W ramach lekkiego rozruszania bloga, Rachel (wcielona w Coltera w pierwszym fragmencie i Jeffreya we fragmencie trzecim) i Frank zapraszają na taką oto niewinną notkę. W tytule niezawodny Maleńczuk i jego 'Gdzie są przyjaciele moi?'. Na grafikach (Rejczel nie umie fotoszopów) gościnnie Sean Bean i Viggo Mortensen.
O czym ci idioci zwykle zapominają?
Colter Stevens robi przegląd milionów
zaksięgowanych w pamięci informacji, poszukując odpowiedzi na to proste
pytanie. Nawet bardzo proste, jeśli wziąć pod uwagę, że przez ostatnie
piętnaście lat brał udział w kilkuset dochodzeniach dotyczących morderstw. Wieloletnia
służba w najbardziej podłej części miasta gwarantuje mu znakomitą podstawę
teoretyczną, zapewnia boską wręcz nieomylność, dodaje pewności siebie, chociaż
tej nie brakowałoby nawet i bez ogromu wiedzy, którą Colter Stevens od kilku
godzin sukcesywnie analizuje. Kapitan Colter Stevens, bo to właśnie dwóch
złotych belek dosłużył się, doprowadzając pod sąd rozwrzeszczanych Latynosów,
którzy z tak wielką zajadłością mordują się nawzajem w tej obrzydliwej
dzielnicy. Od śpiewnej hiszpańskiej wymowy chce mu się rzygać nie od dziś. Na
szczęście on ma nad tym meksykańskim plebsem ogromną przewagę i nie ma
najmniejszego zamiaru dorównywać do nich swoich szans. Colter Stevens nie
popełni błędu, korzystając z dorobku tych, którzy popełnili ich setki,
pozwalając policji bez większego wysiłku dotrzeć do sprawcy i zrobić z nim to,
co należało zrobić z pseudo-legalnym imigrantem – wsadzić za kratki, najlepiej
po deportacji z powrotem za mur na granicy z Meksykiem.
O czym ci idioci zwykle zapominają?
Porzucają narzędzie zbrodni w tak kretyńskim
miejscu, że odnalezienie go trwa dziesięć minut. Zostawiają odciski palców
gdzie tylko się da. Nagle znikają, nie informując o tym nikogo, co w oczywisty
sposób ściąga na nich podejrzenia. Rozpieprzają swoje DNA w każdej możliwej
formie po miejscu zbrodni, nie zdając sobie z tego nawet sprawy. Pozwalają się
gryźć, drapać i okładać ofierze. Nie potrafią odpowiednio, czyli skutecznie,
ukrywać śladów. Nie zwracają uwagi na to, że każdy przypadkowy przechodzień
potencjalnie może w przyszłości świadczyć przeciwko nim. Działają pod wpływem
impulsu, a rozemocjonowany morderca rozrzuca tropy dla glin na prawo i lewo.
Nie potrafią realizować planu, jeśli w ogóle wysilą się, żeby go ułożyć. Są
pozbawieni samokontroli, która pozwoliłaby im nie spierdolić sprawy. Nie mają
zielonego pojęcia o technikach stosowanych podczas śledztw, więc nie są w
stanie przygotować planu, który pozwoli im ze stuprocentową skutecznością
wyprowadzić psiarnię w pole. Robią miliony innych, równie idiotycznych, rzeczy,
gwarantując sobie przynajmniej kilkanaście lat oglądania świata w kratkę.
Ale to nie grozi Colterowi Stevensowi. On ułożył
plan zbrodni doskonałej. Zbrodni nie do wykrycia, nie do wyjaśnienia i nie do
rozszyfrowania. Po tylu latach potrafi myśleć jak idealny morderca, którym
stanie się kilka minut po tym, jak jego żona wróci do domu ze spotkania z
kochankiem.
Colter Stevens jednak nie wie jeszcze, jak wiele
luk jest w jego planie, jak wiele śladów po sobie zostawi i jak wiele nie
zależy w tym wszystkim od niego, chociaż sam nadal trwa w świętej pewności sukcesu.
