Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2001. Portret rodziny Moore.

Peter, stojąc na środku lotniska z dwiema walizkami, torbą oraz plecakiem, stwierdził, iż powinien kopnąć w tyłek i zarzucić bagażem swoją narzeczoną, gdy tylko ta znajdzie się na miejscu. Co to w ogóle był za pomysł, że sam miał zabrać wszystkie rzeczy, a ta pobiegnie odebrać bilety? Najdziwniejsze było to, że jeszcze przed jakąś godziną ta koncepcja była w jego oczach całkiem słuszna i nawet miała sens. Teraz, gdy został stratowany przez tłum, ubrudzony czekoladowym betonem przez jakiegoś chłopca i omal osikany przez psa, mógł z łatwością stwierdzić, że pomysł był zwyczajnie do bani.
Laqueret i Moore naprawdę nie mogli narzekać na swój czas wolny – nie tak dawno, bo przed świętami, wybrali się do Włoch, do rodzinnego miasteczka dziewczyny. Tym razem również kierowali się do Europy, a konkretniej do Norwegii, gdzie rodzice Petera od lat spędzali zimowe miesiące w swoim pięknym apartamencie dla snobów. Chłopak uważał, że to najwyższy czas, by przedstawić swoją narzeczoną rodzicom i swoją drogą, był tym poważnie zestresowany. Mimo, że gdy tylko zadzwonił ze szczęśliwą nowiną, odpowiedź brzmiała „nareszcie, synku, to w takim razie kiedy wpadacie, bo ja bla bla bla”, to nie mógł się uspokoić. Sama myśl o przeciskaniu się przez zaspy napawała jego serce trwogą, co tu dopiero mówić o skonfrontowaniu się z rodzicami.
- No nareszcie, maratończyku – mruknął chłopak, rzucając blondynce pod nogi jej torbę. Nie czuł się bynajmniej winny, jako że dźwigał jeszcze więcej bagażu, a Martina wprost uwielbiała go wykorzystywać do takich prac.
Laqueret jednak nie zamierzała nosić swojej torby - uważała się za kobietę i... Przecież nie powinna nosić! Zresztą, w jej obecnym stanie noszenie ciężarów nie było wskazane. Właściwie to ten stan towarzyszył jej od urodzenia, więc już od tamtych chwil niczego ciężkiego nie nosiła.
- Peterku, bądź dobrym narzeczonym i pomóż mi!  - Usta wygięła w uśmiechu. Poprawiając torebkę na ramieniu, przelotnie cmoknęła narzeczonego go w policzek. - Wiesz przecież, że nie mogę nosić ciężkich rzeczy.
- Jedynym powodem, dla którego robisz ze mnie tragarza,  to jest twoje lenistwo. Bierz lżejszą torbę i mniejszą walizkę, i to już!
Zaraz potem złapał swoje rzeczy, pokazując blondynce język, po czym ze śmiechem ruszył do przodu, w poszukiwaniach jakiegoś sklepu, gdzie mógłby się zaopatrzyć w coś czekoladowego. Słyszał jak zrezygnowana Martina wlecze się za nim, zapewne przeklinając go solidnie w myślach.

