UWAGA!
Tekst zawiera treści nieodpowiednie dla czytelników niepełnoletnich i takie, które mogą urazić osoby wrażliwe na wulgaryzmy oraz opisy fizycznych obrażeń.
11 maja 2019
— Możesz mu powiedzieć, że czekam na dole —
powiedział, uśmiechając się do swojej żony. W ostatnim czasie nie układało się
najlepiej, ta randka była im potrzebna, ale Arthur zrozumiał to dopiero, gdy
opuszczali restaurację. Właściwie pożałował, że umówił się z Blaise’m, ale nie
było mowy o odwołaniu tego spotkania. Za wiele mieli do nadrobienia, za długo
ich przyjaźń wisiała na zbyt cienkim włosku, żeby podczepiać do niego cegłę.
— Bawcie się dobrze… Tylko… — zaczęła, ale urwała,
marszcząc nos.
— No?
— Nie, nic. Bawcie się dobrze — uśmiechnęła się lekko
i musnęła przelotnie jego wargi.
Arthur patrzył, jak Elle znika za drzwiami, a potem
wyjął telefon, żeby zabić jakoś czas. Pogratulował sobie w duchu, że zdecydował
się na czarne dżinsy, a nie garniak, który był cholernie niepraktyczny.
Czekanie dłużyło mu się na tyle, że postanowił zadzwonić do Ulliela i zapytać,
czy zabłądził może na klatce schodowej, ale nie zdążył tego zrobić. Zobaczył,
że drzwi po prawej się otwierają, więc zablokował telefon i odłożył go na
siedzenie obok siebie, po czym przekręcił głowę.
— Widzisz? Mówiłem, że pokochasz… — nie dokończył,
widząc wycelowaną prosto w niego lufę pistoletu. Poczuł, że robi mu się słabo.
Limuzyna nagle stała się zbyt ciasna i duszna, na czoło wstąpiły krople potu, a
dłonie zrobiły się lodowate, jakby nie dopływała do nich krew. Dreszcze wzdłuż
kręgosłupa zwiastowały gwałtowny wyrzut adrenaliny, jego własne tętno zadudniło
w uszach, a palce odruchowo zacisnęły się na klamce. Drzwi jednak nie drgnęły.
— Co jest, kurwa? — wydusił, nawet się nie łudząc, że jego ton przestraszy
człowieka siedzącego obok.
I nie tylko. Czarna przesłona powoli opadała z
charakterystycznym dźwiękiem, jak elektrycznie otwierane szyby, a z otworu
wyłoniła się uśmiechnięta twarz człowieka, który powinien być kierowcą
Blaise’a. Morrison znał wszystkich jego pracowników, a na pewno tych bliższych,
którzy towarzyszyli mu na co dzień. Nie patrzył jednak na znajomą twarz, ta
była zupełnie obca, a jej oblicze rozjaśniał szyderczy uśmieszek.
— Zdziwiony? Wiedziałeś, że w końcu do tego dojdzie —
rzucił i odwrócił się przodem do kierunku jazdy. Arthur nie zamierzał nawet
udawać, że nie chce uciekać. Szarpnął rozpaczliwie za klamkę, ale drzwi nie ustąpiły,
przycisk otwierający okno również nie zadziałał.
— Ale do czego? — wydyszał, ale znieruchomiał, gdy
broń, do tej pory będąca daleko od niego, dotknęła boku jego głowy, tuż nad
uchem. Przestał oddychać, bojąc się, że nawet to będzie czynnikiem, który
doprowadzi do naciśnięcia spustu, a w następstwie do jego śmierci.
— Nie udawaj debila — mruknął mężczyzna i
odbezpieczył pistolet. — Jedź, Jimmy. Szef nie może się doczekać, dzwoni,
kurwa, co minutę.
— Już, już — wymamrotał kierowca i nacisnął
pedał gazu. Arthura odrzuciło do tyłu i wcisnęło w oparcie, ale zdawał się tego
nie zarejestrować.
— Wam nie chodzi o mnie — jęknął rozpaczliwie. W
odpowiedzi usłyszał jedynie śmiech.
— Zamknij ryj, Ulliel — wycedził facet obok
niego, a potem się zamachnął. Ostatnim, co Morrison zapamiętał, był ogłuszający
ból skroni, a świat zalała czerń.
Odzyskał przytomność, ale nie odważył się ruszyć nawet
palcem. Oddychał miarowo, a przynajmniej się starał, zastanawiając się
jednocześnie, co właśnie się stało. Dzięki adrenalinie nie czuł bólu, który
niedługo miał rozsadzać mu czaszkę, na razie mógł myśleć.
Leżał na czymś twardym i zimnym, prawdopodobnie na
betonowej posadzce. Rzucili go na brzuch, więc dyskretnie otworzył jedno oko, a
raczej chciał je otworzyć, bo było tak zapuchnięte, że stało się to niemożliwe.
Polegał na pozostałych zmysłach. Śmierdziało stęchlizną i kurzem, było zimno,
na tyle, że skostniały mu palce, a z bliska docierał jakby szum wody w rurach.
Musiał być w piwnicy lub w pomieszczeniu, które bardzo ją przypominało. Woda
zagłuszała wszystkie inne dźwięki, nie miał pojęcia, czy jest tu ktoś jeszcze
oprócz niego.
Wstrzymał oddech, gdy usłyszał dźwięk swojego telefonu
przypisany do Elle. Rozbrzmiewał przez kilka sekund, a potem gruchnął z impetem
o ziemię. Arthurowi nie udało się powstrzymać drgnięcia. Kopnięcie nadeszło jakby
znikąd. Jęknął głucho i skulił się na podłodze, przyciskając ręce do brzucha.
Mężczyzna szturchnął nogą jego bark, a brunet przetoczył się na plecy z głośnym
stęknięciem.
— W samą porę, chuju. Szef chce cię zobaczyć —
burknął. — Wstawaj.
— To pomyłka… Nie o mnie wam chodzi. Nazywam się Art…
— Kolejny cios, tym razem w żebra. Wrzasnął, ale szybko tego pożałował. Ból
rozszedł się po całym boku, pozbawiając go tchu. Wypadek samochodowy miał ten
plus, że stracił przytomność, nie czuł tego, co teraz odbierał każdy nerw jego
ciała. Obudził się, gdy wszystkie rany zdążyły się zagoić, a kości zrosnąć. Tym
razem nie miało być tak kolorowo.
— Zamknij ryj i wstawaj — wywarczał oprych. —
Chcesz znowu oberwać?!
— Nie… Nie, już wstaję — wychrypiał Morrison i
wypluł krew na posadzkę. Z ogromnym trudem podniósł się do siadu, powstrzymując
kolejny wrzask, gdy połamane żebra zmieniły pozycję.
— Nie mam całego dnia, kurwa.
— Połamałeś mi żebra… Chyba cenniejszy jestem
dla was żywy, niż z przebitym płucem, co? — syknął, zanim ugryzł się w język, a
facet się zamachnął. Arthur odruchowo zasłonił twarz, ale cios tym razem nie
padł.
