← do karty Josie, ale już!
Zainteresowanych zapraszam do dwóch poprzednich notek, które dotyczą życia Sloan.
_________________________________
__________________________________
— Maggie! Na litość boską!
Sapała, dyszała i prychała jak umęczony po ciężkim biegu koń, a na dobrą sprawę przebiegła niespełna pół kilometra. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak cholernie się zestarzała i zaniedbała przez ostatnie pół roku. Wychudła, a to wcale nie prezentowało się ładnie, ramiona stały się obwisłe, brzuch wklęśnięty, a żebra widocznie i nieprzyjemnie wyczuwalne nawet przez najgrubszy sweter. Teraz, kiedy zatrzymała się na środku ścieżki dla amatorów sportu, oparła dłonie na biodrach i próbowała złapać oddech. Mogłoby to wyglądać komicznie, ale wcale nie czuła się rozbawiona. Łzy zbierały się w ciemnych, brązowych oczach, a zarumienione policzki przybierały raczej niezdrowy kolor. Pochyliła się i dopiero wtedy oddech zaczął wracać do normy.
— Sloan, Sloan, Sloan… — Maggie wybuchła gromkim śmiechem, kiedy podbiegła do starszej siostry i poklepała ją po plecach. Stała obok i czuwała nad jej bezpieczeństwem, chcąc się upewnić, że nie będzie musiała dzwonić po karetkę. — Nie rozumiem po co to wszystko. Nigdy ze mną nie biegałaś, a teraz? O co chodzi, Slo?
Sloan nie chciała się przyznać, ale po ostatniej rozmowie z wysłannikiem mafiozo nie czuła się na siłach, aby unikać rodziny bądź szperać w sprawach, w których nie powinna, choć zdarzały się momenty, kiedy otwierała nieodpowiednie maile o nieodpowiedniej zawartości. Niemniej, coraz częściej czytała o kradzieżach, napadach i atakach na wcale nieprzypadkowych ludzi. Wiedziała doskonale, kto jest sprawcą. Policja i prokurator również, ale nie mieli dowodów. Nie mogli nic zrobić, a mafia terroryzowała miasto, a właściwie tylko pewną część przedsiębiorstw i przedsiębiorców, którzy zagrażali ich własnemu interesowi. Ona miała dowody, ale była zbyt przerażona utratą młodszej siostry i matki. Fakt faktem, nigdy nie miała z nimi najlepszego kontaktu. Nie cieszyły ją wspólne babskie zakupy i wypady do SPA. Nie odczuwała radości z oglądania głupich romansideł w telewizji i unikała wieczornych wyjść do kina na kolejną, banalną komedię romantyczną. Różniły się, a różnice te pogłębiały jedynie tęsknotę za ojcem, który mógłby jej teraz pomóc. Zapewne doradziłby, co powinna zrobić.
Wyprostowała plecy, kiedy tylko udało jej się uregulować jako tako oddech, a serce nie waliło już jak oszalałe. Uśmiechnęła się do blondynki, która nadal wyglądała na niezwykle rozbawioną. Sloan lubiła zadawać pytania, ale nie lubiła udzielać odpowiedzi na pytania, które dotyczyły jej osoby.
— Co powiesz na zakupy?
Maggie prychnęła i pokręciła z niedowierzaniem głową. Mogła odnieść wrażenie, że kosmici podmienili jej siostrę i wcale nie byłoby to dziwne. I dziwnym nie byłby też fakt, że kosmici współpracowaliby z rządem Stanów Zjednoczonych. Byłoby to bardzo w stylu Sloan.
— Jeśli mnie złapiesz! — Maggie rozbawiona i tryskająca niezwykle młodzieńczą energią rzuciła się biegiem przed siebie, nie osiągając nawet zadowalającej prędkości, ale dla Sloan to było za wiele. Uniosła ręce do nieba i teraz to ona zaczęła się śmiać, siadając na środku ścieżki. Nic dziwnego, że po chwili stała się ofiarą wypadku rowerowego.
