W ten grudniowy, niedzielny poranek, mam dla Was notkę, która pokazuję Sófię w jej najlepszym wydaniu! Jest tutaj dużo szaleństwa, radości i miłości. Mam nadzieje, że ten post da wam tyle uśmiechu, ile gwarantował mi w trakcie jego pisania (staramy się być zabawne). Przy okazji zbliżającego się świątecznego czasu, chcemy dostarczyć Wam odrobiny pozytywnej energii i głupotek, bo to jesteśmy my! Co więcej chcemy Was z Sófią zapewnić, że marzenia się spełniają, bo tak się dzieje, naprawdę! Dwa z tych sówkowych znajdują odzwierciedlenie w tym tekście! (spoiler allert!)
Dziękujemy stokrotnie smole za współpracę! Bez niej by się nie obyło! 💖
Reading playlist: 1 2 3
UWAGA: Jest obrzydliwie słodko! A w tytule widnieje cytat z Love, Rosie.
#romcom #nsfw #słodkojaksiemasz #icanteven #SówkaxArcher #christmaslovespirit
______________________________________________________________________
„Dziewczyna spotkała lwa. Przypadkiem, niespodziewanie. W idyllicznym zaciszu własnego raju. W magicznym świecie, gdzie jedno spojrzenie wystarczyło, by połączyć dwie, tak całkiem różne od siebie istoty. W niepojęty dla ludzi i zwierząt sposób, złączyła ich więź, która spaja dwa światy na wieczność, na długo przed tym, jak którekolwiek z nich mogło mieć pojęcie o tym, czego właściwie przyszło im doświadczać.”
Sófia Silva Harrington, The girl and the lion, 2019
W obliczu zbliżających się świąt Bożego Narodzenia, gdy cały Nowy Jork odliczał czas do magicznej nocy narodzin Dzieciątka Jezus - Zbawiciela ludzkiego rodu, którego urodziny przyprawiały świat o pozytywny, pełen miłości zawrót głowy oraz niespożytą chęć dzielenia się z bliskimi radością i ciepłem, każdy dzień wydawał się wyjątkowy. Przystrojone dekoracjami ulice, zachwycające swoim kolorowym blaskiem lampki zawieszane w ogrodach, na dachach domów, a nawet w oknach, dodawały wędrującym po zmroku nie tylko otuchy, ale przede wszystkim budziły do życia, schowane dawno w głębi serca pokłady radości i być może wiary w lepsze jutro. W chwilach i świecie tak kipiącym radością i rodzinną pasją, ciężko było nie poddać się wszechobecnemu zachwytowi, równie trudno było uciekać przed najbliższymi oraz przed przejmującymi, wzniosłymi uczuciami, o wadze, których było się bombardowanym z każdego bilboardu i reklamowej kampanii. Należało doceniać każdy, wspólnie spędzony z ważnymi dla nas ludźmi, czas.
Niedzielne popołudnia zostały stworzone właśnie z myślą o rodzinnym życiu. I o lenistwie. W dzień, w którym czas spowalniał i nic nie musiało dziać się na już, być robionym na tu i teraz, łatwiej, i o ile przyjemniej, przychodziło go celebrować w czyimś towarzystwie. W takim momencie, gdy człowiek mógł odetchnąć i bez najmniejszego pośpiechu zająć się czymś sympatycznym, nie omieszkując zapewnić najbliższym tej wyjątkowej przyjemności spędzenia kilku godzin w swoim towarzystwie. Tego też świętego przykazania, chyba jako jedynego, rodzina Harringtonów przestrzegała, wiedząc, że stanowi ono podstawę dobrego i szczęśliwego rodzinnego życia.
Sófia była szczególną fanką niedziel, które choć często wiązały się z syndromem dnia wczorajszego i tak spędzała z rodzicami, powoli dochodząc do siebie w ich towarzystwie, ciesząc się, że mama z tatą są na tyle w porządku, znając doskonale ten stan, że nie robili jej z tego tytułu wyrzutów. Co więcej, uwielbiali czasem ponaigrywać się z prawdziwych batalii swojej latorośli w walce z trawiącym się alkoholem w jej młodym organizmie, co niejednokrotnie prowadziło do wielu komicznych sytuacji. Niedziele w tej rodzinie nie różniły się zatem wielce od siebie, spędzane będąc na wspólnym posiłku, rozmowach w pełnej radości i ciepła atmosferze, czy to na mieście, czy w domu. Tylko, że ta dzisiejsza wydawała się inna, począwszy od samego świtu.
Przede wszystkim Sófia, jak nigdy, nie powitała poranka z uśmiechem na ustach, wstając o wczesnej godzinie, by chwytać dzień póki czas, za to wybierając dzisiaj łóżko, z którego niesamowicie ciężko było się jej wydostać. Schowana pod okopem z ciepłej pierzyny, w otoczeniu melancholii zasianej w czterech ścianach swojego pokoju za sprawą kilku nostalgicznych utworów, zapętlających się, by tworzyć nieprzemijający nastrój pełen zadumy i boleści, gotowa była przetrwać w tym stanie do samego wieczora, by o przykazanej godzinie tylko wstać i pójść do pozostawionego pod jej opieką kota, i być może zdecydować się zostać w podobnym nastroju w cudzym domu, skoro nic nie skłaniało jej do zmiany zachowania. Świat w tym dniu okrutnie spowolnił, stracił na wyrazistości kształtów i wysyceniu barw, a zimno doskwierało ze zdwojoną siłą. Nawet perspektywa odwiedzenia nowej knajpy w towarzystwie rodziców, nie cieszył jej tak jak powinna. Przez chwilę przemknęła jej nawet myśl, by się wycofać, ale Jackson, który z impetem wpadł do jej pokoju, obwieścił, że jest idiotką i powinna czym prędzej zbierać dupę, a nie ciągać nosem nie wiadomo za czym (albo kim!), skoro sama nie chce się do tego przyznać. Posłuchała się zatem przyjaciela, niemrawo i z największym oporem ogarniając się do wyjścia, zakładając na siebie przypadkowo dobrane jeansy i T-shirt oraz gruby sweter, co zawsze stanowiło łatwą, a bezpieczną kombinację. Nie zapominając przede wszystkim o dodatkowej parze kluczy, które po godzinie 16 miały jej zapewnić dostęp do nieopisanego szczęścia u boku kociego przyjaciela - Nerona, wyszła niechętnie z mieszkania, udając się w małą-wielką podróż na Brooklyn.
***
To, że dzisiejszy dzień różnił się jednak od zwykłych spotkań, czuło każde z trójki rodziny Harringtonów. Wynikało to przede wszystkim z niespotykanego zachowania jedynaczki Richarda i Marii Joany, której ci przyglądali się z niemałym szokiem, widząc obraz zupełnie inny od tego, do którego przywykli. Zazwyczaj pełna energii i rozgadana Sófia, siedziała od początku spotkania niecierpliwie wiercąc się na krześle i nieustająco zerkając w telefon, co nie zdarzało się nigdy. Na ich wspólnych spotkaniach, wszystko schodziło na dalszy plan, przede wszystkim media społecznościowe i kontakt z koleżeństwem, nie po to w końcu spotykali się osobiście. — Sófia, możesz zostawić ten telefon w spokoju? — poprosiła łagodnie rodzicielka, gdy po pięciu minutach ciszy i wpatrywaniu się w restauracyjną szybę, jej córka na powrót wbiła bezemocjonalne spojrzenie w swój smartfon. — Już, chciałam tylko sprawdzić jedną rzecz… — mruknęła znad ekranu, ponownie wchodząc w wiadomości, maile i sprawdzając na stronie lotniska planowane odloty do Damaszku. — Już kończę! — zapewniła drżącym, trochę smutnym, a jednocześnie poirytowanym głosem, co już samo w sobie stanowiło bardzo niepokojący zespół objawów. — Powtarzasz tak całe nasze wyjście. — zauważył spokojnie jej ojciec, znad miski parującego udonu, który jeszcze kilka dni temu, jego kochana princesa zachwalała