Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

9. Vincent Wolfe + Lorie Jones

W tym szczególnym świątecznym czasie chciałybyśmy Was prosić, byście rozejrzeli się wokół siebie. Tworząc odpisy do zabawy, zapewne siedzicie w ciepłym mieszkaniu bądź domu, jesteście najedzeni i akurat macie chwilę dla siebie. A może nie trafiłam? Może wracacie ze szkoły, uczelni, pracy? Znajdujecie się w komunikacji miejskiej, zmarznięci i głodni, marzycie o momencie, w którym przekroczycie próg mieszkania i zamkniecie drzwi. Ale macie dokąd wrócić, macie co zjeść i znajdujecie chwilę na przebywanie na blogu. Prosimy, cieszcie się z tych małych rzeczy, ponieważ macie o wiele więcej, niż niektóre osoby. Jeśli się rozejrzycie, na pewno dostrzeżecie je wokół siebie. Czasem nie trzeba wiele. Wystarczy jedno kliknięcie, jeden SMS, które mogą zmienić wszystko. Stąd przy okazji naszej świątecznej zabawy prosimy Was o zajrzenie na podane niżej strony. Kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Wysłanie SMS-a na wybraną zbiórkę. Zróbmy razem coś dobrego!




Czas zaopiekować się tymi, którzy najbardziej tego potrzebują i wnieść nieco radości do życia dzieciaków, które mają w życiu pod górkę. Waszym zadaniem na ten zimny, grudniowy wieczór jest przybycie do jednego z domów dziecka, a tam pomoc w organizacji świątecznej kolacji.

