Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

|1908| And if your homesick, give me your hand and i'll hold it



Rozglądając się po dużym, przestronnym salonie nie docierało do niej, jaki odniosła sukces. Bała się uwierzyć w to, że nie jest wiecznie smutną osiemnastolatką, która pracować musiała w klubie ze striptizem, aby utrzymać rodzinę. Ba, nie wierzyła w to, że mimo krzywd jakie ją spotkały, potrafiła się uśmiechać, bez obrzydzenia spoglądać na swoje odbicie w lustrze. 
Kto by pomyślał?
Podeszła do oszklonej ściany, przykładając drobną dłoń do szyby i uśmiechnęła się delikatnie, gdy dotarło do niej, że nic się nie zmieniło. Nie od wczoraj. Ten sam widok, te same budynki, zatłoczone ulice, oświetlone dzielnice. Miała przed sobą Nowy Jork. Miasto, przez które cierpiała i miasto, dzięki któremu odnalazła szczęście. Uśmiech kobiety z sekundy na sekundę zdawał się coraz odważniejszy, coraz bardziej promienny. Po chwili uśmiechały się również oczy brunetki. 
I jak nie kochać tego miasta?
Kolejny rok dobiegał końca, jeden z intensywniejszych w jej życiu. Kiedy uświadomiła sobie jak bardzo była zabiegana, jak szybko udało jej się wkraść do wiecznego wyścigu szczurów, uśmiech nieco zrzedł. Zawsze obiecywała sobie, że będzie cieszyć się chwilą, że najwięcej radości przyniosą jej małe rzeczy, drobnostki, błahostki, na które normalnie nie zwróciłaby uwagi. I nie zwracała. Nie w tym roku. 
Zdołała zdusić gryzącą tęsknotę. Zdołała zapomnieć o najważniejszych ludziach. Tylko po co? Dla kariery? Dla coraz większych pieniędzy? Po cholerę były jej te pieniądze, kiedy nie mogła nic za nie kupić? Nie mogła dostać przyjaźni, bo była bezcenna, nie mogła pomarzyć o miłości, bo nie płaci się za nią kartą Master Card. Prychnęła, coraz bardziej rozeźlona przyglądając się swojemu niewyraźnemu odbiciu. Wzrostu jej nie przybywało, walczyła o to, aby kilogramów też zostało tyle, ile powinno. Nie chciała jednak za jakiś czas zauważyć tam zmęczonej kobiety, z siatką drobnych zmarszczek wokół oczu i pierwszym siwym włosem. Nie chciała być tą, która karierę przedłoży nad życie prywatne. I nie będzie miała z niego nic.
A czy miała jakieś życie prywatne?
Teraz, kiedy przyszło robić jej w głowie rozrachunek, podsumowanie roku, musiała zacząć się nad sobą użalać? Nie chciała tego. Przez tyle miesięcy znosiła wszelkie niedogody z wysoko uniesioną głową. Dlaczego miałoby się to zmienić? Usiadła w siadzie skrzyżnym i oparła łokcie na ugiętych w kolanach nogach, przymykając powieki. Ciemne włosy osunęły się na twarz, kryjąc nieco udręczone oblicze Sienny. Młoda kobieta odliczyła w myślach do trzech, planując kolejną wizytę u psychologa. Dotarło do niej, że przy braku przyjaciół, umawiała się na durną terapię, mającą pomóc jej w pozbyciu się stresu. Uspokojeniu, wykorzystaniu optymalnie wewnętrznej energii. 
I chyba zużyła ją do samego końca.
Westchnęła, tłumiąc ziewnięcie, jednocześnie otworzyła oczy. Na ponów, na jej bladej buzi pojawił się znany wszystkim Siennowaty uśmiech. Być może spędziła święta w gronie rodziny, to jednak nic nie cieszyło jej bardziej niż powroty prawdziwych najbliższych. Cicho się roześmiała, kiedy przypomniała sobie, jak kilka dni temu wpadła w księgarni na swoją żoneczkę. O, tak. Trzy butelki wina to zdecydowanie za mało, aby nadrobić stracony czas, ale przecież obiecały sobie, że już nigdzie nie uciekną, prawda? Nie mogła się też nie uśmiechnąć, kiedy przed oczami miała widok twarzyczki Silver wysuwającej się znad imponującego bukietu kwiatów za kulisami w jednym z teatrów. I wrócił Dan, i w końcu mogła się z nim napić, mogła się powydurniać, jakby nadal była dzieckiem. Wróciła też Narcisse. Siostrzyczka. Była też Rose - ona była zawsze i zawsze wspierała. 
Wrócili wszyscy.
Niepotrzebne było jej nowoczesne, drogie mieszkanie, kiedy miała całą gromadkę przyjaciół, kiedy mogła beztrosko wrócić do minionych lat. Nie musiała biec, nie musiała się nigdzie śpieszyć, aby odnaleźć szczęście na mecie, która przy nich nie wydawała się wcale tak blisko. Pozwoliła sobie na śmiech, znowu. Tym razem nie wyciszyła się zbyt szybko, jak dziecko, padła na podłogę i śmiała się do rozpuku, nie zwracając uwagi na płynące po policzkach łzy. 
I niech ktoś mi powie, że Sienna Wright jest normalna.


