógł przecież zostawić wszystkiego na jego głowie. Jeszcze miał w sobie resztki sił i zamierzał je wykorzystać do końca. Musiał znaleźć się jak najszybciej na pokładzie.
W końcu udało mu się wyciągnąć rękę i mocno zacisnąć palce na metalowym szczeblu. Jeszcze trochę, jeszcze kawałek, dajesz, myślał, wyciągając drugą rękę na wyższy szczebelek. Spojrzał w górę, a kiedy zobaczył Jerome’a wyciągającego do niego dłoń, przez twarz chłopaka przebiegł nikły uśmiech. Będzie dobrze.
Wspinał się, uważając na śliską powierzchnię. W końcu wyciągnął rękę i mocno złapał dłoń przyjaciela. I w tym momencie poczuł ogromną ulgę. Nie znajdował się jeszcze bezpiecznie na kutrze, ale samo to, że mógł trzymać Jerome’a za dłoń, wiele mu dawało. Uścisk był mocny i bezpieczny pomimo tego, że obaj byli cali przemoczeni.
Ostatecznie Jaime przekroczył barierkę i upadł od razu na deski. Oparł się i oddychał ciężko. Udało się. Spojrzał na przyjaciela; musiał się upewnić, że i z nim wszystko w porządku.
Marshall wciągnął przyjaciela na pokład z całych sił; tych, które jeszcze mu pozostały. To sprawiło, że kiedy Moretti upadł na deski, naprężone ciało wyspiarza pozbawione przeciwwagi zachwiało się i również Jerome skończył, leżąc na pokładzie kutra. Zdołał jeszcze tylko podciągnąć się na rękach i oprzeć o burtę, po czym spojrzał na ciężko oddychającego chłopaka i uśmiechnął się pod nosem.
Jaime był bezpieczny. I to właśnie dopiero w tym momencie, kiedy miał co do tego stuprocentową pewność, zdjął go obezwładniający strach.
Wpatrywał się w sylwetkę przyjaciela, lecz tak naprawdę jej nie widział. Nie widział niczego, ponieważ nagle miał przed oczami wyłącznie czerń, jakby niespodziewanie otoczyła go nieprzenikniona ciemność i choć mrugał intensywnie, by ją rozgonić, nie docierał do niego choćby najcieńszy promień światła. Był sam pośrodku niczego, osadzony w zimnej pustce i miał wrażenie, że jego życie się skończyło. Wreszcie, tak po prostu się skończyło, bo ubywało go już dużo wcześniej, po kawałku, wraz z kolejnymi śmierciami, których doświadczał. Nahuela. Lionela. I Jaime’ego.
Ale przecież Jaime żył! Leżał na wyciągnięcie ręki, tuż przed nim! Więc dlaczego go nie widział? Dlaczego jego jedyną towarzyszką była ciemność, a po nim samym pozostało tylko marne echo dotychczasowej egzystencji? Może to wszystko mu się przewidziało? Może oszukał go własny umysł, desperacko uciekając przed agonią, która teraz wreszcie go dopadła i pozbawiła resztek nadziei? Pozostało mu tylko umieranie. Ciche i samotne.
Zapomniał, że powinien oddychać i kiedy spróbował to zrobić, od wysiłku tylko zapiekły go płuca. Palący ból objął całą jego klatkę piersiową, kiedy mięśnie i przepona to kurczyły się, to znowu rozluźniały, próbując tym sposobem wtłoczyć powietrze do układu oddechowego, lecz uniemożliwiały im to zimne palce strachu zaciśnięte na krtani wyspiarza. Uścisk był bezlitośnie mocny i nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, że właśnie tak miało się to skończyć.
