Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[2016] True Detective




„Bawisz się słowami. Upajasz się nimi. Słowami chcesz zastąpić normalne, ludzkie uczucia, których w tobie nie ma.”




Kolejny dzień z życia detektywa zapowiadał się wyjątkowo bezbarwnie. Uginał się pod stertą papirologii i usilnie próbował jej nie ulec, jednak blisko południa dał za wygraną i rozparł się bezradnie w fotelu. Kochał swoją pracę, to było wszystko co posiadał i na co bardzo długo i ciężko pracował. Nienawidził natomiast długich raportów i grzebania się w papierach, co trwało czasem dłużej niż oględziny samego miejsca zbrodni. Sam niekiedy zawarłby morderstwo w jednym, góra dwóch zdaniach, jednak przełożeni wymagali od niego pełnego zaangażowania i profesjonalności. Tak bardzo chciałby mieć od tego osobistą sekretarkę! Zostawiałby jej samoprzylepną karteczkę w teczce, a ona te dwa zdania przerabiałaby na prawdziwą prozę. Niestety, zdawał sobie sprawę z tego że nigdy w życiu zarząd nie zgodzi się na zatrudnienie kolejnej „niepotrzebnej” osoby i wiedział, że do końca świata będzie ślęczał nad swoim biurkiem dobierając piękne słówka. 
Liczył właściwie na to, że nagle rozdzwoni się telefon i rzuci wszystko w diabli, żeby móc z pasją zająć się tym, w czym był naprawdę dobry. Audrey również mu nie pomagała, miał nadzieję że chociaż ona zadzwoni ze szpitala i na chwilkę będzie mógł się oderwać od tych bzdur. Usłyszał hałas i miał ochotę spłynąć po fotelu pod biurko. W tej samej chwili do małego i dusznego gabinetu wpadła Addison Brown – koroner i współpracownik starej Caroline. Hunter przez chwilę żałował, że naprawdę nie schował się pod cholerne biurko. 
- Potrzebuję pomocy – rzuciła od wejścia nieco przyciszonym tonem, rozglądając się po gabinecie. 
- I akurat ja mam ci jej udzielić – burknął Joseph, rysując jakieś pierdółki na raporcie którego jeszcze nie dokończył. Twarz Addison nagle zmieniła kolor z cielistej na lekko purpurową co widoczne było pomimo tony makijażu, który miała na sobie. Przez chwilę trwała wręcz grobowa cisza aż w końcu mężczyzna rzucił długopis na biurko i obrócił się w jej stronę. Kobieta przez chwilę milczała, jednak w końcu wydukała żałośnie jedno niepełne zdanie. Podobnie Joseph dukał przy pisaniu raportów, jednak odsunął od siebie szybko tę myśl. 
- Nie wiedziałem że masz syna – powiedział powoli, ważąc każde słowo. Nie był jeszcze pewien o co chodziło i wolał być czujny. Addison wyciągnęła zza pleców dłonie, w jednej z nich trzymała wymiętoloną chusteczkę którą otarła szybko nos.
- Nikt nie wiedział i tak miało być, ale teraz potrzebuję pomocy bo nie jestem w stanie sobie poradzić. Mogę liczyć na twoją dyskrecję? – Hunter nieomal parsknął śmiechem. Był detektywem, dyskrecję poniekąd miał we krwi. Skinął jednak tylko głową, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. – Moglibyśmy spotkać się dziś wieczorem u mnie i porozmawiać w cztery oczy? Tutaj ściany mają uszy – mówiąc to obróciła się na chwilę i rzuciła gniewne spojrzenie ludziom przypatrującym jej się ukradkiem. Wszyscy nagle wrócili do swoich zadań, a Joseph zamarzył o raportach i rzucił okiem na telefon, który nadal nie dzwonił. Może się zepsuł? 
- Dobra, nie ma sprawy, zostaw swój adres i wpadnę po pracy – powiedział w końcu ze zrezygnowaniem. Miał nadzieję że nie była to kolejna sztuczka Addison i że jeśli przekroczy próg jej mieszkania nie natknie się na schłodzonego szampana i płatki róż. Paskudztwo. Kobieta zostawiła mu szybko adres i zniknęła tak szybko jak się pojawiła. Hunter zgniótł karteczkę i wcisnął do kieszeni nawet nie patrząc na jej zawartość. Nagle rozdzwonił się telefon. Joseph zaklął, że dlaczego dopiero teraz i odebrał. 
- Tu Tonny, ta dziwka już poszła? – Hunter westchnął i skinął głową. – A to sorry, chciałem cię uwolnić ale dałeś radę, trzymaj się! – Detektyw odłożył słuchawkę i pomachał do kolegi siedzącego po drugiej stronie budynku. 