— Rusz się — wycedził osiłek i złapał Morrisona za
nadgarstek, po czym przykucnął i przerzucił sobie przez kark jego ramię.
Arthur, nie mając wyjścia, podniósł się razem z nim, jęcząc głośno, kiedy żebra
znowu dały o sobie znać.
Nie odezwał się więcej. To i tak nie miało sensu. Oni
byli przekonani, że jest kimś innym, nie uwierzyliby jego zaprzeczeniom i
tłumaczeniom. Stał w ociekającym przepychem salonie, opierał dłoń na połamanych
kościach i walczył o kolejne oddechy, oraz z samym sobą, żeby się nie
przewrócić. Przełykał słoną ślinę, mając nadzieję, że mdłości miną, ale jedynie
przybierały na sile. Marzył, by ten dzień okazał się jedynie snem, ale znał
swoje szczęście i wiedział, że to wszystko rzeczywistość. Skupił się więc na
tych bardziej przyziemnych marzeniach, jak choćby te o krześle, czy żeby ktoś
zrozumiał, że on to nie Blaise.
— Wy jebani kretyni — wycedził facet w dresie.
Był spocony, wyglądał, jakby przerwano mu w ćwiczeniach. Na widok bruneta
przestał wycierać ręcznikiem mokre czoło i rzucił materiał na jeden z foteli. —
Czy on wam wygląda jak koleś na zdjęciu? Nawet obrazki w gazetach to dla was za
dużo?! — wrzasnął, a ci, którzy przypominali bramkarzy w klubach, skulili się w
sobie. — To nie jest Blaise Ulliel! Kim ty, kurwa, jesteś?!
— Arthur — wyszeptał. — Arthur Morrison. Jestem
przyjacielem Blaise’a…
— Przyjacielem Blaise’a! Ale nie Blaise’m,
rozumiecie to, debile?! Czy ja wszystko muszę robić sam?! Nawet po was
sprzątać?! Jak ja mam go teraz puścić, co? Nie mogę, zajebiecie niewinnego
człowieka, do cholery!
— Co? — wyjęczał Morrison i poczuł, że robi mu
się jeszcze bardziej niedobrze. — Nie, nie, błagam… Mam żonę, która jest w
ciąży i córeczkę, Thea nawet nie skończyła roku — wyrzucił z siebie, unosząc
dłoń, na której błyszczała obrączka. — Nie mogę ich zostawić, nie… Nie
zabijajcie mnie, proszę…
— A może… — usłyszał gdzieś za sobą. — A może,
skoro twierdzi, że… Że jest przyjacielem Ulliela… Może jest na tyle ważny, że…
Moglibyśmy na tym zarobić? — podrzucił, a szef spojrzał na niego z
wściekłością… Nie, raczej z furią w oczach.
— Czy ty masz mózg? Używasz go czasami? Temu
dupkowi na nikim nie zależy. Nie zapłaci, a my tylko zyskamy niepotrzebny
rozgłos.
— Proszę, wypuśćcie mnie… Nikomu nic nie powiem,
obiecuję — wyszeptał brunet, ale nie zdołał powiedzieć nic więcej. Zgiął się w
pół i zwymiotował krwią na jasne płytki. Nie mogło to wróżyć niczego dobrego.
— Kurwa, związać go. I posprzątać. Jeśli nie zapłaci,
nie chcę tu żadnych śladów.
Zamknęła za sobą drzwi klatki schodowej i powoli
ruszyła w górę na odpowiednie piętro. Ostatni czas nie należał do najlepszego
dla jej małżeństwa. Dziewczyna wierzyła jednak, że teraz w końcu wszystko
zacznie się układać. Randka, którą zorganizował im przyjaciel, była tym, czego
naprawdę potrzebowali. Chwilowe oderwanie od rzeczywistości im służyło, nawet,
jeżeli miało trwać zaledwie dwie godziny i jedynie parędziesiąt minut drogi od
domu.
Spojrzała uważnie na mężczyznę, który otworzył drzwi
jej mieszkania. Wyglądał zupełnie inaczej, niż miała w zwyczaju go oglądać. Nie
spodziewała się po Ullielu takiego poświęcenia dla dzieci, widok jego białej
koszuli ubrudzonej farbkami sprawiał jednak, że zaczynała myśleć o nim w
zupełnie inny sposób. Z trudem również powstrzymywała się przed głośnym
śmiechem, kiedy rozłożył przed nią szeroko ramiona.
— W końcu jesteś! — Cieszył się na jej widok niczym
pies, kiedy jego właściciel wróci po kliku godzinach do domu — Arthur pojechał
prosto do klubu, w którym się umówiliśmy? Jeśli tak, to muszę to odwołać —
westchnął, przecierając dłonią umorusane farbkami czoło.
— Blaise, czy to jest zupka Thei? — Brunetka wskazała
palcem na plamę w pomarańczowym kolorze przy jego kołnierzyku i jednak nie
wytrzymała, bo z jej gardła wydobył się cichy śmiech. — W zasadzie to czeka na
dole.
Była mu naprawdę wdzięczna za to, że sam wyszedł z
propozycją opieki nad Theą i za to, że przekonał samego Arthura, aby wyszli na
ten obiad.
Mężczyzna spojrzał na plamę, o której mówiła kobieta i
zaśmiał się, kręcąc głową.
— To farbki.
— Czekaj… Stało się coś, że musisz odwołać te
spotkanie? — Spojrzała z troską na mężczyznę. W zasadzie był to przyjaciel jej
męża, a ona sama niewiele o nim wiedziała. Zdecydowanie lepiej znała go na
gruncie zawodowym, niż prywatnym. Podejrzewała jednak, że skoro mężczyzna był
gotów odwołać spotkanie ze swoim przyjacielem, musiało się coś wydarzyć. —
Blaise… Co robiliście farbkami i skąd je w ogóle wziąłeś? — Zmarszczyła
delikatnie brwi, rozglądając się po mieszkaniu, które wyglądało w tym momencie
tak, jakby przeszło przez nie tornado.
— Spokojnie, już dzwoniłem po moją ekipę sprzątającą,
będą tu za niecałą godzinę i mieszkanie będzie jak nowe, obiecuję – uniósł do
góry dłoń w geście przyrzeczenia i nie czekając na jej reakcję, opadł na
kanapę, na której leżała i oglądała bajkę Thea. — Nie myśl sobie, że siedziała
cały dzień przed telewizorem, dopiero dziesięć minut temu ubłagałem ją, żeby
obejrzała jakąś bajkę i nie chciała się chociaż przez jedną pieprzoną sekundę
bawić… — westchnął ciężko, ocierając z czoła niewidzialny pot.