*
Nigdy nie twierdził, ze jest dobrym człowiekiem.
Pospolite 'dzień dobry' i 'do widzenia', rzucane sąsiadom w pośpiechu, nie
zaliczało go przecież do tych grzecznych i ułożonych mieszkańców Nowego Jorku.
Nie pomagał starszym paniom wsiadać do metra i nie oddawał piłek dzieciakom,
które przez nieuwagę wrzuciły ulubioną zabawkę tam, gdzie nie powinny. Nie był
nawet dobrym mężem, bo to co wyrabiał czasem w domu, przechodziło ludzkie
pojęcie. Rachel musiała mieć złotą cierpliwość, znosząc wszystkie wyzwiska i
nagłe wybuchy gniewu swojego męża. Frank nie był dobrym człowiekiem, ale był dobrym
policjantem i jeszcze lepszym przyjacielem. Colter był dla niego jak brat.
Razem się wychowywali, razem siedzieli za karę po lekcjach i wspólnie uciekali
ze szkoły, przy każdym sprawdzianie z matematyki. Dałby sobie za niego rękę
uciąć, był gotów skoczyć za nim w ogień i, jak się później okazało, był gotów
zmarnować swoje życie... Ale tą historię należałoby zacząć od stosownego początku,
który być może chociaż trochę wyjaśniłby złożoność całego przedsięwzięcia, w
którym Frank, bez mrugnięcia okiem wziął udział, narażając się tym samym na
zdegradowanie, zamknięcie w areszcie i potencjalny rozwód z całym światem.
Wieczór siódmego marca nie zwiastował niczym
nadchodzących kłopotów. Frank, utartym zwyczajem, usiadł przed telewizorem, a
Olbrzym położył głowę na jego kolanach, domagając się należnych mu pieszczot.
Kto by pomyślał, że tak wielka bestia, pies policyjny z wieloma zasługami,
czasem zachowywał się jak zwykły szczeniak i wariował z radości, jak tylko jego
pan głaskał go za uchem. Siedział więc, oglądając film, popijając chłodne piwo
i od czasu do czasu sprzeczając się z żoną. I miał wielką nadzieję, że nic nie
zepsuje mu ideału tego dnia. Jak bardzo się mylił, dowiedział się już
kilka godzin później. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ze snu wyrwał go
telefon, po omacku starał się więc znaleźć źródło hałaśliwych dźwięków i
uciszyć je możliwie jak najszybciej; nie co dzień przecież śni mu się Salma
Hayek, do tego robiąca mu loda na plaży. Mruknął kilka słów zaspanym głosem, a
już chwilę później zbiegał po schodach, zakładając na siebie w pośpiechu
kurtkę. Colter brzmiał nad wyraz spokojnie, ale w spokoju jego głosu było coś
tak niepokojącego, że Frank bał się zadać jedno zasadnicze pytanie: coś ty
w zasadzie zrobił? Odpowiedź wcale go nie uspokoiła. Musiał zatrzymać się
na samym dole schodów, bo to co usłyszał kilka sekund wcześniej, kompletnie
zbiła go z tropu.
- Zabiłem ją Frankie. Udusiłem kablem i leży teraz
obok szafki. Przyjdź do mnie, pomożesz mi sprzątnąć ten burdel.