[1]


Hunter nie był pewien, czy powinien przynosić coś ze sobą. Addison kupiła to mieszkanie stosunkowo niedawno co było całkowicie sprzeczne z jej naturą. W biurze nie miała nawet swojego kubka na kawę, bo wiecznie przychodziła z kawą ze Starbucksa. Przez pierwsze dwa miesiące mieszkała w hotelu, dopiero jak otrząsnęła się po sprawie z Victorem Drou zaczęła rozglądać się za swoim kątem. Ale Huntera to nie interesowało, nie przepadał za Addison od samego początku i ona dobrze o tym wiedziała, dlatego zdziwił się że przyszła akurat do niego ze swoimi prywatnymi sprawami. Liczył zawsze na to, że pozostaną one prywatne. Niestety się przeliczył i stał teraz jak dureń przed drzwiami jej luksusowego (tak myślał) mieszkania zastanawiając się czy nie powinien kupić jakiegoś wina czy kwiatów, albo chociaż piwa. Już miał zadzwonić do drzwi kiedy te rozwarły się przed nim z impetem. 
Prawie wpadła na niego niewysoka kobieta z pękatym workiem na śmieci z którego wyciekało coś czerwonego. Zaczął coś mruczeć pod nosem kiedy nagle rozpoznał w tej kobiecie Addison. Syknął coś w stylu „kurwa” i zrobiło mu się naprawdę bardzo głupio. Zresztą nie tylko jemu, Addison oblała się rumieńcem i szybko wybiegła z mieszkania. Na progu uzbierała się już spora kałuża czerwonej mazi i biegła za kobietą, nie dając jej uciec. Addison upchnęła worek w kanale zsypowym i wróciła powoli do mieszkania. Hunter powlókł się za nią, z niedowierzaniem obserwując syf jaki kobieta uzbierała w mieszkaniu. Miał cichą nadzieję, że nie miała na myśli pomocy ze sprzątaniem bo nie był w tym najlepszy. 
Zaprowadziła go do niewielkiego saloniku, zrzuciła z fotela brudne ubrania na podłogę, a sama przysiadła na drewnianym stoliku obok brudnych kubków i pustej butelki po winie. Mężczyzna usiadł niepewnie w fotelu. Przez chwilę milczała, aż w końcu wyciągnęła coś z łóżka. 
- Znalazłam to w pokoju Jasona – położyła przedmiot na kolanach, a Hunter nie musiał nawet na nie patrzeć, by wiedzieć co to jest. – Sprawdziłam go dokładnie w laboratorium, wiem że był używany. Sprawdziłam nierozwiązane sprawy postrzałów i napadów i wiem do czego był używany. Próbowałam porozmawiać o tym z Jasonem na spokojnie, ale on od razu wpadł w szał. Zaczął mi grozić, że mnie zabije – urwała, a Hunter dostrzegł na jej twarzy szybko spływające łzy. Przeniósł wzrok na pistolet który trzymała na kolanach. Przez chwilę pożałował, że nie był to jednak kolejny wybryk Addison i próba zaciągnięcia go do łóżka. Nie był pewien co powinien zrobić. I czego ona oczekiwała od niego. – Znalazłam też to – wyciągnęła z pojemnika na kołdrę niewielki karabin maszynowy. Joseph wziął go od niej i przez chwilę oglądał bardzo dokładnie. Znał tego typu broń i wiedział mniej więcej jaka grupa najczęściej z niego korzystała. Nie miała numerów seryjnych, prawdopodobnie była z przemytu. Mężczyzna przez chwilę w milczeniu patrzył na karabin, aż w końcu westchnął przeciągle. Wiedział, że nadciągają kłopoty. Bardzo poważne kłopoty. 
- To jego kurtka? – Zapytał po cichu widząc znajome logo. 
-Tak, a o co chodzi? – Joseph odłożył karabinek i przyjrzał się bliżej naszywce z napisem ZHU. Była okrągła a w środku był widoczny ręcznie szyty wilk. Łowca. Hunter przetarł powieki czując rosnące napięcie. Domyślał się, że syn Addison to tylko pionek, ale … Cholera. Miał nadzieję, że myli się i że Jason nie należy do organizacji terrorystycznej. Do organizacji na której czele stoi Zoey. Młoda, piękna i mądra. Dobry strateg, wspaniała na polu walki. Idealny materiał na generała. Mniej idealny na zwykłą, normalną kobietę. I siostrę. Zoey Hunter nigdy nie była dobrą siostrą. 