— Po pierwsze, żadnej ekipy — odpowiedziała poważnie,
układając dłoń na swoim zaokrąglonym brzuszku — poradzę sobie sama, nie chcę
tutaj obcych ludzi — mruknęła cicho, idąc za Blaisem. Trochę nie rozumiała
całej tej sytuacji. Odwołał spotkanie z przyjacielem, a padł na kanapę, jakby
zamierzał zostać w ich mieszkaniu. Villanelle nie miała nic przeciwko, była po
prostu ciekawa co się stało, że Ulliel zmienił nagle zdanie. — Co ja ci mówiłam
o przeklinaniu przy dzieciach? — Spojrzała na niego surowo, a następnie
pokręciła delikatnie głową. Wzdychając, cofnęła się do korytarza, gdzie na
komodzie odstawiła swoją torebkę. Wyciągnęła z niej telefon i wróciła do salonowej części
pomieszczenia. Nie zamierzała biegać po schodach, zwłaszcza, że była w ciąży,
która była obarczona ryzykiem, a Elle zdecydowanie chciała jedynie tego, co
najlepsze dla dziecka.
— Chcesz się czegoś napić? — Spytała, w tym samym czasie
wybierając numer swojego męża. Przyłożyła telefon od ucha i zagryzła wargi,
kiedy po kilku sygnałach włączyła się poczta głosowa. Pospiesznie ponowiła
połączenie, ale usłyszała dokładnie to samo, co przy poprzednim. — Dziwne…
Blaise, możesz zejść na dół? Arthur nie odbiera telefonu, włącza się poczta
głosowa — wyjaśniła, podchodząc bliżej kanapy. — Zeszłabym sama, ale wiesz —
uśmiechnęła się delikatnie do blondyna, sunąc palcami po zaokrąglonym brzuszku.
Była w dwudziestym szóstym tygodniu ciąży i chociaż nie wykorzystywała swojego
stanu często, w tym momencie obecność Blaise’a była na wagę złota.
Zacisnęła wargi w wąską linię, kiedy mężczyzna
podniósł się leniwie z kanapy, a ona sama do niej podeszła, aby wziąć w swoje
ramiona córeczkę. Czuła, że coś się dzieje. Nie miała jednak pojęcia, co
takiego. Nagłe odwołanie planów przez Ulliela i nieodebrane połączenia Arthura
sprawiały, że zaczynała intensywnie zastanawiać się nad tym, co ta dwójka
knuła. Cała sytuacja wydawała jej się po prostu podejrzana. Arthur umiał ją
zaskakiwać, dlatego jej myśli kierowały się w stronę jakiejś niespodzianki, ale
przecież to było niepotrzebne.
Po ostatnich cichych dniach, jedyne, czego
potrzebowała do szczęścia, to po prostu obecność męża i możliwość przytulenia
się do niego. Siedzenia tuż obok i napawania się tą bliskością, za którą tak
bardzo tęskniła. Była głupia, że pozwoliła na to, aby problemy jej rodziców
wpłynęły na nią tak, że jej własne małżeństwo zaczynało na tym cierpieć.
Poza tym, to zdecydowanie tym razem ona powinna
przygotować coś specjalnego dla niego. Zdawała sobie sprawę z tego,
że to ona była winna i… Przeprosiła go już, ale nikt nie powiedział, że ma
zrobić to tylko jeden raz. Tym bardziej, że właśnie do niej dotarło, że sama
tego potrzebuje. Sprawić, aby jej mąż naprawdę był szczęśliwy i czuł się przez
nią kochany. Nie raz jej przecież powtarzał, że nie wystarczą same słowa, kiedy
mieli trudne momenty.
— Tak skarbie, przygotujemy coś specjalnego dla
tatusia — zaśmiała się cicho do córeczki, gładząc ją po pleckach i intensywnie
rozmyślając już nad tym, co takiego powinna zrobić dla swojego męża.
Dźwięk otwieranych drzwi oderwał ją od planowania.
Odwróciła się i ruszyła powoli w stronę korytarza.
— Jesteś sam — mruknęła z rozczarowaniem, widząc
jedynie blondyna. Tak naprawdę trochę nakręciła samą siebie na jakąś drobną
niespodziankę przygotowaną przez Arthura.
— Nie ma limuzyny. Elle, to dziwne — Blaise spojrzał
na brunetkę, a ona ponownie chwyciła swój telefon komórkowy, próbując raz
jeszcze dodzwonić się do męża.
— Dobra… Przestań się wygłupiać — wsunęła urządzenie
do kieszeni spodni i utkwiła spojrzenie w Ullielu — Arthur znowu coś wymyślił,
tak? Jakaś niespodzianka i uznał, że cię do tego wykorzysta? Możesz mi
powiedzieć, nie musisz więcej grać…
W jej głosie było słychać nadzieję. Mina przyjaciela i
jego ton sprawiały, że naprawdę zaczynała się martwić. Dlaczego Arthur nie
odbiera telefonu? Gdzie pojechał? Dlaczego limuzyna nie stoi pod kamienicą,
skoro to razem z Blaisem mieli jechać razem?
— Co? Nie, nie mam pojęcia, o czym mówisz, Elle…
Minęło kilka godzin, na zewnątrz zrobiło się ciemno,
bo słońce już dawno zaszło za horyzont. Z każdą kolejną minutą Villanelle
zaczynała denerwować się coraz bardziej. W głowie brunetki rodziły się pytania,
na które nie miała jak uzyskać odpowiedzi. Nie miała nawet komu ich zadać.
Arthur wciąż nie odbierał telefonu, nie pojawił się też w drzwiach z bukietem
czy jej ulubionym ciastem. Na to właśnie liczyła, że może podjechał do tej
cukierni w pobliżu i do kwiaciarni, chcąc sprawić, aby ten dzień był jeszcze
lepszy. Blaise kręcił się niespokojnie po mieszkaniu, chociaż Elle wspomniała
kilka razy, że spokojnie może wrócić do siebie, że nie chce go odrywać od
obowiązków. Na początku wręcz chciała się go pozbyć, licząc, że jej mąż po
prostu wpadnie do mieszkania z uśmiechem i jakimś głupim tekstem, bardzo je
przecież lubił. Później mogliby uśpić córeczkę i zająć się po prostu sobą, ale
go nie było…
— Ok — brunetka odezwała się nagle, mając dość
niezręcznej ciszy, która panowała w kawalerce od jakiegoś czasu, przerywana
jedynie gaworzeniem niespełna rocznej dziewczynki. — To żadna niespodzianka,
zrozumiałam… Ale coś musiało się w takim razie stać. Na pewno coś się stało,
Arthur przecież by nas tak bez słowa nie zostawił… — Wyszeptała, przygryzając
wewnętrzną stronę policzka.
A jeżeli był jednak gotowy to zrobić? Jeżeli
dzisiejszy obiad miał być formą pożegnania? Może to wcale nie była randka,
która miała być przypieczętowaniem tego, że wracają na właściwą drogę? Jeżeli
postanowił zrobić to, co ona zrobiła w zeszłym roku? Co, jeśli naprawdę
postanowił zniknąć bez słowa? Jeżeli uznał, że starania i walka o to małżeństwo
nie mają dłużej sensu?