Serce gorączkowo tłukło się w piersi mężczyzny, rozpaczliwie pompując krew do najważniejszych organów, aż zakręciło mu się w głowie od jej przesytu. Na skórę wystąpił zimny pot, w polu jego widzenia pojawiła się czerwona łuna. Czuł, jak treść żołądka podchodzi mu do gardła, ale zgrabiałe palce wciąż tam były i żelaznym uściskiem obejmowały jego szyję. Nic nie mogło wedrzeć się do środka i wydostać na zewnątrz, a jedynym wyjściem pozostawała autodestrukcja. Bo cóż innego mógł zrobić w obliczu tych wszystkich, małych i dużych śmierci? Nie zasługiwał na życie; nie takie, w którym żerował na innych niczym pasożyt, potrzebując do przeżycia kolejnych ofiar. Jeśli jego życie miało tak wyglądać; być niezliczonymi małymi i dużymi śmierciami, to nie chciał żyć.
— Nie wygłupiaj się. — Nie widział Nahuela, lecz go słyszał. Jego głos, tak znajomy, wybrzmiewał zewsząd i wypełnił ciemność, która już nie była pusta.
— Nie uratowałem żadnego z was. Ciebie. Lionela. Jaime’ego. Nie dam dłużej rady. Nie zniosę więcej. Kto będzie następny? Jeśli mogę wybrać, wybieram siebie.
— Jaime żyje i ma się całkiem dobrze, a ty spanikowałeś, gałganie. No już, przestań odstawiać ten cyrk i wracaj tam, gdzie twoje miejsce.
— Jaime… żyje?
— Tak. Mówiłem, że wszystko będzie dobrze, ale ty jak zwykle nie chcesz słuchać. No już!
Głos huknął i wstrząsnął jego ciałem, uderzając w nie zewsząd i przenikając przez nie, jakby cielesna powłoka nie stanowiła dlań żadnej przeszkody.
Jerome rozwarł szerzej oczy, które nagle zaczęły widzieć, zachłysnął się powietrzem, a potem osunął się na pokład i zdążywszy jedynie podeprzeć się rękoma, zwymiotował. Na przemian to łapał powietrze, to walczył z torsjami, a jego ciałem raz po raz wstrząsały silne dreszcze. Trwało to dobrych kilka, jeśli nie kilkanaście minut, aż całkowicie wyczerpany podniósł głowę i napotkał zniecierpliwione, ale też zaniepokojone spojrzenie przyjaciela.
— Wystraszyłeś mnie — wytłumaczył słabym głosem i uśmiechnął się blado, bo strach o życie Jaime’ego był tak wielki, że jego umysł i ciało poddały mu się zupełnie. Musiał dopuścić i przepuścić ten strach przez siebie, bo inaczej by sobie z nim nie poradził. Był zbyt wielki, by zdusić go w sobie czy zamieść od dywan, zbyt przejmujący, by przejść nad nim do porządku dziennego. A przeżycie tego strachu było jak ciche i samotne umieranie, choć nie kończyło się śmiercią. Nie jego. Nie Jaime’ego. Nie teraz.
Jaime łapał powietrze, próbując się uspokoić. Serce wciąż waliło mu od adrenaliny, strachu i wysiłku. Miał kompletnie dość i chciał jak najszybciej znaleźć się na lądzie, gdzie nie będzie groził im sztorm, ogromne fale i prąd wody, który usilnie starał się zatrzymać go pod wodą. A przede wszystkim Moretti nie chciał już więcej oglądać Jerome’a przerażonego i sprawiającego wrażenie, jak ten strach totalnie go obezwładnił.
Jaime nagle poczuł, że to wszystko jego wina; to on chciał płynąć kutrem i to on wpadł do rozszalałej wody, więc to on był przyczyną tego strachu. Już nieważna była groza, którą on sam odczuwał ani to, że w pewnym momencie, kiedy znajdował się pod wodą, chciał się poddać.