Każdy normalny człowiek w tym momencie zadzwoniłby
po policję. Każdy, tylko nie Frank, który wpakował swój tyłek do
ciemnozielonego golfa i ruszył spokojnymi uliczkami Nowego Jorku w stronę
mieszkania Coltera. Pierwsza chwila zwątpienia dopadła go na czerwonym świetle,
trzy przecznice od miejsca docelowego. Spojrzał wtedy na wyświetlacz swojego
telefonu i dotarła do niego brutalna prawda - zmierzał właśnie tam, skąd nie
było już odwrotu. Jechał wprost po zniweczenie jakichkolwiek planów, po
absolutne szaleństwo, po koszmar, który miał się dopiero rozpocząć. Głośna
muzyka szybko zagłuszyła głos rozsądku i już po kilku minutach stał nad ciałem
Lily i tępo wpatrywał się w jej zamknięte powieki. Jeszcze niedawno śmiała się
z nim stojąc na balkonie, jeszcze niedawno odpalała jego papierosa i wspominała
jak w dzieciństwie spadła z huśtawki i rozwaliła sobie głowę. Teraz leżała
martwa, z białym kablem owiniętym wokół szyi, a on bez zbędnych skrupułów
pakował jej ciało do czarnego worka. Nie było to miejsce gdzie chciał ją
widzieć, tak samo jak nie był nim bagażnik siedmioletniego citroena, którym
jeździł Colter. Ale przecież znali się na tym, rozwiązali nie jedną sprawę i
doskonale wiedzieli, jak powinni postąpić, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń.
Przede wszystkim musieli znaleźć dobre alibi. Nie musieli myśleć na
tym zbyt długo, bo było jedno miejsce, w którym bywali na tyle często, że było
absolutnie wiarygodne. Frankowa piwnica zapraszała ich średnio trzy razy w
tygodniu, bo tam nie musieli wysłuchiwać gderania Rachel na temat szkodliwości
alkoholu, który spożywali w nadmiarze. Tego wieczora był mecz, przecież mogli
kibicować drużynie, pijąc przy tym zbyt dużo wódki i od czasu do czasu wrzucać
na ekran dobre porno z ciemnoskórą aktorką, która wypinała się w ich stronę
prezentując wszystkie wdzięki, jakimi obdarzyła ją Matka Natura. Po drugie grób.
Nie mogli pozwolić sobie na tradycyjne kopanie grobu, bo nie mieli na to ani
czasu ani ochoty. Mieli za to wielki kamień i doskonałą rzekę, w której nie
znaleziono by nawet wraku Titanica, a co dopiero zwłok drobnej kobiety, która
spokojnie czekała na swoje przeznaczenie w ciemnym bagażniku. Po trzecie plan
na przyszłość. Frank miał tylko wrócić do domu i grzecznie zamknąć pysk, resztą
miał zająć się Colter. Zdecydował, że koło południa zadzwoni do większości
szpitali w mieście, potem popyta sąsiadów czy przypadkiem nie widzieli jego
małżonki, a dopiero późnym wieczorem zagra zrozpaczonego męża na posterunku
policji. Plan był idealny, więc wszystko musiało pójść zgodnie z nim. Oboje nie
przewidzieli jednak jednej prostej rzeczy: wyrzutów sumienia, których
Frank doświadczył już kilka chwil po wrzuceniu zwłok Lily do rzeki.
Zawsze mu się wydawało, że co jak co, ale
tłumienie wyrzutów sumienia opanował do perfekcji. Nie miał ich przecież, jak
podnosił rękę na swoją żonę, więc dlaczego miałby mieć na myśl o martwej żonie
przyjaciela? Ale sprawa nie była tak prosta, jak mogłoby się wydawać na
początku. Nagle nerwowo reagował na każde spojrzenie, na każdy gest i każdy
dzwonek telefonu, mogący sugerować, że odnaleziono zwłoki Lily. Z maniakalną
wręcz gorliwością oglądał wiadomości i słuchał radia, jakby miało mu to pomóc w
wygłuszeniu nerwów, które narastały w nim od pamiętnej nocy z siódmego na
ósmego marca. Rachel próbowała dowiedzieć się, co się dzieje, ale jedyne co
dostawała w zamian, to kolejne awantury i kłótnie, tym razem o najmniejsze
nawet błahostki. Sen również nie był wybawieniem. Frank zapomniał już jak to
jest spać snem sprawiedliwego, więc jedyne co robił to przewracał się z boku na
bok, albo chodził po mieszkaniu, mając nadzieję na choćby pięć minut spokoju od
własnych myśli. Nic takiego nie przychodziło, więc siadał na podłodze w
łazience i modlił się o cofnięcie czasu, o zbawienie przeklętej duszy i o to,
żeby Lily w końcu przestała przychodzić do niego w śnie. Tydzień po zdarzeniu
wziął urlop, bo funkcjonowanie w jego stanie nie było możliwe. Nie mógł skupić
się na prowadzonych sprawach, zasypiał za kierownicą i nie potrafił skojarzyć
najprostszych nawet faktów, a co jak co, ale umiejętność skupienia uwagi jest
jedną z podstawowych cech, które powinien mieć policjant. Po kilku dniach
ciągłego myślenia o tym co zrobił, zaczął przypominać zombie wprost z
amerykańskich tanich filmów grozy. Rachel chciała pomóc, ale jak mogła to
zrobić, skoro szanowny małżonek nie raczył poinformować jej, co się stało?