przez telefon, obiecując miłe połechtanie kubków smakowych tym rarytasem. — Przecież to tylko sekunda. Sprawdzam coś bardzo ważnego. — oburzyła się ciemnowłosa, spoglądając na rodziców z niezadowoleniem i z impetem przekręcając swój telefon ekranem do dołu, odsuwając go od siebie jak najdalej, by dać im tą upragnioną satysfakcję z odcięcia jej od świata. — Po raz dziesiąty w przeciągu pół godziny? I nie patrz tak na mnie - tak, liczyłem. — pan Harrington uniósł ręce w obronnym geście, śmiejąc się przy tym trochę, chociaż wzrok jego córki, wcale nie cechował się równą frywolnością, jak miał w zwyczaju, w tym momencie raczej mrożąc go wypisaną w szarych tęczówkach złością. — Sófia, querida, siedzisz nad tym telefonem jak współczesna młodzież. Jak nigdy. — zauważyła troskliwie pani Harrington, chcąc rozładować sytuację, wyciągając tym samym rękę w kierunku córki w pojednawczym geście. — Przepraszam, ale mówiłam Wam… To coś ważnego. Poza tym, wcale nie jestem głodna. — mruknęła, spoglądając już niecierpliwie w stronę komórki, w ogóle nie będąc zainteresowana stojącym naprzeciwko niej zamówionym daniem, a dłoń matki uścisnęła krótko i bez większego zaangażowania. — Sama chciałaś żebyśmy tu przyszli… — zauważył ojciec. — Tak, bo zależało mi na zjedzeniu tutaj. Jeszcze nigdy tu nie byłam, a wszyscy znajomi zachwalali to miejsce! Opowiadali, że makaron jest nieziemski, nie mówiąc o bulionie i warzywach w tempurze. Co poradzę, że umawialiśmy się w środku tygodnia, a dzisiaj jest jak jest... — westchnęła ciężko, przeczesując dłonią włosy i wzruszając lekko ramionami. — Zupełnie nie mam apetytu. Po prostu. — To raczej nie impreza? — dopytał się dociekliwy, jak zwykle pan Harrington. — Tato, daj spokój! Nie mam kaca. — Świat staje na głowie, skoro moja córka straciła apetyt. — stwierdził rozbawiony, takim przedstawieniem sytuacji przez córkę, pan Harrington, wykonując przy tym iście teatralny i mocno przekoloryzowany gest wzniesienia rąk do nieba. — Może jest chora Richardzie… — dodała z nutą wesołości w głosie jego żona, żartując w ten subtelny sposób ze swojej jedynaczki, siedzącej naprzeciwko nich. — Chyba z miłości! — żachnął się ojciec Sófii, spoglądając porozumiewawczo w stronę Marii Joany. Zdobywszy wszelkie niezbędne informacje, z łatwością mógł już określić powód, dla którego jego ukochana córeczka jest pogrążona w tym pełnym marazmu stanie. — Co?! Pfff, nie! Não, não, não, não! Zebrało się wam na żarty… — Sófia wycelowała oskarżycielsko palec w rodziców, wiedząc do czego zmierza ta rozmowa, a nie mając najmniejszej ochoty dyskutować teraz z nimi o swoim życiu uczuciowym, które, cóż… można powiedzieć, że nie istniało, skoro wciąż była sama. Czekając na tego jedynego, pozwalała właśnie komuś, kogo darzyła uczuciem znacznie większym niż powinna, i o wiele piękniejszym niż mogła sobie zdawać z tego sprawę, by jechał na drugi koniec globu, po to tylko by oddać się ukochanej wojaczce, której zaprzedał duszę. A ona umierała w środku, choć nawet nie opuścił jeszcze miasta. — W takim razie co słychać u Archera? — zapytała pani Harrington, podnosząc swój wzrok znad miski, spoglądając uważnie na córkę, wyraźnie ciekawa odpowiedzi na postawione przez siebie pytanie, które celowało w najczulszy punkt ciemnowłosej. — Wylatuje dzisiaj. — Sófia westchnęła ciężko, drżącym głosem odpowiadając bez zastanowienia na postawione jej pytanie z wyraźną boleścią wypisaną na twarzy, dopiero po chwili reflektując się, że nie powinna tak impulsywnie reagować w tej kwestii. — Znaczy… skąd miałabym niby wiedzieć… — dodała już spokojniej, nieco zawstydzona wcześniejszym wybuchem emocji, aktualnie osuwając się nieco na krześle. — I? — dopytywał się zainteresowany pan Harrington. — I co?! — prychnęła z lekką irytacją jego córka. — Nie powinnaś być tam teraz z nim? — zauważyła pani Harrington. — Co?! Nie… — Sófia spojrzała w bok, tupiąc nerwowo nogą pod stołem, a na skrzyżowanych na piersiach ramionach, zacisnęła dłonie w pięści, skutecznie ukrywając je w materiale swetra. — To nie jest tak jak myślicie… mówiłam Wam, że tylko się… przyjaźnimy. To nic więcej. To nie mogło być nic więcej. — powiedziała, wracając do rodziców spojrzeniem, choć przychodziło jej to z widocznym trudem. Temat Archarda Lloyda zawsze był cholernie trudną kwestią, a już zwłaszcza dzisiaj. — Gdyby było jak mówisz, nigdy byśmy go nie poznali. — zauważyła jej mama. — Już Wam tłumaczyłam, poznał Was tylko dlatego, że chciałam mu pokazać, że nie wszystkie rodziny są pokręcone, nieszczęśliwe i strasznie spięte. — odpowiedziała siląc się na spokój, akcentując wyraźnie i powoli każde słowo, dodając do tego pracę własnych rąk, którymi chciała pokazać im dobitne przerwy pomiędzy słowami, tak by rodzice raz a dobrze, przyswoili sobie jej zdanie na ten temat, który nie podlegał w ogóle dyskusji. — Jak dla mnie do tej pory dla nikogo nie wykazałaś się podobną inicjatywą i potrzebą heroizmu.— wzruszył ramionami nieprzekonany Richard Harringotn. — A jestem przekonany, że kilku ochotników by się znalazło. Jeśli nie faktycznie potrzebujących. — uśmiechnął się szeroko do córki, traktując jej wypowiedź z dużym dystansem i wyraźnym rozbawieniem, zupełnie nie chętny do akceptacji serwowanych mu argumentów, jakoby wylatujący dzisiaj z kraju pan major, faktycznie był jej tak obojętny, jak próbowała mu to udowodnić. — Tato! Dlaczego tak mówisz? — jęknęła zbolałym głosem, trochę zmęczona już tym tematem Sófia. — Przecież wiesz… Przecież oboje wiecie, że Archer nie jest kimś kogo mogłabym pokochać. — spojrzała po twarzach rodziców, do których jakby w ogóle nie dochodziły jej słowa. — Zawsze mi powtarzaliście, żebym marzyła, wiedziała czego chcę, a on… On niestety, w żaden sposób nie mieści się w ramach ideału mężczyzny, którego poszukuję. — I wcale nie patrzycie na siebie w ten czuły, wyjątkowy sposób, pełen szczerego uczucia, które nie zdarza się dwa razy w życiu? — zapytał Sófię tata, cytując jej własne słowa, które skierowała kiedyś do niego, tłumacząc mu o jakiej miłości marzy. Wytarł w tym samym momencie ręce w serwetkę, skoro skończył już swój posiłek. — Wcale! — zapewniła hardo jego jedynaczka, czując jednak, jak w środku, każda, nawet najmniejsza komórka jej ciała skręca się pod wpływem tego okrutnego łgarstwa jakim raczyła i siebie i rodziców, być może nadto podnosząc w irytacji głos, bo kilka osób spojrzało w ich kierunku, czym nikt z rodziny Harringtonów się jednak nie przejął. — W takim razie przypomnij nam proszę Słońce, jaki to jest ten twój Pan Idealny, mhh? — Richard wbił wzrok w swoją mocno obrażoną córkę, która w emocjonalnym uniesieniu, wciągała właśnie głośno powietrze nosem. — Przede wszystkim potrzebowałby wąsa. — zauważyła Sófia, na chwilę łagodniejąc i oddając się przyjemnym wizjom swojej drugiej połówki.