– Jerome? – zaczął chłopak, obserwując przyjaciela. Nie wyglądał najlepiej. – Jerome? – spróbował raz jeszcze nieco głośniej. – Cholera jasna! – Jaime przybliżył się i nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Marshall wyglądał jakby owładnęła nim panika. A przecież wszystko było dobrze! To znaczy, nie znaleźli się jeszcze bezpiecznie w porcie, ale oni obaj siedzieli z powrotem na łodzi, a burza powoli ustępowała. – Dobra, tylko mnie nie znienawidź – mruknął, zaciskając palce w pięść. Był gotów przywalić Jerome’owi prosto w twarz, kiedy mężczyzna nagle odwrócił się i zaczął wymiotować.
Okej, okej, pomyślał Jaime i znów opadł ciężko na deski kutra. To jest normalna reakcja, jest dobrze…
– Ja ciebie wystraszyłem? – prychnął Moretti i pokręcił głową. No dobra, Jerome miał więcej racji. – Ale ty mnie też, przed chwilą. Byłem gotów ci przywalić w tę twoją śliczną buźkę – uśmiechnął się słabo.
Później zamilkł. Miał mętlik w głowie, ale naprawdę nie chciał się teraz tym zajmować. Dał też chwilę przyjacielowi, żeby odpoczął. A jakiś czas później zza ciemnych chmur zaczęły majaczyć promienie słońca.
– Oho, chyba nam się udało, co? – zażartował trochę mrocznie.
— Chyba tak — odparł Jerome, a potem po prostu położył się na pokładzie i przekręcił na plecy. Miał siłę wyłącznie na spoglądanie w niebo, po którym wciąż mknęły ciemne chmury, lecz pojawiało się pomiędzy nimi coraz więcej jaśniejszych prześwitów, aż po pokładzie kutra nieśmiało zaczęły tańczyć złote, słoneczne plamy. Kiedy jedna z nich padła wprost na oczy wyspiarza i oślepiła go, Jerome westchnął i przymknął powieki. Dopiero po kilku kolejnych minutach w jego umyśle, wycieńczonym jeszcze bardziej niż ciało, zaczęła kształtować się pierwsza od paru chwil klarowna myśl.
— Jak się czujesz? — spytał i przekręcił głowę, by móc swobodnie spojrzeć na przyjaciela. — Nic ci nie jest? Nie poobijałeś się? Musisz zdjąć te przemoczone ciuchy — zarządził, choć i na nim samym nie pozostała sucha nitka. Zdawało się, że w miarę tego, jak mówił, jego umysł, po dość gwałtownym wyłączeniu, nabierał właściwego sobie rozpędu.
Marshall z trudem wstał i nim wyprostował się do końca, podparł się ręką o kolano. Drugą wyciągnął ku Jaime’emu. Chłopak naprawdę musiał zdjąć te przemoczone ciuchy, a przy okazji trzydziestolatek chciał go dokładnie pooglądać i sprawdzić, czy młodszy brunet na pewno był w jednym kawałku.
— Przepraszam — zaczął, nim jeszcze Jaime chwycił jego dłoń. — To nie powinno było się wydarzyć. Tak bardzo cię przepraszam…
Jaime odchylił głowę do tyłu i spojrzał stęskniony na przebijające się słońce. Cudowny widok. Westchnął głęboko, czując, jak jego serce w końcu zachowuje normalny rytm bicia, a kocioł w głowie się uspokaja. Po chwili spojrzał na Jerome’a i uśmiechnął się lekko.
– Dobrze, w miarę. Żyję… - choć było blisko, aby jednak się utopił. – Nie poobijałem. Czuję się sponiewierany przez ocean, ale nie jest źle. Wykaszlałem też chyba całą wodę… mam nadzieję – zaraz też na siebie spojrzał. Faktycznie, musiał zdjąć z siebie ubrania, ale Jerome również musiał się rozebrać. Słońca na pokładzie pojawiało się coraz więcej, więc jeśli rozłożą ciuchy, to powinny w miarę szybko przeschnąć.
Jaime obserwował Jerome’a, jak ten się podnosi, a potem pokręcił głową.
