rok 2008, sierpień
Huśtawka skrzypiała ostro, przyprawiając ją o ból zębów. Góra-dół, góra-dół, kołysała się w tę i z powrotem, każdy swój ruch doprawiając sporą dawką irytującego dźwięku. Za dobrze jej było jednak w powietrzu, by ot tak przestać. Lubiła tą magię lotu, kiedy ziemia usuwała się spod nóg, a wiatr rozwiewał włosy, pojedyncze kosmyki pakując do oczu i nosa. W chwilach takich jak ta naprawdę mogła uwierzyć, że istnieje coś takiego jak czary, choć dużym dziewczynkom nie przystoi zatracać się w marzeniach. A ona przecież była już dużą dziewczynką.
― Starczy tego dobrego ― mruknęła nagle, otwierając oczy i szorując butami po ubitym piasku. Sprawnym ruchem zeskoczyła z huśtawki, rozglądając się po opustoszałym placu zabaw. Czuła się odrobinę jak olbrzym w zestawieniu z właścicielami kilku par błękitnych oczek, wlepiającymi w nią swój maślany wzrok; pozbawiony wyrazu, ufny, bezbronny. Wzrok ofiary, pomyślała mimowolnie, ignorując przebiegający po karku dreszcz. Nie wiedziała, skąd w jej głowie biorą się niektóre myśli czy sformułowania, ale zdążyła się już nauczyć, że nie warto wyskakiwać z takimi rewelacjami przy dorosłych.
― Hej, Annie? ― Odwróciła głowę, szukając sześciolatki spojrzeniem. ― Nie mam zamiaru bawić się z tobą w chowanego!
Odpowiedziała jej cisza; a nawet gorzej ― bo podczas, kiedy jej w uszach dudniło przerażające milczenie, zero odzewu, obok życie toczyło się dalej swoim rytmem, dobitnie podkreślając, że wszystko jest na swoim miejscu. Że świat się nie skończył.
Co najwyżej mój świat ― pomyślała, czując na karku chłodne macki strachu, bezczelnie wpełzające jej pod cienką koszulkę i owijające się wokół drobnego ciała. Rozejrzała się raz jeszcze, uważnie przeczesując wzrokiem jasne warkoczyki, ciemne główki ze wstążeczkami i koncentrując się na znalezieniu tej właściwej.
― Okej, jak sobie chcesz ― zawołała jeszcze, siląc się na beztroski ton. ― To ja idę do domu. Cześć!
Zrobiła parę kroków wprzód, ale niecierpliwa natura w połączeniu ze stresem, zbijającym żołądek w twardą kulę nakazała jej odwrócić się niemal natychmiast. Miała nadzieję, że pośród zgromadzonych w piaskownicy czy przy zjeżdżalni dzieciaków ujrzy włosy Annie, tak jasne, że prawie białe; że wypatrzy gdzieś w tłumie jej piegowatą buzię i bordową sukienkę w motylki. Żaden z malców nie zwrócił jednak na nią uwagi, co dobitnie świadczyło, że żaden z nich nie był jej siostrą.
Westchnęła ciężko, starając się odgonić nieprzyjemne uczucie, które zaczaiło się gdzieś w okolicach żołądka i szarpało w niej od środka jakąś czułą strunę. Oparła się o wysokie drzewo i zaczęła układać w myślach monolog.
Cześć, mamo! Wiesz, zgubiłam Annie na placu zabaw, ale super, co nie? Na pewno jesteś ze mnie dumna, w końcu ostatnio co i rusz działała ci na nerwy ― nie pamiętasz? No, więc w każdym razie gdzieś sobie poszła, już jej nie ma i absolutnie nie musisz się martwić.