9 komentarzy

  1. Jesienna aura za oknem zachęcała jedynie do uwalenia się plackiem na salonowej kanapie, z puszką piwa pod ręką i chrupiącymi orzeszkami, garściami wkładanymi do ust. Wielobarwne liście pobliskich drzew lądowały na ziemi miękko i z gracją, tworząc barwny dywan utkany przez matkę naturę, a wilgoć w połączeniu z wiaterkiem, wdzierały się pod poły płaszczy tych spacerowiczów, którzy zmuszeni byli przemierzać manhattańską Duanne Street, na której mieścił się klub bokserski, nierzadko okupowany przez Vincenta. Bo Wolfe, w przeciwieństwie do przeciętnych obywateli, zawsze pożytkował swój wolny czas, ilekroć takowy był mu dany, tym bardziej, że o wolną chwilę niebywale trudno, gdy pracuje się w kilku szpitalnych placówkach, na kilku różnych etatach – nie tyle co z powodu pracoholizmu, a faktu, że w takim wielkim, rozwijającym się mieście, nadal ciężko o wystarczającą ilość ratowników.
    Z natury należał raczej do grona osób poważniejszych w swym usposobieniu, ale to być może dlatego, że za młodu życie go nie rozpieszczało. Pomijając już narodziny, których oczywiście nie pamiętał, chociaż to była pierwsza sytuacja, w której stanął na granicy ze śmiercią, w miarę dorastania narażał się niesamowicie. Matka, która nawiasem mówiąc, okazała się po śmierci obcą osobą, nie zarabiała wiele, ba! Właściwie, to nie zarabiała praktycznie nic, bo jej drobna wypłata wystarczała na zaspokojenie podstawowych potrzeb, do których należało jedzenie, ubiór i wykształcenie. Gotowała dla niskobudżetowej knajpki na Bronxie, która tak czy siak lepiej utrzymywała się ze sprzedaży alkoholu, niż ciepłych dań, ale choć nikt nigdy nie pochwalił jej pracy, to kobieta wkładała w nią niemalże całe serce. Zostawała po godzinach, kiedy było trzeba; pomagała sprzątać starszej pani sprzątaczce, która dorabiała sobie do kiepskiej renty, a czasami nawet odwoziła schlanego właściciela, który nigdy nie odmawiał sobie gorzały, której na przekór Mira się brzydziła. Bywało więc, że kobieta wracała do domu i ze zmęczenia kładła się po prostu spać. Nic dziwnego – Vincent jako młody chłopak dobrze to rozumiał, dlatego bardzo szybko nauczył się radzić sobie sam, począwszy od przedzierania się zatłoczonym metrem do szkoły podstawowej, a skończywszy na gotowaniu obiadokolacji, niekiedy na kilka dni w przód. Już w tamtym okresie popadł w złe towarzystwo, które bezwstydnie okradło go z samodzielnie uzbieranych oszczędności, kazało robić zakazane rzeczy, a ostatecznie zostawiło pobitego pod ścianą kamienicy na Williamsbridge. Cień tych relacji ciągnął się za nim bardzo długo, bo nawet po kilku latach, gdy osiągnął te szesnaście lat, a Miriam załatwiła mu pracę na zmywaku w knajpie obok, miewał nieproszonych gości, którzy ciągle domagali się swojego. Na Bronxie wszyscy się bowiem znają, a już szczególnie gangsterzy. Dlatego musiał nauczyć się bronić, ale musiał też zacząć zarabiać, bo na świat przychodziła Charlotte, a Miriam dostawała na macierzyńskim gorsze. Nielegalne walki za pieniądze były wtedy jedynym sensownym rozwiązaniem, a z czasem zaczęły dawać też solidne owoce (pomijając pokiereszowaną twarz i połamane łapy). A Vincent, choć za młodu pragnął zostać astronautą, a nie bokserem, ostatecznie wciągnął się w walki do takiego stopnia, że nie potrafił się im oprzeć. To było silniejsze niż on; ta potrzeba adrenaliny, szybsze bicie serca, ciosy którym zdołał uniknąć, i które zdążył wymierzyć. Aż w pewnym momencie zatrzymał się już na granicy swojego istnienia, tuż przed głośnym upadkiem, ledwie unikając aresztu za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Stracił jednak niemalże wszystko – teraz nie chciał tracić już nic.
    Teraz bowiem ratował ludzkie życia z wielkim poświęceniem i pomagał tym, którym mógł pomóc na własną rękę. Gdy w jednym ze szpitali ogłoszono kilka akcji charytatywnych i zaczęto zbierać chętnych, którzy zechcieliby w te święta powiększyć listę dobrych uczynków, Vincent zgłosił się jako jeden z pierwszych – robił to od siedmiu lat; zawsze brał udział w jakiejś akcji na rzecz tych, którym nie jest dane spędzać Bożego Narodzenia z uśmiechem na twarzy w gronie bliskich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym roku zgłosił się więc do przygotowywania kolacji w brooklyńskim domu dziecka i zgodnie z wyznaczoną godziną, tuż po treningu, pojawił się w gmachu sierocińca. Próg wejściowych drzwi przekroczył tak cicho, że jedyny dźwięk, jaki mu towarzyszył, to skrzypienie mosiężnych zawiasów. Zamknął je za sobą delikatnie, nie chcąc naruszać wszędobylskiej ciszy, wypełniającej hol, ale nim zdążył postawić krok, raptem dwójka chłopców przeleciała mu przed nogami jeden po drugim, trzymając w dłoniach papierowe samoloty, złożone techniką origami. Śmiali się, ganiając wkoło podczas udawanej samolotowej bitwy, aż do chwili, gdy ciemnowłosa, około trzydziestoletnia kobieta dogoniwszy chłopców, poprosiła ich łagodnym, acz stanowczym tonem o zachowanie spokoju. Wtedy też spojrzała na Vincenta, lekko zdumiona niespodziewaną obecnością gościa, ale zaraz drgnęła w miejscu, posławszy w kierunku Vincenta uśmiech. Zagoniła dzieci do pokoju wspólnego i podeszła bliżej Vincenta.
      — Och, dzień dobry — przywitała się. — Pan to pewnie Vincent Wolfe, ratownik, prawda? — Dopytała i tuż po ujrzeniu jego potwierdzenia, wyciągnęła rękę w ramach przywitania. — Meghan Ware, proszę mówić mi Meg. Na co dzień opiekuję się tutejszymi dziećmi, ale dziś dodatkowo pomagam przy świątecznych przygotowaniach — wyjaśniła, podnosząc usta w uśmiechu i zaraz wskazała ręką korytarz. — Proszę ze mną.
      Vincent kontrolnie rozejrzał się po wnętrzu sierocińca, kiedy Meg opowiadała mu w drodze jak, mniej więcej, wyglądał będzie dzisiejszy dzień. Wspomniała, że do przygotowań zgłosiły się, poza Vincentem, dodatkowe dwie osoby: Rita Thopmson, starsza babcia, która dorastała w tym domu dziecka, choć dziś ma już swoją rodzinę; a także Lorie Jones, która nie pierwszy raz pomagała dzieciakom – w jej przypadku Meg jakby na sekundę spoważniała, ale zaraz, kiedy tylko wprowadziła Vincenta do pomieszczenia, w którym odbywały się pierwsze przygotowania, znów na jej buzi wykwitł uśmiech.
      — Oto jest nasz ostatni gość, pan Vincent Wolfe — oznajmiła entuzjastycznie, przedstawiając rosłego mężczyznę ze szczerym zadowoleniem.
      — Dzień dobry. — Vince przywitał się krótko, powiódłszy spojrzeniem najpierw do twarzy starszej babci, która plotła stroik świąteczny, a później w stronę blondwłosej, młodej dziewczyny, posyłając każdej z nich symboliczny uśmiech w ramach powitania.
      — Proszę się rozgościć — poleciła. — Ja w tym czasie polecę po aparat, bo na pewno się tego wieczoru przyda. — Zaraz obróciła się w stronę Jones. — Lorie, czy mogłabyś pokazać Vincentowi szatnię? — Zagadnęła, posławszy dziewczynie swój ciepły uśmiech i zniknęła szybko za drzwiami, nie chcąc tracić choćby sekundy z tych przygotowań.