Przynajmniej nie na początku, upewniając się w duchu, że to dla jej dobra. Im
mniej wiesz, tym dłużej żyjesz - złota zasada sprawdzała się w tym wypadku
idealnie. Robił to przecież dla jej dobra, niczym wyśniony rycerz wprost z kart
baśniowych książek, stał na straży czystości jej sumienia, sobie nie
pozostawiając żadnej nadziei. Coś jednak w nim pękło, to musiało się w końcu
stać, bo mimo że myślał że jest człowiekiem z marmuru, wcale nim nie był. Późną
nocą zwierzył się jej z najmroczniejszego sekretu, który powoli wyżerał jego
wnętrze, był gorszy niż wszystkie choroby i palił jak żywy ogień. Rachel
milczała dłuższą chwilę, po czym szepnęła wprost do jego ucha najpiękniejsze
słowa, jakie mógł usłyszeć w tych okolicznościach: Damy sobie z tym radę,
nie jesteś sam.
Komisarz Jeffrey Johnson to legenda nowojorskiej
policji. Człowiek zdecydowanie zbyt kapryśny, niestały i nieprzewidywalny, żeby
zaskarbić sobie sympatię lub choćby zyskać minimum zaufania kogokolwiek poza
podobnymi jemu mendami o twardym spojrzeniu i tendencji do nonszalancji. Zresztą
bardzo dokładnie przemyślanej nonszalancji. Chociaż w rankingu najbardziej
gorliwych policyjnych dupowłazów Jeffrey Johnson może liczyć jedynie na
przegraną walkowerem, to właśnie on jest pierwszy na liście do awansu, on ma
wytworny gabinecik w głównej siedzibie wydziału kryminalnego i on kołysze na
piersi kolekcją orderów podczas dorocznych parad służb mundurowych. On jest
kandydatem do doczekania emerytury na stołku szefa wszystkich szefów, on ma w
kryminalnej papieską nieomylność i on może odzywać się niepytany podczas narad
najwyższego dowództwa. Kłamie, kiedy
mówi o sobie, ma obsesję tajemniczości i nie jest dobrym człowiekiem, dopóki
nie wyjdzie z pracy i nie znajdzie się w otoczeniu pierwszej i ostatniej żony i
czwórki swoich, w większości już dorosłych, dzieci.
Jeffrey Johnson rozdaje karty, ale to nie w roli
dyspozytora poleceń czuje się najlepiej.
Jego drugi dom to kilka pokoi przesłuchań, którymi dysponuje wydział. W
lokalnej mitologii jest bogiem świata podziemnego, apodyktycznym królem
kilkunastu bezokiennych pomieszczeń, którymi włada niepodzielnie od ponad dziesięciu lat, a o jego metodach wydobywania informacji krążą legendy. On sam nie pali się do
potwierdzania lub sprostowywania historii, ocierających się nierzadko o fikcję
literacką, bo to właśnie one gwarantują mu dokładnie taki pijar, jakiego sobie
życzy. Nikt w końcu nie będzie zawracał mu dupy pierdołami, skoro wcześniej
nasłucha się konspiracyjnych szeptów o jego gestapowskich zwyczajach. Gdyby
kiedykolwiek miał się zająć zmienianiem opinii społeczności na choć odrobinę
bliższą prawdzie, zacząłby od stwierdzenia, że jego miejsce urodzenia nakazuje
jego metody nazywać raczej bolszewickimi. W końcu na świat przyszedł w
Stalingradzie, zaledwie kilka dni przed tym, kiedy ów stał się Wołgogradem.