***

Miejsca w samolocie wybrali sobie dość niefortunne, bowiem zostali wciśnięci pomiędzy starszą panią z pieskiem, która łypała na nich groźnym spojrzeniem, a małego dzieciaka, przez cały czas skubiącego rąbek bluzki Laqueret. Peter po pierwszej godzinie nasłuchał się wykładu o jego tunelu w uchu, a także o tatuażach, został wyzwany od grzeszników i wrzucony do piekła. Martina śmiała się za każdym razem, gdy starsza pani – w gwoli ścisłości, Margaret – zaczynała następny pouczający morał dla młodzieży. Trzeba było oddać jej sprawiedliwość, że dzielnie wychowała piątkę dzieci oraz pochowała dwójkę, natomiast małe miała pojęcie o realiach otaczającego ją świata. Moore już trzy razy zabierał się za zagłuszenie jej monologu jakąś starą płytą Artic Monkeys, ale za każdym razem, gdy miał włożyć słuchawki, Margaret zaczynała mówić.
- Powiedz mi, synu, po co ci to? – zapytała, zresztą chyba po raz czwarty, pokazując palcem na jego dziurę w uchu. Wyraz jej twarzy ukazywał zniesmaczenie. Martina natomiast miała niezły ubaw z tego wszystkiego, a starsza pani była według niej naprawdę przezabawna, choć cały czas się powtarzała.
- Mogę pogłaskać pieska? - zapytała w pewnej chwili, nie dając odpowiedzieć Peterowi na pytanie.
- Nie! On nie lubi grzeszników i bezbożników! – krzyknęła Margaret, a część pasażerów zwróciła spojrzenia w ich stronę. Laqueret z niego zabawnym wyrazem twarzy cofnęła rękę, położyła ją na oparciu i niemal jęknęła, zauważając, iż zostało on wysmarowane czekoladą przez małego chłopca, przez to jej ulubiony, kremowy sweterek zmienił barwę na rękawie.
- Peter... Proszę przypomnij mi, jeśli kiedykolwiek będę chciała mieć dziecko, o moim kremowym sweterku, dobrze? – zapytała przez zaciśnięte zęby.
- Bez ślubu i dzieci?! Co to się teraz porobiło? Dzieci powinny się rodzić po ślubie, a nie przed! Trzeba żyć zgodnie z zasadami etycznymi i moralnymi!
- Tak też żyjemy, jesteśmy szczęśliwym małżeństwem od lat czterech, mamy już trójkę dzieci, w tym jedną parę bliźniaków. Dobrze się trzymamy jak na ludzi przed trzydziestką, prawda?
Moore jak do tej pory wcale się nie odzywał, Margaret idealnie sobie dawała radę bez niego, ale teraz po prostu już nie wytrzymał – czuł, że jeśli czegoś nie powie, zaraz wybuchnie jej śmiechem w twarz. Jednocześnie bał się, że zaraz zostanie wręcz zasypany kolejnymi morałami, których już nie zniesie. Nikt by się tego nie spodziewał, ale kobieta po wysłuchaniu Petera wydawała się być w pełni usatysfakcjonowana, a nawet spojrzała na nich z uśmiechem, rzucając kilka miłych słów w kierunku Mirindy. Pieska mogli już głaskać, ile tylko zechcieli, a i dostali po miętowym cukierku.

***

- Trójkę dzieci w tym bliźniaki? - zapytała Martina zaraz po opuszczeniu samolotu, po czym parsknęła cichym śmiechem. Całą drogę to w sobie kryła, aż w końcu mogła go o to zapytać. - Czy ja o czymś nie wiem?
Moore wzruszył ramionami, szczerząc się do niej wesoło, bo w końcu przez to udało im się uczynić pozostałe godziny lotu czymś przyjemniejszym, niż tylko wysłuchiwaniem ciągłych morałów. Przeszli przez odprawę i dość szybko udało im się opuścić lotnisko. Martina stanęła pośrodku chodnika, założyła ręce na wysokości piersi, wskazując na dziwne napisy na budynku lotniska, gdy obok niech przystanęła taksówka.
- Peter... Na pewno jesteśmy w Norwegii?
- Jestem pewien – powiedział, pakując się z nią do samochodu. Nie mógł być bardziej pewny, bo śniegu napadało mu już chyba i do bokserek, cały jego płaszcz się lepił, a włosy wyglądały tak, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. Podał kierowcy adres, który dziewczyna kazała mu zapisać już kilka dni temu, by bez potrzeby nie czekali na lotnisku. – Denerwujesz się?
Blondynka spojrzała na niego, a potem na swój brzuch.
- Nawet nie wiesz jak bardzo - mruknęła cicho, zapinając pas bezpieczeństwa. - A co jeśli mnie nie polubią? W końcu nie jestem tak idealna jak... - w porę ugryzła się w język.
Martina odwróciła głowę w drugą stronę, aby nie widzieć Petera, natomiast on spoglądał na nią bez żenady, kręcąc przy tym głową i uśmiechając się sam do siebie. Objął dziewczyną ramieniem, po czym pocałował ją w czubek głowy.
- Nie masz najmniejszych podstaw, żeby sądzić, że cię nie polubią.

