Uwaga, treści mogą być obraźliwe i brzydkie. (Adminie, nie krzycz!)
Nigdy nie lubił Kanady. Te małe, zapyziałe miasteczka, w
których każdy każdego znał, mentalność ludzi, którzy wielbili miejscowych, a
przyjezdnych omijali szerokim łukiem i najchętniej spaliliby ich na stosie,
srogie zimy, małe, zawijaste drogi na których nie można było rozpędzić auta.
Ale to chyba jeszcze nie to. Najbardziej drażniła go głupota ludzi i ich
światopogląd. Podczas rozwiązywania śledztwa musiał często gryźć się w język,
by nie sprowokować ludzi do rozpalenia stosu. Właśnie tak – stosu. Nie był
miejscowy, nie był „swój”. Zawsze przyglądali się mu spod byka, a w ich małych
móżdżkach rodziły się zapewne żądze mordu. Nigdy nie mówili mu wszystkiego (bo
nie był „swój” i nie musiał o wszystkim wiedzieć), a gdy dowiadywał się czegoś
z innego źródła, to pytani wzruszali ramionami i odwracali wzrok (bo co też on
może wiedzieć o życiu).
Pech chciał, że jego żona uwielbiała Kanadę. Zresztą,
„uwielbiała” to chyba zbyt słabe słowo. Od kiedy tylko tam zamieszkał ( Lea
była „swoja”, urodziła się tam) jego uprzedzenia przerodziły się w prawdziwą
nienawiść. Dlaczego? Otóż proste. Ich salon, kuchnia, łazienka i sypialnia
wypełnione były badziewnymi gadżetami tematycznymi, nawet deska klozetowa miała
na sobie miniaturowe flagi (czy to już nie jest przesada?) i za każdym razem,
gdy ją widział zdawała się krzyczeć „zdejmij to ze mnie!”. Lea kochała
sąsiadów, mieszkańców małego miasteczka, ich dzieci i dzieci tych dzieci. Była
nauczycielką w szkole podstawowej, karły legły do niej jak pszczoły do ula,
rodzice przynosili jej ciasteczka po pracy i pewnie jeszcze wylizaliby jej
tyłek, gdyby im na to pozwoliła.
I w takiej to sielance spędzili cztery lata. Ona cieszyła
się każdym dniem, on z każdą chwilą chciał palnąć sobie w łeb.
Wszystko toczyło się w swoim trybie, śniadanie, chwila
relaksu (jeśli można to tak nazwać) w pracy, powrót do domu, obiad, ciasteczka
znoszone z całego miasteczka, piwo, telewizor, kolacja i spać. I całe to
cudowne gówno rozpieprzyło się nagle na początku nowego roku.
Pojechał do pracy, tak jak każdego dnia w ciągu tych
czterech, przeraźliwie nudnych lat, a tam już czekała na niego połowa
miasteczka. Oczywiście od progu naubliżano mu, co jedynie wywołało niewielki
uśmiech na jego twarzy (cieszył się, bo w końcu coś zaczęło się dziać, miał
dosyć wypisywania mandatów o treści „źle zaparkowane auto”). Spokojnie więc
zrobił sobie kawę i zasiadł za biurkiem, na którym widniała tabliczka
„specjalista ds. zabójstw”. Właściwie mógł ją połamać i zjeść, bo w tym
miasteczku od ’63 nie było żadnego morderstwa. Przez chwilę z nadzieją
obserwował tłum ludzi, kręcąc głową z pogardą na widok sierżanta próbującego
każdemu z osobna wyjaśnić przedmiot sprawy. Nawet wyobraził sobie siebie na
miejscu sierżanta, jak tłucze pałką policyjną motłoch i wypieprza ich za drzwi.
To byłoby chyba zbyt cudowne, dlatego niemożliwe.
- Zaginął młody Sherwood, połowa miasta szukała go przez
całą noc, aż w końcu postanowili zdać się na funkcjonariuszy prawa – burknął sierżant, pojawiając się nagle w
gabinecie detektywa Huntera. Czekał chyba na oklaski, bo zamilkł później,
wbijając tempo wzrok w przełożonego. Być może składał w głowie kolejne zdanie?
Kto wie. Hunter był jednak szybszy.
- Niech poszukają w jego pokoju, dzieciaki lubią się chować.
-Nie, detektywie Hunter. Przeszukali wszystkie niebezpieczne
miejsca w okolicy i naprawdę nigdzie go nie ma – nadzwyczajnie szybko odparł
grubiutki sierżant.
-No to chodźmy znaleźć tego dzieciaka – powiedział z
udawanym entuzjazmem Joseph, upijając następnie łyk kawy. Narzucił prochowiec i
wskazał sierżantowi drzwi. - A może po prostu poszedł po rozum do głowy i
uciekł stąd, póki miał okazję – dodał pod nosem tak, by sierżant go nie
usłyszał.