Z niedowierzaniem pokręciła głową. Nie mogła uwierzyć, że tak pochłonęły ją huśtawki, iż nie zauważyła, jak smarkata się oddala. Było jej wstyd: w końcu rodzice zawsze powtarzali, że jest już duża i powinna zachowywać się odpowiedzialnie, a tu proszę! Taki cyrk! Głupia, naiwna dziewucha zawiesiła się w czasoprzestrzeni na placu zabaw dla maluchów, pozwalając siostrze pójść nie wiadomo gdzie, nie wiadomo z kim. Brawo dla tej pani, z pewnością należy jej się co najmniej Nagroda Nobla, tuż obok tego bankowego złodziejaszka, co to w latach trzydziestych podczas napadu zażądał pokwitowania dla żony.
Wbiła rozpaczliwe spojrzenie w szereg wybiegających z placu dzieciaków, na próżno starając się doszukać wśród nich tą, którą powinna była teraz odprowadzać do domu. Nic. Ani śladu Annie.
Rzuciła pod nosem jedno z tych słów, co to były niedozwolone i co rodzicom bardzo działały na nerwy, a które jednocześnie miały w sobie tyle soku z zakazanego owocu, że wprost nie umiała się powstrzymać, by czasem któregoś nie użyć. Złożyła dłonie razem i przytknęła sobie je do ust, chcąc nadać swojemu głosowi szerszy zasięg.
― Annie! Nie mam pojęcia gdzie jesteś, ale chodź tu, do cholery jasnej, wracamy na obiad!
I wtedy zdała sobie sprawę, ostatecznie i nieodwołalnie, że znalazła się w potrzasku, w ostrych tarapatach; że to nie jest tylko idiotyczna zabawa, a realny świat, rzeczywistość, której nie można naginać do swoich potrzeb.
I że na tym świecie nie istnieje nic takiego jak magia.
________________________________________
rok 2011, lipiec
Przeprowadzka była jej teraz wyjątkowo nie w smak. Przede wszystkim wiązała się ze zmianą szkoły, a ona niezbyt dobrze znosiła wszelkiego rodzaju zmiany. W swoim starym otoczeniu czuła się już jak ryba w wodzie. Wiedziała, jakiemu nauczycielowi nie warto podpaść, a u którego można pozwolić sobie na trochę więcej; znała miejscówki dziewczyn z rodzaju tych popularnych i uważała, żeby przypadkiem nie wejść na ich teren; potrafiła na pierwszy rzut oka rozpoznać, z kim będą naprawdę duże problemy, a kto może okazać się w porządku. I tylko jedna sprawa psuła jej tą idylliczną atmosferę ― była znana jako ta dziewczyna, której siostra tajemniczo zaginęła.
Zdawała sobie sprawę, że to była główna przyczyna przeprowadzki rodziców, w końcu miała już czternaście lat i nadzwyczajną umiejętność szybkiego łączenia faktów, ale miała również nieodparte wrażenie, że za całą sprawą kryje się coś więcej. Bo jak inaczej wytłumaczyć ten nagły pośpiech przy pakowaniu? I fakt, że połowę rzeczy zostawili w starym mieszkaniu, zabierając tylko najpotrzebniejsze, typu ubrania i książki? Mówili: "resztę kupimy na miejscu, czas zacząć nowe życie", ale ona wiedziała, czuła, że to nie nowe życie jest powodem przeprowadzki. W każdym razie nie głównym powodem.
Podejrzliwie obserwowała rodziców przez cały weekend, kiedy jeździli z jednego sklepu do drugiego w poszukiwaniu mebli i głupiutkich ozdóbek. Wodziła za nimi wzrokiem, czujna jak pies stróżujący, ale nic sensownego z tej plątaniny wyciągnąć nie zdołała. W końcu zaszyła się w swoim pokoju, leżąc na łóżku i analizując, krok po kroku, kolejny już raz, całą tą sytuację.
― Maisie, obiad!
Któregoś razu po prostu wróciła ze szkoły, a oni oznajmili, że udało im się kupić mieszkanie. Spytała: "gdzie?", na co usłyszała, że w Nowym Jorku. Nigdy przedtem nie była w Nowym Jorku i absolutnie nie czuła potrzeby, by się tam znaleźć. A już na pewno nie na stałe. Protestowała. Spróbowała nawet strajku głodowego, ale rodzice byli nieugięci. W dodatku Callum i Emily patrzyli na nią jak na idiotkę. Odpuściła więc, przysięgając sobie, że nigdy w życiu nie zgotuje takiego losu swoim potencjalnym dzieciakom.
