Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2034. Wróć, kiedy uwierzysz


Na górze jest ciemno.
Prześwitują tylko kawałki czarnego nieba wśród koron drzew, jak gdyby zostało rozszarpane przez głodną bestię i rozrzucone wokół. Gdzieniegdzie widzę gwiazdy – małe, jasne punkciki na mrocznym tle. Wiatr wprawia liście w mrożący krew w żyłach szelest. Chyba się boję, ale jakby inaczej.

– Et-than?

Szedł za mną, a teraz go nie ma. Dopiero co trzymał moją rękę i uspokajał, że będzie dobrze, że nas odnajdą. Zawsze był taki odważny i napawał ludzi optymizmem. A teraz go nie ma.
Nic nie rozumiem.

– Ethan! – Nie mam pojęcia, skąd wzięłam tyle powietrza w płucach, by móc krzyczeć tak głośno. Chociaż... to chyba ten las, on odbija echem wszystkie dźwięki. Może to i dobrze. Może dzięki temu usłyszy. Może przyjdzie. Może uspokoi.
Może, może, może.

Jest prawie cicho. Tylko ten wiatr, to szeleszczenie liści, jak ciche szepty w niezrozumiałym języku. Tylko to uczucie, że wokół jest pełno oczu. Tylko takie wrażenie, że wszystkie te oczy wlepione są we mnie. Że za drzewami kryją się żywe istoty. Albo może martwe?
Nic nie rozumiem.

Skąd się tu wzięłam? Co nam się stało?
Dotykam twarzy drżącymi dłońmi. Skóra jest zimna, wręcz lodowata, a na palcu zostaje mi ciemna plama. To ta rana na policzku, wciąż nie chce przestać krwawić. Powinnam się cieszyć, że to tylko policzek, nie czoło, i że nie zalewa mi oczu. Przynajmniej coś widzę. Nawet, jeśli wokół jest całkiem czarno.

– Ethan... ?

Nie ma Ethana. Nawet nie pisnął. O co tu chodzi? To chyba nie dzieje się naprawdę... Tak?
Żółte punkciki na niebie wyglądają jak oczy. Gapią się i gapią, i śmieją z mojego położenia. Ciekawe, co one by zrobiły na moim miejscu. Nawet nie płaczę. Chyba powinnam być z siebie dumna, ale jakoś nie umiem. To takie nierzeczywiste. Nie podoba mi się to wszystko. 
Boli mnie głowa. Najbardziej to miejsce, gdzie uderzyłam się, upadając. Pod palcami wyczuwam wielkiego guza, a Ethan mówił, że pod okiem robi mi się wielki siniak. Ale co się właściwie dzieje? Nic nie pamiętam, nic wcześniej... 
Jechaliśmy rowerami na wycieczkę i wiał chłodny wiatr...

Ktoś przeraźliwie krzyczał.
Odgłos wydawał się wwiercać w jej mózg, powoli, boleśnie, dogłębnie, rozsadzając bębenki, kiedy, jeszcze nie do końca obudzona, sięgnęła po telefon, chcąc sprawdzić, która może być godzina. Dopiero, kiedy otworzyła oczy, wrzask ucichł i zdała sobie sprawę, że wydobywał się z jej własnych ust. Zaskoczona, rozbudziła się momentalnie i aż usiadła na łóżku, obejmując kolana ramionami, jak gdyby tylko to chroniło ją przez rozpadnięciem się na maleńkie kawałeczki. Drobne, ostre odłamki, które ktoś potem podepcze, aż się pokruszą, zamienią w pył i nie będzie można już skleić ich w jedną całość. I nikt nawet się nie domyśli, że była to kiedyś Sara Greene, dziewczynka ze szkła.
Słaba, mała dziewczynka.