[2]


Po tym jak opuścił mieszkanie Addison wstąpił do monopolowego i kupił sześciopak. Chciał nacieszyć się ostatnimi chwilami spokoju i ciszy i nie miał najmniejszego zamiaru robić czegokolwiek do chwili, kiedy Zoey wypłynie w Nowym Jorku. Nie musiał się tym zajmować jako detektyw a i prywatnie nie miał na to najmniejszej ochoty. 
Właściwie nie, źle to ujął. Chciał, żeby Zoey z tym skończyła i zaczęła normalne życie ale wiedział czym kończyła się każda próba przemówienia jej do rozsądku. Jego siostra była jak złośliwa kotka – chodziła własnymi ścieżkami i niepodatna na wpływy robiła co chciała. A już zwłaszcza nie wskakiwała ci na kolana gdy wołałeś „kici kici”. 
Za nią kręcił się wiecznie Wayne, kolejny kłopot. Chyba nawet większy od Zoey, bo był kiedyś żołnierzem Specnazu i pomimo tego że z tym „skończył” to każdy dobrze wiedział, że Specnazu się nie zostawia. Dlatego też za Waynem ciągnęło się kilku agentów. Cały pieprzony pociąg szczęścia. 
Już na samą myśl wściekł się i na piętro swojej kamienicy wbiegł w pośpiechu wymachując piwem. Wcisnął klucz do zamka, ale drzwi były otwarte. Usłyszał śmiech dochodzący z wnętrza, więc ostrożnie wślizgnął się do mieszkania. Pierwsze drzwi prowadziły do jego pokoju i również były otwarte. Wszedł w butach do środka, a gdy omiótł wzrokiem wnętrze wkurwił się jeszcze bardziej.
Na stole stały puste butelki, na materacu siedziała po turecku Audrey sącząc piwo i śmiejąc się głośno. Obok na podłodze spoczywał Johnny, a fotel Josepha zajmował mężczyzna, którego ten bardzo nie chciał widzieć. Zajmował jego fotel, pił jego piwo i podrywał jego kobietę. Tak jak kiedyś, Wayne Hunter po prostu nie potrafił się zmienić.  