Jeffrey Johnson chce jeszcze kiedyś przeżyć
moment, w którym coś go w kwestii zawodowej zaskoczy. Chce jak trzydzieści lat
temu wyrzygać niemalże swój kręgosłup po powrocie do mieszkania po spędzeniu
swoich pierwszych godzin na prawdziwej, rasowej akcji. Jego znieczulica
przekracza wszelkie możliwe granice i musi się powstrzymywać od obojętnego
wzruszenia ramionami na widok miejsc nawet najbardziej bestialskich i okrutnych
zbrodni. Nie przerażają go potwory w ludzkiej skórze, nie przerażają morderstwa
dokonane na najbardziej niewinnych istotach, nie przerażają dokładne relacje
wykolejonych sprawców, nie przerażają ich obłąkane spojrzenia. Boi się czasem
jedynie siebie. Lub raczej – o siebie.
Współczesny Hades nie może się nadziwić, jak dwóch
doświadczonych policjantów jest w stanie odwalić taką okrutną partaninę. Operując
tylko i wyłącznie kwestiami technicznymi i opierając się na zebranym materiale,
rozpracowuje minuta po minucie przebieg zdarzeń, które miały miejsce w nocy z
siódmego na ósmego marca bieżącego roku. Sprawa żony kapitana Stevensa przez
pierwsze dziesięć dni wyglądała kiepsko, jeśli spojrzeć z perspektywy
możliwości rozwiązania zagadki jej niespodziewanego zaginięcia. Dopiero kiedy z
rzeki Hudson wyłowiono jej ciało, któryś kretyn wpadł na pomysł, żeby przekazać
sprawę do góry i takim oto sposobem komisarz Johnson może teraz spokojnie
przeglądać wyniki pracy swojego zespołu. Mógłby od razu wydać nakaz aresztowania
obu koleżków, jednak tylko Stevens grzeje już pryczę w areszcie, a Subercaseux
ma szansę skalkulować zyski i straty po raz kolejny, żeby dojść do wniosku, że
nic nie opłaca mu się bardziej niż wyśpiewanie całej prawdy. Z takim założeniem
Jeffrey Johnson zjeżdża windą do podziemi i pięć minut przez planowanym
momentem rozpoczęcia przesłuchania zasiada za biurkiem.
Subercaseux pakuje się do pomieszczenia, bez
pukania, bez dzień dobry, bez miłego dnia, nawet bez spierdalaj. Rozsiada się
całym sobą na tym niewygodnym krześle, emanuje pewnością siebie. Ale już nie
tacy płakali tu jak dzieci, marzyli o gryzieniu ścian i wydawali z siebie
zwierzęce wrzaski rozpaczy. Oświetlony chłodnym blaskiem dwóch świetlówek pokój
jest wręcz stworzony do oglądania porażki takich pewnych siebie niemal
czterdziestoletnich chłoptasiów, którzy przyłażą, wyciągają z kieszeni paczkę
papierosów i ogłada odchodzi w niepamięć, bo przecież oni są silni, mocni i
niepokonani. Komisarz Johnson odkłada lekcję
kultury osobistej na inny termin, w końcu sam też nie zerwał się z
miejsca ułamek sekundy po tym, jak Subercaseux nacisnął klamkę.