Głowa pulsowała jej tępym bólem, najbardziej to miejsce, gdzie uderzyła się wtedy, Tamtego Dnia. Mimo upływu lat, nadal nie potrafiła się wyzbyć dziecinnego odruchu i przestać nazywać wspomnienie po swojemu. Bo mogła przecież mówić "w dzieciństwie zgubiłam się w lesie" i też byłoby dobrze. Po co ludzie mają o tym wiedzieć? Ale kiedy myślała o brzmieniu tych słów, ich wydźwięku, przed oczami stawały jej wielkie litery. Tylko litery.
Miała wrażenie, że nie istnieją takie wyrazy, które pozwoliłyby w jednym, krótkim frazesie zawrzeć to, co się wtedy stało i być może dlatego tak uparcie trzymała się swojej wymyślonej nazwy. Tak było po prostu łatwiej; nie rozwlekać się, nie zagłębiać w szczegóły. Nie chciała wracać do wspomnień, nie chciała się z nich nikomu zwierzać. Tyle tylko, że w ludzkiej naturze najwyraźniej leży rozgrzebywanie starych spraw, albo może zwyczajna ciekawość i Sara nieustannie była zagadywana przez tych, którzy ją skojarzyli, czy aby na pewno nie wróciła jej pamięć.
Otóż nie. Nie wróciła.

Cała ta sprawa ciągnęła się miesiącami, co było dla siedmioletniej panny Greene wyjątkowo stresujące. Rodzice nieustannie udzielali wywiadów, gazety raz po raz publikowały jej zdjęcia: przemoczonej, z tą paskudną raną na policzku, bladej jak duch, przestraszonej dziewczynki, żerując na cudzym nieszczęściu. Wydawało się jednak, że matka jest wniebowzięta i takie zainteresowanie medialne nadzwyczaj jej sprzyja. Oboje z ojcem lubili występować w telewizji, w prasie również nierzadko ukazywały się ich poczynania, jak wówczas, gdy adoptowali niespokrewnioną ze sobą trójkę sierot. Ale wtedy, w roku dwa tysiące siódmym, Sara była siostrą tylko maleńkiego chłopca, otoczoną przez płynących na fali zainteresowania rodziców i pismaki, nieustannie łaknące świeżej krwi. Nie zaszczyciła ich nawet jednym słowem, zbyt przerażona, by cokolwiek powiedzieć i nawet teraz, po dziewięciu latach, niektórzy natrętni dziennikarze nie dawali jej spokoju.

– Panno Greene!
– Sara, tutaj!
– Przypomniałaś sobie coś? Halo!

Ale najgorsze były zarzuty.

– Na pewno zrobiła mu krzywdę, a teraz bezczelnie kłamie.

Miała ochotę wrzeszczeć na cały głos, gdziekolwiek by się wówczas nie znajdowała.
Byłam dzieckiem, myślała rozpaczliwie, usiłując sama sobie wytłumaczyć sytuację, bo nawet teraz, po dziesięciu latach, wyrzuty sumienia dręczyły ją, jak najgorszy koszmar. Dzieckiem, bezbronną dziewczynką, która nawet nie pamiętała tego, co tam się wydarzyło. Jak oni mogą mnie tak oskarżać?

Zerknęła na wyświetlacz. 3:54. Za wcześnie, by wstawać. A jednak Sara nie mogła zasnąć. Podskórnie bała się tego, co ujrzy, kiedy na nowo zamknie oczy. Nie chciała wiedzieć. Nie potrzebowała tego do szczęścia, wręcz przeciwnie. Wolałaby o tym w ogóle zapomnieć. Nie rozumiała, dlaczego od jakiegoś czasu czuje się tak dziwnie; czemu tak często boli ją głowa, a w środku wyświetlają się obrazy niewiadomego pochodzenia. Dlaczego w nocy, gdy budzi się z krzykiem, ma na sobie wrażenie c z e g o ś, jakby czyjeś ręce, przesuwające się wzdłuż ciała. I tak, jak gdyby coś strasznego wisiało w powietrzu.
Zdecydowanym ruchem odrzuciła kołdrę, ostrożnie stając na miękkim dywanie. Kilka kroków dalej były już tylko chłodne panele. Sally, pilnując, by niczym nie hałasować, przesuwała się w stronę drzwi. Nie miała konkretnego planu; chciała tylko wyjść z pokoju, w którym czaiło się wrażenie zła. Nie potrafiła znieść tej dojmującej samotności w chwilach strachu. A na dole spał przecież jej pies. On do niej przyjdzie – wiedziała to na pewno.