W pokoju na chwilę zagościła cisza, była jednak krótkotrwała, a jej konsekwencje na kilka dni zagościły w życiu całej czwórki. Pierwszy poderwał się z fotela Wayne. Uśmiechnął się parszywie i zaproponował Josephowi piwo. Ten nie czekając zbyt długo przepchnął przez pokój stolik, dociskając Wayne’a do ściany. Butelki pospadały na podłogę, Audrey pisnęła wystraszona, a Johnny zamarł z grymasem zdziwienia. Wayne odsunął z impetem stolik, który wyrżnął o podłogę. Szklany blat pękł i rozsypał się po pokoju. Mężczyźni nie czekając zbyt długo rzucili się na siebie, a już chwilę później pierwszy z nich leżał na podłodze. Joseph wykorzystał sytuację i z całej siły strzelił Wayne’owi w twarz, mężczyźnie pociekła krew z pękniętego łuku brwiowego. Otarł ją szybko ręką i poderwał się z podłogi. Nie pozostawał dłużny bratu i pomimo krzyków Audrey uderzył go w twarz. Przez chwilę wymieniali się ciosami, żaden z nich się nie bronił, każdy atakował. 
Joseph oparł się plecami o ścianę, oddychając głęboko. Wayne oparł dłonie o kolana i przez chwilę dochodził do siebie.
-Jeszcze ci mało? – Syknął Joseph przez zalane krwią usta.
-A ty dalej o tym? – Odparł Wayne, uśmiechając się złośliwie. Nie był to dobry pomysł, bo poczuł od razu ból w pękniętej wardze. Ale uwaga była kąśliwa, więc był z siebie zadowolony. W bezruchu przyjął kolejny cios w twarz.
-Przestańcie, do cholery! – Krzyknęła bezradnie Audrey, podnosząc się szybko z podłogi. Zanim zdążyła powiedzieć coś więcej mężczyźni znów rzucili się na siebie, rozbijając leżące na podłodze butelki jak kręgle.
Kobieta chwyciła w końcu ocalały wazon z kwiatami, wyciągnęła z niego roślinki i oblała obydwoje wodą, licząc na to że cokolwiek to zmieni. O dziwo tak właśnie się stało. Mężczyźni odsunęli się od siebie i skierowali spojrzenia na nią. Nastała kolejna chwila ciszy, którą przerywały jedynie przyspieszone oddechy mężczyzn. 
-Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie, ale macie się dogadać. I to jak najszybciej. I jeśli można, to chciałabym usłyszeć jakieś wyjaśnienia – powiedziała drżącym głosem, szukając w torebce podręcznej apteczki, którą nosiła ze sobą od chwili, kiedy zaczęła spotykać się z Josephem. Zawsze wpadał w tarapaty i wciskał nos w nie swoje sprawy. W końcu ją znalazła i rzuciła na materac. – Johnny, przynieś miotłę i weź to posprzątaj.
-Nie ma sprawy – odburknął chłopak i uciekł z pokoju. 
-Który zaczyna? – Żaden z mężczyzn nie garnął się do odpowiedzi, jednak w końcu Joseph westchnął przeciągle i powoli ułożył sobie wszystko w głowie.
-To mój brat, Wayne. Ale chyba to już wiesz – zrobił krótką przerwę. – Ostatni raz, gdy się widzieliśmy przespał się z moją żoną. Miesiąc po naszym ślubie…
-Najwidoczniej brakowało jej prawdziwego faceta – burknął pod nosem Wayne. Joseph słysząc to rzucił się na niego z pięściami. Chwilę się przepychali, aż w końcu każdy z nich stanął przy innej ścianie. – Nie do końca tak to wyglądało – powiedział Wayne, łapiąc z trudem oddech. – Nie podrywałem jej, sama wlazła mi w nocy do łóżka. Była psychiczna, próbowałem przemówić jej do rozsądku, nigdy bym tego nie zrobił bratu. Nawet takiemu jak Joseph – przez chwilę wydawało się, że znów się na siebie rzucą, jednak ostatecznie pozostali na swoich miejscach. Joseph przez chwilę zastanawiał się nad słowami Wayne’a i pomimo tego, że uważał to za kiepskie wyjaśnienie to w jednym miał rację – Lea faktycznie była chora i szkoda, że zauważył to tak późno. Za późno. Może wcześniej dałoby się jej pomóc i uniknąć późniejszych wydarzeń. Niestety, teraz mógł tylko gdybać. 
-Więc jak w końcu było?
-Lea wlazła mi do łóżka, próbowałem ją z siebie zrzucić, a chwilę później przyłapał nas on. 
-I nie próbowałeś tego odkręcić?
-A czy to by coś zmieniło? Joseph był w nią zapatrzony jak w obrazek, wolałem się usunąć na bok, zwłaszcza że miałem już wtedy sporo na głowie – dokończył ciszej, bo przypomniał sobie o celu swojej wizyty w Nowym Jorku. Zoey. 
-A wystarczyła rozmowa i byśmy tego uniknęli – burknął Joseph, wlepiając wzrok w porozbijane butelki. Do pokoju wrócił Johnny i zaczął powoli sprzątać bałagan robiąc przy tym sporo hałasu.
-Muszę iść do pracy – powiedziała nerwowo Audrey, mając cichą nadzieję że w czasie jej nieobecności nie wydarzy się nic złego. – Mieliśmy sporą kraksę na jednej z głównych ulic i będzie sporo rannych. Nie pozabijajcie się do mojego powrotu – dodała chowając telefon do kieszeni. Minus pracy pielęgniarki – musi być na każde wezwanie. – Wyjaśnijcie sobie wszystko na spokojnie – zabrała z podłogi torebkę i ruszyła do wyjścia omijając szkło. 
-Odkupię ci ten stolik …
-Ta, jasne.