***

Po rodzicach chłopaka można było się spodziewać wszystkiego – naprawdę wszystkiego – toteż mała impreza niespodzianka nie wydawałaby się czymś dziwnym, gdyby oczywiście nie było to w samym środku odmrażającej tyłki Norwegii i gdyby nie zjechała się prawie cała rodzina. Wujkowie, ciotki, kuzynki, kuzyni kuzynów z rodzicami, dziadkowie cioci kuzynki od strony ojca czy córki przyrodnich sióstr wujków od strony mamy. Jednym słowem, ogromny dom był cholernie pełny ludzi, którzy koniecznie chcieli poznać wybrankę Petera. Jakby obchodziło ich cokolwiek poza jedzeniem, alkoholem i dobrą zabawą na stoku przez najbliższy tydzień.
- Jak się macie? – zapytała matka chłopaka z pretensjonalnym, udawanym brytyjskim akcentem, po czym wycałowała ich policzki, jednocześnie smarując dwójkę czerwoną szminką. Kobieta była ledwie po pięćdziesiątce, natomiast duża suma na koncie rodzinnym pozwalała na wrażenie, iż jest o wiele młodsza. Emerytowana aktorka.
Peter zsunął płaszcz, zabrał kurtkę od dziewczyny i wrzucił je na którąś z półek w szafie, bo wszystkie wieszaki były już zajęte. Skinął w kierunku Martiny z uśmiechem. Ta natomiast rozejrzała się wkoło, nie mając pojęcia, co się tutaj tak właściwie wyprawia. Sądziła, że będą sami. Ona, Peter i jego rodzice. Ewentualnie Aileen, choć tak naprawdę nie przypominała sobie, aby dziewczyna wybierała się ostatnimi czasy do Norwegii. Całego domu ludzi się nie spodziewała i pierwszej chwili zrobiło jej się niedobrze, przez co zbledła straszliwie.
- Dzień dobry... - mruknęła cichutko, mocno ściskając dłoń narzeczonego.
- Dzień dobry, słońce! Myrtle, możesz już zacząć podawać obiad, nasi młodzi zajechali do domu! – I z tymi słowami kobieta wyfrunęła z przedpokoju, przecinając je niemal w kilka sekund, co jakiś czas potykając się lub wpadając na ludzi kręcących się wokoło.
- Peter... Czemu tu jest tylu osób? – jęknęła Laqueret, kiedy tylko zauważyła, iż kobieta się nieco od nich oddaliła.
- Nie mam pojęcia.
Kiedy tylko znaleźli się w salonie, zostali wręcz zaatakowani przez resztę rodziny, a pytania „kiedy się poznaliście”, „długo jesteście razem” oraz komentarze typu „jaka piękna z Was para” jeszcze przez kilka następnych dni huczały im w głowie. Mama Petera nie mogła napatrzeć się na pierścionek zaręczynowy na palcu Martiny, natomiast jego ojciec wdał się z nią w długą dyskusję na temat Rembrandta, którego obraz aktualnie zdobił jadalnie apartamentu. W gruncie rzeczy, rodzice prawdopodobnie od początku założyli, jak muszą traktować Laqueret, żeby jej nie przytłoczyć, natomiast nie pomyśleli, że czterdzieści osób z rodziny może to zrobić za nich.
O siedemnastej podali kolację. Po prawej stronie Petera siedzieli jego rodzice, a Martina niestety siedziała na przeciwko, wciśnięta pomiędzy obie siostry jego matki, straszliwe plotkarki.
- Jesteś w ciąży? – rzuciła jedna z nich od niechcenia i jakby nigdy nic, dalej zajadała się zupą z grzybów matsutake.
Martina spojrzała na zupę i o mało co nie zwymiotowała. Z nerwów kolejny raz zrobiło jej się niedobrze, a zapach znienawidzonych przysmaków tylko to potęgował. Sięgnęła po jedno winogrono, którym o mało co się nie udławiła, słysząc pytanie jednej z ciotek.
- A wyglądam jakbym była? - zapytała i wymownie spojrzała na swój brzuch. Aż tak bardzo to nie przytyła. - Nie. Na dzieci przyjdzie jeszcze czas. Póki co mamy dwójkę już nieco odchowanych i to nam wystarczy - zapewniła i spojrzała na Petera. Gdyby wzrok mógł zabijać, już dawno by nie żył, dokładnie w tej chwili leżałby trupem, a jego kończyny byłyby w całkiem innych kątach pokoju, zwłaszcza, że właśnie był zajęty zabawianiem jednej ze swoich małych kuzynek i nawet nie zwracał na nią uwagi.
- Nie jesteście zbyt długo razem, czy to nie za szybko na oświadczyny? – zapytała druga z nich. Chyba powzięły sobie za misję doprowadzenie dziewczyny do pasji. Na szczęście od odpowiedzi uratował Martinę ojciec Moora, który właśnie wstał, by coś powiedzieć. Chociaż „uratował” to chyba niezbyt dobre stwierdzenie.
- Chciałbym poinformować wszystkim o czymś, o czym wszyscy chyba doskonale już wiedzą. Jakiś czas temu mój syn oświadczył się swojej dziewczynie i za ich szczęście chciałbym wznieść toast!
Wszystko byłoby w najzupełniejszym porządku, ale właśnie w tej chwili zdarzyły się trzy rzeczy: po pierwsze, zupa z grzybów nie przyjęła się zbyt dobrze i siedmioletnia dziewczynka zwymiotowała wprost na koszulę Petera, po drugie, pies rasy alaskan malamut, przez wszystkich znany jako Alfred, wpadł do domu i rzucił się prosto na stół, a po trzecie, przez ogólne zamieszanie ojciec Petera fiknął do tyłu, upadając prosto na lewą rękę. Chłopak czym prędzej ruszył w kierunku łazienki, wszyscy goście powstawali, pies latał po pokoju jak szalony, a spod stołu dało się słyszeć „ręka złamana, halo, czy ktoś pomoże mi wstać, halo!”. Martina przeżyła bardzo wielki szok. Nie za bardzo wiedziała, co powinna robić - ratować koszulę Petera, ratować jego ojca czy ratować jedzenie przed psem. Z otwartymi oczami i ustami wpatrywała się w to całe zamieszanie i dopiero kiedy jako-tako się uspokoiła, znalazła dla siebie idealne miejsce. Zajęła się głaskaniem psa, aby ten nie narobił więcej szkód. Zwierzak chyba ją polubił, choć możliwe, że to ze względu na to, że pachniała niczym wędzonka, z którą miała styczność, ponieważ misa z sosem upadła na jej spódnicę.