Cicho przemierzając długi korytarz, Sara szła w kierunku schodów, uważnie rozglądając się na boki. Nawet tu, w domu, miała nieustanne wrażenie, że ktoś ją śledzi, prześladuje. Wciąż słyszała za sobą jakieś kroki; w powietrzu czaiły się dziwne szepty, a czasem wydawało jej się, że widzi oczy, wpatrujące się w nią z uwagą. Nie wiedziała, co robić. Ojciec i matka wzięliby ją za psychicznie chorą i umieścili w jakimś zakładzie, pod przykrywką szkoły z internatem. Albo w ogóle by nie zareagowali, bagatelizując całą sprawę i zrzucając to na hormony. Jak zawsze. Nie po raz pierwszy poczuła się boleśnie odrzucona przez społeczeństwo. Ludzie kojarzyli ją tylko i wyłącznie z nazwiska, słynnego nazwiska i z wydarzeń Tamtego Dnia, jeśli ktoś umiał wyobrazić sobie przemianę dziecka po dziewięciu latach. Zagadywali głównie po to, by się dowiedzieć, czy aby na pewno mówi prawdę i głęboko rozczarować, że nie będą wyjątkowymi szczęśliwcami, którym wyjawi, jak to było w rzeczywistości.
A gdyby nie wysokie stanowisko ojca, wszystkie te sępy dałyby jej spokój, o czym niejednokrotnie myślała z niejakim poczuciem żalu, że wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej. Napisaliby artykuł o zaginionym dziecku, o odnalezionym dziecku, a cała uwaga skupiłaby się na biednym Ethanie, o którym nikt nic nie wie.
Nawet ona.

Dotknęła dłonią chłodnej poręczy, zamykając na niej palce i trzymając się mocno, by nie zlecieć. W ciemnościach nie widziała zbyt dobrze, dlatego każdy schodek musiała najpierw zbadać nogą, poczuć, czy może na nim stanąć i nie trafi na czarną dziurę. W ciemnościach nie widziała zbyt dobrze, ale wiedziała, że wzrok w końcu przywyknie. W ciemnościach nie widziała zbyt dobrze... ale wystarczająco, by zauważyć stojącą u szczytu schodów postać.

~*~

Oślepiły ją światła.
Pomieszczenie miało białe ściany i jaskrawe żarówki, które nieomal przyprawiały o ślepotę. Sara uniosła się odrobinę, oszołomiona, dostrzegając siedzącą na niewygodnym krzesełku Charlotte. Oczy dziewczyny spoglądały z troską na młodszą, przybraną siostrę, kiedy tak usiłowała usiąść na łóżku, otępiała od podanych jej leków. 
– Char – odezwała się cicho szesnastolatka, teraz dopiero odczuwając, jak bardzo wyschnięte ma gardło. Niczym wióry. Nie mogła mówić głośniej. 
– Jestem, jestem. – Ciemnowłosa przysunęła sobie taboret do ramy łóżka, uważnie obserwując dziewczynę. – Nie ruszaj się. Zacznie cię boleć.
– Co się właściwie stało? – Sara spróbowała poruszyć nogami, co nie sprawiło jej najmniejszego kłopotu; odetchnęła z ulgą. Kiedy była młodsza, nie raz śniła o wypadku, po którym zostaje sparaliżowana od pasa w dół i jest zdana na łaskę rodziców. 
– Spadłaś ze schodów – współczującym tonem wyjaśniła jej siostra. – Masz złamaną rękę i kilka siniaków, ale ogólnie rzecz biorąc nie jest źle. 
– Hmm... – zamyśliła się, uznając to za prawdopodobne zdarzenie i uważnie obejrzała gips na lewym przedramieniu. Obejmował również nadgarstek i część palców. – Gdzie matka z ojcem?
– No wiesz... – Charlotte zawiesiła głos, pozwalając młodszej dziewczynie dokończyć myśl.
– Taa. W pracy.
– Czemu łaziłaś po domu w nocy? – Dwudziestodwuletnia kobieta przyjrzała się podejrzliwie siedzącej naprzeciw nastolatce. – To do ciebie niepodobne.