W końcu miała motywację do tego, aby nieco zwolnić, aby znowu napawać się każdą chwilą, aby nie marnować całych dni na pracę. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jest odpowiedzialnym obywatelem, że musi płacić podatki, zarabiać, wyżywić siebie, wspomóc rodzinę, odwiedzić bliskich, jak co zimę – udać się do schroniska i zadbać o parę zwierzaków. Wiedziała o tym, ale kiedy miała okazję, odpoczywała. Nigdzie nie gnała, nie biegała jak opętana po Nowym Jorku, znowu zaczęła zwracać uwagę na sklepowe witryny, na mijanych ludzi. Coraz częściej na jej twarzy gościł ciepły, promienny uśmiech. 
Raźnym, nieśpiesznym krokiem przemierzała kolejne przecznice, czując delikatne ukłucie strachu. Jej serce biło na tyle szybko, że nieraz musiała przystanąć, aby się uspokoić i wmówić sobie, że to tylko zwykłe spotkanie. Najzwyklejsze w świecie. 
Tak bardzo zwykłe, że ostatnio dał ci do zrozumienia, że nie masz prawa pojawić się w jego życiu, a teraz?
Ignorowała złośliwy głosik w głowie, powtarzając w duchu, że nie umrze, że nie powinna paść na zawał w momencie, gdy go ujrzy. Obrazy, które zapamiętała, sceny wyrwane z okresu szczęśliwego dzieciństwa gronie dwójki rodziców były ostrzejsze, niż kiedykolwiek. Nawet wtedy, kiedy przyjechała do Salem, aby zobaczyć go osobiście. Wtedy zatrzasnął jej drzwi pod oczami, ona odeszła, pozwalając wspomnieniom wyblaknąć. Nie potrzebowała ich do szczęścia, dzień obecny był ważniejszy, niż zamierzchła historia. 
Dlaczego się stresujesz? Przecież to tylko historia… Boisz się, jesteś pewna, że będzie tak, jak ostatnio. A może to tylko okrutny żart?
Zatrzymała się przy przejściu dla pieszych mimo tego, że zielone światło dawało jej do zrozumienia, że powinna przejść póki może. Ale ona stała, obojętna na to, co dzieje się dookoła niej. Obce twarze mijały ją z niejakim zdziwieniem, czasami z łagodnym uśmiechem, głównie jednak bez jakiegokolwiek zainteresowania. Przymknęła oczy, a kiedy uniosła powieki, samochody włączyły się do ruchu, uniemożliwiając jej przejście. Cieszyła się z tego, cieszyła się, że nie może teraz ruszyć. Nie chciała.
Nogi jakby wmurowane w płytę chodnikową z każdą mijającą sekundą stawały się coraz mniej pewne, uginały się pod ciężarem właścicielki. Drżały, podobnie jak całe ciało Sienny. Wypuściła przytrzymywane powietrze z płuc i nabrała go na nowo, przepędzając tym samym wszystkie złe myśli.
Weź się w garść!
Przeszła, poprawiając rozwiewane przez wiatr włosy i skręciła w pomniejszą uliczkę, uśmiechając się delikatnie na widok znajomego szyldu. Pchnęła drewniane drzwi i znalazła się w przyjemnym, ciepłym wnętrzu niewielkiej kafejki. Zajmował miejsce pry okrągłym stoliku w rogu jasnej sali. Sienna skinęła głową, a on odwzajemnił gest. Dopiero wtedy młoda kobieta przekonała się o towarzystwie osoby trzeciej – czterolatki może, przy bliższym przyjrzeniu się dziewczynce można było śmiało porównać ją do Sienny. Te same oczy, odziedziczone po ojcu, ten sam nos i pełne usta. Jedyne czym się różniły  to włosy. Nieznana pannie Wright dziewczynka miała jasne, miodowe włosy, spięte w dwa niedbałe warkocze. 