***


- To była katastrofa – zawodziła matka Petera. Paliła papierosa za papierosem, za nic mając sobie fakt, że połowa ludzi przy stole dalej je śniadanie. – W dodatku tatuś złamał rękę!
Na szczęście dla Moora i Laqueret, większość ludzi wyniosła się jeszcze w wieczór imprezy, każdy do hoteli lub innych apartamentów w tym samym mieście, toteż przy następnym śniadaniu zasiadali tylko oni, rodzice chłopaka, kilka ciotek oraz wujków i cała zgraja dzieci. Nastroje jednak po się pozmieniały, każdy miał ubaw z wypadków poprzedniego dnia.
Martina usiadła przy stole, rozejrzała się wokoło i przesiadła się bliżej Petera, po czym delikatnie ścisnęła go za kolano.
- Czy do jedzenia są przyczepione jakieś sznureczki? Wiesz, jajka to wezwanie psa, majonez i dziewczyna w różowym zaczyna wymiotować, sałatka i nagle ta kobieta pyta o ślub...
- To by było genialne! – wykrzyknął chłopak z uśmiechem. Zaraz zabrał się za górę omletów, którą sobie już naszykował na talerzu, a na którą nie mógł się wprost napatrzeć – bita śmietana, sos czekoladowy, lody waniliowe i wszystkie dodatki, jakie tylko dało się jeszcze zmieścić na talerzu.
- Martina, kochanie, mam nadzieję, że nie pomyślisz, że jesteśmy kompletnie szurnięci – powiedziała matka Petera, uśmiechając się z delikatnym zakłopotaniem. Taka znowu nie emerytowana aktorka. Ojciec chłopaka w dodatku roześmiał się tak serdecznie, że wzbudził zainteresowanie całego stołu, włącznie z pokojówkami, które gdzieś tam przemykały korytarzami.
- Powiedz, powiedz, synowo, czy wczorajszy wieczór nie był przezabawny?
Peter wzruszył ramionami, spoglądając na Laqueret przepraszająco – cóż nie mógł nic poradzić na to, że miał naprawdę zakręconą rodzinę, jeśli słowo „zakręceni” to nie za mało.
- Synowo? - powtórzyła cicho, śmiejąc się pod nosem. - Było zabawnie. Macie państwo naprawdę wspaniałego psa... - przyznała, odgarniając niesforne kosmyki włosów, a w tej samej chwili państwo Moore roześmiali się, spoglądając na Petera. Psa, a nie syna? Skubnęła kawałek omleta z lodami z talerza Petera, to był jej taki dziwny zwyczaj, podkradania mu jedzenia. - Jesteście państwo naprawdę zabawni i wspaniali. Moi rodzice są... Poważniejsi.
- Ciesz się, że jeszcze nie poznałaś mojej babci – mruknął Peter, upijając sporego łyka Chardonnay, a Martina spojrzała na niego z przerażeniem.
- Babci?

Martina&Peter

2 komentarze

  1. [Bardzo fajny, zabawny post. Czytając od razu miałam opisany obraz przed oczami. No i jestem ciekawa babci ;)]

    OdpowiedzUsuń
  2. [ Pan i Pani Bennet.
    Rodzina w komplecie, na dodatek w domku w Norwegii - stare, dobre czasy! ]

    Matt/Rose

    OdpowiedzUsuń