Racja; od Tamtego Dnia, Sara przesiadywała zamknięta w pokoju niemal okrągłą dobę. Wyciągnąć ją gdziekolwiek, było czynem zasługującym na nagrodę Nobla. Zwłaszcza w nocy. 

– Chciało mi się pić – wymówiła się, wymyślając na poczekaniu wiarygodny powód. – Słuchaj... – nachyliła się konspiracyjnie do siostry i ściszyła głos, nie chcąc, by ktoś usłyszał ich rozmowę. – Pamiętasz, jak opowiadałam ci, że mam wrażenie, że ktoś nas... mnie śledzi, a ty jako jedyna mi uwierzyłaś?
Przytaknęła, zaintrygowana.
– Bo to, co ci teraz opowiem, zabrzmi nieprawdopodobnie. Czy ojciec był w domu?
– Kiedy spadłaś? Chyba nie – zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypomnieć. – Nie. Miał nocować w hotelu. Ta jego kolacja, pamiętasz. A co?
– Boo... – zawahała się Sara, w dość nerwowy sposób obserwując otoczenie. – Widziałam kogoś.
– Kogoś? Gdzie?
– U nas w domu. Mężczyznę... Tak, to na pewno był facet. Stał na szczycie schodów, kiedy ja... –
– Sally – zaniepokojona Charlotte przyłożyła młodszej siostrze dłoń do czoła. – Gorzej się czujesz?
– Ja nie zwariowałam i nie kłamię! – zdenerwowała się szesnastolatka, strącając rękę dziewczyny. – Mówię tylko, co widziałam.
– Nie wątpię, ale może... – ciemnowłosa niepewnie spojrzała na towarzyszkę dziwacznej rozmowy. – Może coś ci się przywidziało?
Sara spojrzała na nią zimnym wzrokiem. Lodowate spojrzenie Sally przeszyło starszą dziewczynę na wylot. Aż poczuła macki chłodu na całym ciele.
– Przyprowadź mi Christophera – zażądała. – I idź już sobie.
– Ale Sally, ja...
– Idź – ucięła dyskusję Sara, uciekając wzrokiem. – Wróć, kiedy uwierzysz.

~*~

– ... każe wszystkim nazywać się "mamą Cathy" i obrzydliwie flirtuje z takim młodym lekarzem... – ciągnęła, powodując kolejne wybuchy śmiechu swojego przybranego brata. – Ma wąsa pod nosem; jak ją zobaczysz, to...
– Gdzie jest teraz? – Christopher Thomas, lat trzynaście i metr osiemdziesiąt wzrostu otarł załzawione oczy, szczerząc wielkie zęby. 
– Poszła na jakieś badania. – Sara wzruszyła ramionami, unosząc kąciki ust ku górze. – A jak się odstawiła! Doszły ją słuchy, że doktor McCann będzie obecny. 
– To ten, co się jej tak podoba?
– Mhm. Gość ma ze trzydzieści lat, tak zakładam, a wygląda na jeszcze mniej – zlustrowała chłopaka wzrokiem z góry na dół. – Więc strzeż się, kiedy wróci, bo wyraźnie leci na młodszych przystojniaków.
Christopher zbladł, po czym parsknął śmiechem, zginając się wpół.
– Wyobraź sobie minę matki, gdy zacznie mnie podrywać.
– A idź, geniuszu! Chyba nie chciałam mieć tego przed oczami. Wciąż jeszcze pamiętam, jak wściekła się na Louisa, gdy ta Selena z naprzeciwka go prześladowała. Aż mi było żal chłopaka.
– Mi niezbyt – skrzywił się odrobinę, wspominając wszystkie nieprzyjemności, jakich doznał ze strony przybranego brata. – Ale masz rację. Wina nie była jego.
– Kto został z Jimmym? – zmieniła temat, rozrywając opakowanie kolorowych żelek i wyciągając paczkę w stronę Chrisa. 
– Chyba Polly. Lotte coś wspominała – dodał z pełnymi ustami. 