To, że dzisiejszy dzień różnił się jednak od zwykłych spotkań, czuło każde z trójki rodziny Harringtonów. Wynikało to przede wszystkim z niespotykanego zachowania jedynaczki Richarda i Marii Joany, której ci przyglądali się z niemałym szokiem, widząc obraz zupełnie inny od tego, do którego przywykli. Zazwyczaj pełna energii i rozgadana Sófia, siedziała od początku spotkania niecierpliwie wiercąc się na krześle i nieustająco zerkając w telefon, co nie zdarzało się nigdy. Na ich wspólnych spotkaniach, wszystko schodziło na dalszy plan, przede wszystkim media społecznościowe i kontakt z koleżeństwem, nie po to w końcu spotykali się osobiście. — Sófia, możesz zostawić ten telefon w spokoju? — poprosiła łagodnie rodzicielka, gdy po pięciu minutach ciszy i wpatrywaniu się w restauracyjną szybę, jej córka na powrót wbiła bezemocjonalne spojrzenie w swój smartfon. — Już, chciałam tylko sprawdzić jedną rzecz… — mruknęła znad ekranu, ponownie wchodząc w wiadomości, maile i sprawdzając na stronie lotniska planowane odloty do Damaszku. — Już kończę! — zapewniła drżącym, trochę smutnym, a jednocześnie poirytowanym głosem, co już samo w sobie stanowiło bardzo niepokojący zespół objawów. — Powtarzasz tak całe nasze wyjście. — zauważył spokojnie jej ojciec, znad miski parującego udonu, który jeszcze kilka dni temu, jego kochana princesa zachwalała przez telefon, obiecując miłe połechtanie kubków smakowych tym rarytasem. — Przecież to tylko sekunda. Sprawdzam coś bardzo ważnego. — oburzyła się ciemnowłosa, spoglądając na rodziców z niezadowoleniem i z impetem przekręcając swój telefon ekranem do dołu, odsuwając go od siebie jak najdalej, by dać im tą upragnioną satysfakcję z odcięcia jej od świata. — Po raz dziesiąty w przeciągu pół godziny? I nie patrz tak na mnie - tak, liczyłem. — pan Harrington uniósł ręce w obronnym geście, śmiejąc się przy tym trochę, chociaż wzrok jego córki, wcale nie cechował się równą frywolnością, jak miał w zwyczaju, w tym momencie raczej mrożąc go wypisaną w szarych tęczówkach złością. — Sófia, querida, siedzisz nad tym telefonem jak współczesna młodzież. Jak nigdy. — zauważyła troskliwie pani Harrington, chcąc rozładować sytuację, wyciągając tym samym rękę w kierunku córki w pojednawczym geście. — Przepraszam, ale mówiłam Wam… To coś ważnego. Poza tym, wcale nie jestem głodna. — mruknęła, spoglądając już niecierpliwie w stronę komórki, w ogóle nie będąc zainteresowana stojącym naprzeciwko niej zamówionym daniem, a dłoń matki uścisnęła krótko i bez większego zaangażowania. — Sama chciałaś żebyśmy tu przyszli… — zauważył ojciec. — Tak, bo zależało mi na zjedzeniu tutaj. Jeszcze nigdy tu nie byłam, a wszyscy znajomi zachwalali to miejsce! Opowiadali, że makaron jest nieziemski, nie mówiąc o bulionie i warzywach w tempurze. Co poradzę, że umawialiśmy się w środku tygodnia, a dzisiaj jest jak jest... — westchnęła ciężko, przeczesując dłonią włosy i wzruszając lekko ramionami. — Zupełnie nie mam apetytu. Po prostu. — To raczej nie impreza? — dopytał się dociekliwy, jak zwykle pan Harrington. — Tato, daj spokój! Nie mam kaca. — Świat staje na głowie, skoro moja córka straciła apetyt. — stwierdził rozbawiony, takim przedstawieniem sytuacji przez córkę, pan Harrington, wykonując przy tym iście teatralny i mocno przekoloryzowany gest wzniesienia rąk do nieba. — Może jest chora Richardzie… — dodała z nutą wesołości w głosie jego żona, żartując w ten subtelny sposób ze swojej jedynaczki, siedzącej naprzeciwko nich. — Chyba z miłości! — żachnął się ojciec Sófii, spoglądając porozumiewawczo w stronę Marii Joany. Zdobywszy wszelkie niezbędne informacje, z łatwością mógł już określić powód, dla którego jego ukochana córeczka jest pogrążona w tym pełnym marazmu stanie. — Co?! Pfff, nie! Não, não, não, não! Zebrało się wam na żarty… — Sófia wycelowała oskarżycielsko palec w rodziców, wiedząc do czego zmierza ta rozmowa, a nie mając najmniejszej ochoty dyskutować teraz z nimi o swoim życiu uczuciowym, które, cóż… można powiedzieć, że nie istniało, skoro wciąż była sama. Czekając na tego jedynego, pozwalała właśnie komuś, kogo darzyła uczuciem znacznie większym niż powinna, i o wiele piękniejszym niż mogła sobie zdawać z tego sprawę, by jechał na drugi koniec globu, po to tylko by oddać się ukochanej wojaczce, której zaprzedał duszę. A ona umierała w środku, choć nawet nie opuścił jeszcze miasta. — W takim razie co słychać u Archera? — zapytała pani Harrington, podnosząc swój wzrok znad miski, spoglądając uważnie na córkę, wyraźnie ciekawa odpowiedzi na postawione przez siebie pytanie, które celowało w najczulszy punkt ciemnowłosej. — Wylatuje dzisiaj. — Sófia westchnęła ciężko, drżącym głosem odpowiadając bez zastanowienia na postawione jej pytanie z wyraźną boleścią wypisaną na twarzy, dopiero po chwili reflektując się, że nie powinna tak impulsywnie reagować w tej kwestii. — Znaczy… skąd miałabym niby wiedzieć… — dodała już spokojniej, nieco zawstydzona wcześniejszym wybuchem emocji, aktualnie osuwając się nieco na krześle. — I? — dopytywał się zainteresowany pan Harrington. — I co?! — prychnęła z lekką irytacją jego córka. — Nie powinnaś być tam teraz z nim? — zauważyła pani Harrington. — Co?! Nie… — Sófia spojrzała w bok, tupiąc nerwowo nogą pod stołem, a na skrzyżowanych na piersiach ramionach, zacisnęła dłonie w pięści, skutecznie ukrywając je w materiale swetra. — To nie jest tak jak myślicie… mówiłam Wam, że tylko się… przyjaźnimy. To nic więcej. To nie mogło być nic więcej. — powiedziała, wracając do rodziców spojrzeniem, choć przychodziło jej to z widocznym trudem. Temat Archarda Lloyda zawsze był cholernie trudną kwestią, a już zwłaszcza dzisiaj. — Gdyby było jak mówisz, nigdy byśmy go nie poznali. — zauważyła jej mama. — Już Wam tłumaczyłam, poznał Was tylko dlatego, że chciałam mu pokazać, że nie wszystkie rodziny są pokręcone, nieszczęśliwe i strasznie spięte. — odpowiedziała siląc się na spokój, akcentując wyraźnie i powoli każde słowo, dodając do tego pracę własnych rąk, którymi chciała pokazać im dobitne przerwy pomiędzy słowami, tak by rodzice raz a dobrze, przyswoili sobie jej zdanie na ten temat, który nie podlegał w ogóle dyskusji. — Jak dla mnie do tej pory dla nikogo nie wykazałaś się podobną inicjatywą i potrzebą heroizmu.— wzruszył ramionami nieprzekonany Richard Harringotn. — A jestem przekonany, że kilku ochotników by się znalazło. Jeśli nie faktycznie potrzebujących. — uśmiechnął się szeroko do córki, traktując jej wypowiedź z dużym dystansem i wyraźnym rozbawieniem, zupełnie nie chętny do akceptacji serwowanych mu argumentów, jakoby wylatujący dzisiaj z kraju pan major, faktycznie był jej tak obojętny, jak próbowała mu to udowodnić. — Tato! Dlaczego tak mówisz? — jęknęła zbolałym głosem, trochę zmęczona już tym tematem Sófia. — Przecież wiesz… Przecież oboje wiecie, że Archer nie jest kimś kogo mogłabym pokochać. — spojrzała po twarzach rodziców, do których jakby w ogóle nie dochodziły jej słowa. — Zawsze mi powtarzaliście, żebym marzyła, wiedziała czego chcę, a on… On niestety, w żaden sposób nie mieści się w ramach ideału mężczyzny, którego poszukuję. — I wcale nie patrzycie na siebie w ten czuły, wyjątkowy sposób, pełen szczerego uczucia, które nie zdarza się dwa razy w życiu? — zapytał Sófię tata, cytując jej własne słowa, które skierowała kiedyś do niego, tłumacząc mu o jakiej miłości marzy. Wytarł w tym samym momencie ręce w serwetkę, skoro skończył już swój posiłek. — Wcale! — zapewniła hardo jego jedynaczka, czując jednak, jak w środku, każda, nawet najmniejsza komórka jej ciała skręca się pod wpływem tego okrutnego łgarstwa jakim raczyła i siebie i rodziców, być może nadto podnosząc w irytacji głos, bo kilka osób spojrzało w ich kierunku, czym nikt z rodziny Harringtonów się jednak nie przejął. — W takim razie przypomnij nam proszę Słońce, jaki to jest ten twój Pan Idealny, mhh? — Richard wbił wzrok w swoją mocno obrażoną córkę, która w emocjonalnym uniesieniu, wciągała właśnie głośno powietrze nosem. — Przede wszystkim potrzebowałby wąsa. — zauważyła Sófia, na chwilę łagodniejąc i oddając się przyjemnym wizjom swojej drugiej połówki.
Pan Harrington o mało co nie zakrztusił się popijanym właśnie winem słysząc tą rewelację z ust własnej córki, dlatego żona musiała klepnąć go parę razy między łopatkami, być może trochę mocniej niż wypadało, dając mu tym samym znać, by przystopował z wygłupami.
— I naprawdę myślisz, że coś tak błahego miałoby stać na drodze Twojego szczęścia? — zapytał z ciężko skrywanym rozbawieniem mężczyzna, za co ponownie został skarcony, tym razem srogim spojrzeniem swojej bratniej duszy.
— Pff, oczywiście, że nie! Ale mówimy o ideałach. — odparła Sófia, która bynajmniej nie rozumiała sensu ciągnącej się rozmowy o Archerze i miłości jej życia, skoro te dwie kwestie nie miały ze sobą przecież nic wspólnego. Co więcej, marzyła by wrócić już do mieszkania i spędzić resztę dnia pod osłoną ciepłej pierzyny, w całkowitym odosobnieniu. Wieczorem zaś zamierzała spełnić swój obowiązek i nakarmić pozostawionego pod jej opieką Nerona, ratując się tą odrobiną miłości ze strony kociego przyjaciela.
— A więc kontynuuj skarbie. — Richard machnął ręką, chcąc tym gestem zachęcić córkę, by nie przerywała raz podjętego tematu i nie przejmowała się jego uwagami.
— Cóż… Powinien być wysoki, mieć blond włosy… — zaczęła wyliczać powoli Sófia, znaną na pamięć listę cech mężczyzny swoich marzeń, którą potrafiła recytować niczym pacierz. — Być wysportowany i uwielbiać prowadzić ze mną długie rozmowy nocą. Kochać muzykę równie mocno co i ja… Świetnie tańczyć. I kochać czytać! Powinien znać dobre książki, żeby móc mnie inspirować… I… — czuła jak z każdym wypowiadanym przez nią aspektem charakteru pożądanym u swojego Pana Idealnego, głos tylko coraz bardziej jej się łamie, a nieznana siła ściska gardło, gdy uświadamiała sobie z każdym zdaniem i marzeniem wyznawanym na głos, że ma przed oczami tylko widok Lloyda z ich wspólnie spędzanych chwil, który idealnie wpasowywał się w każdą z wymienionych przez nią cech niezbędnych do odhaczenia.
