Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[1993] Dzień zły.

Uwaga, treści mogą być obraźliwe i brzydkie. (Adminie, nie krzycz!)

Nigdy nie lubił Kanady. Te małe, zapyziałe miasteczka, w których każdy każdego znał, mentalność ludzi, którzy wielbili miejscowych, a przyjezdnych omijali szerokim łukiem i najchętniej spaliliby ich na stosie, srogie zimy, małe, zawijaste drogi na których nie można było rozpędzić auta. Ale to chyba jeszcze nie to. Najbardziej drażniła go głupota ludzi i ich światopogląd. Podczas rozwiązywania śledztwa musiał często gryźć się w język, by nie sprowokować ludzi do rozpalenia stosu. Właśnie tak – stosu. Nie był miejscowy, nie był „swój”. Zawsze przyglądali się mu spod byka, a w ich małych móżdżkach rodziły się zapewne żądze mordu. Nigdy nie mówili mu wszystkiego (bo nie był „swój” i nie musiał o wszystkim wiedzieć), a gdy dowiadywał się czegoś z innego źródła, to pytani wzruszali ramionami i odwracali wzrok (bo co też on może wiedzieć o życiu).
Pech chciał, że jego żona uwielbiała Kanadę. Zresztą, „uwielbiała” to chyba zbyt słabe słowo. Od kiedy tylko tam zamieszkał ( Lea była „swoja”, urodziła się tam) jego uprzedzenia przerodziły się w prawdziwą nienawiść. Dlaczego? Otóż proste. Ich salon, kuchnia, łazienka i sypialnia wypełnione były badziewnymi gadżetami tematycznymi, nawet deska klozetowa miała na sobie miniaturowe flagi (czy to już nie jest przesada?) i za każdym razem, gdy ją widział zdawała się krzyczeć „zdejmij to ze mnie!”. Lea kochała sąsiadów, mieszkańców małego miasteczka, ich dzieci i dzieci tych dzieci. Była nauczycielką w szkole podstawowej, karły legły do niej jak pszczoły do ula, rodzice przynosili jej ciasteczka po pracy i pewnie jeszcze wylizaliby jej tyłek, gdyby im na to pozwoliła.
I w takiej to sielance spędzili cztery lata. Ona cieszyła się każdym dniem, on z każdą chwilą chciał palnąć sobie w łeb.
Wszystko toczyło się w swoim trybie, śniadanie, chwila relaksu (jeśli można to tak nazwać) w pracy, powrót do domu, obiad, ciasteczka znoszone z całego miasteczka, piwo, telewizor, kolacja i spać. I całe to cudowne gówno rozpieprzyło się nagle na początku nowego roku.
Pojechał do pracy, tak jak każdego dnia w ciągu tych czterech, przeraźliwie nudnych lat, a tam już czekała na niego połowa miasteczka. Oczywiście od progu naubliżano mu, co jedynie wywołało niewielki uśmiech na jego twarzy (cieszył się, bo w końcu coś zaczęło się dziać, miał dosyć wypisywania mandatów o treści „źle zaparkowane auto”). Spokojnie więc zrobił sobie kawę i zasiadł za biurkiem, na którym widniała tabliczka „specjalista ds. zabójstw”. Właściwie mógł ją połamać i zjeść, bo w tym miasteczku od ’63 nie było żadnego morderstwa. Przez chwilę z nadzieją obserwował tłum ludzi, kręcąc głową z pogardą na widok sierżanta próbującego każdemu z osobna wyjaśnić przedmiot sprawy. Nawet wyobraził sobie siebie na miejscu sierżanta, jak tłucze pałką policyjną motłoch i wypieprza ich za drzwi. To byłoby chyba zbyt cudowne, dlatego niemożliwe.
- Zaginął młody Sherwood, połowa miasta szukała go przez całą noc, aż w końcu postanowili zdać się na funkcjonariuszy prawa  – burknął sierżant, pojawiając się nagle w gabinecie detektywa Huntera. Czekał chyba na oklaski, bo zamilkł później, wbijając tempo wzrok w przełożonego. Być może składał w głowie kolejne zdanie? Kto  wie. Hunter był jednak szybszy.
- Niech poszukają w jego pokoju, dzieciaki lubią się chować.
-Nie, detektywie Hunter. Przeszukali wszystkie niebezpieczne miejsca w okolicy i naprawdę nigdzie go nie ma – nadzwyczajnie szybko odparł grubiutki sierżant.
-No to chodźmy znaleźć tego dzieciaka – powiedział z udawanym entuzjazmem Joseph, upijając następnie łyk kawy. Narzucił prochowiec i wskazał sierżantowi drzwi. - A może po prostu poszedł po rozum do głowy i uciekł stąd, póki miał okazję – dodał pod nosem tak, by sierżant go nie usłyszał.