Sara, na wspomnienie imiona siostry, poczuła ucisk w żołądku. Stwardniał i zmienił się w mdlącą, ciężką kulę. Mruknęła coś niewyraźnie, wzruszając ramionami, ale w głębi duszy była rana. Charlotte nigdy, przenigdy wcześniej nie wątpiła w jej słowa. Odczuła to trochę jak cios prosto w brzuch; była taka bezbronna, odsłonięta, pozbawiona wszelkiego kredytu zaufania i osoby, do której mogłaby się zwrócić z problemem. Zabolało ją, że nie uwierzyła. Zazwyczaj nie miała z tym takich trudności. Do tej pory jeszcze pamiętała to nieustające wrażenie śledzenia, to poczucie, że gdy się odwróci, z tyłu zastanie kogoś, kogo absolutnie nie powinno tam być. To Charlotte wzięła ją wtedy za rękę i godzinami tłumaczyła, co robić, żeby z tym walczyć. A koniec końców, chociaż najświeższa historia może nie należała do najwiarygodniejszych, nie była też opowieścią o duchach. 
Może poczuła się zagrożona..., snuła domysły Sara, nie chcąc pogodzić się z faktem, że tym razem Char po prostu zabrakło wiary. To na pewno nie jest przyjemne, wiedzieć, że ma się obcego człowieka w domu. Łatwiej to wyprzeć ze świadomości...

– Sally, mówię do ciebie.
– Co? – zamrugała kilkakrotnie, nieprzytomnym wzrokiem spoglądając na brata.
Christopher przewrócił zabawnie oczami.
– Co jest z tobą? Pytałem, kiedy cię wypuszczają.
– Dzi... Dzisiaj. Jeśli rodzice przyjadą mnie odebrać – dodała kwaśno. 
– Mogę po nich zadzwonić – zaoferował chłopak, sięgając do kieszeni po komórkę. 
– Nie, nie trzeba – zaprotestowała, nieco zbyt gwałtownie, maskując nagły skok ciśnienia fałszywym uśmieszkiem. – Richardson mówiła, że zadzwoni. 
– To ta ładna pani doktor?
– Taaa, ty amancie. To ta ładna.
– No nie mów, że ci się nie podoba! –  zawołał z niedowierzaniem.
– Eee.. że co?
– Że doktor Richardson to naprawdę niezła laska.
– Fuj – Sara teatralnie zmarszczyła nos. – To takie obrzydliwe, kiedy twoje rodzeństwo zaczyna się zakochiwać.
Christopher trzepnął ją lekko w ramię.
– Odwal się. Wcale nie jestem zakochany.
– Nie? Ale na randkę to byś zaprosił, co nie? I kwiatki przyniósł? Albo czekoladki może? – drwiła bezlitośnie, z satysfakcją obserwując, jak twarz smarkacza robi się coraz bardziej czerwona.
– Y-y. Ona nie wygląda na taką, która lubi romantyków – dodał tonem światowego znawcy. – A poza tym jest dla mnie za stara. 
– Dobra, Romeo. Wziąłeś moją torbę?
– Trzymaj. Sally?
– Mmm?
– O co poszło tobie i Charlotte?
– Hę? – Szesnastolatka uniosła głowę, patrząc na brata podejrzliwie. – O czym ty gadasz?
– Daj spokój. Krzywisz się na sam dźwięk jej imienia.
Głupi smarkacz!, przeklęła go w myślach za tą jego cholerną spostrzegawczość.
– No, Sally. Milczenie nic ci nie da. Ciągle tu jestem i ciągle pamiętam.
– Wiem, gówniarzu – warknęła niegrzecznie, uparcie wbijając wzrok we wnętrze torby i grzebiąc w niej tak intensywnie, jakby miała zamiar znaleźć w środku co najmniej wartościowy skarb. – Wkurzyła mnie. To wszystko.
– Ciebie łatwo wnerwić – młody uśmiechnął się zadziornie, choć Sara nadal nie podniosła głowy. – To musiało być coś więcej.
– Nic ci nie powiem, daj mi święty spokój.
– Myślałem, że może mógłbym pomóc...
– Chrissie. – Nastolatka spojrzała wreszcie na swoje brata, z jego niewinnymi, dużymi oczami i rumieńcami na policzkach. – Po prostu się do tego nie mieszaj.