      Vincent Wolfe

      Usuń
  2. Zawinęła powoli kosmyk włosów za ucho, trochę onieśmielona nagłym pojawieniem się mężczyzny. Wygładziła rękoma materiał poszarpanej i wypłowiałej sukienki, pożyczonej od Kate. Beżowy materiał wisiał na szczupłych ramionach Lorie, brzydko fałdował się przy obojczykach.
    – Najlepiej jak pójdziemy od razu – oznajmiła. Podniosła wzrok na nieznajomego. – Tędy.
    Ruszyła ciasnym korytarzem w stronę osobnego, zagracanego pomieszczenia. Ogromna, staromodna meblościanka wychodziła na pierwszy plan, obładowana bibelotami i ramkami ze zdjęciami. Dalej stało krzesło i kilka większych, oklejonych mocno taśmami pudeł. Podłogę przykrywał granatowy dywanik z frędzelkami, a plastikowy parapecik uginał się pod ciężarem pożółkłych gazet.
    Lorie przytrzymała plecami drzwi i przepuściła mężczyznę w progu. Później rozejrzała się krótko po szatni.
    — Zaczekam na korytarzu. Gdyby potrzebował pan chwili lub... Cokolwiek... Proszę się nie spieszyć — powiedziała.
    Obecność kogoś obcego sprawiała, że czuła się tak, jakby musiała pamiętać o odpowiednim uśmiechu i grać rolę bezbarwnego tła.
    Obróciła się przez ramię w chwili, kiedy przez korytarz przebiegła gromadka rozwrzeszczanych dzieciaków.

    Lorie

    OdpowiedzUsuń
  3. Całe szczęście, że nie zestroił się jak stróż w Boże Ciało i postawił na ciemniejszy sweter oraz jeansy, bo gdyby przyszedł tu dziś w białej koszuli i ciasnych lakierkach, czułby się jak jakiś czubek. Byłby zresztą jedynym dandysem w towarzystwie, bo zarówno Lorie, jak i Meghan czy Rita miały na sobie stonowane i przeciętne kreacje, niewyróżniające się do tego przesadną elegancją czy oficjalnym fasonem. Święta faktycznie czaiły się już za rogiem, ale Vince nie czuł się jeszcze zobowiązany do noszenia oficjalnego stroju, dlatego przyszedł ubrany jeszcze po ludzku.
    — Nie musi pani wychodzić — odpowiedział, zlustrowawszy sylwetkę dziewczyny. Za sekundę jego usta uniosły się górę, prezentując uprzejmy uśmiech. — Zamierzam zdjąć tylko kurtkę — zapewnił i rozpiąwszy suwak, ściągnął z siebie ciuch, zaraz wieszając go na wolny haczyk. Wygładziwszy materiał ciemnego swetra, wyciągnął zewnętrznej kieszeni kurtki telefon komórkowy, zerkając kontrolnie na wyświetlacz, by upewnić się czy wyciszył dzięki i czy w międzyczasie nikt nie próbował się do niego dobijać, po czym wsunął go w kieszeń spodni.
    — Meghan wspominała, że często pani tutaj pomaga... — zagaił, zbliżywszy się do drzwi, które to on tym razem przytrzymał ręką, pozwalając wyjść dziewczynie jako pierwszej. Gdy sam przekroczył próg, obrał azymut z powrotem do pomieszczenia, w którym czekały różne produkty do przygotowania poczęstunku (ciepłymi daniami zajmowały się panie kucharki) oraz do ulepienia kilku dekoracji, które miały znaleźć się na świątecznym stole. Rita wciąż plotła stroik, wciskając w igliwie liście ostrokrzewu wraz z jego czerwonymi owocami, a Meghan błądziła w ustawieniach aparatu, chcąc znaleźć te, które najlepiej uwydatniłyby piękno przygotowań.