Johnson zakłada ręce na piersi, kiedy szanowny pan
kapitan zaczyna dyskusję o możliwości lub niemożliwości palenia w tym miejscu Postawa
zamknięta, policyjna specjalistka od mowy ciała właśnie składałaby wniosek o
cofnięcie mu premii, gdyby widziała to karygodne zachowanie. Ale on tu przecież
dzisiaj przylazł, bo chciał być miły dla kapitana Subercaseuxa i dać mu szansę
na przyznanie się do oczywistej winy. Akty łaski na ten miesiąc wyczerpane, wykup
kolejny pakiet, aby grać dalej i udowadniać, że jednak jesteś czasem
człowiekiem.
Nie zmienia
swojej zdystansowanej postawy, nie dokłada też kolejnych cegieł do pokaźnego muru,
który już na wstępie wyrósł pomiędzy nimi spod ziemi i teraz mogą się słyszeć, mogą się widzieć, ale nie mogą stworzyć niczego przypominającego relację dwójki ludzi. Johnson nie chce współpracować, to zadanie
Subercaseuxa, jego perspektywa obowiązkowych wakacji za kratami i jego ostatnia
szansa. Gdyby pan komisarz był bardziej ludzki, manifestowałby właśnie swoją
chęć pomocy w realizacji tych możliwości, a tak to tylko siedzi, wpatruje się
natarczywie w twarz przesłuchiwanego i jakby beznamiętnie rzuca w eter kolejne
słowa.
Ale przede wszystkim słucha. Słucha, jak Subercaseux próbuje go przekonać, że był w trzech miejscach jednocześnie, że Colter Stevens
tylko głośno szczeka, a do ataku nie ruszy za nic na świecie, że jego żona była
większą kurewką, niż się Johnsonowi i wszystkim dookoła wydaje, że on i Stevens do rana oglądali mecz rugby i najwyższej klasy porno z Murzynkami,
chlali do upadłego i napierdalali mieczem w potwory wprost z ekranu komputera,
a to wszystko przy wtórze największych przebojów rocka lat osiemdziesiątych.
Johnson zdaje sobie sprawę, że przesłuchania to nierzadko wielkie starcie
aktorskich gigantów, chociaż nieczęsto trafia na godnego przeciwnika. I ten
niczego wyjątkowego nie jest mu w stanie zaserwować w tym surowym pokoju,
wczesnym popołudniem dwudziestego ósmego marca. Nie chce też skorzystać z niepowtarzalnej
okazji zdobycia przychylności – plącze się i mota w zeznaniach, zawzięcie zaprzecza
faktom, brnie w oczywiste kłamstwo bez mrugnięcia okiem, choć Johnson zawraca
go twardymi dowodami ze ślepych zaułków, do których Subercaseux uparcie wraca.
Wraca do meczu, wraca do całonocnej popijawy, wraca do komicznej deklaracji
niewinności ich obu.
A komisarz punktuje wszystkie jego desperackie
próby ukrycia prawdy. Ma do dyspozycji nagrania z miejskiego monitoringu, na
których wyraźnie widać, jak Subercaseux o po czwartej nad ranem mknie przez
niemalże puste ulice. Ma go uchwyconego przez kamerę przemysłową, jak wchodzi
do klatki schodowej, gdzie jedno z mieszkań zajmuje Colter, i do niedawna
również Lilyanne, Stevens. Ma zdjęcia absolutnie zakurzonego, niepodłączonego
kabla od telewizora z piwnicy Subercaseuxa. Ma billing telefonu Stevensa, z
którego jasno i wyraźnie wynika, że kilka minut po czwartej zadzwonił do
swojego kumpla. Ma raporty z zeznań sąsiadów, którzy potwierdzili furiackie
zapędy głównego podejrzanego i fakt, że w czasie, kiedy dokonano morderstwa,
prawdopodobnie był on w domu. Ma potwierdzenie, że na przedłużaczu, od którego
kablem uduszono Lilyanne Stevens, znajdowały się odciski palców jedynie jej i
jej męża. Ma ślady DNA obu panów, odnalezione w miejscach tak oczywistych dla
kwestii sprawstwa, że nie może być nawet mowy o wątpliwościach.