~*~
Opatrując obdarte kolano zastanawiała się, czy nachodzenie i natarczywe wkraczanie w życie młodszej siostry nie mogłoby zostać zakwalifikowane jako stalking. Ze skupieniem polewając skaleczenia wodą utlenioną, musiała co rusz odganiać namolnego psiaka, który za cel postawił sobie wylizanie całego specyfiku oczyszczającego rany. Myśli kotłowały się w głowie w cholernie nieprzyjemny sposób, słowa podwładnego wpływowego mafiozo zrobiły na niej wrażenie i choć w opinii bliskich, nielicznych osób uchodziła za nieustraszoną, teraz zaczynała bać się nawet własnego cienia, a o życie siostry modliła się każdego wieczoru. A trzeba zaznaczyć, że gorliwie wierzącą nigdy nie była.
Jedno było pewne — butna i rezolutna Sloan Ramsey miała plan. Ale plan ten miał status wysokiego ryzyka, jego realizacja musiała być skrupulatnie przemyślana, nic nie mogło zachwiać się w monstrualnej machnie zwanej wymiarem sprawiedliwości. Najważniejszymi czynnikami były współpraca i szybkość. Wszystkie organy musiały chcieć z nią współpracować i musiały uwierzyć jej na słowo, bo przedstawienie dowodów mogło nieść kolejną falę ryzyka, która zmieniłaby się w fiasko, które z kolei przyniosłoby śmierć małej Maggie. Sloan zakleiła ranę plastrem z opatrunkiem, po raz kolejny odsuwając pysk psiaka, który niezadowolony wymruczał coś, a potem ziewnął i bezpretensjonalnie rozwalił się na panelach.
Upał dawał się we znaki nie tylko ludziom, którzy chowali się w każdym miejscu, które oferowało cień i coś chłodnego do picia. Sloan z czułością podrapała pupila za uchem i sama padła na kapę, przymykając powieki. Na dobrą sprawę od kilku miesięcy nie mogła spać spokojnie, dlatego każdą drzemkę, która przychodziła znienacka traktowała jako zbawienie. Sen przyszedł szybko. Nie słyszała nawet szczekania psa.
Budynek miał ograniczony przepływ światła i świeżego powietrza. Blaszane ściany i dach szybko nagrzewały się, sprawiając, że wewnątrz było jak w saunie. Śmierdziało ludzkim potem, szczynami, dymem nikotynowym i alkoholem. Głośne, rubaszne głosy rozdzierały jej uszy. Ocknęła się, podnosząc lekko głowę. Zesztywniały kark, do którego kleiły się mokre od potu włosy, ograniczał jej ruchy, a co za tym idzie — pole widzenia. Wszystkie mięśnie piekły, w ogóle nie czuła siłą ściągniętych do tyłu rąk. Sznur nieprzyjemnie wpijał się w kostki unieruchomione przy nogach twardego, drewnianego krzesła. Odkaszlnęła, co tylko spotęgowało suchość w podrażnionym gardle. Otworzyła oczy, a wszystko wokół było zamazane, jakby za mgłą. Próbowała wziąć głębszych wdech, ale nawet tak prosta, bezwarunkowa czynność przychodziła z bólem.
— Budzi się! Szefie, mamy ją! — krzyknął jakiś mężczyzna. Z tonu jego głosu można było wywnioskować, że jest niezwykle zadowolony z tego, co zaanonsował pozostałym. Zaraz za nim wszyscy zebrani zaczęli się śmiać. Musiało być ich około dziesięciu, co wywnioskowała po ciężkich krokach na wylanej betonem posadzce. Do jej uszu dotarł także charakterystyczny dźwięk przeładowywanego pistoletu. Dopiero teraz poderwała głowę, prostując się na tyle dostatecznie, aby spojrzeć w twarze swoich oprawców.
Dumni, wielcy i eleganccy. Łyse głowy niektórych świeciły w bladym świetle dwóch jarzeniówek, włosy pozostałych były zaczesane do tyłu i wyglądały jak potraktowane brylantyną. Mieli garnitury, wypolerowane buty, skórzane paski i drogie zegarki. Ściągali właśnie marynarki i podwijali rękawy białych koszul. Zapięci niemal pod samą szyję nie kryli wyrazu zadowolenia, a po ich czołach i policzkach spływały strużki potu. Oczy przepełnione nienawiścią i pogardą spoglądały na nią, usta wyginały się w parszywych uśmiechach.