― Maisie, słyszysz? Zejdź na dół!
Musieli mieć pozałatwiane inne sprawy, bo zajmowali się głównie pakowaniem, a po tygodniu wszystko było gotowe. Miała im za złe, że nie dali jej więcej czasu, by pozbierać szczątki wspomnień, ocalałe z tych kilkunastu lat życia, ale nie mówiła już nic. Głowę zajmowały jej rzeczy, które odciągały poniekąd uwagę od znienawidzonej przeprowadzki. Pomogła nawet wnosić pudła i biegała po domu w poszukiwaniu ostatnich zapomnianych ubrań czy przedmiotów. Góra-dół, góra-dół, po schodach i ze schodów. Najpierw raz, potem drugi i trzeci. Potem czterdziesty trzeci.
― Co się z tobą dzieje?
Może dobrze się stało ― myślała czasem ― że nie rozmyślałam o tym wszystkim zbyt dużo. Uwaga, uwaga, mam czternaście lat i jestem obsesyjnie skupiona na sobie. A to nowość, co nie?
Mimo wszystko Nowy Jork spodobał się jej o wiele bardziej, niż kiedykolwiek mogła przypuszczać. Pierwsze dni spędzała włócząc się po ulicach i wbijając sobie do głowy najładniejsze miejsca, najczęściej poznane w trakcie szukania drogi powrotnej, gdyż orientacji w terenie nie posiadała za grosz, co skutkowało niejednokrotnym zagubieniem w wielkim, nieznanym mieście. Całym sercem pokochała Central Park. Szwendała się to tu, to tam, snując w głowie opowieści o zagubionych duszach i rodzinnych dramatach, od czasu do czasu zastanawiając się nad swoim własnym. Babcia mówiła kiedyś, że każdy ma w szafie ukrytego trupa. Trupem jej rodziny było tajemnicze zaginięcie Annie, ale zauważyła zależność pomiędzy oddaleniem się od tamtego miejsca, a natłokiem niepokojących myśli. Prześladowało ją uczucie, że tu nie ma czego szukać, nie ma kogo wyglądać; że jest zbyt daleko, by kiedykolwiek odnaleźć siostrę ― a na szkockich ulicach raz po raz, mimowolnie, szukała wzrokiem w tłumie jej piegowatej twarzy. Im bardziej oddaliła się fizycznie od Edynburga, tym mocniej nachodziły ją wspomnienia Tamtego Zła.
― Marcellina! Masz natychmiast zejść na obiad!
― Nie nazywaj mnie tak! ― odwarknęła, przewracając się na plecy i wbijając wzrok w sufit.
Annie zniknęła i nawet gdyby istniała choć minimalna szansa, by ją jeszcze kiedyś odnaleźć, przepadła wraz z przeprowadzką tutaj. To tego, chociaż nigdy nie powiedziałaby wprost, najbardziej nie mogła wybaczyć rodzicom. Czuła się winna, mimo, iż słyszała wiele razy, że takie rzeczy się zdarzają. Wiedziała, że się zdarzają ― wszak nie była głupia. Problem polegał na tym, że w jej mniemaniu naprawdę była winna. Winna, bo straciła ją z oczu. Winna, bo nie dopilnowała, choć sama była dzieckiem i nie miała zbyt wielkiego wpływu na młodszą siostrę. Winna, bo nie zachowała się jak duża dziewczynka, tylko idiotycznie pozwoliła pochłonąć się marzeniom. Winna, bo bywały momenty, w których z całego serca pragnęła zwyczajnej śmierci siostry, zamiast tej otaczającej jej rodzinę aury tajemnicy.
― Słyszysz, co do ciebie mówię? ― Matka stanęła w drzwiach, opierając się o framugę. ― Jedzenie ci stygnie. Miałaś zejść już dwadzieścia minut temu!