– Nie przepraszaj. Nie masz za co. Naprawdę – spojrzał mu w oczy, a potem westchnął cicho. Złapał go mocno za dłoń, a potem też się podniósł, opierając się o burtę za plecami. – To ja przepraszam. To mi się zachciało rejsów rybackimi kutrami – prychnął na siebie. – Przepraszam, że cię na to wszystko naraziłem. Byłeś… przerażony i… wiem, o czym myślałeś – dodał ciszej.
Tak, Jerome myślał o tym, w jaki sposób przed czternastoma laty zginął Nahuel. Dziś jeszcze raz przeżył ten koszmar, z tą jednakże różnicą, że zdołał wyrwać się z jego szponów – Jamie, choć wyczerpany, stał teraz przed nim o własnych siłach, cały i zdrowy.
Żywy.
Nie było takich słów, które mogłyby opisać to, co w tym momencie czuł Jerome. Jak bardzo był zdruzgotany i jednocześnie wdzięczny, jak bardzo wstrząsnął nim strach i sparaliżowała go myśl, że może stracić najlepszego przyjaciela tak samo jak stracił młodszego brata. Teraz spoglądał na Morettiego i wiedział, że wbrew temu, co kiedyś mu powiedział, nie podniósłby się po jego śmierci. Nie udźwignąłby tego ciężaru, nie tym razem, jakby podjął decyzję w momencie, w którym sylwetka młodszego bruneta zniknęła pod falami. Bo choć w żaden sposób nie przyczynił się realnie do śmierci brata, ani też do tego, że Jaime wypadł z kutra, to…
To zawsze będzie nasza wina.
Kiedy Jaime się podniósł, wyspiarz nie puścił jego dłoni. Trzymał ją nawet teraz, kiedy przypatrywał mu się uważnie, jednocześnie będąc pochłonięty własnymi myślami i kiedy chłopak skończył mówić, nie odezwał się. Zamiast tego zamknął przyjaciela w żelaznym uścisku ramion, tak mocnym, że z ich mokrych ubrań ciurkiem popłynęła woda.
Wtedy też słońce wspięło się na nieboskłon wystarczająco wysoko, by znaleźć się nad uciekającymi za horyzont burzowymi chmurami i rozświetlić okolicę. Złote rozbłyski zatańczyły na pomarszczonej powierzchni oceanu i cały kuter zalał złoty blask, obejmując promieniami również dwójkę ocalałych przyjaciół.
To zawsze będzie nasza wina. Ale tę winę można udźwignąć. Może nie pogodzić się z nią, ale zaakceptować jej obecność. Wina. Ból. Zawsze z nami będą. Ale nie możesz się w nich rozsmakować. Masz prawo żyć dalej. Z ciężarem. Z wiszącym nad tobą cieniem. Ale masz prawo żyć dalej i nikt ci tego nie odbierze, chyba że ty sam się na to zdecydujesz. I proszę, nie chcę, żeby to była twoja ostatnia decyzja. Oni nie mogli wybrać, prawda? Ale my możemy i nie powinniśmy tego zaprzepaścić.

Jest i część druga notki pisanej wraz z Mamą Muminka, z którą świetnie się pisze 😉
Dziękujemy wszystkim, którzy przeczytali i pierwszą część, i drugą. Nie jestem dobra w podsumowaniach, więc… Mamy nadzieję, że się podobało ♥
Jeszcze raz dziękujemy za komentarze pod częścią pierwszą! Cytat w tytule oraz opowiadaniu: Welshly Arms - Save Me From the Monster in My Head.

7 komentarzy

  1. Kurwa jednak pomogła. I jednemu, i drugiemu. Cieszę się bardzo, że Wasze chłopaki wyszły z tego cało. ♥ Muszę przyznać, że druga część jest jeszcze lepsza od pierwszej. Bardziej dynamiczna, szybsza, mocniejsza. Czytało się ją niesamowicie, a przed oczami miałam te wszystkie obrazy.