Usiadła na wolnym miejscu. Nikt się nie odezwał. Spojrzała na swojego biologicznego ojca, które odwiedziła parę lat temu w Salem i westchnęła, tym samym przyciągając jego uwagę na siebie. 
— Sienna…
— Tato — powiedziała cicho na jego skromne powitanie i skinęła głową, nie odwracając od niego wzroku.
— Nie mogłem prosić o to twojej matki, ale… Moja druga żona zmarła dwa miesiące temu. Ja… Chodzi o to, że muszę wyjechać do Europy. Na jakiś czas, nie wiem dokładnie na jaki… To jest Susie. Susan. Moja córka. Ja… Sienna — chrząknął, nabierając nieco pewności siebie. Pewnie sądził, że jego śmieszne wyjaśnienia wzbudzą w młodej Wright współczucie. Nosiła inne nazwisko, została przez niego przepędzona, a teraz miała wykonywać jego prośby? — Potrzebuję twojej pomocy. Nie mogę zostawić Sue w bidulu…
— Gdzie jest bidul? — spytała w końcu blondyneczka, spoglądając na swojego ojca, który najzwyczajniej w świecie chciał pozbyć się balastu. Ufność, którą Sienna zauważyła w jej oczach, przypomniała jej ją samą. Nie miała pojęcia co Samuel Harper miał w sobie, że każdego jego dziecko darzyło go miłością bezwzględną, a potem zostało brutalnie odtrącane. 
— Dlaczego nie weźmiesz jej ze sobą? To twoja córka…
— Ty też nią jesteś! 
Jestem? Doprawdy? Prychnęła, kiedy właśnie takie myśli biły się po jej głowie. Spojrzała hardo na mężczyznę, kręcąc przy tym z niedowierzaniem głową. Jej wzrok w końcu wpadł na blondynkę, która wystraszona gryzła słomkę z napoju. Dziewczynka spojrzała na nią błękitnymi oczyma i uśmiechnęła się niepewnie. 
— Nie wyjeżdżam jeszcze… W najbliższym czasie będę w Ameryce. Wyjadę prawdopodobnie na wiosnę, wtedy też… Sądziłem, że musicie się poznać, że się zgodzisz… Abigail wygoniłaby mnie na zbity pysk, tym bardziej Isaac. Zrozum mnie, Sienna… Nie mogę jej tam zabrać.
— Zadzwoń, kiedy będziesz wyjeżdżał.
Logicznym było, przynajmniej dla Sienny, że nie zostawi dziecka na pastwę losu, że nie pozwoli, aby ktoś teoretycznie z nią związany wylądował w domu dziecka, miał problemy z rozpoczęciem normalnego życia. Wstała, owinęła szczelniej szalik wokół szyi i skierowała się do wyjścia. Dotarło do niej zdanie wypowiadane przez dziewczynkę, wtedy odwróciła się za siebie i pozwoliła na to, aby jednak łza spłynęła po policzku.
— Kim była ta pani, tato?


[Nic ważnego w sumie, ale nie chciałam, żeby rok 2012 w moim wydaniu był zupełnie bezpłodny na NYCu. Błędy mogą się tam znaleźć. Za wygląd tej notki, brak akapitów i w ogóle - nie odpowiadam. Nie mam siły. 
 Życzę wszystkim dużo, dużo szczęścia w nadchodzącym roku, spełnienia marzeń i ogromnej ilości weny! :*]

1 komentarz