― Daj mi spokój ― mruknęła, przekręcając się na lewy bok, tyłem do Rosalie i naciągnęła kołdrę na uszy.
________________________________________
rok 2012, styczeń
Mówili, że to był wypadek, ale ona znała prawdę. Kałuże krwi nie biorą się znikąd. I na pewno nie biorą się z wypadków.
________________________________________
rok 2016, luty
Wyglądała na zdecydowanie zbyt młodą, by palić tego papierosa, którym zaciągała się intensywnie, przymykając oczy i opierając się o chłodną, chropowatą ścianę. Przez materiał niezbyt grubego, czarnego płaszcza czuła jej wypukłości, nierówności, boleśnie wbijające się w łopatki. Mimo to ignorowała dokuczliwy ból, papieros za papierosem tkwiąc w tej samej pozycji. Z wolna robiło się coraz cieplej, jakby wiosna podchodziła ostrożnie, małymi kroczkami, z obawy przed lodowatymi sztyletami zimy. Jedynie trawę udało jej się nieco zazielenić i od czasu do czasu temperatura wzrastała do iście wiosennej granicy. Drzewa jednak nadal smętnie obserwowały świat, bezbronne, pozbawione liści. Pierwsze ptaki wystawiały już ciekawskie dzioby w poszukiwaniu jedzenia; na ulicach widniało coraz więcej rowerzystów i bezdomnych kotów. Grupka spieszących do szkoły małolatów zdjęła kurtki i poprawiając plecaki na ramionach minęła ją, patrząc jakby z przestrachem, jakby z zaciekawieniem. Intrygujące.
― Maisie!
Wysoki, jasnowłosy piegus z szerokim uśmiechem zbliżył się do niej, rozkładając ramiona. Maisie Morrison zdusiła peta o ścianę, uważnie lustrując chłopaka wzrokiem i odsuwając się z niesmakiem, gdy usiłował ją przytulić.
― Jak zwykle w porę, Call ― powitała go chłodno, poprawiając opadające na twarz włosy. Wiatr szarpał jej ciemne kosmyki, powodując na głowie koszmarny bałagan. Przyszło jej na myśl, że może oto jest przyczyna irytacji, nie spóźniony braciszek. Nienawidziła wiatru.
― Sorry, no ― mruknął Callum, przeciągając się i szczerząc zęby. Miał na sobie wyblakłą bluzę i jakieś poszarpane spodnie, co nadawało mu wygląd chuligana-ulicznika. ― Jakoś nie mogłem się zwlec z łóżka.
― Mhm. Masz moje pieniądze?
― Oj, siostrzyczko. Nie mogłabyś czasem poratować staruszka w potrzebie?
Zmierzyła go spojrzeniem bez wyrazu, zauważając w jego oczach pierwszy błysk desperacji.
― Ostatnio cię ratowałam, Callum ― westchnęła cicho, patrząc w ziemię. ― Wścieknie się, jak nie przyniosę mu dziś tej kasy. Chcesz mnie wpakować w kłopoty?
― Ależ skąd, w żadnym razie, cudowna istoto! ― Chłopak posłał jej swój słynny uwodzicielski uśmiech, grając zawstydzonego małolata. ― Ja zwyczajnie... Problemy techniczne, sama rozumiesz... Mam teraz trochę na głowie i...
― Jesteś spłukany. Przejebałeś mój hajs, prawda?
― No, nie do końca. Zwyczajnie dałem paru kolegom na kredyt ― potarł kark dłonią, a Maisie sama już nie wiedziała, czy udaje, czy jest prawdziwie skruszony. Poczuła natomiast, że ziemia usuwa jej się spod nóg.
― C o zrobiłeś? Boże! ― jęknęła, łapiąc się za głowę. ― Ty jesteś nienormalny! I co, dobry samarytaninie, co ja mam teraz według ciebie zrobić?!
― Może zwyczajnie pogadaj z tym gościem? Wiem, powiedz, że twój ukochany brat miał wypadek i ―
― Mój ukochany brat sam jest chodzącym wypadkiem ― warknęła na niego, chodząc nerwowo w tą i z powrotem. Natrętne myśli kotłowały się jej pod czaszką. ― Co ci w ogóle strzeliło do tego pustego łba? Od kiedy jesteś tak cudownie pomocny?