W końcu, ile razy można próbować naprawić coś, co… Co
być może wcale nie powinno istnieć?
— Ty coś wiesz, prawda? — Spytała, mierząc w niego
palcem. Czuła, że to może być to. Blaise miał być przykrywką, odwróceniem
uwagi? Może Arthur poprosił, aby się nią zajął? Może chciał po prostu wiedzieć,
jak to zniesie, jak długo zajmie jej łączenie wszystkich elementów i jak
zareaguje, kiedy to w końcu do niej dotrze? — Powiedział ci coś… Wiesz gdzie
jest. Powiedz mi! — Uniosła ton, stając naprzeciwko Ulliela i wymachując mu
rękoma przed twarzą.
— Co? Nie mam pojęcia o czym mówisz, też się martwię,
Elle — usłyszała jedynie w odpowiedzi, ale to nie było dla niej wystarczające.
Zwłaszcza, że już opracowała sobie scenariusz, którego zamierzała się trzymać i
który w tym momencie wydawał jej się najbardziej racjonalny. Co innego niby
mogłoby się stać, że Arthur od tak postanowił zaniknąć i się nie odzywać?
— On miał dość, prawda? Miał dość… — wyszeptała. —
Tylko po co ty tu jesteś? Masz mu zdać relację, jak bardzo mnie to boli?!
Prosił cię, żeby mógł się później tym napawać?! Wynoś się! Wynoś się, do jasnej
cholery! — Wrzasnęła, nie przejmując się tym, że może zbudzić ledwo co uśpione
dziecko.
— Elle, uspokój się — Blaise podniósł się z krzesła i
spojrzał na brunetkę pełnym troski spojrzeniem. — Nie mam pojęcia, o czym
mówisz. Arthur was kocha, nie zostawiłby ciebie, Thei i… Matta. On was szalenie
kocha — kąciki ust drgnęły mu delikatnie. — Też się martwię i nie wyrzucisz
mnie stąd, dopóki nie będę wiedział, co się stało z moim przyjacielem. Poza
tym, już uruchomiłem swoje znajomości… Czekamy na telefon, Elle.
— Założysz się?! Wynoś się! Wynoś się stąd, bo zacznę
krzyczeć, że jesteś włamywaczem! — Wrzasnęła, opierając dłonie na jego torsie.
Naparła na niego, nie przejmując się w pierwszej chwili płaczem Thei, który
nagle rozniósł się po małej kawalerce. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach
dotarło do niej, że jej malutka córeczka płacze przez nią. Musiała być przecież
teraz dla niej największym wsparciem. Dokładnie tak samo, jak na początku.
— Elle, proszę cię. Moi ludzie już działają — mówił,
ale Morrison teraz go nie słuchała. Biegiem ruszyła do biura, które pełniło
również funkcję pokoiku dziewczynki.
15 maja 2019
Starała się udawać, że Blaise wcale nie wparował
ponownie do mieszkania w kamienicy. Próbowała skupić się na tym, co by robiła
normalnie. Nie wyglądała jednak tak jak zawsze. Dwa dni bez znaku życia ze
strony jej męża sprawiły, że pod oczami pojawiły się ogromne cienie. Nie dbała
przez ten czas o strój, chodziła jedynie w legginsach i swojej ulubionej bluzie
należącej do Arthura. Chciała go w ten sposób przy sobie zatrzymać… Wiedziała,
że to nie ma sensu, bo skoro postanowił zachować się tak, a nie inaczej, to coś
oznaczało. Nie miała tylko pojęcia czy chciał jej po prostu dać nauczkę,
pokazać, jak bardzo wtedy cierpiał, czy naprawdę postanowił to zakończyć w ten
sposób.
— Mamy sygnał, Elle! — Blondyn również nie wyglądał
najlepiej. Dziewczyna nie chciała go widzieć, a wcześniej tego dnia po prostu
nie odbierała od niego połączeń. Nie zamierzała dać im tej satysfakcji i płakać
mu do słuchawki. Nie spodziewała się jednak, że będzie na tyle bezczelny, aby
wejść tu jak do siebie. — Elle, moi ludzie coś mają.
— Daj mi spokój — warknęła, tuląc do siebie córkę.
Była zmęczona, nie miała pojęcia, co się stało i dlaczego akurat teraz,
dlaczego, skoro wydawało jej się, że tamta randka miała oznaczać coś dobrego.
Rozmawiali, wytłumaczyli sobie pewne kwestie i… I miało być dobrze, tymczasem
jej męża nie było w domu od trzech i pół dnia. Od tego czasu również nie
dostała od niego żadnego znaku życia… — Po prostu daj mi żyć dalej — wyjęczała
słabo, nawet na niego nie patrząc.
Siedział na krześle w tej samej piwnicy. Zaciskał
palce na podłokietnikach z głową odchyloną do tyłu, oddychając coraz ciężej i
bardziej chrapliwie. Przed nim stała kamera, jeszcze niewłączona. Obok niej
niewielki stolik, a na stoliku MacBook z wychodzącymi do kamery kabelkami.
Arthur widział coś takiego tylko w filmach, ale domyślał się, jak to będzie
wyglądać. Za chwilę Blaise dostanie jakieś wytyczne, wejdzie na stronę, do
której tylko on zyska dostęp. Przy odrobinie pecha, a tego Arthur w życiu miał
zbyt często, zobaczy to również jego żona. Mógł jedynie zgadywać, że nie
stanowi zbyt przyjemnego widoku. Oko puchło i pulsowało coraz bardziej, twarz
miał umazaną krwią i wymiocinami, podobnie jak koszulę. Rozcięta skroń
szczypała przez pot i bród, który dostał się do rany. Pewnie był blady, niemal
siny, bo oddech z każdą chwilą stawał się słabszy. Żebra musiały coś naruszyć,
niewykluczone, że przebić, ale walczył. Walczył o każdy haust powietrza, nie
mógł się poddać.
Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Do
pomieszczenia wszedł chłopak pewnie w wieku Elle, a może młodszy. Wydawał się
niewzruszony widokiem, usiadł przed laptopem, jakby robił to setki razy i
włączył kamerę.
— Jak dam ci sygnał, możesz coś powiedzieć —
mruknął, ale nie doczekał się odpowiedzi. Arthur czekał cierpliwie, układając w
głowie to, co mógłby przekazać. Spodziewał się najgorszego i nie wierzył, że
wyjdzie stąd żywy, nawet, jeśli Blaise jakimś cudem zdecyduje się wpłacić okup.
Musiał się pożegnać. Powiedzieć Elle, że ją kocha tak, żeby nikt inny się w to
nie wtrącał. Dać znać, że o niej myśli i będzie walczył. Dla niej, dla Thei i
dla Matty’ego. — Mów.
Wyprostował się i wziął głębszy wdech, na tyle, na ile
było to możliwe, a potem spojrzał prosto w obiektyw. Przez chwilę nic nie
mówił, jakby miał nadzieję, że to wszystko się skończy i nie będzie musiał. Ale
się nie skończyło.
