Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2033. You make me want to scream


dziewiętnasty maja 2015, Pittsburgh

Wiatr wzmagał się, szarpiąc jej długie, jasne kosmyki, obecnie splecione w opadającego na plecy warkocza. Słyszała tylko ciężkie, silne podmuchy, jakby głucha na pozostałe odgłosy otoczenia. Pomimo późnej wiosny na dworze było wyjątkowo chłodno, choć parę godzin wcześniej słońce raz po raz wychodziło zza chmur; teraz jednak niebo było zasnute ponurą szarością. Przyszło jej do głowy, że być może pogoda postanowiła zsynchronizować się z nastrojem – a za chwilę również kilka innych bliskich dziewczynie osób miało dołączyć do okrytego smutkiem grona. Na samą myśl o tym ze zdenerwowania ścisnęło ją w żołądku.
Ostrożnie usiadła na lodowatej ziemi, skąd była niewidoczna dla potencjalnych spacerowiczów, których przypadkiem coś wygnałoby w taką pogodę na zewnątrz, choć w wystarczającej odległości, by słyszeć, kiedy to wszystko się zacznie. Drżała na całym ciele, trochę z zimna, a trochę ze strachu, wciąż jakby niepewna tego, co zamierzała zrobić. Zbyt dobrze wiedziała, że jest już za późno: nie może się wycofać, nie teraz. Nie zmieniało to jednak faktu, iż do samego końca, jak również po wszystkim, niezależnie od podjętej decyzji, miałaby wrażenie, że postąpiła źle. Że powinna była wybrać tą drugą opcję.
Zacisnęła drobne, wyziębione dłonie w pięści i czekała niecierpliwie.

Jej serce przyspieszyło, kiedy usłyszała krzyk. To była Fanny; poczuła się nie fair wobec dziewczyny, skazując ją na dramatyczne odkrycie tylko dlatego, iż była pewna, że akurat wtedy będzie przechadzała się nad jeziorem. Nie mogła jednak zwrócić się w tym przypadku o pomoc do kogokolwiek, kogo znała lepiej – istniało ryzyko, że ktoś wykryje misternie uknuty plan. Zestresowana jasnowłosa ciaśniej otuliła się ramionami, jak gdyby za wszelką cenę chciała powstrzymać ciało przed rozpadnięciem na milion maleńkich kawałeczków. Nie ruszyła się z miejsca, nasłuchując uważnie i mając nieodparte wrażenie, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Gwar narastał. Fanny musiała pobiec po kogoś, a wraz z nim zjawiło się na pewno sporo gapiów. Wyobrażała sobie ich wszystkich, a za nimi tłum zaintrygowanych dzieciaków. Coś boleśnie ukłuło ją w płuca. Wizja ta na nowo wzbudziła w niej tajone poczucie winy.
Widziała go, jak przepycha się między innymi uczniami; jego ciemna czupryna podskakiwała przy każdym kroku, kiedy tak spieszył, by zobaczyć na własne oczy to, o czym szeptało się w grupie. Widziała w jego oczach panikę, niemal namacalną – ten rodzaj strachu, który nakazuje działanie, kiedy jeszcze można się łudzić, że to wszystko nieprawda. Poczuła nieprzyjemny, duszący ucisk gdzieś w okolicy mostka na ułamek sekundy przed tym, nim usłyszała jego wrzask; przerażający, przecinający powietrze wrzask unosił się w górę, docierając do najgłębszych, najbardziej oddalonych dziur, wciskając się w każdą szczelinę. Spanikowana i zrozpaczona przycisnęła dłonie do uszu. Nie mogła, nie chciała tego słuchać i mieć potworną świadomość, że sama jest tego powodem. Nigdy przedtem nie słyszała, by tak krzyczał i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że taki odgłos może wydać tylko ktoś, dla kogo słowa i łzy to za mało, by uporać się ze swoim bólem. Było coś nieludzkiego w tym dźwięku: brzmiał jak płacz rannego zwierzęcia.