― Dopracowuję swój idealizm ― wyszczerzył się do niej, ale w odpowiedzi zmierzyła go spojrzeniem, które szybko starło uśmiech z jego twarzy. ― Siostra, no. Weź, nie bądź cipka, nie wściekaj się.
― Nie wściekaj się! ― mruknęła pod nosem. ― Dobre sobie. To nie ty będziesz za to odpowiadał.
― Skarbie, ale spokojnie. Twój pomysłowy braciszek wszystko załatwi. Już mam nawet koncepcję, ale musisz, maleńka, dać jej rozwinąć skrzydła. To może potrwać parę dni, ale efekt będzie powalający!
― Z kim ja się zadaję... Callum, ty jesteś adoptowany. Niemożliwe, żebyś był bratem takiej Emily... czy choćby moim.
― Dziękuję za wiarę, najdroższa siostrzyczko. Mogę teraz dostać to, o co się rozchodzi?
― Masz dwa dni ― zerknęła na niego, upewniając się, że zrozumiał. ― Dwa. Dni.
________________________________________
rok 2016, marzec
Niebo zasnute było burzowymi, ciężkimi chmurami; wilgoć w powietrzu zwiastowała niechybnie, że zacznie padać deszcz. Przygnębiająca atmosfera udzieliła się chyba wszystkim przechodniom, bowiem mijane na ulicy twarze zlewały się w jednolitą, szarawą masę o smutnawym uśmiechu. Ich oczy wpatrzone były jakby w dal, poza horyzont ― pochłaniały ich własne myśli, równie bezbarwne, co zatrute powietrze.
Dziewczyna na przystanku chlipała rozdzierająco.
Maisie Morrison zerknęła na nią niepewnie. Nigdy nie umiała radzić sobie z czyimiś emocjami ― ba, nawet własne przysparzały jej sporo problemów ― nie wiedziała, jak reagować. Odruchowe przytulanie i pocieszanie takiej osoby nie leżało w jej interesie: nie lubiła nikogo dotykać i miała zerowe pojęcie o tym, co się mówi, kiedy ktoś płacze. Wydawało jej się, że tego typu sceny oddziałują zbyt mocno na otoczenie, wprawiając ludzi w zakłopotanie i zmieszanie; dlatego sama unikała jak ognia okazywania uczuć w miejscach publicznych (no, może poza wściekłością, której nie umiała pohamować), nie chcąc, by komukolwiek zrobiło się z jej powodu zwyczajnie źle.
― Boże, co za dupek! ― Nieznajoma jęknęła głośno, zwracając na siebie uwagę jakiejś starszej pani, która odłożyła zakupy na ziemię i wyszperała z niewielkiej torebki paczkę chusteczek. Podała je dziewczynie ― tamta podziękowała, pociągając nosem i zaczęła intensywnie wycierać rozmazany makijaż. Maisie nieomal odetchnęła z ulgą: koniec sceny, ale kiedy już-już wydawało się, że wszystko będzie w porządku, łzy znów zaczęły płynąć jej po policzkach i na nowo zaniosła się szlochem. Morrison przewróciła oczami. Skulona w kącie przystanku, zmarznięta i zmęczona, obserwowała kątem oka, jak zapłakana panna przypadkiem upuszcza na ziemię sporych rozmiarów torbę. Kilka przedmiotów wypadło na chodnik ― koło nogi Maisie upadła podniszczona książka, czego jej właścicielka nawet nie zauważyła. Dziewczyna westchnęła w duchu, schyliła się i podniosła egzemplarz. "Alicja w Krainie Czarów", głosił tytuł starej okładki.
Annie, przemknęło jej przez myśl, sprawiając, że na moment zamarła. Obraz siostry ożył tak niespodziewanie, że dziewiętnastolatka podskoczyła jak oparzona.