— I? — dopytywał się pan Harrington, wpatrując się w swoją córkę, z szerokim uśmiechem na ustach, widząc jak ta powoli dochodzi do konkluzji, która dla niego i Marii Joany była oczywista, od kiedy zobaczyli tylko tę dwójkę razem. Emocje i silne napięcie, jakie towarzyszyło obojgu, a także krótkie, pełen czułości spojrzenia skradane sobie znienacka oraz każdy drobny gest - nic nie uszło uwadze rodzicom Sófii, którzy znali podobne rzeczy z autopsji. Tak mogła wyglądać tylko prawdziwa miłość, o której ich jedyna latorośl marzyła przez wszystkie te lata.
— Ale przecież nie jest taki zabawny jakbym chciała! — powiedziała oskarżycielsko Sófia, zanosząc się pierwszymi spazmami płaczu, w frustracji wynikającej z wizji, że coś tak oczywistego zawsze było obok, a nie była w stanie tego dostrzec, broniąc się w rezultacie przed uczuciem, którego pragnęła każdą cząstką siebie. — Nie żartuje, nie rozbawia mnie do łez, jak robi to chociażby Jackson...
— Bez wątpienia nie jest tak infantylny jak Jackson, ale kochanie… — pani Harrington złapała za rękę swoją zapłakaną już córkę, nie żałując jej jednak tego krótkiego aktu histerii, w którym ta uświadamiała sobie prawdopodobnie najważniejszą rzecz w swoim życiu. — Czy nie śmiejesz się w jego towarzystwie?
— Śmieję, oczywiście, że się śmieję!
— Nie jesteś szczęśliwa, gdy spędzacie razem czas? — dopytywała się dalej kobieta.
— Oh, z nikim nie byłam równie szczęśliwa! Nie ważne co by się działo i co byśmy robili...
— Więc?...
— Nie jest tak beztroski jakbym chciała? — ostatkiem sił, Sófia próbowała znaleźć wytłumaczenie samej przed sobą, dlaczego nigdy nie brała Lloyda pod uwagę, gdy myślała o mężczyźnie swoich marzeń.
— Czy zdarzyło Ci się nudzić kiedykolwiek w jego towarzystwie? — zapytał pan Harrington.
— Nie, ale… — zapowietrzając się od płaczu spojrzała po rodzicach, którzy z największą satysfakcją i szczerymi uśmiechami na obliczach, wpatrzeni byli w nią.
— Skarbie… nie chcesz kogoś takiego jak Ty. Nigdy byś nie chciała i nie była z nim szczęśliwa. — stwierdziła Maria Joana, pochylając się przez stolik by otrzeć z łez policzki swojej ukochanej córki, która bardzo pogubiła się we własnych marzeniach, myśląc, że wie czego chce. A ona naturalnie, jak na matkę przystało, chciała przychylić jej nieba, pamiętając jednak, że nic nie zyska czyniąc cokolwiek na siłę, odnosząc wtedy tylko odwrotny skutek. — Uwielbiasz wyzwania i nie znosisz nudy, potrzeba Ci kogoś, kto by Ci je zapewnił i nie pozwolił nigdy przestać marzyć czy chociażby osiąść na laurach. Oboje siebie potrzebujecie. On Ciebie z Twoim wspaniałym serduszkiem i radością życia, a Ty jego by móc dawać komuś wszystko co w Tobie najlepsze. W końcu możesz zmienić czyjeś życie kochanie, tak jak zawsze tego pragnęłaś.
— Jedź, querida, i udowodnij sobie i wszystkim, że życie może być jak film! To ty piszesz scenariusz Sófia. Wszystko zależy tylko od Ciebie, nic komu do tego. Możesz mieć wszystko co tylko zechcesz. — zapewniła ją mama z rozczuleniem wypisanym na twarzy, widząc jak jej córka odzyskała momentalnie zapał do życia, pomimo łez wciąż zdobiących co i rusz jej policzki. Te, miały teraz jednak zupełnie inny wydźwięk. — Mówiłam wam już, jak bardzo Was kocham? — Sófia pociągnęła jeszcze nosem, całując dwójkę na pożegnanie, by wybiec z restauracji i czym prędzej złapać taksówkę na lotnisko JFK, stanowiąc tylko potwierdzenie Disneyowskiej myśli, że ludzie robią różne rzeczy, gdy są zakochani.
— I naprawdę myślisz, że coś tak błahego miałoby stać na drodze Twojego szczęścia? — zapytał z ciężko skrywanym rozbawieniem mężczyzna, za co ponownie został skarcony, tym razem srogim spojrzeniem swojej bratniej duszy.
— Pff, oczywiście, że nie! Ale mówimy o ideałach. — odparła Sófia, która bynajmniej nie rozumiała sensu ciągnącej się rozmowy o Archerze i miłości jej życia, skoro te dwie kwestie nie miały ze sobą przecież nic wspólnego. Co więcej, marzyła by wrócić już do mieszkania i spędzić resztę dnia pod osłoną ciepłej pierzyny, w całkowitym odosobnieniu. Wieczorem zaś zamierzała spełnić swój obowiązek i nakarmić pozostawionego pod jej opieką Nerona, ratując się tą odrobiną miłości ze strony kociego przyjaciela.
— A więc kontynuuj skarbie. — Richard machnął ręką, chcąc tym gestem zachęcić córkę, by nie przerywała raz podjętego tematu i nie przejmowała się jego uwagami.
— Cóż… Powinien być wysoki, mieć blond włosy… — zaczęła wyliczać powoli Sófia, znaną na pamięć listę cech mężczyzny swoich marzeń, którą potrafiła recytować niczym pacierz. — Być wysportowany i uwielbiać prowadzić ze mną długie rozmowy nocą. Kochać muzykę równie mocno co i ja… Świetnie tańczyć. I kochać czytać! Powinien znać dobre książki, żeby móc mnie inspirować… I… — czuła jak z każdym wypowiadanym przez nią aspektem charakteru pożądanym u swojego Pana Idealnego, głos tylko coraz bardziej jej się łamie, a nieznana siła ściska gardło, gdy uświadamiała sobie z każdym zdaniem i marzeniem wyznawanym na głos, że ma przed oczami tylko widok Lloyda z ich wspólnie spędzanych chwil, który idealnie wpasowywał się w każdą z wymienionych przez nią cech niezbędnych do odhaczenia.
— I? — dopytywał się pan Harrington, wpatrując się w swoją córkę, z szerokim uśmiechem na ustach, widząc jak ta powoli dochodzi do konkluzji, która dla niego i Marii Joany była oczywista, od kiedy zobaczyli tylko tę dwójkę razem. Emocje i silne napięcie, jakie towarzyszyło obojgu, a także krótkie, pełen czułości spojrzenia skradane sobie znienacka oraz każdy drobny gest - nic nie uszło uwadze rodzicom Sófii, którzy znali podobne rzeczy z autopsji. Tak mogła wyglądać tylko prawdziwa miłość, o której ich jedyna latorośl marzyła przez wszystkie te lata.
— Ale przecież nie jest taki zabawny jakbym chciała! — powiedziała oskarżycielsko Sófia, zanosząc się pierwszymi spazmami płaczu, w frustracji wynikającej z wizji, że coś tak oczywistego zawsze było obok, a nie była w stanie tego dostrzec, broniąc się w rezultacie przed uczuciem, którego pragnęła każdą cząstką siebie. — Nie żartuje, nie rozbawia mnie do łez, jak robi to chociażby Jackson...
— Bez wątpienia nie jest tak infantylny jak Jackson, ale kochanie… — pani Harrington złapała za rękę swoją zapłakaną już córkę, nie żałując jej jednak tego krótkiego aktu histerii, w którym ta uświadamiała sobie prawdopodobnie najważniejszą rzecz w swoim życiu. — Czy nie śmiejesz się w jego towarzystwie?
— Śmieję, oczywiście, że się śmieję!
— Nie jesteś szczęśliwa, gdy spędzacie razem czas? — dopytywała się dalej kobieta.
— Oh, z nikim nie byłam równie szczęśliwa! Nie ważne co by się działo i co byśmy robili...
— Więc?...
— Nie jest tak beztroski jakbym chciała? — ostatkiem sił, Sófia próbowała znaleźć wytłumaczenie samej przed sobą, dlaczego nigdy nie brała Lloyda pod uwagę, gdy myślała o mężczyźnie swoich marzeń.
— Czy zdarzyło Ci się nudzić kiedykolwiek w jego towarzystwie? — zapytał pan Harrington.
— Nie, ale… — zapowietrzając się od płaczu spojrzała po rodzicach, którzy z największą satysfakcją i szczerymi uśmiechami na obliczach, wpatrzeni byli w nią.