*

Dzieciaka Sherwood’ów nie było w jego pokoju. Nie było go także w salonie, u sąsiadów, w barze, sklepie, ani na stacji benzynowej (ośrodki kulturowe miasteczka miał więc z głowy). Gdy tylko w miarę się przejaśniło przywieźli psy tropiące, a jego telefon rozdzwonił się i za cholerę nie chciał przestać ujadać. Żałował, że nie zostawił go w domu. Zrozumiałby, gdyby dzwonili do niego rodzice gówniarza. Ale nie. Wydzwaniała do niego Lea, dopytując się o przebieg poszukiwań, jego przemyślenia, kończąc na oskarżeniach, że do niczego by nie doszło, gdyby był lepszym detektywem i bardziej przejmował się losem mieszkańców.
Zirytowany przeszukał każdy zaułek tego popapranego miasteczka, a dzieciaka nadal nie było. Spędził nad sprawą kilka dni, z nosem w papierzyskach, zeznaniach i łzach matki. Następnie spędził tygodnie w domu, z nosem w papierzyskach, zeznaniach i łzach swojej żony. Dzień rozpoczynał się krzykiem, kończył płaczem. Pracował, gdy ona była w szkole. Do chwili, aż dostała zwolnienie od psychiatry.
Od tej chwili było już tylko gorzej.
Dzień zaczynał się krzykiem, który trwał przez kilka godzin, później znosił bicie, kopanie i tarzanie się po dywanie u jego stóp, następnie były przeprosiny i prośby, by Joseph wziął się w garść i odszukał dzieciaka, bo to „takie dobre dziecko”, a jeszcze później były piski, krzyki, kończyło się na płaczu w łazience (musiał wtedy sikać na dworze).
Jednak w końcu przywykł do tego, zagrzebany w papierach nie zwracał na żonę uwagi, nawet gdy podchodziła do niego z nożem kuchennym, grożąc że go zabije. Być może to była po części jego wina, powinien zaprowadzić ją do specjalisty już dawno. Ale wiadomo jak to jest w małych miasteczkach. „Patrzcie, do czego doprowadził ją ten facet”. „Biedna Lea wyszła za bezdusznego aroganta”. „Od początku nam się nie podobał”. I tego typu docinki, wypowiadane w taki sposób, by Hunter  je słyszał.
Przełom nastał wiosną. W chwili, gdy lód na jeziorze stopniał (na ile to było możliwe, nie oszukujmy się), gdy na niebie w końcu pojawiło się słońce (cholerne chmury wisiały tam chyba bez ruchu przez większość czasu), a ludzie, którzy chcieli spalić Josepha na stosie mogli w końcu zacząć zbierać suche patyki w lesie. Dzień rozpoczął się wyjątkowo spokojnie, gdy robił sobie kanapkę cisza aż raziła go po uszach. Nic też dziwnego, po całej zimie spędzonej na wysłuchiwaniu chorej żony. Po obejrzeniu porannego programu w TV, wypiciu kawy i serii pompek zaczął się zastanawiać, czy Lea nie popełniła może samobójstwa. Właściwie to może i by się ucieszył, choć może dziwnie by to zabrzmiało.
Zrobił sobie jeszcze jedną kanapkę i powędrował do łazienki, gdzie przeważnie spędzała poranki jego żona, wymiotując do umywalki. Obok był sedes, ale robiła to specjalnie, Hunterowi na złość, by nie mógł umyć normalnie zębów i żeby zaczynał poranek od przepychania zlewu. Nie, Lea nie była w ciąży. Nie sypiali ze sobą chyba od ’63, zresztą i tak sypiała na materacu, bo godność nie pozwalała jej zasypiać przy kimś takim jak on. A Hunter? Miał to gdzieś. Ale Lei nie było w łazience, zresztą jej rzygowin w umywalce też nie. Zdziwił się, pozytywnie. Poszedł do sypialni, ale nawet tam jej nie było. Wrócił do kuchni, napił się mleka prosto z kartonu i wtedy to dostrzegł. Koperta leżała na stosie dokumentów i notatek Huntera, widniało na nim jego imię, zapisane odręcznie przez Leę. Bez namysłu zajrzał do środka, a to, co tam znalazł zaskoczyło go bardziej, niż telefon, który otrzymał chwilę później.