Jasne warkoczyki, zawsze starannie związane błękitnymi wstążkami. Buzia cała usiana piegami, oczy tryskające szczęściem w najprostszej możliwej postaci. I "Alicja" w pulchnej rączce.
― Maisie, poczytaj mi!
― Em... ― Niepewnie wyciągnęła w stronę nieznajomej dłoń, podając jej książkę. ― To chyba jest twoje.
Dziewczyna spojrzała na nią zapuchniętymi od płaczu oczami i z wdzięcznością przyjęła tom. Jej twarz na chwilę rozjaśnił delikatny uśmiech.
― Dziękuję. Pamiątka po rodzicach ― wyjaśniła, chowając "Alicję" do torby.
No i po co mi to mówisz?, pomyślała Maisie, z powrotem odsuwając się na swój koniec ławki i otulając ramionami. Nawet mnie nie znasz. Chcesz wzbudzić współczucie czy co?
Tymczasem nieznajoma kontynuowała:
― Umarli, kiedy byłam dzieckiem. Niezbyt dobrze ich pamiętam. Powiedziano mi, że w domu był pożar i cała moja rodzina zginęła, a mi udało się wydostać ― wzruszyła ramionami, w końcu wycierając oczy do sucha. ― Pewnie dlatego nic nie umiem sobie przypomnieć. Trauma, coś w tym rodzaju.
Miała ochotę kazać jej się zamknąć. Nic ich nie łączyło; najpewniej zaraz któraś wsiądzie do autobusu i rozejdą się, każda w swoją stronę, by nigdy więcej na siebie nie wpaść. Ale nie chciała też urazić tamtej ani nie miała siły, by się z nią kłócić, gdyby zareagowała zbyt ostro, więc słuchała.
― Miałam siostrę, tak powiedzieli. Teraz jestem jedynaczką.
― Uhm ― odmruknęła Maisie, by uniknąć gęstej, niezręcznej ciszy. Była lekko zakłopotana. Dziewczyna zerknęła na nią, po czym z powrotem wróciła do chlipania w chusteczkę.
Mogła być gdzieś w jej wieku; miała jasne włosy zebrane w warkocz, jasne oczy i ubrania z drogich, markowych sklepów. Nowobogacka, rozpieszczona królewna, przyszło Morrison do głowy. Sama wyglądała przy niej jak przedstawicielka nizin społecznych, w swoich czarnych, wyświechtanych ciuchach i z rozległym siniakiem na kości policzkowej. Pominęła fakt, iż kiedy wychodziła z domu wczorajszego ranka, jej bluzka nie była malowniczo rozdarta na wysokości żeber, spodnie nie miały wyprutych nitek na kolanach i udach, a skórzana kurtka przetarć na łokciach. A, no i udało jej się jeszcze zgubić szalik. Cudnie.
Wbiła wzrok w swoje dłonie staruszki ― kościste, poranione dłonie o wysuszonej skórze ― starając się ignorować popłakującą dziewczynę obok. Pozwoliła pochłonąć się myślom. Niosły ją gdzieś daleko, w odległe zakątki umysłu; nawet nie przypuszczała, że ma w głowie taki chaos.
― Nie gap się tak, bo ci oczy wypadną ― warknęła na nieznajomą, odwracając się niechętnie. Tamta, istotnie, wlepiała w nią swoje załzawione oczęta, w których obawa mieszała się z czymś na kształt podziwu. Maisie Morrison jednakże nie nawykła do spokojnego znoszenia wścibskich spojrzeń, toteż wyjątkowo nie na rękę było jej zachowanie dziewczyny. ― Przepraszam, głucha jesteś, czy jak? ― dodała, siląc się na w miarę spokojny ton. Publicznych wybuchów złości ― także swoich; a może zwłaszcza swoich ― również nie cierpiała.
― Zwyczajnie się zastanawiam ― zaczęła blondynka, wycierając ostatnie łzy z kącików oczu ― czy nie potrzebujesz pomocy.
― Czego? ― Nie zrozumiała.