— Taki mały ptaszek… — zaczął jeden z nich. Najniższy, najelegantszy. Pan Brasi. Poznała go od razu. Wiedziała, że to on. Wytatuowane „B” na szyi potwierdzało tylko jej spekulacje.
Splunęła, kiedy zaczął podchodzić bliżej.
— A tak bardzo zaszkodził — wychrypiała, nagle przestając odczuwać jakikolwiek strach. Nie miała obaw i nie miała wątpliwości. Wiedziała, że zaraz umrze. I będzie to piękna śmierć. Godna.
Poruszenie wśród mężczyzn nie uszło jej uwadze. Ich uśmiechy były coraz to paskudniejsze. Przepychali coś do przodu, podwali między sobą jak kukłę, która nie jest do niczego potrzebna. Drobna, blond włosa dziewczyna klęczała teraz przed Sloan. Kobieta poznała kręcone włosy, delikatne ramiona i złoty łańcuszek z przepiękną zawieszką. Miała dokładnie taki sam. Prezent od rodziców na osiemnaste urodziny.
— Wypuśćcie ją! Ona nic nie zrobiła! Wypuść…
Łzy płynące po policzkach nie robiły na nikim wrażenia. Maggie podniosła głowę. Uśmiechnęła się. Jej uśmiech różnił się od ściany parszywych grymasów tuż za nią. Pistolet przystawiony do jej potylicy pojawił się tam w ułamku sekundy. Równie szybko wystrzelił, a huk wypełnił pomieszczenie, uszy i myśli.
Krzyczała. Krzyczała. Próbowała zagłuszyć to, co zobaczyła.
Krzyk przeszył ciszę panującą w niewielkim mieszkaniu na szóstym piętrze w podstarzałej, ale zadbanej kamienicy. Sąsiedzi byli przyzwyczajeni do wrzasków, które towarzyszyły na ich poziomie od przeszło czterech miesięcy. Początkowo dobijali się do drzwi i próbowali dojść przyczyny rozchwiania sąsiadki, która zwykle bywała zamknięta w sobie, ale sprawiała wrażenie sympatycznej. Teraz też nie zareagowali. Jones oglądał mecz hokeja i tylko zmarszczył czoło, kiedy do krzyku doszło głośne psie szczekanie. Pani Mellie z naprzeciwka oderwała się od garnka z domowym dżemem i westchnęła, żałując, że ściany są tak cienkie. Hilary z trójką dzieciaków nawet nie przerwała zabawy. Nikt nie zerwał się z miejsca, bo nikt nie widział w tym sensu. Namawianie na wizytę u psychiatry stało się zbyt namolne.
Holmes szczekał, a kiedy Sloan otworzyła oczy i poderwała się do pozycji siedzącej, wylizał niemal całą jej twarz. Robił to do momentu, w którym kobieta nie uśmiechnęła się i nie przytuliła do futrzastego, miękkiego karku.
— Masz rację. Pora na spacer, Holmes.
Wychodząc przed budynek nie zauważyła ciemnego, błyszczącego od nowości auta, w którym siedziała dwójka podejrzanych mężczyzn. Idealne kopie tych, których znowu wyśniła. Otworzyła drzwi starego forda i odchyliła fotel od strony pasażera, wpuszczając Holmesa na tylne siedzenie. Lubiła spacerować nieco poza centrum, dlatego wpierw musieli opuścić zatłoczone ulice.
Kolejny z rzędu sen, który według niej był proroczy, pozbawiał ją resztek normalności i umiejętności racjonalnego myślenia. Bała się coraz bardziej, spała coraz mniej, a decyzji nadal nie potrafiła podjąć. Plan, który obmyśliła nie był idealny, ale był jakimś planem. Mogła go zrealizować albo opuścić miasto, tym samym odcinając się od najbliższych i wiodąc zupełnie inne życie w zupełnie innym miejscu. Kochała Nowy Jork, do tej pory przynosił jej ukojenie, a znajome miejsce były azylem. Lubiła też bycie sobą i swoją, nie zawsze bezpieczną pracę. Dopóki na każdym rogu nie wpadała na kogoś, kto wyglądał podejrzanie. Bała się prawie każdego mężczyzny, który wyglądem pasowało do stereotypowego mafiozo.