~*~

– Ależ oczywiście! – Głośne zapewnienie ojca wyrwało ją z rozmyślań. Sara zerknęła nieprzychylnie na niego i na maszerującą obok matkę; oglądała sobie zrobione u kosmetyczki paznokcie i wydawała się być wielce znudzona. Dziewczyna wzniosła oczy ku niebu, powstrzymując się od szczeniackiego zrobienia w stronę Anabelle jakiejś głupiej miny, byleby zetrzeć z jej twarzy ten nadęty, niezadowolony wyraz. Niejednokrotnie, gdy przyglądała się kobiecie, niemal czuła, jak swędzą ją ręce. Pochłonięta przeróżnymi, mściwymi myślami, nie zauważyła matki, która zdążyła podejść bliżej i z impetem uderzyła nosem prosto w jej ramię.

– Ty kretynko, jesteś taka niezdarna!

Sara odruchowo uchyliła się przed zamierzonym ciosem w głowę, dziękując niebiosom za swój szybki i wyćwiczony refleks. Z niemrawą miną skierowała ospałe kroki w stronę drogiego samochodu, zaparkowanego wprost na wjeździe dla karetek. Uniosła brwi, ale nie była zdziwiona. Ojciec lubił namieszać i zawsze robił, co mu się żywnie podobało. Prędzej zdziwiłoby ją, gdyby zostawił auto na parkingu.

– Możesz szybciej, księżniczko? – Matka odwróciła głowę i wykrzywiła się do niej pretensjonalnie. Już stałą przy samochodzie, tylko czyhając, by wsiąść pierwsza, co zawsze sprawiało jej niejaką satysfakcję. Jak dzieci, myślała nieraz Sara, obserwując zachowania rodziców i przyszło jej na myśl, że mogłaby ich oddać do laboratorium w ramach jakiegoś eksperymentu. Na pewno stanowiliby wyjątkowo rzadkie okazy.
– Idę przecież – mruknęła pod nosem, otwierając sobie drzwi i pakując się na tylne siedzenie ze swoim gipsem i niewielką torbą na ramieniu. Ojciec skończył rozmawiać przez telefon i, zacierając z uciechy ręce, wsiadł do swojego ukochanego auta.
– Dostałem awans – oznajmił radośnie, zapalając silnik. Anabelle aż krzyknęła, podekscytowana możliwością wyprawiania jeszcze bardziej ekskluzywnych bali "na cele dobroczynne", które w rzeczywistości służyły szlifowaniu wizerunku idealnej matki i wspaniałego człowieka.
– Cudowna wiadomość, kochanie. Sally – odwróciła się do córki, spoglądając na nią groźnie – powiedz ojcu, jak bardzo się cieszysz z jego sukcesu.
– Naprawdę super, tato – wymamrotała Sara, ze wzrokiem utkwionym w swoich butach. Rodzicielka zerknęła na nią uważnie, ale nic nie powiedziała, więc ojciec, z niesamowicie zadowoloną miną, ruszył wreszcie spod szpitala.
W końcu.