Uświadomiwszy sobie swoje położenie, jasnowłosa zerwała się z miejsca, starła z bladych policzków mokre ślady i zarzuciła na ramiona niewielki plecak. Poza czarnym, grubym zeszytem nie zawierał praktycznie nic: nie mogła zabrać ze sobą żadnych rzeczy osobistych. Cóż, będzie musiała zacząć wszystko od początku.


dwudziesty siódmy maja 2015, Nowy Jork, Brooklyn

Mieszkanie było niebywale ogromne.
Miało trzy sypialnie, wielką łazienkę, salon i przytulną kuchnię, w której zimą było ciepło, a latem panował przyjemny chłód. Ilekroć odwiedzała babcię wcześniej, zawsze napawało ją zdumieniem, jak osoba w wieku  tej uroczej staruszki może mieszkać samotnie w takim prawie-pałacu; a czy osoba w jej wieku mogła? Kocim chodem poruszała się po prawie dwustu metrach kwadratowych, czując się trochę, jak we śnie. Miała wrażenie, że każdy jej krok niesie się echem wśród tych ścian. Niewiarygodne. Szara i przeciętna Lilah Dewitt taką szczęściarą?
Mieszkanie pachniało babcią, tymi jej specyficznymi perfumami, których używała, mawiając, że tylko naprawdę starzy ludzie czują się na swoje lata; tymi ciastami, które tak nieustannie piekła, byleby tylko wnuki były zadowolone; tym swoim, niepowtarzalnym zapachem, który zawsze kojarzył jej się z ciepłem i bezpieczeństwem. Kiedy żyła, nie ukrywała swojej sympatii do Lilah i nieustannie wciskała jej coś do ręki: gdy miała kilka lat, były to dodatkowe cukierki lub ciasteczka, co z wiekiem zamieniło się na biżuterię, pieniądze i papierosy. Nie mogła sobie darować, że nie odwiedziła jej przed śmiercią, że była zbyt pochłonięta własnymi sprawami przez okrągły rok, że nawet nie znalazła ani jednej chwili, by do niej zajrzeć.
A teraz ten spadek, to mieszkanie.

Nikomu nie powiedziała. Rodziców i tak to nie interesowało, a przynajmniej nie wiedzą, dokąd przychodzić po pieniądze. Bo wiedziała, że byliby w stanie z tej swojej wioski dojechać aż tutaj, byleby coś wyżebrać. Wiedziała też, że na pewno by się ugięła. Nie chciała tego robić – po pierwsze, bo pieniądze były niejako tylko dla niej, po ukochanej babci, a po drugie: dla zasady. Oni nie dali jej w dzieciństwie nic, prócz darmowych dramatów, do których nie był potrzebny nawet ekran telewizora, więc dlaczego i czym miałaby się odwdzięczać?
Przed rodzeństwem z kolei zataiła cały fakt, bo to byłoby dość raniące, wiedzieć, iż najmłodsza smarkula otrzymała w prezencie takie ogromne mieszkanie, a oni muszą się gnieździć z rodziną w rozpadającej się klitce (Melanie) albo spać w wynajmowanych przez firmę przyczepach z innymi pracownikami (Caleb). Alyssa, być może przez to, że i ona do czegoś w życiu doszła, mając niesłychane szczęście, była najbardziej przychylna młodszej siostrzyczce, bo do tej pory nie miała o co mieć żalu. No właśnie. Do tej pory.

Babcia chyba nie lubiła jej sióstr, tak się przynajmniej Lilah wydawało. Największym uznaniem cieszył się Cal, wyczekany chłopiec, ale z chwilą, gdy zaczynał rozrabiać i odwracać się od przychylnej mu staruszki, dobroć szybko się skończyła. Cóż było mówić, babcia ostro pilnowała swoich interesów, inwestując w tych, którzy, w jej mniemaniu, na to zasługiwali. A najmłodsza wnusia z jej wynikami w nauce zasługiwała z całą pewnością. Twarda z niej była kobieta, można by rzec: kobieta interesu, co to nie pozwoli sobą pomiatać i nie ma najmniejszego zamiaru wracać do kogoś, kto sobie tego nie życzy, niczym kopnięty przez właściciela pies.

Upodobała sobie najmniejszy, ciemny pokoik na końcu mieszkania. Miał granatowo-szare ściany, łóżko, na którym spokojnie mieściły się dwie osoby, a jego okna wychodziły wprost na przytulny park z tyłu budynku. Onieśmielona ogromem tego, co niespodziewanie otrzymała, przesiadywała w sypialni godzinami, obserwując przez szybę życie, toczące się po drugiej stronie, i tylko parę razy dziennie, dosłownie na kilka minut, wychodziła, by zaparzyć herbatę. Przerażała ją ta pustka, ten przepych, ta wszechobecna nowoczesność... Czuła się tak, jakby tak naprawdę wcale nie miała prawa tutaj być. Nierozerwalna więź łączyła to mieszkanie z jej babcią, więc Lilah nieustannie żyła w strachu, że nocą spotka na jednym z zakrętów ducha starszej pani.