— Skarbie… nie chcesz kogoś takiego jak Ty. Nigdy byś nie chciała i nie była z nim szczęśliwa. — stwierdziła Maria Joana, pochylając się przez stolik by otrzeć z łez policzki swojej ukochanej córki, która bardzo pogubiła się we własnych marzeniach, myśląc, że wie czego chce. A ona naturalnie, jak na matkę przystało, chciała przychylić jej nieba, pamiętając jednak, że nic nie zyska czyniąc cokolwiek na siłę, odnosząc wtedy tylko odwrotny skutek. — Uwielbiasz wyzwania i nie znosisz nudy, potrzeba Ci kogoś, kto by Ci je zapewnił i nie pozwolił nigdy przestać marzyć czy chociażby osiąść na laurach. Oboje siebie potrzebujecie. On Ciebie z Twoim wspaniałym serduszkiem i radością życia, a Ty jego by móc dawać komuś wszystko co w Tobie najlepsze. W końcu możesz zmienić czyjeś życie kochanie, tak jak zawsze tego pragnęłaś.
— Mamo, ale jak to…? — ledwo wydusiła z siebie Sófia, szukając w oczach rodziców wytłumaczenia na własne zaślepienie, będąc już u progu głębokiej rozpaczy i szlochu. Dlaczego dopiero teraz sobie to uświadomiła, chociaż miała go przez cały ten czas na wyciągnięcie ręki? Dlaczego tak bardzo bała się wypowiedzieć tych prostych słów o kochaniu, w strachu, że przeoczy wymarzoną, pielęgnowaną przez lata wizje swojej drugiej połówki, którą w rezultacie okazał się być mężczyzna, na którego od czasu wakacji nieustająco wpadała. Dlaczego przychylny wszechświat zadrwił z niej tak okrutnie?
— Myślisz, że nie widzieliśmy jak na siebie patrzyliście? Myślisz, że nie znamy tego pełnego żaru spojrzenia, kogoś zakochanego? Po latach praktyki, nie tak ciężko zobaczyć w innych, uczucie które połączyło naszą dwójkę. — Maria Joana spojrzała z uśmiechem na swojego męża, który uraczył ją czułym pocałunkiem, niezmiennym przez lata wyrazem tej samej miłości, która spotkała państwa Harringtonów, równie niespodziewanie jak teraz przytrafiało się to ich córce. Czy to nie zabawne, że aż dwa pokolenia odnalazły najpiękniejszą życiową przygodę właśnie na Azorach? Niewątpliwa magia musiała być ukryta w tym kawałku portugalskiej ziemi.
— Cholera!... — przeklęła Sófia, gdy w pełni uświadomiła sobie znaczenie pojętego właśnie uczucia. — Muszę tam jechać. Muszę natychmiast jechać na lotnisko i się z nim zobaczyć! — gwałtownie podniosła się na krześle i w pośpiechu wkładała już na siebie płaszcz, jednocześnie zabierając ze stolika telefon, który na nieszczęście wciąż milczał. — Mamo, tato — spojrzała wymownie na rodziców, posyłając im pełen wdzięczności, szeroki uśmiech, który rozpogodził jej zapłakane oblicze. — Dziękuję. Muszę pilnie jechać na lotnisko. Przepraszam.— Jedź, querida, i udowodnij sobie i wszystkim, że życie może być jak film! To ty piszesz scenariusz Sófia. Wszystko zależy tylko od Ciebie, nic komu do tego. Możesz mieć wszystko co tylko zechcesz. — zapewniła ją mama z rozczuleniem wypisanym na twarzy, widząc jak jej córka odzyskała momentalnie zapał do życia, pomimo łez wciąż zdobiących co i rusz jej policzki. Te, miały teraz jednak zupełnie inny wydźwięk. — Mówiłam wam już, jak bardzo Was kocham? — Sófia pociągnęła jeszcze nosem, całując dwójkę na pożegnanie, by wybiec z restauracji i czym prędzej złapać taksówkę na lotnisko JFK, stanowiąc tylko potwierdzenie Disneyowskiej myśli, że ludzie robią różne rzeczy, gdy są zakochani.
***
Sófia wpadła na teren lotniska z zakupionym już na telefonie biletem na najbliższy i względnie najtańszy lot międzykontynentalny, wiedząc, że chociaż życie może być jak film, to za żadne skarby świata nie przedrze się przez odprawę celną tak, jak miało to miejsce w jej ukochanym Love Actually. Nie pozbawiło jej to jednak skrupułów by przedostać się do odprawy na okrętkę, niedozwoloną i zamkniętą drogą pomiędzy taśmami, omijając tym samym stojące kolejki do sprawdzenia przez straż graniczną. Wpakowała się więc bezczelnie na koniec jednej z kolumn ludźmi, przed młodego biznesmena, który mocno zbeształ ją za to zachowanie, ale wytłumaczyła się pośpiechem na lot, który jest lada chwila, wrzucając w amoku płaszcz, zegarek, pasek oraz torebkę do pojemnika na rzeczy i przechodząc czym prędzej przez bramkę z polem magnetycznym.
— Wie Pan może skąd odlatuje najbliższy samolot do Damaszku? — zapytała niecierpliwie jednego z celników, który tylko wskazał jej tablicę informacyjną, na której mogła dostrzec numer gate’u i planowany czas odlotu.
— Dziękuję! Wrócę po wszystko za jakiś czas! Muszę się tylko z kimś pilnie zobaczyć. Proszę przypilnować moich rzeczy!— powiedziała, zabierając tylko telefon z pojemnika, ignorując cały swój dobytek i puszczając się w szaloną gonitwę do bramki, w której liczyła, że uda jej się złapać jeszcze blondyna, któremu bardzo chciała powiedzieć, że jest jej i że musi nie siebie teraz kurewsko uważać.
— Nie spierdol tego Arch, błagam nie spierdol tego. — mruczała sama do siebie pod nosem, pokonując prawdopodobnie dystans życia, puszczając się sprintem przez lotniskowe korytarze, byle tylko dotrzeć na położony w najdalszym skraju budynku gate, z którego Lloyd miał właśnie wsiadać na pokład samolotu. Przerażona wizją braku czasu, przyłożyła telefon do ucha, chcąc się z nim skontaktować, co skończyło się bezowocnie, a ona została uraczona jedynie pełnią ignorancji i dźwiękiem nieodebranego połączenia.
— Merda!— przeklęła pod nosem nie ustając w tej szaleńczej pogoni, dopóki nie dopadła bramek z nielicznym już zbiorowiskiem osób, które pracownicy lotniska wpuszczali na pokład samolotu. Szybkim spojrzeniem lustrując zgromadzony tłum, nie dostrzegła jednak pośród zebranych, znajomej blond czupryny, w której uwielbiała zanurzać palce i przeczesywać ją z pełną uczucia delikatnością.