~*~

23:47.
Jej oczy były całkiem wysuszone, jak gdyby desperacko chciała płakać, a brakowało już łez. Pod powiekami czuła piasek, ogarniało ją też potworne zmęczenie i przeczuwała już znajomy, pulsujący ból głowy. Mimo wszystko nie mogła zasnąć. Już tak długo. 
Czuła się tak, jakby ktoś parę razy rzucił nią o ścianę; obolała, zmęczona, zrezygnowana. Sama, samotna. Zawsze była sama, przynajmniej od wydarzeń Tamtego Dnia, bo unikała wszystkich, którzy mogliby zadać potencjalnie irytujące pytania. Jak gdyby na siłę próbowali przywrócić jej pamięć i nieważne, jak wielkich urazów dokonają w teraźniejszości. Nie miała zamiaru być eksperymentem, czymś, co można badać na milion własnych sposób, niekoniecznie dobrych dla zdrowia psychicznego.

Ethan, Ethan, Ethan.

Miała ochotę dać sobie w twarz za to, że wciąż o nim myśli, zamiast skoncentrować się na przyjemnych, cukierkowych głupotach i pozwolić wreszcie na sen. Ale nie potrafiła inaczej. Jakby coś w jej mózgu nie działało. Nie pierwszy raz pomyślała o tym, że przydałoby się mieć przełącznik, a najlepiej wyłącznik w środku głowy, który automatycznie broniłby człowieka przed rozmyślaniami w środku nocy.
Przewróciła się na drugi bok, tak, że jej twarz znajdowała się naprzeciwko okna. I zanim wszystko spowiła ciemność, zdążyła jeszcze dostrzec po drugiej stronie szyby tą znajomą twarz...

3 komentarze

  1. Wspaniały początek i końcówka, która sprawia, że błagam o więcej! Podoba mi się, że słowa: "Tamten Dzień" są zapisane właśnie w ten sposób. Daje to poczucie, że dla Sary jest on niezwykle ważny, stanowi jakiś punkt zwrotny i jednocześnie punkt odniesienia. Urzekł mnie też fragment zaraz po przebudzeniu się dziewczyny z koszmaru. Przypomniały mi się moje dziecięce lata, kiedy budziłam się ze złego snu i tak jak Sara bałam się zamknąć oczy, żeby nie wrócił.
    Czytało mi się Twoją notkę bardzo lekko i przyjemnie. Współczuję Sarze rodziców i chętnie dogadałabym jej matce, szczególnie za te słowa: "Ty kretynko, jesteś taka niezdarna". Aż mnie krew zalewa... Czekam na kolejne notki i życzę pannie Greene, by te koszmary przestały ją nawiedzać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zatem w końcu zdecydowałaś się uchylić rąbka tajemnicy! Po cichu liczyłam na to, że dowiem się więcej, ale ostatecznie cieszę się, że wciąż trzymasz nas w niepewności. W końcu to oznacza, że możemy liczyć na więcej opowiadań :)
    Po tym, co opisałaś, tak właściwie nie wiem, czy chcę, by Sara przypomniała sobie wydarzenia z Tamtego Dnia. odnoszę wrażenie, że to dla niej lepiej, iż nie pamięta. Z drugiej strony ta niezdrowa presja otoczenia... To na pewno musi być niesamowicie męczące. Mocno trzymam za Sarę kciuki i oczywiście czekam na kolejne posty fabularne :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pomyślałem, że chłopak nareszcie się odnalazł ale nie znajduję wytłumaczenia dla tego, że robi dziwne podchody zamiast po prostu się ujawnić - być może żywiłby do Sary jakąś urazę... Ok, zamiast gdybać i układać scenariusze po swojemu, zaczekam na kolejny post fabularny.
    Odniosłem też wrażenie, że rodzeństwo Sary jest ze sobą niesamowicie zżyte (pomimo zgrzytów, które pojawiają się przecież w każdej rodzinie) i biorąc pod uwagę zachowanie ich matki, to ważne aby mogli liczyć na siebie nawzajem.
    Na koniec czysto techniczne spostrzeżenia - czytało się bardzo przyjemnie. Podoba mi się sposób, w jaki koncentrujesz się na myślach i przeżyciach wewnętrznych swojej bohaterki. Oby tak dalej i czekam niecierpliwie na dalszą część historii!

    OdpowiedzUsuń