― No wiesz... ― zaplątała się nieco, teraz uciekając spojrzeniem w bok, jakby się bała, że Maisie zrobi jej krzywdę. ― Wyglądasz trochę... jakbyś potrzebowała.
Marcellina zerknęła na nią nieprzyjaźnie spod swoich długich, ciemnych rzęs, ale w głębi ducha musiała przyznać jej rację. Przypominała sierotkę z reklamy "Ratujcie dzieci".
― Nie możesz mi pomóc ― mruknęła, otulając się szczelniej swoją kurtką. ― Nikt nie może mi pomóc. Nikt nie powinien nawet chcieć mi pomóc.
― Dlaczego? ― Jej oczy lśniły żywym zainteresowaniem. Morrison zawahała się odrobinę.
― Dla swojego własnego dobra lepiej nie mieszać się w takie rzeczy ― odparła ostrożnie, starając się umiejętnie obejść sedno problemu.
― Ty się wmieszałaś.
― Bo jestem głupia, zadowolona? ― odwarknęła. ― Dosyć tego przepytywania.
― Chodź. ― Nieznajoma wstała, wyciągając rękę. ― Mój autobus.
― Po co?
― Możesz się u mnie ogarnąć. I pożyczę ci jakieś ciuchy ― uśmiechnęła się nieśmiało. ― Naprawdę dzięki za tą książkę.
Impuls. Krótki, bolesny, jak ukłucie igłą czy porażenie prądem.
― Okej.
________________________________________
rok 2016, koniec marca
Dziewiąta trzydzieści, robię sobie wielki kubek pierwszej porannej kawy, woda, cukier, mleko, ok, jest. Trochę gorąca, cholera, polałam się wrzątkiem. Kurwa, jak to boli. Dalej, kretynko, odkręć może zimną wodę i wsadź tą swoją niezdarną łapę pod kran. Boże, jak można być tak zjebanym. No, już lepiej, bierz ten kubek i chodź na balkon. Pieprzona zapalniczka, rany, jak ja nienawidzę wiatru; przestań wiać, szmato, bo zaraz ci coś zrobię. Ugh, odpalił się. Już lepiej. Już mi, kurwa, lepiej.
― Hej, Maisie.
― Czego chcesz?
― Ładnie się witasz, nie ma co. Mama wie, że palisz na balkonie? ― Gabrielle uśmiecha się ironicznie, poprawiając cienki, satynowy szlafroczek na ramionach.
― Nie, i gówno ją to obchodzi.
― Niedobra kuzyneczka.
― Zamknij się.
― Niegrzeczna dziewczynka. Wielka buntowniczka. ― Składa usta w przesłodzony dzióbek. Maisie przewraca oczami.
― A w dupie cię mam.
― Co tam w szkole, Maisie?
― Weź się lepiej za swoje studia. Może pójdzie ci lepiej niż siostrzyczce.
Gabrielle prycha ostentacyjnie.
― Sama jest sobie winna.
― Idź już sobie, psujesz mi dzień.
― Babcia na pewno byłaby zachwycona wiedząc, jak zaczynasz te swoje cudowne dni. Kawa i fajka, mm.
― Babcia wyszła ― przedrzeźnia ją Maisie przesadnie ugrzecznionym tonem.
― Babcia wróci ― odcina się kuzynka. ― Nie byłoby miło, gdyby ktoś jej doniósł, prawda?
― Spieprzaj stąd, no już!
Złośliwy śmiech Gabrielle długo dźwięczy jej w uszach.
________________________________________
godzinę później
― Masz? ― Głos Melanie po drugiej stronie jest niezdrowo podekscytowany.
― Jak przyjedziesz na nasz przystanek to będę mieć.
― Lecę. Zaczekasz jakieś pół godziny?
― A dorzucisz paczkę fajek?
― Okej. W drodze wyjątku.
― W drodze wyjątku to ja będę na ciebie czekać, panno spóźnialska.
― Dobra, dobra, niech ci będzie. Pospieszę się, jeśli to się liczy.
― Nie liczy.
Melodramatyczne westchnięcie.
― Zaraz będę.