— Przepraszam, nie widziała Pani może wysokiego blondyna, całkiem dobrze wyglądającego. Ma takie szalenie piękne, niebieskie oczy i właśnie leci na drugi koniec świata, chcąc zostawić mnie bez pożegnania. — spytała się z niesamowicie radosnym uśmiechem, stojącą nieopodal młodą kobietę, która tylko pokręciłą przecząco głową, woląc myśleć o swojej podróży, niż problemach tej niespełna rozumu dziewczyny. — A Pan? — wciąż dysząc ciężko po dopiero co zakończonym biegu, zagadnęła mężczyznę, który odpowiedział jej wzruszeniem ramion w przepraszającym geście. — Tam jest kochanieńka. — zlitowała się nad nią dopiero starsza kobieta, muzułmanka, z czwórką małych dzieci pod swoją opieką, wskazując palcem na szybę, do której Sófia momentalnie przylgnęła, starając się kilkoma mocnymi stuknięciami zwrócić na siebie uwagę pana majora, który szedł do samolotu. Kurwa, kurwa, kurwa. Przeklinała w myślach czując jak bardzo niewiele czasu ma i pomimo największych wysiłków, nic nie idzie po jej myśli, zaś ona może właśnie stracić miłość swojego życia bezpowrotnie. Bez większych dywagacji, przeszła więc po cichu pod słupkami, które odgradzały pracowników lotniska od czekających do wpuszczenia na samolot. — Proszę Pani, tak nie wolno! — usłyszała za plecami, co na chwilę ją sparaliżowało, ale wiedziała doskonale, że nie może sobie pozwolić teraz na żaden błąd i chociażby moment opóźnienia w tej szalonej gonitwie o najwspanialszą przygodę jej życia. — Wiem, niesamowicie Państwa przepraszam! Ale muszę! Obiecuję, że wrócę tutaj w przeciągu 5 minut i nie ucieknę z kraju! Potrzebuję tylko komuś powiedzieć coś ważnego. Muszę komuś powiedzieć, że bardzo go kocham! — wykrzyczała w korytarzu, pokonując znowu w niesamowitym tempie jego długość, następnie zbiegając po licznych schodach, byle tylko jak najszybciej dostać się na płytę lotniska. — Arch! Archer! — wołała bez opamiętania, przepychając się w szaleńczym biegu, pomiędzy tłumem ludzi, zmierzających na samolot. Słyszała za sobą syki i przekleństwa, nie tylko w znanych sobie językach, jak przynajmniej podejrzewała, gdy bezwiednie co i rusz potrącała kogoś, starając się usilnie dopaść pewnego blondyna. Swojego blondyna. Musiała to zrobić szybko, zanim ktoś z obsługi złapałby ją i zawrócił do budynku lotniska. — Arch! — dorwała mężczyznę, w chwili gdy ten odwracał się właśnie na dźwięk swojego imienia. Złapała go za ramiona, przestawiając plecami do tłumu, tak by pełnił rolę swoistej tarczy , chroniąc ją przed lotniskowymi służbami, przynajmniej do chwili, gdy nie powie mu tego, po co w tym nieposkromionym zapale tutaj przyjechała. — Sófia, co Ty tutaj robisz? Posłała mu pełne radości spojrzenie, które samo w sobie wyrażało już wszystko, kipiąc wręcz niemym wyznaniem miłości. — To T y . To zawsze byłeś T y . — ledwo wydusiła z siebie słowa, wciąż czując dotkliwy brak powietrza, na który jednak nie zwracała uwagi, będąc w amoku, swoiście radosnym transie, w którym chciała podzielić się z Lloydem swoim odkryciem, które miało zaważyć o ich przyszłości. — Myślę, że wiedziałam to od kiedy pierwszy raz Cię zobaczyłam... Ty jesteś Tym, kogo chcę mieć obok, gdy wszystkie moje marzenia będą się spełniać. Ty jesteś moim Lwem, moim Leão. — zaśmiała się przez powoli zbierające się w kącikach oczu łzy niepodważalnej radości z faktu, że uświadomiła sobie coś tak ważnego, a przecież tak oczywistego. — I jesteś o wiele lepszy, niż ktokolwiek, kogo mogłam sobie wymarzyć. — westchnęła, układając z rozczuleniem dłoń na jego szorstkim policzku, po którym przesunęła opuszką kciuka, z największą delikatnością i pełnią oddania. — I chociaż nienawidzę tego czym się zajmujesz, i równie mocno nienawidzę faktu, że musisz teraz wyjeżdżać, to niczego tak nie pragnę, jak tego żebyś do mnie wrócił. Ale nie dlatego, że obiecuję Ci za to najlepsze obciąganie w życiu, takie któremu wszystkie twoje dziewice w raju nie dorównają. — zaśmiała się szczerze, nie przejmując się tym, że może kogoś gorszyć w tym momencie, skoro dla nich tego typu składane obietnice były wręcz codziennością. Nie była też w stanie dłużej powstrzymywać słodkich łez radości, powolutku spływających teraz po rumianych od szaleńczego biegu policzkach. Złapała Lloyda za ręce, składając na każdej z nich czuły pocałunek. — Wróć dla mnie, bo Cię kocham. Strasznie Cię kocham Archardzie Lloyd. I nie chcę być dłużej Twoją ulubioną żaglówką, z którą czasem masz ochotę się zabawić. Chcę być Twoją przystanią, do której będziesz wracał, zawsze z równym zapałem i radością w sercu. Chcę być Twoim monotematycznym bourbonem, który zawsze wybierasz i nigdy Ci się nie nudzi. Chcę żebyś na siebie uważał. I chcę Cię kochać, takim jakim jesteś.— dodała radośnie, w tej miłosnej euforii, wpatrując się w głębie jego niebieskich tęczówek, których koloryt zachwycał ją za każdym razem równie mocno, czekając jednocześnie z walącym głośno, oszalałym w klatce piersiowej sercem. Oczekiwała w napięciu na jego odpowiedź, modląc się w duchu, by tego przysłowiowo nie spierdolił. Bo chociaż chciała go kochać, począwszy od dnia dzisiejszego już zawsze, to nie mogła go jednak zmusić do miłości. Archard stał natomiast w bezruchu, wyraźnie zdębiały monologiem, płynącym z ust Sófii. Wpatrywał się w nią z lekko rozchylonymi wargami, w myślach tocząc ogromną batalię pomiędzy słowami, które usłyszał, a które nijak nie pasowały do zasad, ustalonych przez nich w tej znajomości. Bo czy to mogło się dziać naprawdę? Za moment odwrócił się przez ramię, żeby prześledzić wzrokiem twarze stojących za nim ludzi, którzy poza oczekiwaniem na lot, bardziej oczekiwali teraz zakończenia monumentalnej sceny. A w tłumie starsza, lekko przygarbiona kobieta, przyłożyła dłoń do swego mostka, wyraźnie wzruszona szczerością Sófii, zaraz posławszy w kierunku Archarda niemy znak, że przyszedł czas na udzielenie jakiejkolwiek odpowiedzi. Spojrzał więc ponownie na Sófię i raptem wyjął z kieszeni munduru swój telefon komórkowy. Przecież nie mógł tego tak zostawić! Wyszukał w kontaktach numer do kolegi po fachu i przyłożywszy komórkę do ucha, odezwał się po kilku sekundach: — Przekaż do sztabu, że nie dotrę dziś do Manbidżu. Ani w najbliższym tygodniu. — Po drugiej stronie zapadła nagła, głęboka cisza. — Zatrzymało mnie coś ważnego. Coś ogromnie ważnego — dodał z naciskiem na dwa ostatnie wyrazy swej wypowiedzi i odczekał chwilę, aż kolega przetworzy informację. Usłyszawszy ostateczne potwierdzenie i prośbę o późniejszy kontakt, zakończył rozmowę i wsunął telefon z powrotem do kieszonki uniformu. Kąciki jego ust uniosły się powoli w uśmiechu, którym obdarował sprawczynię zamieszania. — Bądź dla mnie tym wszystkim, Sófia — rzekł.
Sófia wpadła na teren lotniska z zakupionym już na telefonie biletem na najbliższy i względnie najtańszy lot międzykontynentalny, wiedząc, że chociaż życie może być jak film, to za żadne skarby świata nie przedrze się przez odprawę celną tak, jak miało to miejsce w jej ukochanym Love Actually. Nie pozbawiło jej to jednak skrupułów by przedostać się do odprawy na okrętkę, niedozwoloną i zamkniętą drogą pomiędzy taśmami, omijając tym samym stojące kolejki do sprawdzenia przez straż graniczną. Wpakowała się więc bezczelnie na koniec jednej z kolumn ludźmi, przed młodego biznesmena, który mocno zbeształ ją za to zachowanie, ale wytłumaczyła się pośpiechem na lot, który jest lada chwila, wrzucając w amoku płaszcz, zegarek, pasek oraz torebkę do pojemnika na rzeczy i przechodząc czym prędzej przez bramkę z polem magnetycznym.
— Wie Pan może skąd odlatuje najbliższy samolot do Damaszku? — zapytała niecierpliwie jednego z celników, który tylko wskazał jej tablicę informacyjną, na której mogła dostrzec numer gate’u i planowany czas odlotu.
— Dziękuję! Wrócę po wszystko za jakiś czas! Muszę się tylko z kimś pilnie zobaczyć. Proszę przypilnować moich rzeczy!— powiedziała, zabierając tylko telefon z pojemnika, ignorując cały swój dobytek i puszczając się w szaloną gonitwę do bramki, w której liczyła, że uda jej się złapać jeszcze blondyna, któremu bardzo chciała powiedzieć, że jest jej i że musi nie siebie teraz kurewsko uważać.
— Nie spierdol tego Arch, błagam nie spierdol tego. — mruczała sama do siebie pod nosem, pokonując prawdopodobnie dystans życia, puszczając się sprintem przez lotniskowe korytarze, byle tylko dotrzeć na położony w najdalszym skraju budynku gate, z którego Lloyd miał właśnie wsiadać na pokład samolotu. Przerażona wizją braku czasu, przyłożyła telefon do ucha, chcąc się z nim skontaktować, co skończyło się bezowocnie, a ona została uraczona jedynie pełnią ignorancji i dźwiękiem nieodebranego połączenia.
— Merda!— przeklęła pod nosem nie ustając w tej szaleńczej pogoni, dopóki nie dopadła bramek z nielicznym już zbiorowiskiem osób, które pracownicy lotniska wpuszczali na pokład samolotu. Szybkim spojrzeniem lustrując zgromadzony tłum, nie dostrzegła jednak pośród zebranych, znajomej blond czupryny, w której uwielbiała zanurzać palce i przeczesywać ją z pełną uczucia delikatnością.