*
Dzieciaka Sherwood’ów nie było w jego pokoju. Nie było go
także w salonie, u sąsiadów, w barze, sklepie, ani na stacji benzynowej
(ośrodki kulturowe miasteczka miał więc z głowy). Gdy tylko w miarę się
przejaśniło przywieźli psy tropiące, a jego telefon rozdzwonił się i za cholerę
nie chciał przestać ujadać. Żałował, że nie zostawił go w domu. Zrozumiałby,
gdyby dzwonili do niego rodzice gówniarza. Ale nie. Wydzwaniała do niego Lea,
dopytując się o przebieg poszukiwań, jego przemyślenia, kończąc na
oskarżeniach, że do niczego by nie doszło, gdyby był lepszym detektywem i
bardziej przejmował się losem mieszkańców.
Zirytowany przeszukał każdy zaułek tego popapranego
miasteczka, a dzieciaka nadal nie było. Spędził nad sprawą kilka dni, z nosem w
papierzyskach, zeznaniach i łzach matki. Następnie spędził tygodnie w domu, z
nosem w papierzyskach, zeznaniach i łzach swojej żony. Dzień rozpoczynał się
krzykiem, kończył płaczem. Pracował, gdy ona była w szkole. Do chwili, aż
dostała zwolnienie od psychiatry.
Od tej chwili było już tylko gorzej.
Dzień zaczynał się krzykiem, który trwał przez kilka godzin,
później znosił bicie, kopanie i tarzanie się po dywanie u jego stóp, następnie
były przeprosiny i prośby, by Joseph wziął się w garść i odszukał dzieciaka, bo
to „takie dobre dziecko”, a jeszcze później były piski, krzyki, kończyło się na
płaczu w łazience (musiał wtedy sikać na dworze).
Jednak w końcu przywykł do tego, zagrzebany w papierach nie
zwracał na żonę uwagi, nawet gdy podchodziła do niego z nożem kuchennym, grożąc
że go zabije. Być może to była po części jego wina, powinien zaprowadzić ją do
specjalisty już dawno. Ale wiadomo jak to jest w małych miasteczkach.
„Patrzcie, do czego doprowadził ją ten facet”. „Biedna Lea wyszła za
bezdusznego aroganta”. „Od początku nam się nie podobał”. I tego typu docinki,
wypowiadane w taki sposób, by Hunter je
słyszał.
Przełom nastał wiosną. W chwili, gdy lód na jeziorze
stopniał (na ile to było możliwe, nie oszukujmy się), gdy na niebie w końcu
pojawiło się słońce (cholerne chmury wisiały tam chyba bez ruchu przez
większość czasu), a ludzie, którzy chcieli spalić Josepha na stosie mogli w
końcu zacząć zbierać suche patyki w lesie. Dzień rozpoczął się wyjątkowo
spokojnie, gdy robił sobie kanapkę cisza aż raziła go po uszach. Nic też
dziwnego, po całej zimie spędzonej na wysłuchiwaniu chorej żony. Po obejrzeniu
porannego programu w TV, wypiciu kawy i serii pompek zaczął się zastanawiać,
czy Lea nie popełniła może samobójstwa. Właściwie to może i by się ucieszył,
choć może dziwnie by to zabrzmiało.
Zrobił sobie jeszcze jedną kanapkę i powędrował do łazienki,
gdzie przeważnie spędzała poranki jego żona, wymiotując do umywalki. Obok był
sedes, ale robiła to specjalnie, Hunterowi na złość, by nie mógł umyć normalnie
zębów i żeby zaczynał poranek od przepychania zlewu. Nie, Lea nie była w ciąży.
Nie sypiali ze sobą chyba od ’63, zresztą i tak sypiała na materacu, bo godność
nie pozwalała jej zasypiać przy kimś takim jak on. A Hunter? Miał to gdzieś.
Ale Lei nie było w łazience, zresztą jej rzygowin w umywalce też nie. Zdziwił
się, pozytywnie. Poszedł do sypialni, ale nawet tam jej nie było. Wrócił do
kuchni, napił się mleka prosto z kartonu i wtedy to dostrzegł. Koperta leżała
na stosie dokumentów i notatek Huntera, widniało na nim jego imię, zapisane
odręcznie przez Leę. Bez namysłu zajrzał do środka, a to, co tam znalazł zaskoczyło
go bardziej, niż telefon, który otrzymał chwilę później.