— It’s just another night and I’m starring at
the moon, I saw a shooting star and thought of you — zanucił nieco
zachrypniętym głosem kołysankę, którą śpiewał Thei każdej nocy. Kilka razy
również Elle, gdy wydawało mu się, że tego potrzebowała. — I sang a lullaby by
the waterside and knew, if you were here, I’d sing to you. You’re on the
other side as the skyline splits in two, I’m miles away from seeing you, I can
see the stars from here, I Wonder, do you see them too?* — ostatnie słowa
wyszeptał.
A potem stracił przytomność.
I wtedy to się stało. Po pomieszczeniu rozniósł się
dźwięk telefonu Blaise’a. Mężczyzna odebrał i zmarszczył brwi. Rozmowa nie
trwała długo, właściwie to Ulliel tylko słuchał, a gdy odsunął telefon od ucha,
od razu zażądał laptopa, nie mówiąc nic więcej.
— Thea śpi, prawda? Może idź ją połóż do łóżeczka —
Spojrzał na Morrison. — Będzie jej wygodniej w łóżeczku, niż tak powyginana…
— Po prostu śpi… Mówiłam, daj nam spokój. Po prostu
powiedz czego się dowiedziałeś i idź już sobie stąd, błagam… —
wyszeptała, czując, że coś jest nie tak.
— Villanelle, na pewno jest jej niewygodnie — mruknął,
gdy Elle udostępniła mu już komputer. — Idź ją po prostu połóż do spania.
Jego głos nie był przyjemny, a Villanelle była już
pewna, że coś się musiało stać. Była wściekła, że mąż ją potraktował w taki
sposób i knuł coś z przyjacielem. Z jednej strony wierzyła Blaise’owi, że ten
nie miał o niczym pojęcia, ale z drugiej… Coś jej nie grało i była wściekła.
Posłusznie poszła jednak odłożyć małą do spania. Na szczęście nie przebudziła
się podczas przekładania jej do łóżeczka. Elle pospiesznie wróciła więc do
głównego pomieszczenia kawalerki i stanęła za plecami blondyna.
— Proszę bardzo, rozkaz wykonany — mruknęła stając za
plecami mężczyzny. Wpatrywała się w czarny ekran. — Rozładował się? — Uniosła
brew, gotowa podać mu zasilacz. Chciała, aby jak najszybciej zrobił to, co miał
do zrobienia i sobie już po prostu poszedł. W tym samym momencie na ekranie pojawił
się jednak obraz. Ciemny i niewyraźny. Wyglądał jak scena z jakiegoś filmu.
Zmrużyła delikatnie powieki, aby nabrać ostrości. Kiedy dostrzegła siedzącą na
krześle sylwetkę, do jej uszu dotarł głos. Znajomy głos. Jego głos.
— Villanelle nie patrz! — Usłyszała Blaise’a, ale było
za późno. Brunetka wydawał z siebie zduszony krzyk, który urwał się nagle.
Próbowała nabrać głęboki haust powietrza, ale sama to sobie utrudniła,
zakrywając usta dłonią. Drugą ułożyła na dekolcie, klepiąc się delikatnie. Jej
oczy momentalnie wypełniły się łzami, a dziewczyna czuła, jak opada z sił.
— Arthur! Arthur! — Wrzasnęła, wpatrując się w obraz
na laptopie, który przedstawiał ciemne, brudne pomieszczenie i krzesło na jego
środku.. Siedział na nim on, jej mąż, jej ukochany. Jego głowa bezwładnie
zwisała, a ona nie mogła oderwać oczu od laptopa. Żuchwa jej drżała, a ona sama
ułożyła dłoń na ramieniu Blaise’a, bojąc się, że zaraz upadnie na podłogę.
— Kurwa, Elle, powiedziałem coś! — Ulliel uniósł się,
próbując zasłonić jej ekran swoją sylwetką, ale Morrison wszystko widziała i
jedyne, co zdołała z siebie wydusić, to szloch.
Czuła, jak przez jej ciało przechodzą nieprzyjemne
dreszcze. Jak z trudem jest w stanie złapać oddech, jak płuca robią się za małe,
aby dostarczyć potrzebną dawkę tlenu. Miała wrażenie, że wszystko się w niej
kurczy, że mięśnie mimowolnie się napinają, a ona nie była w stanie rozluźnić
uścisku własnych dłoni, z czego zdała sobie sprawę w momencie, w którym poczuła
ból przez wbijane w miękką skórę paznokcie. Przepracowane oddechy uspokajające
w tym momencie dla niej nie istniały. Liczył się widok męża po drugiej stronie
laptopa w opłakanym stanie, z podbitym okiem, plamami krwi.
— On… on… — wydusiła z trudem, wskazując palcem na
ekran — ż-ż-żyje…
— Nie wiem, kurwa, zamiast cokolwiek powiedzieć,
śpiewał pierdoloną piosenkę! — Wrzasnął, a dziewczyna jedynie wybuchła
histerycznym płaczem.
To była kołysanka Thei. Melodia, przy której w końcu
zaczęła ze spokojem zasypiać. Wystarczyło tylko, aby Arthur chwycił ją w swoje
ramiona i cicho nucił tę melodię, a ich kruszynka po chwili usypiała. Pamiętała
dokładnie, kiedy stało się to po raz pierwszy. Arthur po jej powrocie
dowiedział się od niej o tym, że mają dziecko, pozwoliła mu przyjść i ją poznać
i… jej myśli nie były w stanie się na niczym skoncentrować. Widziała tylko
Arthura trzymającego Theę i tego z ekranu, te dwie postacie mieszały się w
jedną, a brunetka czuła, jak robi jej się słabo.
— Chcą okupu — wysyczał Ulliel. Chyba był wściekły, tak,
zdecydowanie był wściekły; Villanelle nie widziała wyraźnie przez zaszklone
łzami oczy. Usłyszała płacz córeczki, ale nie drgnęła. Wpatrywała się w
wygaszony ekran laptopa. Dopiero, kiedy Ulliel uniesionym tonem powiedział, że
Thea płacze, dotarło to do niej. Cała drżąca ruszyła do pokoiku dziewczynki,
starając się mówić do niej spokojnie, jednak głos jej się łamał, dłonie
trzęsły, a serce biło jak szalone.
A jeżeli… Jeżeli właśnie straciła męża? Jeżeli on… Nie
mogła nawet w myślach odważyć się dokończyć tych zdań. Chwyciła tylko Theę i
objęła ją mocno, tuląc do siebie, jakby miała w ten sposób obronić ją przed
całym złem świata. Czuła się paskudnie, że pomyślała, że Arthur mógłby ich tak
po prostu zostawić… Wyjechać i nic nie powiedzieć.