[3]


Joseph poprosił o kilka dni wolnego. Nie miał zamiaru działać w sprawie Zoey, jednak nie miał w tej chwili wyjścia. Nie chciał tym razem zostawiać wszystkiego na głowie Wayne’a, bo jak do tej pory jego działania nie przynosiły żadnego widocznego rezultatu. ZHU nadal miało sporo udanych ataków, więcej wygranych niż porażek, co tylko nakręcało ich siostrę do dalszych działań. Wspólnie postanowili zjednoczyć siły i się z nią spotkać. Skontaktowali się z nią w nocy, zgodziła się na spotkanie. I to była ta łatwiejsza część. Nigdy nie odmawiała spotkania braciom, jednak to, co działo się na tych spotkaniach pozostawiało sporo do życzenia. 
Tak więc czekali na nią w okolicznym parku, zawsze umawiali się w miejscach publicznych, bo tak chciała. Miała wtedy w okolicy swoich kolegów i każda próba jej schwytania zakończyłaby się czyjąś śmiercią, albo wysadzeniem przypadkowego budynku w ramach groźby.
Poznali ją od razu – niewysoka brunetka, urodą przypominająca modelkę. Nikt nigdy nie powiedziałby że to przywódczyni grupy terrorystycznej. Uśmiechnięta, jedyne co zdradzało jej fach to tatuaż na plecach. Było to logo i istota całej organizacji. Destrukcyjny obraz smoka niszczącego osadę. A na jego grzbiecie drobna kobieta. ZHU w czystej postaci.
Przysiadła się do nich w ciszy, czekając na kolejny wykład z serii „nie wolno”. I nie zawiodła się.
-Kiedy w końcu znudzi ci się zabawa w psuję? – Zaczął Wayne, Joseph wolał poczekać na rozwój sytuacji. Zoey natomiast tylko się roześmiała. 
-Kiedy w końcu znudzi ci się ganianie za mną? – Odparła kobieta, zatrzymując wzrok na swoim podwładnym, który siedział na ławce obok z dziewczyną. Oboje należeli do ZHU, w tej chwili udawali parę z ręką na pulsie.
-Nie rozumiesz, że się o ciebie martwimy? Ganiasz po całym świecie z grupą terrorystów, nawet nie wiesz, co ci grozi! Joseph, powiedz coś! – Mężczyzna nabrał powietrza w usta i już miał coś powiedzieć, kiedy jego uwagę ściągnęła czarna furgonetka parkująca z piskiem opon całkiem niedaleko. Wysiadło z niej czterech mężczyzn. Hunter obejrzał się przez ramię i rozpoznał jednego z mężczyzn siedzącego na ławce za nimi. To jeden z antyterrorystów. 
-Coś tu nie gra… - burknął pod nosem i wstał. Obok poderwała się para zakochanych i szybkim krokiem ruszyli ścieżką w stronę wyjścia. Zoey obejrzała się za nimi i również wstała, rozglądając się uważnie.
-Wkopaliście mnie! – Krzyknęła wściekła. Złapała Josepha za materiał koszulki i szarpnęła mocno. – Jak mogłeś, ty … nienawidzę cię, jesteś śmieciem! – Warknęła i rzuciła się do ucieczki. Wayne rozejrzał się po okolicy i zaklął głośno.
-To jakaś cholerna ustawka, biegnij za nią! – Obaj mężczyźni ruszyli za siostrą, jednak nie tylko oni – czwórka agentów z furgonetki rzuciła się w pogoń za przywódczynią ZHU. Padły strzały. Josepha przebiegł dreszcz strachu. Strzelali do Zoey? Kurwa. Przecież to jego siostra.
-Nie strzelać, kurwa! – Warknął do mężczyzny stojącego najbliżej. Nie trafili jej, Zoey zniknęła w morzu samochodów. Nie przestawali jednak biec w kierunku w którym zniknęła. Usłyszeli kolejne strzały. Popatrzyli tylko na siebie i zmienili kierunek. 
Na ulicy leżał postrzelony w nogę mężczyzna, a obok stała Zoey. Nadal miała pistolet w ręce. Oddychała głęboko. Bez zastanowienia wycelowała w jednego z nich.
-Ani kroku dalej, nie będę miała skrupułów żeby was zabić!
-Jeśli strzelisz do jednego, to drugi cię złapie.
-Co ty pieprzysz, Joseph? – Syknął Wayne. – Ja nie chcę umierać, kurwa!
-Prosty wybór, Zoey. Przecież od samego początku do tego dążysz! – Zoey przez chwilę stała celując od jednego do drugiego. A później wystrzeliła. 