Cicho, cichutko, cichuteńko.

Delikatnym krokiem przewędrowała z salonu do łazienki, a stamtąd do kuchni, gdzie usiadła, wpatrując się w widok za oknem. Nadal nie mogła, nie potrafiła w to uwierzyć. Jeszcze kilkanaście dni temu nie miała nic. Teraz mogła uchodzić za prawdziwą bogaczkę. Dotąd była zbyt oszołomiona, by zastanawiać się, co zrobi z odziedziczonymi pieniędzmi, ale teraz zdążyła już pojąć, że duma, ambicja i ośli upór nie pozwolą jej żyć na czyjś koszt – nawet, jeśli taka była jego ostatnia wola. Musiała dojść do czegokolwiek w życiu sama, nie podpierając się finansami, które spadły jej z nieba, bo inaczej nie da się tego nazwać. Nie chciała od nikogo pomocy. Potrafiła dać sobie radę sama.
Tylko dlaczego w takim razie czuła, że nieustannie musi to udowadniać?


jedenasty października 2015, Nowy Jork, Brooklyn

– Hej. – Poczuła ponaglające szturchnięcie w ramię, nieprzyjemnie wyrywające ją z i tak płytkiego snu. – Hej, Ginger. Obudź się.
– Mhmm... – mruknęła, nie otwierając oczu i przekręcając się na drugi bok. – J-ż... wst-ję.
– Taa, właśnie widzę – kobiecy głos nieprzyjemnie drażnił jej uszy. – Rusz wreszcie swój chudy tyłek z tego łóżka. Śpisz i śpisz od wczoraj rano. A tymczasem ktoś już drugi raz dobijał się do drzwi.
– Co ty mówisz? – Lilah oprzytomniała nagle, zrywając się z prowizorycznego posłania i przeczesując palcami potargane włosy. – To znaczy kto?
– A bo ja wiem? Wysoki taki, szatyn chyba, ciemne okulary. Tyle ci mogę powiedzieć.
– Otworzyłaś mu? – Dziewczyna, przerażona możliwym rozwojem wydarzeń, niespokojnie szarpnęła za klamkę, wychodząc na korytarz, po czym ruszyła w stronę drzwi.
– Co ty, chora? – Kobieta skrzyżowała ramiona na piersi, idąc za nią, podczas gdy na jej twarzy uraza mieszała się z rozbawieniem. – Przecież nie jestem głupia. Może to jakiś psychopata albo zboczeniec? Skąd ja miałabym to wiedzieć, hę?
– Dobra, już dobra – Lilah zerknęła na klatkę, upewniając się, że za drzwiami nikt nie stoi, po czym odetchnęła z ulgą. Choć może nie do końca. – Napijesz się kawy?
– Próbujesz wkupić się z powrotem w moje łaski kawą?
– A czemu nie? Lubisz kawę. Kawa chyba też ciebie lubi, jakaś taka spokojniejsza się stajesz i bardziej życiowa – spojrzała na nią z ukosa, miną zawodowego pokerzysty maskując uśmiech. 
– Nie pozwalaj sobie. 
– Nie będę. To zrobić ci kubek, czy nie?
– Zrób. Duży kubek. Albo dwa.


czternasty lutego 2016, Nowy Jork, Brooklyn, 00.24

– Śpisz?
– Nie. A ty śpisz?
– Nie śpię. Chyba nie mogę zasnąć.
– To próbuj, a nie, gadasz i gadasz. Dobranoc.
– Kiedy mi się nie chce spać.
– To idź pooglądaj telewizję. Dobranoc.
– Dziś Walentynki.
– Wiem. Dobranoc.
– Ależ jesteś marudna, kiedy się nie wyśpisz.
– Jeśli jeszcze nie zauważyłaś, właśnie próbuję nadrobić straconą noc, by nie być marudna i jutro.
– Dzisiaj.
– Co?
– Dzisiaj. Już po północy. Skoro nie wiesz, która jest godzina, skąd masz pewność, że trafiasz w dzień i faktycznie są te Walentynki?
– Ufam ci, choć to chyba błąd. Dobranoc.
– Nudziara.
– Amy, daj mi spać.
– No dobrze, już dobrze. Przypomnij mi, że rano mam się ciebie o coś zapytać.
– O co?
– Nie teraz. Dobranoc.
– Amy!