- Jesteś żałosny ze swoją ślepą lojalnością. On by
mógł i twoją żonę zarżnąć, a byś go bronił jak największej świętości. Gówno na
ciebie leci, Frankie. Za składanie fałszywych zeznań już masz zapewniony wyrok,
ze współudziału i ukrywania popełniania przestępstwa się nie wykpisz swoimi gadkami, nawet kłamać dobrze nie
potrafisz. Kumple na śmierć i życie, myślał by kto.
- Po pierwsze, nie Frankie, tylko Frank. Po
drugie, chuj ci do mojej lojalności. Po trzecie, jeszcze niczego nie
udowodniliście, ani jemu ani mnie, więc tego się póki co trzymajmy.
- Od udowadniania jest sąd, ja jestem od
kolekcjonowania dowodów, a tych mam dostatecznie dużo, żeby i ciebie i jego
wsadzić do pudła, jeśli dalej będziesz szedł w zaparte.
- Czego ode mnie oczekujesz?
- Tylko tego, że przestawisz przekonującą wersję
wydarzeń z nocy, o której rozmawiamy, biorąc pod uwagę wszystkie te informacje,
które w trakcie przesłuchania ode mnie otrzymałeś w prezencie. Mam jeszcze
kilka w zapasie i życzę ci, żeby twoja relacja była zgodna z tym, co
ja mam w zanadrzu.
Frank Subercaseux zapala papierosa i milknie. Johnson
czuje się teraz idiotycznie, stojąc nad nim z rękoma opartymi o blat biurka i
wyczekującym spojrzeniem ciemnoniebieskich oczu. W którymś momencie uniósł się,
wypierdolił pięścią w stół i od tamtej pory próbował rozchodzić swoje
zdenerwowanie, żeby jakiekolwiek jego oznaki nie przecisnęły się na chłodną i
stanowczą powierzchnię. Żeby zwalczyć to dziwne wrażenie, podchodzi do
stojącego za plecami Subercaseuxa krzesła i siada na nim, czując się fatalnie z
tym, że ucieka przed jego wzrokiem.
*
- Chce rozmawiać z Rachel... Słuchaj, nic cię to
nie kosztuje. Daj mi pięć minut rozmowy... Nic więcej... O nic więcej cię nie
proszę... Pięć minut. - spojrzał na niego niemal błagalnie i musiał przyznać
sam przed sobą, że nigdy nie spodziewał się, że ten rodzaj 'błagania'
kiedykolwiek wypłynie z jego ust. Potrzebował jej jak nigdy przedtem.
Potrzebował jak powietrza, którego brakowało mu coraz bardziej przy każdym
przenikliwym spojrzeniu Johnsona. Cisza trwała zbyt długo i zdawać by się
mogło, że ta cisza wrzeszczy w jego głowie niesamowicie, prosząc go tym samym,
by w końcu przyznał się do tego, co się stało. Cisza wierciła dziurę w jego
głowie, więc po kolejnej chwili milczenia ze strony komisarza, jedynie zatkał
sobie uszy i mocno zacisnął powieki. – Pięć minut i obiecuje, że powiem ci to.
co chcesz usłyszeć.- Kroki Johnsona odbiły się głośnym echem w pokoju
przesłuchań. Frank nie spodziewał się tego, że Rachel faktycznie przekroczy
drzwi pokoju, ale to właśnie ona stała w progu chwilę później. Przebiegu tej
rozmowy prawie nie pamięta, jedyne co wciąż dudni mu w uszach, to jego
zapewnienia o miłości i ciągłe przeprosiny kierowane w jej stronę. Dla Franka
było jasne, że jeśli Colter potrzebował pomocy i to jego zadaniem było mu
pomóc. Krótka piłka, dla przyjaciół w końcu wszystko, nawet jeśli 'wszystkim'
było gnicie w więzieniu za utrudnianie śledztwa i współudział w zabójstwie, bo
Frank doskonale wiedział, że takie właśnie zarzuty usłyszy od Johnsona, gdy
opowie mu prawdę na temat wydarzeń z tamtej pamiętnej nocy. Czy widząc łzy na
twarzy żony żałował tego co się stało? Nie umiał odpowiedzieć sobie na to
pytanie, nie wiedział co ma o tym myśleć ani co myślą na ten temat inni. Nie
chciał słyszeć cichego głosu Rachel i jej próśb, by postąpił słusznie. Nie
chciał patrzeć na spokojną twarz komisarza, który pojawił się przed jego oczami
kilka minut później. Usiadł w charakterystyczny dla siebie sposób i odpalił
papierosa, jak gdyby miał w dupie przepisy przeciwpożarowe, o których wspominał
na początku przesłuchania. I tylko czekał, aż Frank w końcu znajdzie w sobie
tyle odwagi, by opowiedzieć prawdę na temat wydarzeń z nocy, gdy zginęła Lily.