— Przepraszam, nie widziała Pani może wysokiego blondyna, całkiem dobrze wyglądającego. Ma takie szalenie piękne, niebieskie oczy i właśnie leci na drugi koniec świata, chcąc zostawić mnie bez pożegnania. — spytała się z niesamowicie radosnym uśmiechem, stojącą nieopodal młodą kobietę, która tylko pokręciłą przecząco głową, woląc myśleć o swojej podróży, niż problemach tej niespełna rozumu dziewczyny. — A Pan? — wciąż dysząc ciężko po dopiero co zakończonym biegu, zagadnęła mężczyznę, który odpowiedział jej wzruszeniem ramion w przepraszającym geście. — Tam jest kochanieńka. — zlitowała się nad nią dopiero starsza kobieta, muzułmanka, z czwórką małych dzieci pod swoją opieką, wskazując palcem na szybę, do której Sófia momentalnie przylgnęła, starając się kilkoma mocnymi stuknięciami zwrócić na siebie uwagę pana majora, który szedł do samolotu. Kurwa, kurwa, kurwa. Przeklinała w myślach czując jak bardzo niewiele czasu ma i pomimo największych wysiłków, nic nie idzie po jej myśli, zaś ona może właśnie stracić miłość swojego życia bezpowrotnie. Bez większych dywagacji, przeszła więc po cichu pod słupkami, które odgradzały pracowników lotniska od czekających do wpuszczenia na samolot. — Proszę Pani, tak nie wolno! — usłyszała za plecami, co na chwilę ją sparaliżowało, ale wiedziała doskonale, że nie może sobie pozwolić teraz na żaden błąd i chociażby moment opóźnienia w tej szalonej gonitwie o najwspanialszą przygodę jej życia. — Wiem, niesamowicie Państwa przepraszam! Ale muszę! Obiecuję, że wrócę tutaj w przeciągu 5 minut i nie ucieknę z kraju! Potrzebuję tylko komuś powiedzieć coś ważnego. Muszę komuś powiedzieć, że bardzo go kocham! — wykrzyczała w korytarzu, pokonując znowu w niesamowitym tempie jego długość, następnie zbiegając po licznych schodach, byle tylko jak najszybciej dostać się na płytę lotniska. — Arch! Archer! — wołała bez opamiętania, przepychając się w szaleńczym biegu, pomiędzy tłumem ludzi, zmierzających na samolot. Słyszała za sobą syki i przekleństwa, nie tylko w znanych sobie językach, jak przynajmniej podejrzewała, gdy bezwiednie co i rusz potrącała kogoś, starając się usilnie dopaść pewnego blondyna. Swojego blondyna. Musiała to zrobić szybko, zanim ktoś z obsługi złapałby ją i zawrócił do budynku lotniska. — Arch! — dorwała mężczyznę, w chwili gdy ten odwracał się właśnie na dźwięk swojego imienia. Złapała go za ramiona, przestawiając plecami do tłumu, tak by pełnił rolę swoistej tarczy , chroniąc ją przed lotniskowymi służbami, przynajmniej do chwili, gdy nie powie mu tego, po co w tym nieposkromionym zapale tutaj przyjechała. — Sófia, co Ty tutaj robisz? Posłała mu pełne radości spojrzenie, które samo w sobie wyrażało już wszystko, kipiąc wręcz niemym wyznaniem miłości. — To T y . To zawsze byłeś T y . — ledwo wydusiła z siebie słowa, wciąż czując dotkliwy brak powietrza, na który jednak nie zwracała uwagi, będąc w amoku, swoiście radosnym transie, w którym chciała podzielić się z Lloydem swoim odkryciem, które miało zaważyć o ich przyszłości. — Myślę, że wiedziałam to od kiedy pierwszy raz Cię zobaczyłam... Ty jesteś Tym, kogo chcę mieć obok, gdy wszystkie moje marzenia będą się spełniać. Ty jesteś moim Lwem, moim Leão. — zaśmiała się przez powoli zbierające się w kącikach oczu łzy niepodważalnej radości z faktu, że uświadomiła sobie coś tak ważnego, a przecież tak oczywistego. — I jesteś o wiele lepszy, niż ktokolwiek, kogo mogłam sobie wymarzyć. — westchnęła, układając z rozczuleniem dłoń na jego szorstkim policzku, po którym przesunęła opuszką kciuka, z największą delikatnością i pełnią oddania. — I chociaż nienawidzę tego czym się zajmujesz, i równie mocno nienawidzę faktu, że musisz teraz wyjeżdżać, to niczego tak nie pragnę, jak tego żebyś do mnie wrócił. Ale nie dlatego, że obiecuję Ci za to najlepsze obciąganie w życiu, takie któremu wszystkie twoje dziewice w raju nie dorównają. — zaśmiała się szczerze, nie przejmując się tym, że może kogoś gorszyć w tym momencie, skoro dla nich tego typu składane obietnice były wręcz codziennością. Nie była też w stanie dłużej powstrzymywać słodkich łez radości, powolutku spływających teraz po rumianych od szaleńczego biegu policzkach. Złapała Lloyda za ręce, składając na każdej z nich czuły pocałunek. — Wróć dla mnie, bo Cię kocham. Strasznie Cię kocham Archardzie Lloyd. I nie chcę być dłużej Twoją ulubioną żaglówką, z którą czasem masz ochotę się zabawić. Chcę być Twoją przystanią, do której będziesz wracał, zawsze z równym zapałem i radością w sercu. Chcę być Twoim monotematycznym bourbonem, który zawsze wybierasz i nigdy Ci się nie nudzi. Chcę żebyś na siebie uważał. I chcę Cię kochać, takim jakim jesteś.— dodała radośnie, w tej miłosnej euforii, wpatrując się w głębie jego niebieskich tęczówek, których koloryt zachwycał ją za każdym razem równie mocno, czekając jednocześnie z walącym głośno, oszalałym w klatce piersiowej sercem. Oczekiwała w napięciu na jego odpowiedź, modląc się w duchu, by tego przysłowiowo nie spierdolił. Bo chociaż chciała go kochać, począwszy od dnia dzisiejszego już zawsze, to nie mogła go jednak zmusić do miłości. Archard stał natomiast w bezruchu, wyraźnie zdębiały monologiem, płynącym z ust Sófii. Wpatrywał się w nią z lekko rozchylonymi wargami, w myślach tocząc ogromną batalię pomiędzy słowami, które usłyszał, a które nijak nie pasowały do zasad, ustalonych przez nich w tej znajomości. Bo czy to mogło się dziać naprawdę? Za moment odwrócił się przez ramię, żeby prześledzić wzrokiem twarze stojących za nim ludzi, którzy poza oczekiwaniem na lot, bardziej oczekiwali teraz zakończenia monumentalnej sceny. A w tłumie starsza, lekko przygarbiona kobieta, przyłożyła dłoń do swego mostka, wyraźnie wzruszona szczerością Sófii, zaraz posławszy w kierunku Archarda niemy znak, że przyszedł czas na udzielenie jakiejkolwiek odpowiedzi. Spojrzał więc ponownie na Sófię i raptem wyjął z kieszeni munduru swój telefon komórkowy. Przecież nie mógł tego tak zostawić! Wyszukał w kontaktach numer do kolegi po fachu i przyłożywszy komórkę do ucha, odezwał się po kilku sekundach: — Przekaż do sztabu, że nie dotrę dziś do Manbidżu. Ani w najbliższym tygodniu. — Po drugiej stronie zapadła nagła, głęboka cisza. — Zatrzymało mnie coś ważnego. Coś ogromnie ważnego — dodał z naciskiem na dwa ostatnie wyrazy swej wypowiedzi i odczekał chwilę, aż kolega przetworzy informację. Usłyszawszy ostateczne potwierdzenie i prośbę o późniejszy kontakt, zakończył rozmowę i wsunął telefon z powrotem do kieszonki uniformu. Kąciki jego ust uniosły się powoli w uśmiechu, którym obdarował sprawczynię zamieszania. — Bądź dla mnie tym wszystkim, Sófia — rzekł.
„Oglądając zachodzące za horyzontem bezkresu wody słońce, cieszące oczy swoim ciepłym, soczyście brzoskwiniowym wręcz blaskiem, spytała go pewnego razu:
— Wierzysz, że marzenia się spełniają?
— Wierzę w odwieczne prawo dżungli. Wierzę w prawa jakimi rządzą się stepy sawanny. Chociaż, czasami sam nie wiem, czy dalej powinienem… — odpowiedział jej z pewnego rodzaju melancholią, skrytą w swoich wyjątkowych, bo spowitych kolorem szafiru oczach lew, warząc uprzednio każde z dobranych słów, jak miał w zwyczaju.
— Ja wierzę. — zapewniła w konsekwencji jego wypowiedzi dziewczyna, obdarzając go tą radością zaklętą w niewinnym ułożeniu swoich różowych warg. — Wierzę, że marzenia się spełniają. A Ty jesteś moim.”
Sófia Silva Harrington, The girl and the lion, 2019
MIŁOŚĆ <3333333
OdpowiedzUsuńJest pięknie, słodko, cudownie, a my uwielbiamy, kiedy ludzie się kochają! Tym pięknym postem zaspokoiłam dzisiaj swoją grudniowo-świąteczną potrzebę romansów z pościgami na lotnisku. Razem z Harper trzymamy mocno kciuki za dalsze, wspólne powodzenia! I kolejne posty. :D
Harper
Aaaaa dzięki piękne i stokrotne, za takie dobre słówka i szczerze się cieszymy z Sówką, że zaspokoiłyśmy tą świąteczną potrzebę dzikich akcji na lotniskach, bo choć to wspaniały motyw, wszyscy dobrze wiemy jak w praktyce prezentuje się w zasadzie awykonalnie! Ale miało być słodko i cudownie, dlatego wszystko się zgadza, łącznie z pościgiem i wielkim wyznaniem <3 Chociaż taki spóźniony prezent Mikołajowy od nas dostałaś!
UsuńTeż trzymamy kciuki i liczymy, że może coś jeszcze wspólnego z tego powstanie ;)
Życzymy szczęścia! Choć Emily nie do końca będzie usatysfakcjonowana, nie żeby kochała Lloyda, ale jakieś uczucie z pewnością jest xD
OdpowiedzUsuńNo to teraz ja nie wiem, co zrobić, aby nie wyszła na idiotkę, o! :D
No cóż ja poradzę, o Emily wiedzieć Sófia nie mogła, więc ciężko żeby z tego wszystkiego wszyscy wyszli zadowoleni, ale za to Colin może Sówce kibicować!