________________________________________
wieczór
Bez makijażu od razu widać, że skóra Melanie jest pokryta piegami tak mocno, jakby w dzieciństwie opalała się przez sitko. Bez makijażu, bo spłynął w publicznej toalecie, gdzie płukała twarz zimną wodą, by powstrzymać atak mdłości. Bez makijażu, bo była zbyt zmęczona, by pomalować się od nowa, a ręce i tak nie chciały jej słuchać. Ona, Melanie Anders, dziewczyna z makijażem ― bez makijażu.
― Słuchaj, ile ty masz właściwie lat? ― Maisie wyciąga z paczki papierosa, odpala go i zaciąga się szybko, jakby brak dymu w płucach stanowił jakieś zagrożenie. Od płyty chodnikowej zimno promieniuje dość intensywnie, mrożąc jej kość ogonową, ale dziewczyna nie zwraca na to uwagi. Przymyka oczy i opiera głowę o ścianę.
― Szszczternaście ― Melanie zwija się w kłębek koło jej stóp; dziewiętnastolatka rzuca blondynce swoją kurtkę, by nie skostniała z zimna. Czternaście lat. Sprzedała swój towar czternastolatce.
Na pewno pójdę do piekła, myśli Maisie, z niedowierzaniem kręcąc głową. Zazwyczaj nie wtrąca się w życie klientów, nie przejmuje się ich wiekiem ani statusem cywilnym, ale ta mała, chcąc nie chcąc, powoli stawała się jej bliska. W dodatku coś w niej jest takiego, co przypomina jej młodszą, zaginioną siostrę.
― Super ― kwituje cicho, strzepując popiół z papierosa. ― Nic ci więcej nie sprzedam, Melanie.
Dziewczyna półprzytomnie otwiera oczy i posyła Maisie słaby uśmiech.
― Annie ― szepcze, łapiąc ją za rękę. ― Mów do mnie Annie.
[Ogarnęłam dupsko i w końcu przeczytałam, whooohoo! Od żartów jednak odchodząc, to Ci powiem, że choć nic nie wiem o Maisie, bo nie czytałam karty, bo jestem leniuszkiem, to jednak po tej notce wydaje mi się niesamowicie bliska - taka normalna, zwykła nastolatka (chyba że mam zaburzony obraz jak prezentują się nastolatki aka młodzi dorośli). To raz. Dwa, fajna akcja, chociaż i tak zostawiłaś wiele niedopowiedzeń. Ja to bym chciała wiedzieć kto dziecko porwał i przed kim rodzina uciekała. I o ile wszystko jest spoko, ja się tylko gubiłam z nowymi bohaterami - kuzynką i bratem, którzy dla mnie znikąd wyrośli, ale nie będę narzekać, bo pewnie jakbym przeczytała kartę to bym wszystko wiedziała :)
OdpowiedzUsuńGeneralnie pogratuluję, bo ciekawie się czytało i masz co rozwijać w kolejnych notkach. Pisz zatem jak najwięcej i najczęściej, chociaż idzie wiosna i wypada wychodzić z domu, oh well ;)]
April
Bardzo ciekawa nota. Początkowo coraz bardziej mi się rozjaśniało w głowie, ale pod koniec już poczułam, ze znowu tracę grunt pod nogami. Albo jakbym miała spotkanie z jakąś duchową emanacją Lolity, co w moim odczuciu jest niezwykłe, ale i niebezpieczne. Ogólnie bardzo dobrze się czyta i lekko wchodzi w kolejne części. Przyznam, że lubię budowę fragmentaryczną, która nie daje jasnych odpowiedzi, a zmusza do kombinowania, co dalej.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że niedługo znowu będę miała okazję przeczytać coś o Maisie! :)
Elaine
Bardzo intrygująca i wciągająca notka! Cholernie podoba mi się Twój styl pisania, jest taki lekki i przyjemny :D Najbardziej podobała mi się końcówka. Czuję taki niedosyt z chęcią przeczytałabym coś nowego co wyszło spod Twojej ręki :)
OdpowiedzUsuńAndrew/Lucas