Nad jezioro dotarł chyba jako jeden z ostatnich. Było tam już całe zasrane miasteczko, płacząca matka, odgrażający się mu ojciec, łkające kobiety, wrzeszczący mężczyźni. Wszyscy, oprócz jego żony. Może to i lepiej? Dwóch policjantów w dmuchanym pontonie wyciągali z wody zwłoki dzieciaka spuchnięte do ogromnych rozmiarów (jak na gówniarza), a wszyscy wiedzieli bardzo dobrze, że to dzieciak Sherwood’ów. Mógł zamknąć śledztwo, wraz z całym tym cholernym etapem życia. Od tej chwili mogło być już chyba tylko lepiej.
Nawet nie zauważył kiedy dostał w pysk od syna Sherwood’ów.
Oszołomiony wytarł krew z pękniętej wargi i wrócił do auta. Ruszył prosto na
posterunek, wyciskając z zapuszczonego auta ostatni dech. Zanim dogonił go
„pościg” zdążył zapakować w karton swoje rzeczy (niektóre po prostu wrzucił do
kubła na śmieci) – kubek, pojemnik na długopisy z zawartością i kaktus, jedyny
kwiat który mógł tu przeżyć – po czym wrócił do auta i zapuścił silnik. Wtedy
też obok zaparkował sierżant-idiota i podbiegł do niego, licząc chyba na
pochwałę.
- Detektywie, pan się gdzieś wybiera? Możemy zakończyć
sprawę, trzeba zrobić notatki…
- Zrób notatki, sprawę zakończy ktoś, kogo przyślą na moje
miejsce. Ja spadam z tego grajdołka – zatrzasnął drzwi samochodu i ruszył z
piskiem opon, zostawiając za sobą osłupiałego sierżanta, żądne mordu twarze
mieszkańców i całą tą popieprzoną Kanadę, której nienawidził od samego
początku.
***
W Nowym Jorku nawet powietrze było lepsze. Pachniało
pieprzonymi spalinami, ulice zakorkowane całymi dniami, przechodnie sami
pchający się pod maskę auta… Hunter aż zaśmiał się pod nosem. Stojąc w korku,
oczywiście. Pił paskudną kawę w papierowym kubku, jadł burgera i śpiewał
głośno, cholernie fałszując. Znalazł sobie niewielkie mieszkanie, w którym nie
było nawet grama tandetnych, kanadyjskich gadżetów, dostał przydział do biura,
gdzie w końcu mógł rozwijać swoją specjalność, zmienił auto na nowszy model i
zadbał o jego wygląd. Dopóki było ciepło spędzał czas wolny na powietrzu –
biegał, jeździł rowerem, czytał książki i robił notatki w parku – gdy zrobiło
się chłodniej przeniósł się z notatkami do knajp, a gdy przyszła zima postawił
na studio fitness. I nadal biegał, jeździł rowerem, chodził na siłownię.
I pomimo tego całego pośpiechu, wielkości i obojętności, a
może właśnie dzięki temu, czuł się cholernie szczęśliwy.
Niedługo przed końcem roku otrzymał plik dokumentów, według
których oficjalnie nie był już mężem Lei. Mógł więc zacząć nowe życie.
__________
[Witam ponownie, zaczynam tradycyjnie, po nyc-owsku, z notą, mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem brzydkimi słówkami i takimi tam, spędziłem nad tym prawie całą, cholerną noc! :p ]
[Witam ponownie, zaczynam tradycyjnie, po nyc-owsku, z notą, mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem brzydkimi słówkami i takimi tam, spędziłem nad tym prawie całą, cholerną noc! :p ]
[W końcu udało mi się przysiąść i przeczytać! Notka akuratna na taki dzień, jak dzisiejszy. Nienawiść do świata i ludzi bardzo urzekające. Poszło więc szybko z przeczytaniem postu, więc chyba ta noc była dobrze zmarnowana :) Tyle akcji, tyle niecodziennych zdarzeń. Nie ma chyba tylko o tym co zdarzyło się w końcu z Leą, albo ja byłam to w stanie przeoczyć. Jednym słowem, Joseph jest super!
OdpowiedzUsuńPamięć moja słaba, więc nie wiem cy kiedyś coś pisaliśmy, niemniej witam! I czuję się coraz bardziej zmotywowana, by coś w końcu napisać. Zazdroszczę wam wszystkim pomysłów, chęci i weny. Eh...]
April
[ Styl pisania wydaje mi się dziwnie znajomy, pewne szczegóły postaci również naprowadzają mnie na pewien trop... Wyglądasz mi na "mojego" starego męża z onetu, ale mogę się mylić xD]
OdpowiedzUsuńCharlotte vel Rudzia
[Dawno nie zaglądałam już na tego bloga, a tu wchodzę, zaczynam czytać i przestać nie mogę. Świetne te opowiadanie. Gratulacje Chłopie ;) Aż zaczęłam rozmyślać nad zapisaniem się.]
OdpowiedzUsuń[ Dzięki, zapraszam do zapisów :D ]
OdpowiedzUsuńJoseph Hunter