— Już dobrze, skarbie — wydyszała z trudem, głaszcząc
jej główkę i przymykając powieki, kiedy poczuła kopniaka prosto w żebra. Wydała
z siebie zduszony jęk. — Ty też się nie martw, maluchu — wyszeptała kierując
słowa do swojego brzuszka, chociaż wcale nie myślała, aby wszystko miało być
dobrze i nie mieli powodów do zmartwień. Wzięła głęboki oddech, ale nie była
wystarczająco silna i jedynie wydała z siebie żałosny jęk, na co Thea nerwowo
zareagowała.
— Musimy im zapłacić — powiedziała, nie znając nawet
kwoty. Arthur ciągle powtarzał, że nie muszą martwić się o przyszłość, że
spadek po rodzicach jest w stanie zapewnić im godne życie, a w dodatku mieli
dom… Mogli go przecież sprzedać. Nie miała pojęcia czy ich… Czy ją na to stać,
ale nie brała pod uwagę innej opcji.
— Oczywiście, nie ma innej opcji — mężczyzna wydawał
się już odrobinę spokojniejszy, ale Elle wciąż cała drżała.
— Oddam… Oddamy, co do centa — wydusiła z siebie, tak
bardzo bojąc się o to, czy jej mąż jest wciąż żywy. Czy kiedykolwiek będzie
mogła mu jeszcze powiedzieć, że go kocha, że jest dla niej najważniejszy, że
nie wyobraża sobie bez niego życia, bo on był… Jest całym jej życiem, całym jej
światem, a…
Rozpłakała się, dostając przy tym nerwowych drgawek,
gdy uświadomiła sobie, że przez ostatni czas tak mało ze sobą rozmawiali, że
ona w zasadzie nic nie mówiła, unikała go jak ognia, chciała uciec, znaleźć się
daleko, a teraz marzyła jedynie o tym, aby móc przytulić się do niego jeszcze
jeden raz, przeprosić za wszystko, co robiła źle i pokazać mu, że jest najważniejszy.
— Nie może… Nie mogę… Blaise, on musi do nas wrócić —
płakała tuląc cały czas Theę.
— Przestań płakać i denerwować jeszcze bardziej swoje
dzieci — westchnął, ruchem głowy wskazując na pokój córeczki — Idź ją uśpić, ja
się wszystkim zajmę — zapewnił, mając przy tym nadzieję, że Elle nie będzie
zbytnio protestować i pójdzie w końcu uśpić małą. Potrzebował spokoju, aby jak
najrozsądniej to wszystko rozegrać i nie rozzłościć przy okazji jeszcze
bardziej tych psychopatów. Kompletnie nie rozumiał, dlaczego ludzie są w stanie
nawet zabić dla pieniędzy, tym bardziej, że współcześnie nie brakowało na rynku
ofert pracy i form legalnego zarobku. Bez względu na to, ile będzie go to
kosztowało, gotów był zapłacić okup nawet teraz. Miał, co prawda, znajomości w
policji czy w samym FBI, ale nie chciał ryzykować i narażać życia przyjaciela
za jakieś marne kilkanaście milionów dolarów. Zawsze mógł odzyskać pieniądze
już po odbiciu Arthura, a nawet jeśli nie, miał to teraz gdzieś. Takie
pieniądze wpływały praktycznie każdego dnia na jego konto i pewnie nawet nie
odczułby, że cokolwiek z niego zniknęło. Cieszył się, że Elle bez słowa
sprzeciwu spełniła jego prośbę i poszła zająć się usypianiem dziecka. Mała nie
powinna oglądać jej w takim stanie i być przy takich rozmowach, nawet, jeśli
dotyczyły życia jej ojca.
— Mój człowiek będzie w wyznaczonym miejscu za 10
minut. Dostaniecie forsę w gotówce, a jeśli Arthurowi spadł z głowy choć jeden
włos, sprawa trafia na policję — rzucił przez telefon swoim oziębłym i
zdecydowanym tonem, rozłączając się, zanim ktokolwiek z drugiej strony
słuchawki zdążył coś odpowiedzieć. Nie miał doświadczenia z przestępcami, ale
intuicja podpowiadała mu, że musi podchodzić do nich z wyższością i nie
okazywać strachu. W przeciwieństwie do większości ludzi, potrafił zachować w
trudnych sytuacjach chłodną głowę, a to zawsze przynosiło pożądane efekty. To
on nazywał się Blaise Ulliel i to on musiał rozdawać karty w każdej grze.
Wiedział, że porywaczom zależy tylko i wyłącznie na pieniądzach i był przekonany,
że w podskokach pędzą już na spotkanie z jego ochroniarzami. Każdy z nich
służył w przeszłości w szeregach Navy Seals i nie miał najmniejszej
wątpliwości, że bez trudu poradzą sobie z niedoświadczonymi i bezmyślnie
działającymi porywaczami.
— Przebierz się i popraw makijaż, nie chcę, żeby
Arthur oglądał cię w takim stanie — rzucił, kiedy Elle wyszła z sypialni, nie
zważając na to, że jego ton wciąż brzmi ozięble i zbyt stanowczo. W środku był,
co prawda, rozbitym na milion kawałków kłębkiem nerwów, ale wstydził się
okazywać jakąkolwiek słabość, nawet przed najbliższymi przyjaciółmi — Nie patrz
na mnie tak, jakbym właśnie zamordował ci chomika. Arthur będzie tu w przeciągu
godziny i musi widzieć, że nie umierałaś przez niego ze strachu — dodał, zanim
dziewczyna zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Wiedział, że jego przyjaciel
bardziej niż o samego siebie martwi się o swoją ukochaną i dzieci, a ostatnie,
czego dziś potrzebował, to oglądać je w kiepskim stanie.
Wciąż miała przed oczami widok jego bezwładnie
zwisającej na boku głowy. Chciała wierzyć, że z jej mężem wszystko jest w
porządku, ale przecież dobrze widziała na nagraniu, że wcale tak nie było. W
dodatku kołysanka... Gdy śpiewał ją dla Thei, była najpiękniejszą melodią w
całym wszechświecie, ale w tym momencie przez jej ciało przechodziły
nieprzyjemne dreszcze. Bała się, że to rodzaj pożegnania, a tego bardzo, ale to
bardzo nie chciała.
Wystraszyła się, słysząc głos Ulliela i chociaż nie
miała najmniejszej ochoty na wykonywanie jego rozkazów, wzdrygnęła się i
zamykając powieki, odwróciła się. Nie ruszyła jednak do łazienki, pierw swoje
kroki skierowała do kuchni. Musiała się uspokoić, zapanować nad własnym
oddechem, a teraz było to nierealne. Otworzyła szafkę z lekarstwami i drżącą
dłonią sięgnęła po tabletki uspokajające, które wiedziała, że może brać będąc w
ciąży. Przełknęła je bez popijania, gdyż zwyczajnie nie była w stanie nalać
sobie wody do szklanki, a każda próba kończyła się rozlaniem cieczy dookoła.