UsuńW każdym razie dzięki za miłe słówka, choć sytuacja jest napięta widzę :P
No słodziutko do porzygu! ♥ ♥ ♥ Uśmiałam się troszkę, bo jak poznałam mojego chłopaka, to tata naszej znajomej powiedział "ale fajna z nich para!" i nam wywróżył, bo kilka miesięcy później byliśmy razem i użeramy się ze sobą do dziś ^^ Także ewidentnie coś w tym jest, że to osoby stojące z boku widzą, że coś się święci, jeśli faktycznie ma się święcić ^^
OdpowiedzUsuńOdetchnęłam z ulgą, kiedy się okazało, że pan major nigdzie nie leci, bo troszkę się obawiałam, że na wyznanie odpowie i przyjmie je do siebie (innej możliwości nie było!), ale mimo wszystko poleci. Także tym Archer bardzo sobie u mnie zapunktował, piąteczka smoło! ^^
Co jeszcze mogę dodać. Chyba już nic ^^ Ciesze się, że oni się cieszą i kochają i wysyłam moc serduszek ♥ ♥ ♥
Muahahaha, tak jest! Wszyscy mieli rzygać tęczą z tej słodkości jak siemasz! Ale taka nasza rola z Sówką tutaj - bombardować was niestworzoną ilością pozytywnych historii i dobrych sytuacji, które podnoszą człowieka na duchu! Swoją drogą, oprócz tej wspaniałej, landrynkowej miłości, zastanawiam się, czy ktoś się w ogóle ogarnął, że przed Sówką literacki debiut w nowym roku się szykuje! Major thing!
UsuńAle wspaniała ta Twoja historia, bo to przeurocza sprawa! Patrz jakie coincidence zabawny, który tym bardziej Cię ubawił (liczę że po same paszki!).
Ahahaha, fakt, że pan major został to pewnie i samą Sówkę w ziemię wmurował, ale hej! należy się dziewczynie! ;) I dziękujemy za serduszka, bo je uwielbiamy, a Maille i tak jest naszym najdroższym! Przynajmniej tym kobiecym x)
Właśnie coś mi tam nie pasowało! Bo i rok nie ten, i że niby Sófia autorką cytatów i w ogóle. I tak sobie myślę, ma to coś na celu czy nie ma? Być, czy nie być? Aż ostatcznie uznałam, że zostanie to dla mnie słodką tajemnicą i będę czekać na rozwój wypadków ^^ A pierwszym wypadkiem jesteś Ty, bo już co nieco zdradziłaś! Stąd Maille zawczasu prosi o jeden egzemplarz z autografem i dedykacją! Bo jak później, jak to dzieło trafi na listę bestsellerów, ciężko będzie się do Sówki dopchać.
UsuńChoć nie mam w zwyczaju komentować, ani pisać postów fabularnych, to w tym przypadku nie mogę się powstrzymać <3 Mega mocno zrobiło mi się ciepło na sercu po przeczytaniu notki. Świetna robota i mam cichą nadzieję, iż coś jeszcze wypłynie spod Waszego wspólnego pióra.
OdpowiedzUsuńRazem z moim Williamem życzymy duuużo miłości ♥
O rany rety! Tego żeśmy się nie spodziewały, że taki zaszczyt nas kopnie, bo to mega wyróżnienie, że serio chciało Ci się przeczytać akurat tą notkę! Cieszy nas z Sówką strasznie, że dała dużo ciepełka i wprawiła trochę w świąteczny, rodzinny, pełen miłości klimacik, bo od tego tu jesteśmy! Williamowi życzymy tego samego, chociaż pana nie znamy! Jeszcze :P
UsuńLove! ♥
Ha! Jak to mawia mój chłopak: ZAKOCHANI SĄ WSPANIALI. Tak słodziutko, z urokiem i dowcipem zostało to tutaj oddane, że ach!!! Idealnie wpisuje się w świąteczno-miłosny-love actuallowy klimat. Lenny ma ból dupy, że został sam na placu boju niezakochanych, bo jak to tak, ale przede wszystkim życzy i szczęścia i miłości właśnie!!!
OdpowiedzUsuńCudnie. Ściskamy! Xxx
SĄ SPANIALI bez dwóch zdań! :D Cieszymy się, że się podobało, a same czekamy na Twoją notkę, żeby wiedzieć co tam u Lenny'ego słychać w życiu (było albo jest)! Dziękujemy za tyle miłości i niech się Lenny nie przejmuje, nie ma czego! Na pewno jaka się spaniała dziołcha dla niego znajdzie, a Sówka i tak go ukocha, po swojemu, choć bardziej po przyjacielsku, ale sam na pewno chłopak nie zostanie! <3
UsuńGdyby tylko moi rodzice tacy byli! Ale nie! Oni muszą sobie robić heheszki z (braku) mojego życia miłosnego. Źli ludzie, mogliby to przeczytać i wyciągnąć z tego jakiś przykład!
OdpowiedzUsuńJest słodko. Bardzo słodko, a ja z reguły za słodyczami nie przepadam, ale coś w tej historii jest, że wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Tak więc gratuluje. I nie, ja i India w ogóle nie zwijamy się z zazdrości. Ani trochę. Nic a nic. Null. Zero. Nada.
Spokojnie, takich rodziców to ze świecą szukać! I ja zazdraszczam Sówce takich kulawych i smieszkowych, a przede wszystkim przekochanych mamusi i tatka. Ale hej! Zawsze możesz terroryzować swoich rodziców, niech biorą przykłady z innych! :P
UsuńCieszę się, że pomimo ogromnej słodyczy, historia przypadła Ci Kurczaczku do gustu, choć Sówki nie znasz bo nie mamy wątku! Ale takie akcje i sama słodycz oraz spełnianie marzeń, to wlasnie jej świat! Pełen miłości i szczęścia!
Nie zazdroście z Indią, my ukochany wszystkich! Cały NYC! ❤️
Uwielbiam komedię romantyczne, mogę je oglądać do woli i kocham czytać o miłosnych przygodach. Notka mi cholernie umila zajebiście ciężka zmianę, matko jeszcze sześć godzin!, ale teraz do końca dnia będę chodzić z uśmiechem na twarzy. <3 Jak dla mnie to może być jeszcze trochę więcej tej miłości, świat jej w końcu potrzebuje! A ja sama czuje niedosyt i chętnie poczytałabym jeszcze trochę o tych wariacjach miłosnych Sofii i Archarda.:D Jako fanką dramatów, po części liczyłam że może jednak wyjedzie, ale takie zakończenie jest o wiele lepsze.❤❤❤
OdpowiedzUsuńPisać dziewczyny, bo ja chce więcej!❤❤ I z tego co widzę nie tylko ja!
To samo szczęście czytać, że Ci prackę ta notka osłodziła, bo to dokładnie to co chciałam by robiła! Jest na tyle lekka i mam nadzieję przyjemna, że czyta się ją szybko i z łatwością, a przede wszystkim uśmiechem na buzi.
UsuńNiestety dramaty w życiu Sówki to coś, na co nie wypada liczyć (bo to szczęśliwa dziewczyna, co jej los sprzyja!), ale kto wie?... No i może trafi się jeszcze coś więcej, życie pokaże! I niech tej uroczej miłości bedzie jak najwiecej!!! ❤️❤️❤️
UWIELBIAMY TAKIE SŁODKOŚCI! <3 <3 <3
OdpowiedzUsuńżyczymy z Charlie, aby Sówkowe szczęście nigdy nie minęło, aby nigdy nie przestało świecić to słoneczko, które jest zawsze ponad jej uroczą główką i żeby obciąganie Archerowi zawsze było tak nieziemskie, jak mu obiecała xDDD
przesłodka ta para! oby to marzenie spełniło się im obojgu! świąteczny klimat także i mnie cholernie rozczula :D
(niebawem się zbiorę i odpiszę i wtedy mam nadzieję, że Sówka odbije Charlie swojemu gejowskiemu przyjacielowi i uczyni z niej swojego człowieka :D ]
Muahahahahaha, nie mogę przestać się śmiać, z Twojego komentarza, ubawiona jestem po paszki i do łez! Cholernie nam miło za takie dobre słówka i za życzenia szczęścia i radości, tej sówkowej, bo też jesteśmy zdania że się dziewczynie należy po wsze czasy! I czekamy z niecierpliwością na naszą future kumpelę od pizzy i kwiatków - Charlie! ��
UsuńTrochę żałuję, że wcześniej nie miałam na tyle czasu, aby na spokojnie usiąść i przeczytać tę notkę. Z drugiej strony dobrze się stało, bo po przeczytaniu zrobiło mi się tak uroczo i ckliwie... Idealnie na sobotni wieczór! Scena na lotnisku to taki klasyk, a jednak za każdym razem tak samo chwyta za serce i chociaż od początku wiadomo, że zawsze on/ona dogodni ukochaną/ukochanego i w końcu się spotkają na tym lotnisku i wszystko będzie dobrze, to i tak dreszczyk emocji pozostaje i ta cicha myśl w głowie a co jeśli nie...?
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, że marzenie Sówki się spełniło i spotkała swojego idealnego księcia z bajki. Oby teraz im się dobrze wiodło! <3