Niespiesznie truchtając po wysypanej kamieniami ścieżce starała się nie tracić z oczu owczarka, który biegł znacznie szybciej od niej, ale co chwilę wracał, aby upewnić się, czy właścicielka nadal jest z nim. Było źle. Z trudem łapała oddech, w końcu zrezygnowana przeszła do zwykłego marszu. A z nieba lunął deszcz. Rozłożyła tylko bezradnie ręce i zaczęła się zastanawiać, w którym momencie przegrała swoje życie. W którym miejscu jej ciekawość i zawziętość sprawiły, że zdążyła zaprzedać duszę diabłu i pozostawać na łasce człowieka, który nie znał takiego słowa?
~*~
— Musimy porozmawiać. — W niewielkiej, cichej i z pewnością niezatłoczonej cukierni dosiadła się do mężczyzny w średnim wieku, który prezentował się całkiem, całkiem, a szyty na miarę garnitur tylko podkreślał jego atuty. W bluzie z kapturem, który miała naciągnięty na głowę i w okularach przeciwsłonecznych nie wyglądała jak ktoś, z kim mężczyzna lubi spędzać czas. Właściwie wyglądała jak człowiek przeciwko któremu facet lubił pracować i wnosić oskarżenia. Przyciągnęła do siebie talerzyk z torcikiem bezowym, ale nawet nie tknęła wypieku. Odstawiła go dalej, aby nie kusił ani jej, ani jego.
Mężczyzna wydawał się być nie tyle zdziwiony, co zniesmaczony jej zachowaniem, ale wzruszył ramionami i tym samym dał jej znać, że jest gotów jej wysłuchać, choć znudzone spojrzenie mówiło co innego. Wiedział, że w życiu niewiele może go zaskoczyć.
— Jest pan prokuratorem.
— Owszem. I co to ma do rzeczy? — Głos miał przyjemny, ciepły. Idealnie nadawałby się na spikera radiowego.
— Nie skończyłam. Wiem, że od paru lat ciągnie się za panem sprawa rodziny Brasi. I wiem, że wsadził pan z kratki nie tego, co trzeba. Mam dowody i zanim pan zechce coś powiedzieć, muszę zaznaczyć jedno… Oddam je tylko wtedy, kiedy zagwarantuje pan ochronę. Mnie i mojej rodzinie. Program ochrony świadków. Obiecuję, że…
— Jesteś śmieszna, żeby negocjować ze mną w ten sposób. Ty i dowody? Pewnie jesteś kolejnym żądnym afery pismakiem. Uwierz mi, nie jesteś pierwszą, która przychodzi tutaj z podobnymi żądaniami i domniemanymi dowodami. — Skrzyżował ręce przy piersi i pokręcił lekko głową. — Słuchaj, moja panno, jeśli to wszystko co masz do powiedzenia…
— Niech pan poczeka. — Wyciągnęła z plecaka teczkę, ale nie podała mężczyźnie całej. Wybrała jedną z kilkudziesięciu kartek dowodów, które zdobyła dzięki pomocy Slasha. Przesunęła nią po blacie stolika i rozejrzała się nerwowo dookoła. Jeśli jej plan nie wypali, umrze jeszcze dzisiaj. Doskonale o tym wiedziała. Zapewne, jako niechciany szkodnik, była obserwowana.
Czytał, wodził wzrokiem po kartce i z każdą chwilą był coraz bardziej zdziwiony. Zerkał na młodą kobietę i musiał stwierdzić, że część z tego, co mu przedstawiła, pokrywała się z tym, że zdołał sam zbadać i potwierdzić. Nie miał pojęcia, kim była siedząca przed nim kobieta, ale miał wrażenie, że jako jedyna przynosiła mu konkrety. I cholernie się bała. Bo kiedy ściągnęła okulary, jej oczy świadczyły o jednym. O strachu. Pieprzonym strachu. Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, kiedy radosne „Somewhere over the rainbow” zagłuszyło ciszę.
— Mamo… Mamo! Uspokój się, proszę! Mamo… — Sloan odsunęła telefon od ucha, spoglądając na mężczyznę. Teraz oprócz strachu w jej oczach gościła również furia. Czysta, piekielna wściekłość. — Musi zawieźć mnie pan do domu.