    Mam nadzieję, że ogrzejecie J & J w ciepłych kocykach i z kubkami ciepłej herbaty, bo pewnie srogo przemazrli, i już nie będziecie im serwować takich niebezpiecznych przygód. ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój ulubiony moment to właśnie to "łap, kurwa" i potem ta druga część motywującego... słowa xD
      My też się cieszymy, że udało im się przeżyć, choć Jaime już tam się poddawał...
      Jest nam bardzo, bardzo miło, że podobała Ci się część druga i że dobrze się ją czytało <3
      No, obiecać nie możemy, że panowie będą mieli teraz same przyjemne przygody... :D
      Jeszcze raz dzięki! <3

      Usuń
  2. Musiałam się wrócić do części pierwszej, by sprawdzić jak dużo mogło mnie ominąć.
    W każdym razie, druga część jak napisała powyżej koleżanka, trzyma w napięciu od początku do końca. Poczułam jak zaparło mi dech - każda scena dynamiczniejsza od drugiej i do tego ILE emocji!
    Mega mi się czytało! I jeśli dzięki takim przygodom mają się pojawiać podobne notki, to ja chcę więcej!
    Życzę wam ogromu weny i czekam na coś następnego spod waszych klawiatur ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest nam bardzo miło, że zdecydowałaś się na przeczytanie obydwu części! :) Cieszymy się również, że opowiadanie się podobało i myślę, że nam przy pisaniu towarzyszyło równie wiele emocji, co Wam przy czytaniu :) Nawet pomimo tego, że od początku wiedziałyśmy, iż nic strasznego się nie wydarzy.
      Raz jeszcze dziękujemy ;) Wena raczej nie przestaje nam dopisywać, więc w razie czego raczej poprosimy o pożyczenie nam tylko czasu na pisanie ^^

      Usuń
  3. Wczoraj bardzo nie miałam na to czasu, ale już dziś mogę zasiąść przed laptopem i skomentować naszą notkę :) Nieskromnie muszę przyznać, że kiedy tak czytałam i sprawdzałam obydwie części, to doszłam do wniosku, że bardzo fajnie nam to wyszło... ^^ Czasem człowiek musi sam sobie posłodzić, prawda?
    Myślę, że teraz Jerome tym bardziej doceni swojego przyjaciela ♥ W końcu często to właśnie wtedy, kiedy możemy kogoś stracić, przekonujemy się o wartości danej osoby ♥ Nie, żeby Jeromek wcześniej nie doceniał Jaime'ego ^^ Ale... na pewno wiesz, co mam na myśli ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż mogę Ci rzec... wyszło wspaniale! Jestem zachwycona do teraz :D
      No, no, niech Jerome o tym pamięta, kiedy pozna chłopaka Jaime'ego... tak, musiałam XD

      Usuń
  4. W końcu mam okazję skomentować notkę, której przeczytanie za mną chodziło już od momentu publikacji, ale ciągle coś mi było nie po drodze z nią niestety. Halo, może ktoś zabrać dorosłe życie i oddać czasy, gdy obowiązków było mniej? Ale mniejsza, ja tu przecież przyszłam skomentować notkę!
    Muszę zacząć od ostatniego akapitu, bo to on urzekł mnie totalnie. Posłodzę wam, ale poczułam się jak przy czytaniu dobrej książki, która właśnie się skończyła i na kolejnej stronie już nie ma dalszych przygód bohaterów, a podziękowania... No i wy zrobiłyście to samo. Jakoś nigdy wcześniej nie zwróciłam na to uwagi, że przecież ich łączy strata brata i może nie przeżyli dokładnie tego samego, ale wiedzą, jak taka strata boli. W moim odczuciu to trochę taka słodko-gorzka notka i ma świetny przekaz. Mam nadzieję, że w przyszłości coś od was się jeszcze pojawi, bo świetnie wychodzi wam wspólne pisanie, ale może tym razem nikt się nie będzie topił? :D
    Niech się chłopaki porządnie po tym rozgrzeją i uspokoją nerwy, a wam całej masy weny na kolejne przygody! 🥰

    OdpowiedzUsuń