— On... On się z nami żegnał, Blaise — wydusiła,
zanosząc się głośnym płaczem, wpatrując się w przyjaciela swojego męża. Czuła,
jak poza rozpaczą wzrasta w niej złość. Gdyby nie stojący obok
mężczyzna, nic by się nie stało. Gdyby nie zarezerwował im tego cholernego
stolika, spędziliby ten dzień w domu, a teraz byliby razem, szczęśliwi. — Ta
piosenka... On... — nie była w stanie wydusić z siebie nic więcej. Czując
jednak na sobie spojrzenie blondyna, ruszyła do łazienki, zamykając za sobą
drzwi odrobinę za głośno.
Spojrzała w lustro, nie malowała się na co dzień.
Ostatni raz robiła to tamtego dnia… Gdy szli na randkę, gdy nie wrócił do domu…
Tak naprawdę była to jedna z pierwszych prawdziwych randek, odkąd rozpoczęli
swój związek. Chciała, aby tamten dzień był idealny, chciała być dla niego idealna...
Teraz wpatrywała się jedynie w swoje żałosne, zapłakane odbicie.
Opłukała twarz z łez, a następnie zaczęła wykonywać
makijaż, który ze względu na jej zdenerwowanie nie był tak dopracowany,
zresztą, ograniczał się do podkładu, korektora zakrywającego opuchnięte oczy i
odrobiny rozświetlacza.
— Gdzie on jest, gdzie jest Arthur? — zapytała zaraz
po wyjściu z pomieszczenia. Była pewna, że spędziła tam więcej niż czterdzieści
minut — Gdzie jest mój mąż?! — Krzyknęła, czując jak na nowo zaczyna drżeć.
Wiedział, że jest na niego wściekła i ma pretensje o
to, co spotkało Arthura. Wiedział, że jest wszystkiemu winien i zamierzał im to
jakoś wynagrodzić, ale to nie był czas na wzajemne obrzucanie się wyrzutami i
niepotrzebne kłótnie. Miał nadzieję, że Elle w końcu jakimś cudem się uspokoi i
przestanie narażać zdrowie swoje i dziecka na niepotrzebne niebezpieczeństwo.
Morrison znienawidziłby go, gdyby przez ukierunkowane na jego osobę porwanie,
stracił tak bardzo wyczekiwanie maleństwo.
— Spokojnie, jest już w samochodzie i zaraz tutaj
będzie — zapewnił z wyraźną ulgą, wypatrując przez okno pojazdu należącego do
jego ochroniarzy. Wszystko wskazywało na to, że porywacze przystali na
zaproponowany przez niego układ i natychmiastowo wymienili uprowadzonego na
żądaną wcześniej gotówkę. — Naprawdę nie chciałem, żeby to tak wyszło. To miał
być jedynie miły wieczór i chwila odpoczynku dla was… — odwrócił się na moment
w jej stronę, obdarzając przepraszającym i pełnym współczucia spojrzeniem.
Arthur był już, co prawda, bezpieczny, ale takie traumatyczne przeżycie długo
jeszcze mogło odbijać się na jego życiu i psychice. Zamierzał zapewnić
obydwojgu wsparcie terapeutyczne i miał nadzieję, że szybko uporają się z
traumą, jaką zgotował im przez niego los. Powinni siedzieć teraz razem a nie
ledwo uchodzić z życiem tylko dlatego, że ich przyjaciel to Blaise Ulliel.
— Już są… — uśmiechnął się delikatnie, widząc znajome
numery rejestracyjne — Nie będę wam dzisiaj przeszkadzał. Jeśli będziecie
potrzebować mojej pomocy, po prostu dzwońcie bez względu na porę. Oczywiście
dwóch moich ochroniarzy będzie stało pod waszymi drzwiami i dbało o to, abyście
się mogli czuć całkiem bezpiecznie — zapewnił, zasuwając z powrotem zasłony i
narzucając na siebie marynarkę. Chciał oczywiście powitać kumpla i spędzić z
nim trochę czasu, ale nie zamierzał denerwować teraz Elle i wolał jak najszybciej
usunąć się w cień. I tak będą mieli jeszcze mnóstwo okazji, aby posiedzieć
razem i porozmawiać, a Morrisonowie potrzebowali teraz jedynie swojego
towarzystwa i świętego spokoju.
To, co towarzyszyło mu przez ten czas, nie było
strachem. Obudził się w nim jakiś pierwotny instynkt, który odciął go od świata
zewnętrznego. Miał wrażenie, że gdyby próbował coś powiedzieć, nie znalazłby
żadnych słów. Był sam. Zupełnie sam i pierwszy raz marzył o tym, by rozległy
się głosy, których tak bardzo nienawidził. Wtedy miałby świadomość, że żyje, a
teraz... Nie był tego pewien. Nie potrafił wskazać fragmentu ciała, który nie
pulsowałby tępym bólem, nie potrafił wyrwać się z matni, w której się znalazł.
Tak naprawdę odciął się od życia, bo szykował się na śmierć, a w taki sposób
wydawało się to łatwiejsze. Nie chciał tęsknić, nie chciał rozpaczliwie błagać
o to, by pozwolili mu zobaczyć żonę i córeczkę ten ostatni raz, bo samo
wyobrażenie, że się z nimi żegna, było zbyt bolesne. Bez uczuć było lepiej.
Nie miał pojęcia gdzie jest. Patrzył na świat zewnętrzny, ale bodźce do niego nie docierały. A właściwie docierały, ale jedynie te bólowe. Wydawał z siebie jedynie jęki, gdy kolejne osoby przerzucały sobie jego ramię przez kark i tak bardzo marzył o tym, żeby to wreszcie się skończyło. Gdyby mógł coś powiedzieć, zasugerowałby oprawcom kulkę w głowę, bo szybka śmierć była wybawieniem.
Zdawało mu się, że twarz Blaise’a jest tylko majakiem. Patrzył na niego, ale nie widział. Sądził, że powoli przechodzi na tamten świat, w którego istnienie nie wierzył, nie rozumiał jedynie, dlaczego widzi przyjaciela, a nie ukochaną.
A potem się pojawiła. Ona i Thea. Obie płakały, a Elle wyglądała źle. Nie podejrzewał, że jego ostatnia myśl przedstawi ją w ten sposób. Spodziewał się, że ujrzy uśmiechniętą dziewczynę trzymającą w ramionach ich roześmianą córeczkę.
— Elle... Tak bardzo chciałem cię zobaczyć... Przepraszam, że się nie pożegnałem. Nie potrafię, wybacz mi, proszę — wyszeptał, czując, że po jego policzkach spływają łzy. — Za chwilę przestanie boleć, prawda? Po śmierci powinno być w porządku. Kiedy to się zacznie? — pytał cicho, przekonany, że ten moment w końcu nadszedł.