Nad jezioro dotarł chyba jako jeden z ostatnich. Było tam już całe zasrane miasteczko, płacząca matka, odgrażający się mu ojciec, łkające kobiety, wrzeszczący mężczyźni. Wszyscy,  oprócz jego żony. Może to i lepiej? Dwóch policjantów w dmuchanym pontonie wyciągali z wody zwłoki dzieciaka spuchnięte do ogromnych rozmiarów (jak na gówniarza), a wszyscy wiedzieli bardzo dobrze, że to dzieciak Sherwood’ów. Mógł zamknąć śledztwo, wraz z całym tym cholernym etapem życia. Od tej chwili mogło być już chyba tylko lepiej.
Nawet nie zauważył kiedy dostał w pysk od syna Sherwood’ów. Oszołomiony wytarł krew z pękniętej wargi i wrócił do auta. Ruszył prosto na posterunek, wyciskając z zapuszczonego auta ostatni dech. Zanim dogonił go „pościg” zdążył zapakować w karton swoje rzeczy (niektóre po prostu wrzucił do kubła na śmieci) – kubek, pojemnik na długopisy z zawartością i kaktus, jedyny kwiat który mógł tu przeżyć – po czym wrócił do auta i zapuścił silnik. Wtedy też obok zaparkował sierżant-idiota i podbiegł do niego, licząc chyba na pochwałę.
- Detektywie, pan się gdzieś wybiera? Możemy zakończyć sprawę, trzeba zrobić notatki…
- Zrób notatki, sprawę zakończy ktoś, kogo przyślą na moje miejsce. Ja spadam z tego grajdołka – zatrzasnął drzwi samochodu i ruszył z piskiem opon, zostawiając za sobą osłupiałego sierżanta, żądne mordu twarze mieszkańców i całą tą popieprzoną Kanadę, której nienawidził od samego początku.

***

W Nowym Jorku nawet powietrze było lepsze. Pachniało pieprzonymi spalinami, ulice zakorkowane całymi dniami, przechodnie sami pchający się pod maskę auta… Hunter aż zaśmiał się pod nosem. Stojąc w korku, oczywiście. Pił paskudną kawę w papierowym kubku, jadł burgera i śpiewał głośno, cholernie fałszując. Znalazł sobie niewielkie mieszkanie, w którym nie było nawet grama tandetnych, kanadyjskich gadżetów, dostał przydział do biura, gdzie w końcu mógł rozwijać swoją specjalność, zmienił auto na nowszy model i zadbał o jego wygląd. Dopóki było ciepło spędzał czas wolny na powietrzu – biegał, jeździł rowerem, czytał książki i robił notatki w parku – gdy zrobiło się chłodniej przeniósł się z notatkami do knajp, a gdy przyszła zima postawił na studio fitness. I nadal biegał, jeździł rowerem, chodził na siłownię.
I pomimo tego całego pośpiechu, wielkości i obojętności, a może właśnie dzięki temu, czuł się cholernie szczęśliwy.
Niedługo przed końcem roku otrzymał plik dokumentów, według których oficjalnie nie był już mężem Lei. Mógł więc zacząć nowe życie.


__________
[Witam ponownie, zaczynam tradycyjnie, po nyc-owsku, z notą, mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem brzydkimi słówkami i takimi tam, spędziłem nad tym prawie całą, cholerną noc! :p ]

4 komentarze

  1. [W końcu udało mi się przysiąść i przeczytać! Notka akuratna na taki dzień, jak dzisiejszy. Nienawiść do świata i ludzi bardzo urzekające. Poszło więc szybko z przeczytaniem postu, więc chyba ta noc była dobrze zmarnowana :) Tyle akcji, tyle niecodziennych zdarzeń. Nie ma chyba tylko o tym co zdarzyło się w końcu z Leą, albo ja byłam to w stanie przeoczyć. Jednym słowem, Joseph jest super!
    Pamięć moja słaba, więc nie wiem cy kiedyś coś pisaliśmy, niemniej witam! I czuję się coraz bardziej zmotywowana, by coś w końcu napisać. Zazdroszczę wam wszystkim pomysłów, chęci i weny. Eh...]

    April

    OdpowiedzUsuń
  2. [ Styl pisania wydaje mi się dziwnie znajomy, pewne szczegóły postaci również naprowadzają mnie na pewien trop... Wyglądasz mi na "mojego" starego męża z onetu, ale mogę się mylić xD]

    Charlotte vel Rudzia

    OdpowiedzUsuń
  3. [Dawno nie zaglądałam już na tego bloga, a tu wchodzę, zaczynam czytać i przestać nie mogę. Świetne te opowiadanie. Gratulacje Chłopie ;) Aż zaczęłam rozmyślać nad zapisaniem się.]

    OdpowiedzUsuń
  4. [ Dzięki, zapraszam do zapisów :D ]

    Joseph Hunter

    OdpowiedzUsuń