-Dlaczego to zawsze kurwa ty? – Audrey wściekała się, ale nie było co się dziwić. W ciągu miesiąca ktoś dwa razy do niego strzelał. Na szczęście tym razem oberwał w ramię i nie było komplikacji.
-Dlaczego ją do tego namawiałeś, cholera? – Syknął Wayne siedzący obok szpitalnego łóżka. – Miałeś fart. Jak sam skurwysyn. 
-W końcu się na coś przydałeś braciszku – odparł Joseph ze śmiechem. – Ale i tak dałeś dupy. Miałeś ją złapać i zabrać w bezpieczne miejsce.
-Kurwa, strzeliła do ciebie! 
-A ty miałeś dużo czasu, żeby zareagować. Stała tak blisko, kurwa!
-Jesteście nienormalni – wymianę zdań przerwała Audrey, która była w szoku. – Dałeś się postrzelić, żeby złapać terrorystkę? Czy ty już całkowicie zgłupiałeś? Ile jeszcze zniesiesz? Joseph, do cholery! Nie jesteś pieprzonym supermanem! Jeśli strzeliłaby kilka centymetrów niżej to już byś nie żył! Pomyślałeś w ogóle o tym!?
-Audrey, to moja siostra. Ona potrzebuje pomocy…
-Ja pierdole, czy wy jesteście ślepi!? Ona niczego od was nie chce! To wy potrzebujecie pomocy! – Poderwała się z fotela. – Mam tego dosyć, za każdym razem jak wychodzę do pracy martwię się o ciebie! Za każdym razem się martwię, co teraz odwalisz! 
-Audrey…
-Żadne Audrey, mam tego dosyć. Baw się w to sam. Oglądam to każdego dnia w pracy, mam plany na normalne życie, a z tobą się tak nie da!
-Przecież to nie jego wina…
-Zamknij się Wayne, teraz tak go bronisz? A kilka godzin temu praliście się po mordach jak … idioci! – Zrobiła krótką przerwę, bo wiedziała że to, co zaraz powie zmieni życie całej trójki. – To koniec, Joseph. Odchodzę – zabrała torebkę i ruszyła do wyjścia zanim którykolwiek z nich zdążył zareagować. Po jej wyjściu nastała chwila ciszy. 
-Sorry, stary… Gdybym wiedział… To moja wina. Znowu.
-Przestań, Wayne. Jesteś moim bratem. Pomimo tego, co się działo kiedyś… Jesteśmy rodziną. A jeśli Audrey tego nie rozumie to … trudno. 



Kolejne dni Joseph i Wayne spędzili wspólnie. Detektyw wypisał się na własne życzenie i dochodził do siebie w mieszkaniu. Dużo rozmawiali. Aż w końcu postanowili co zrobić z Zoey. 
Joseph złożył w pracy rezygnację, oddał mieszkanie swojemu partnerowi, teraz już byłemu. Johnny ze smutkiem przyjął prezent i zapewnił, że Joseph zawsze będzie tam mile widziany. Nie kontaktował się z Audrey. Uznał, że tak będzie lepiej. 
Do podróży przygotowywali się przez cały tydzień, obserwowali wiadomości ze świata i w końcu zdecydowali. Zapakowali niewielkie plecaki i ruszyli na lotnisko. 
Siedząc razem w samolocie obaj czuli, że to co robią jest właściwe. To ich obowiązek. 
W Meksyku pojawili się późnym wieczorem. Idealna pora na manewry antyterrorystyczne. 

____________________
I tym postem się z Wami żegnam, jeśli ktoś by chciał, to można mnie znaleźć tu: spacecitadel. Bawcie się dobrze!

Brak komentarzy

Prześlij komentarz