A potem Elle delikatnie go objęła. Czuł ją wyraźnie, nie mogła być wyobrażeniem. Poza tym, gdyby nim była, wiedziałaby, że nie powinna dotykać połamanych żeber, którym zapewne brakowało milimetrów, żeby przebić płuco. Choć przytuliła go ostrożnie... Arthur zacisnął powieki i wrzasnął. Wrażenie było takie, jakby ktoś wbijał mu ostrze noża w bok. Nie naostrzonego, to był tępy, zębaty nóż, który siał w jego ciele spustoszenie. Wciągnął gwałtownie powietrze, a przynajmniej miał taki zamiar, bo nie dotarło ono tam, gdzie powinno dotrzeć. Płuco w jednej chwili się zapadło, a Arthur najzwyczajniej w świecie zaczął się dusić. Widok wykasływanej krwi musiał być makabryczny, zwłaszcza, gdy jeden z ochroniarzy Ulliela spanikował i puścił ramię bruneta, a ten bez sił opadł na kolana i podparł się rękami na asfalcie. To nie tak, że Villanelle zrobiła mu krzywdę. Żebra były wielokrotnie obijane i kopane, wystarczył jeden ruch, żeby połamana kość się przesunęła, ale nikt nie mógł o tym wiedzieć. Gdyby znalazł się w szpitalu, prawdopodobnie by do tego nie doszło, unieruchomiono by go, zrobiono prześwietlenie, możliwe, że zespolono by żebra...
Ale był pod swoim mieszkaniem, rozpaczliwie walcząc o oddech. Ostatnim, co pamiętał, był widok zbliżającej się jezdni, gdy upadał i sygnał pogotowia, a potem ogarnęła go ciemność, w którą z ulgą się zapadł, uciekając od bólu.
Nie miał pojęcia gdzie jest. Patrzył na świat zewnętrzny, ale bodźce do niego nie docierały. A właściwie docierały, ale jedynie te bólowe. Wydawał z siebie jedynie jęki, gdy kolejne osoby przerzucały sobie jego ramię przez kark i tak bardzo marzył o tym, żeby to wreszcie się skończyło. Gdyby mógł coś powiedzieć, zasugerowałby oprawcom kulkę w głowę, bo szybka śmierć była wybawieniem.
Zdawało mu się, że twarz Blaise’a jest tylko majakiem. Patrzył na niego, ale nie widział. Sądził, że powoli przechodzi na tamten świat, w którego istnienie nie wierzył, nie rozumiał jedynie, dlaczego widzi przyjaciela, a nie ukochaną.
A potem się pojawiła. Ona i Thea. Obie płakały, a Elle wyglądała źle. Nie podejrzewał, że jego ostatnia myśl przedstawi ją w ten sposób. Spodziewał się, że ujrzy uśmiechniętą dziewczynę trzymającą w ramionach ich roześmianą córeczkę.
— Elle... Tak bardzo chciałem cię zobaczyć... Przepraszam, że się nie pożegnałem. Nie potrafię, wybacz mi, proszę — wyszeptał, czując, że po jego policzkach spływają łzy. — Za chwilę przestanie boleć, prawda? Po śmierci powinno być w porządku. Kiedy to się zacznie? — pytał cicho, przekonany, że ten moment w końcu nadszedł.
A potem Elle delikatnie go objęła. Czuł ją wyraźnie, nie mogła być wyobrażeniem. Poza tym, gdyby nim była, wiedziałaby, że nie powinna dotykać połamanych żeber, którym zapewne brakowało milimetrów, żeby przebić płuco. Choć przytuliła go ostrożnie... Arthur zacisnął powieki i wrzasnął. Wrażenie było takie, jakby ktoś wbijał mu ostrze noża w bok. Nie naostrzonego, to był tępy, zębaty nóż, który siał w jego ciele spustoszenie. Wciągnął gwałtownie powietrze, a przynajmniej miał taki zamiar, bo nie dotarło ono tam, gdzie powinno dotrzeć. Płuco w jednej chwili się zapadło, a Arthur najzwyczajniej w świecie zaczął się dusić. Widok wykasływanej krwi musiał być makabryczny, zwłaszcza, gdy jeden z ochroniarzy Ulliela spanikował i puścił ramię bruneta, a ten bez sił opadł na kolana i podparł się rękami na asfalcie. To nie tak, że Villanelle zrobiła mu krzywdę. Żebra były wielokrotnie obijane i kopane, wystarczył jeden ruch, żeby połamana kość się przesunęła, ale nikt nie mógł o tym wiedzieć. Gdyby znalazł się w szpitalu, prawdopodobnie by do tego nie doszło, unieruchomiono by go, zrobiono prześwietlenie, możliwe, że zespolono by żebra...
Ale był pod swoim mieszkaniem, rozpaczliwie walcząc o oddech. Ostatnim, co pamiętał, był widok zbliżającej się jezdni, gdy upadał i sygnał pogotowia, a potem ogarnęła go ciemność, w którą z ulgą się zapadł, uciekając od bólu.
— Co z nim?! Co z moim mężem?! — wyrzuciła
z siebie, podnosząc się gwałtownie, gdy lekarz wyszedł z pomieszczenia. Szybko
jednak straciła cały rezon. Oparła dłoń na brzuchu i jęknęła cicho, czując
skurcz.
— Pani Morrison, tak? — spytał
lekarz, ale bardziej dla formalności. — Pani mąż… Czy wszystko w porządku? — przerwał,
podchodząc do dziewczyny i ujmując jej łokieć. — Dobrze
się pani czuje?
— To nic… — machnęła nieco
lekceważąco ręką i odetchnęła głęboko. — Matty, spokojnie… — wyszeptała,
masując brzuch. — Proszę… Dlaczego nikt mi nic nie mówi? Chcę
wiedzieć, co z moim mężem!
— Najpierw zajmijmy się panią — odparł. — Co
się dzieje?
— Wydawało mi się… Chyba miałam skurcz, ale… To
za wcześnie — wymamrotała.
— Nie mamy czasu na przygotowanie do znieczulenia
zewnątrzoponowego. Anestezjolog wprowadzi znieczulenie ogólne. Villanelle,
wszystko będzie dobrze. — Kobieta uśmiechała się do niej, ale brunetka wcale
nie miała dobrego przeczucia. Jej synek miał się za chwilę pojawić na świecie,
a przecież brakowało mu jeszcze kilku tygodni.
Dźwięki dochodziły do niej z oddali, a po chwili
rozmazany obraz przygasł, a ostatnie, co zapamiętała to dłonie w błękitnych
rękawiczkach nakładające na jej twarz maskę.
Matthew Morrison pojawił się na świecie o godzinie dziewiętnastej dwadzieścia dwie, z pięcioma punktami w skali apgar. Owinięty białym materiałem od razu trafił do inkubatora, a pielęgniarki i neonatolog natychmiast zajęli się maleńkim chłopcem.
*tekst
nieco zmieniony na potrzeby notki
Trochę
długie i gratulujemy wszystkim, którzy dotarli do tego momentu. To wyżej to
twór trzech wątpliwie genialnych umysłów.
Enjoy!
❤❤❤❤❤
OdpowiedzUsuń