Wstała. I nie czekając na odpowiedź lub jakiekolwiek protesty, opuściła cukiernię zatrzymując się przy czarnym lexusie. Żałowała, że dostała się tutaj metrem i nie miała pod ręką starego forda. Nie zdziwiłaby się też, gdyby prokurator nie zdecydował się na pomoc, ale ten składając kartkę, ruszył w jej stronę. I tylko cicho spytał o adres.
Przedmieściami wstrząsnęła tragedia. Tłum gapiów zbierał się pod jednym z tych perfekcyjnych domów z perfekcyjnym, idealnie skoszonym, cudownie zielonym trawnikiem. Ambulans stał na podjeździe, a przy chodnika dwa zaparkowane radiowozy. Ktoś robił zdjęcia, bo rozbłysk się flesz. Funkcjonariusze grodzili działkę żółtą taśmą, kiedy czarny lexus podjechał pod wskazany przez Sloan adres. Wybiegła z auta, przeciskając się między sąsiadami, którzy nieprędko zdali sobie sprawę z jej obecności, a kiedy to zrobili, przepuszczali ją, przestając się nawzajem przekrzykiwać. Po prostu milkli, cofali się i opuszczali głowy.
Zauważyła matkę siedzącą na jednym z czterech schodków, które prowadziły na niewielką werandę. Obok niej stała młoda policjantka. Funkcjonariuszka próbowała pocieszyć kobietę, poklepywała ją po ramieniu, coś mówiła, ale po policzkach niedoświadczonej policjantki płynęły łzy. Sloan, ignorując krzyczącego za nią prokuratora, wbiegła do domu, skierowała swoje kroki do kuchni, niemal nie wdeptując w kałużę krwi.
Zwykle pełne blasku oczy Maggie były pozbawione jakiekolwiek życia. Wpatrywały się w nią, a na bladych ustach zastygło rozpaczliwie wołanie. Sloan zaczęła krzyczeć.
Krzyczała. Próbowała zagłuszyć to, co zobaczyła.
Trzy miesiące później…
Parterowy dom na strzeżonym osiedlu zdawał się być spełnieniem marzeń. Dwie duże sypialnie, salon i kuchnia, otwarta przestrzeń, basen na podwórku i wyschnięta trawa przed domem. Intensywne słońce Florydy dawało popalić nie tylko ludziom. Holmes wybiegł tuż przed nią, pobiegł przywitać się z sąsiadem, który codziennie rano z uporem maniaka podlewał kawałek trawnika. Pomachał do niej, stojąc nadal w szlafroku, a kobieta odmachnęła gazetą, po którą przed chwilą się schylała.
— Piękny mamy dzień, prawda, Rosie? — zawołał, wolną ręką głaszcząc domagającego się pieszczot owczarka. Śmiał się. Był taki beztroski.
Przefarbowana na jasny blond, ze sporymi już odrostami, dwudziestoośmioletnia Rosemary Stone przywołała na usta promienny uśmiech. Nadal uczyła się tego, jak nie być cholerną Sloan Ramsey. Zaśmiała się, choć nie był to śmiech, którego chciała słuchać. Przeczesała włosy, odgarniając je z twarzy.
— Lepszy od poprzedniego! — Rosie odpowiedziała z uśmiechem, dopełniając codziennego rytuału i zawołała psa, znikając w głębi domu, do którego rzadko kiedy wpuszczały z matką światło słoneczne. Trzasnęły drzwi, oparła się o nie i westchnęła. Upuściła gazetę na stertę gazet sprzed kilku dni.
— Lepszy od poprzedniego… — powtórzyła. Podeszła do okna w salonie i powoli odsłoniła roletę, a promienie słońca zalały jasne i przestronne, niekompletnie umeblowane wnętrze.
Nie miała siły krzyczeć.
______________________
Tym samym Sloan zostaje zesłana na przymusowy urlop fabularny.
Mam nadzieję, że kiedyś do niej wrócę.
______________________
Tym samym Sloan zostaje zesłana na przymusowy urlop fabularny.
Mam nadzieję, że kiedyś do niej wrócę.