czternasty lutego 2016, Nowy Jork, Brooklyn, 12.17

– A co, jeśli... – zaczęła cicho Amy, wyraźnie się wahając. – Jeśli kocha się kogoś w t e n sposób, choć powinno się całkiem inaczej?
– Co masz na myśli?
– No wiesz. Kiedy na przykład brat kocha siostrę albo odwrotnie. Taka dziwna miłość. Chuj, że nieodwzajemniona, gorzej, że niestosowna.

Lilah przyjrzała się jej uważnie, długo, długo. Za długo. 

– Przecież ty nie masz rodzeństwa, Am.
– Taaaak... – panna James zarumieniła się delikatnie; prawie nic nie było widać, a jednak nie umknęło to uwadze jej towarzyszki. – Ani biologicznego, ani przyrodniego... Ale to tylko taki głupi przykład. Zapomnij, że w ogóle pytałam.
– Chodzi ci, że ktoś, z kim spędza się tyle czasu, co zazwyczaj z rodzeństwem i tak samo mocno zna jego słabości?
– Punkt dla ciebie – wyznała przygnębiona. 

Lilah milczała wymownie dłuższą chwilę. 

– Milczysz. Oczywiście, sama też bym milczała. 
– Myślę.
– I co wymyśliłaś?
– Że w takim wypadku... chyba należy przestać ich kochać.
– To możliwe?
– Czy ja wiem? Raczej nie...


czternasty lutego 2016, Nowy Jork, Brooklyn, 23.12

Jej włosy były miękkie w dotyku, delikatne jak sieć pajęcza, ciemne – niby gorzka czekolada. Skórę miała w innym odcieniu, kontrastującym z przeraźliwie jasną karnacją swojej przyjaciółki. Ciało promieniowało ciepłem tak, że chociaż leżała na drugim końcu łóżka, i tak było jej gorąco.
Rozmyślnie nic nie mówiła, chociaż wiedziała, że Amy nie śpi. Po tym wszystkim, co dzisiaj wypłynęło na powierzchnię, czuła się jakoś nieswojo i obco. A jednocześnie całkiem przyjemnie było tak leżeć i milczeć, wiedząc, że drugiej stronie to nie przeszkadza. Męczyła ją jednak niepewność; bo tak naprawdę, czy którakolwiek z nich powiedziała coś wprost?
Nie. Nie powiedziała.

Lilah przewróciła się na plecy, wbijając wzrok w sufit i śledząc niewyraźne wzory na suficie. Mieszkanie znajdowało się na jedenastym piętrze, więc światła latarni nie docierały do zacienionej sypialni, którą sobie upodobała. Ciemność nie przeszkadzała dziewczynie. W ciemności łatwiej jest ukryć wiele rzeczy.
Na przykład uczucia.
– Lilah... – dobiegło ją z lewej strony.
– Tak, Am. Ja też.

2 komentarze

  1. Notka naprawdę bardzo przyjemnie i lekko napisana, choć tematy w niej poruszone zdecydowanie takie nie są. Podoba mi się to, jak piszesz. Jak płynny i delikatny jest Twój styl. :)
    Mam tylko jedną uwagę. Masz błąd w zapisie dat. Powinno być: jedenasty (dzień)października, maja, lutego a nie październik, maj, luty.

    Pisz więcej. Nie mogę się doczekać! :)

    Willow

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo, ale to bardzo podoba mi się ten post! Nie wiem, co on w sobie ma takiego, ale zdecydowanie mnie ujął i muszę napisać, że masz bardzo ładny, dobry styl. Taki lekki i przyjemny, płynny. Zdecydowanie potrafisz wciągnąć czytelnika w opowiadaną historię. Stąd nic dziwnego, że chcę więcej i już nie mogę doczekać się kolejnych opowiadań, które wyjdą spod Twoich rąk :)

    OdpowiedzUsuń