Zegar na ścianie odmierzał czas dzielący go od spędzenia reszty życia w
więzieniu, a on wciąż milczał wbijając wzrok w swoje dłonie. Nie sądził, że tak
skończy się jego kariera w policji. Wróżono mu przecież świetlaną przyszłość w
wydziale kryminalnym, a jak się okazało... Sam został kryminalistą. W dodatku w
tak głupi sposób. Gdyby chociaż zabił kogoś faktycznie, gdyby z premedytacją
nacisnął spust albo mocniej zacisnął pętle sznura, ale nic takiego się nie
stało. On tylko próbował chronić przyjaciela. Za wszelką cenę. Z przemyśleń
wyrwał go odgłos stukania palcami o blat stołu. Podniósł głowę i oparł się
wygodniej o oparcie krzesła prostując przez chwilę ręce.
- Zadzwonił około trzeciej. Powiedział mi, że
zabił Lily i potrzebuje pomocy w sprzątnięciu całego burdelu. Bez chwili
namysłu wsiadłem w samochód. Na miejscu okazało się, że Lily została uduszona
białym kablem. Leżała gdzieś mniej więcej na środku pokoju. Colter miał
szczegółowo opracowany plan, co do sekundy. Mieliśmy zapakować Lily do czarnego
worka i wrzucić ją do rzeki. Miał kamień, miał worek, miał wybrane miejsce.
Miałem mu pomóc zapakować ją do bagażnika, a potem miałem tylko siedzieć cicho.
I siedziałem. Plan Coltera wydawał się być idealny, wszystko dopięte na ostatni
guzik, bo przecież potrafił myśleć jak morderca. Spędził tyle czasu na
rozpracowywaniu ich motywów, że taka wykonanie wszystkiego samodzielnie,
brzmiało jak 'drobnostka'. Najwyraźniej się pomylił. - przyznał, a po chwili
czuł na swoich dłoniach mocny zacisk kajdanek.
- Zostajesz aresztowany pod zarzutem współudziału
w zabójstwie Lilyanne Stevens. Od tej pory masz prawo do zachowania milczenia.
Jeśli rezygnujesz z tego prawa, wszystko co od tej pory powiesz, może zostać
użyte w sądzie przeciwko tobie. Masz prawo do adwokata i do jego obecności
podczas dalszych przesłuchań. Jeśli nie stać się na prawnika, przysługuje ci
obrońca z urzędu. Czy rozumiesz swoje prawa, Frankie?
Kiwnięcie głową w milczeniu i mocne szarpnięcie za
ramie. A potem pełna przemyśleń noc w areszcie.
I co, Frankie? Było warto?
[ Oh maaaj, jak ja kocham takie notki i mroczne postacie ^^ Ale chyba nie wpakujecie Franka do paki????]
OdpowiedzUsuń[Tajemnica! :D Wątki w postaci wysyłania paczek do pudła też mogą być ciekawe, nie? Taka innowacja blogowa :D]
OdpowiedzUsuń/Rachel
[ i ucieczka z pierdla na miarę Scofielda? ;p]
OdpowiedzUsuń[przeciez to porzadny czlowiek, jakie ucieczki z pierdla?! XD]
OdpowiedzUsuń