O cholera, ale świetny motyw. Osobiście uwielbiam pisać o takich rzeczach, chociaż to bardzo trudny motyw, bo zawsze znajduje się ktoś, kto zacznie gadać o realiach. Ale na całe szczęście tutaj to są nasze światy, nasze opowieści, które kreujemy tylko i wyłącznie my :> Jak ja uwielbiam grupowce! ^^ Nawet we mnie takie historie wzbudzają coś takiego, że sama chciałabym usiąść i pisać, bo wiem, że autorzy z blogów są wspaniali i po prostu chłoną twórczość jak i dają coś od siebie. Aaale, żeby już przejść do ważniejszej części tego komentarza - podoba mi się Twój styl pisania i szkoda, że Sloan musiała przejść na urlop. Gdyby nie to, że to wciąż blog o NY, to całkiem fajnym pomysłem byłoby wrzucenie nowej karty i stworzenie z niej nowej postaci, haha :D Tylko, że jest na Florydzie. No ale wiadomo, musiała opuścić miasto. Bardzo fajny motyw, tak jak już mówiłam. Ciekawa jestem co będzie dalej i czy właściwie coś dalej będzie. :)
OdpowiedzUsuńOgólnie zawsze lubiłam historie o zabarwieniu kryminalnym, taki mój mały bzik. :) Prawdopodobnie Sloan wróci, ale nie wiem, czy jako Sloan, czy jako Rosie. :)
UsuńDziękuję za miłe słowa.
ależ namieszałaś swojej pannie w życiu! jak ja to lubię...wyjdę zaraz na sadystę, ale uważam, że ciężkie, trudne i kontrowersyjne tematy to najlepszy materiał na notkę. są takie... głębokie.
OdpowiedzUsuńpodoba mi się Twój styl. mimo całej tej okropnej otoczki, czytało się naprawdę przyjemnie, choć bardzo mi szkoda Sloan, że tak się to potoczyło. no, ale kiedyś będzie lepiej. trzymaj się, Sloan, a Ty, Farbowany lisku, napisz coś jeszcze, chętnie poczytam. c:
Lilah Dewitt, świeża krew.
Napiszę, napiszę, choć nie wiem, czy dla Sloan, czy dla Willow, czy dla jeszcze kogoś innego. Ale o to nie musisz się martwić. Bardzo mi miło, że się podobało. :)
UsuńMiałam się tu pojawić wcześniej, ale sama wiesz jak to czasem bywa. Nawet teraz skrobię na telefonie, ale uznałam, że nie ma już co zwlekać.
OdpowiedzUsuńNadal bardzo szkoda mi Maggie. Była taka nieświadoma niebezpieczeństwa, pełna energii i taka radosna. Sloan podjęła swoją decyzję i było oczywiste, że ktoś na tym ucierpi, ale nie przypuszczałam, że to będzie aż taka tragiczna i bezsensowna śmierć. Zastanawia mnie tylko czy mama Sloan także gdzieś się ukrywa i czy za kilka miesięcy nikomu nieznana Rosemary nie postanowi wyłożyć kart na stół u nie zniszczy tych, którzy odebrali jej siostrę. Tak powinna zachować się wojownicy Sloan! :D
Świetna notka. Odpowiedni klimat i dawkowanie minimalnej ilości informacji było bardzo na plus!
Czekałam na ten post niecierpliwie i w napięciu, i muszę przyznać, że naprawdę warto było czekać. Bardzo szkoda mi Maggie, ale myślę, że gdyby nie to rozwiązanie, to całość nie byłaby tak świetna. Czapki z głów, naprawdę! Mimo wszystko mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec historii Sloan na tym blogu, gdyż z chęcią przeczytałabym więcej postów w tym kryminalnym stylu w Twoim wykonaniu. Jesteś w tym świetna, pani magister!
OdpowiedzUsuńFloryda, mówisz...? Nie uważasz, że nasze postacie mają coś z tą Florydą? ;) Mam nadzieję, że Sloan, a raczej Rosie, jeszcze znajdzie spokój, a rodzina Brasi znajdzie się za kratkami na długie lata. Swoją drogą, mam wrażenie, że zabieg z inwersją inicjałów, że tak to nazwę, w nowym imieniu i nazwisku nie jest przypadkowy...?