    Vincent Wolfe

    OdpowiedzUsuń
  4. Zerknęła na jego twarz i uśmiechnęła się lekko. Stanęła przy stoliku z kolorowymi łańcuchami, a chwilę później schwyciła za sznur lampek.
    – Staram się pamiętać o zapomnianych – oznajmiła. – Myślę, że wszystko smakuje lepiej, kiedy dzieli się miłość i wiarę. – Wzruszyła lekko ramionami. – To tak jakby otrzymać więcej niż się dało.
    Jednak zazwyczaj wolała trzymać się z boku i być niemym świadkiem wszystkiego, co działo się wokół, a każdy kolejny dzień wlewał się przez jej powieki bez jakiegokolwiek dźwięku. Musiała nauczyć się budować rzeczywistość cegłami porzuconej tożsamości. Lorie Jones zostawiła z pojedynczymi krokami w stronę wielkiej niewiadomej to, co sprezentował jej los i nie mogła żałować, bo lepiej było cierpieć jednej chwili niż trwać w objęciach krzywego zwierciadła.
    – A co z panem? – spytała. – Sam się pan zgłosił, czy został zmuszony?
    Pochyliła głowę nad sznurem lampek i ze zmarszczonymi brwiami próbowała zniszczyć supełek. Uszczypnęła kabel paznokciami, szarpnęła i węzeł puścił.
    – Mam nadzieję, że działają – mruknęła pod nosem.

    Lorie

    OdpowiedzUsuń
  5. Ups! Jakiś mały elf w postaci ośmioletniej podopiecznej sierocińca zakrada się do Was i niechybnie daje znać o swojej obecności, wywracając przy tym jedno z pudeł ze świątecznymi ozdobami. Dziewczynka zarówno jest zakłopotana narobionym rabanem, jak i jest bardzo zainteresowana Waszą obecnością w placówce, a przy tym niezmiernie chce Wam pomóc.

    OdpowiedzUsuń
  6. Pokiwał głową w zrozumieniu, usłyszawszy jej odpowiedź. To były szlachetne słowa i nawet, jeśli spodziewał się, że usłyszy coś podobnego, to zdania te w ustach Lorie nabierały większego znaczenia. Nie były tylko zlepkiem pustych wyrazów, które mogły równać się ze złudnym pięknem. Wiedział, że miały odzwierciedlenie w rzeczywistości.
    — Zgłosiłem się — oznajmił, sięgnąwszy do jednego z pudełek po nieco splątany łańcuch z koralików, niedbale zawinięty na rolkę. — Zespoły medyczne często maja okazję skorzystać z takich akcji, a jest ich naprawdę sporo. Dziś jestem tutaj, za kilka dni będę pewnie gdzieś indziej — wyjaśnił, rozkładając łańcuch na blacie przed sobą. Zerknął w kierunku Lorie, gdy wspomniała o lampkach.
    — Sprawdźmy — zaproponował i złapał za drugi koniec kabla ze światełkami, odnajdując wtyczkę. Akurat w momencie, w którym zamierzał wcisnąć ją do prądu, rozległ się głuchy huk spadającego na podłogę kartonu. Vincent odwrócił się przez ramię, zauważywszy nieco zakłopotaną dziewczynkę, która wlepiała w nich swoje zainteresowane spojrzenie. Wsunąwszy wtyczkę w gniazdko, wyprostował się raptem, posyłając ośmiolatce cieplejszy uśmiech i pomachał do niej ręką w geście powitania. Jego doświadczenie z dzieciakami było cholernie małe, więc niekoniecznie zdawał sobie sprawę z tego, jak powinien był się zachować (chyba, że mowa o udzieleniu pomocy), w każdym razie na jego twarzy nie pojawił się choćby cień złości, w związku z przewróconym pudłem, w którym spoczywały różne ozdoby.
    Powiódł spojrzeniem do Lorie i uniósł na moment kącik ust.
    — Wychodzi na to, że mamy kolejnego pomocnika — rzekł, dając kilka kroków stronę pudła, z którego w efekcie wysypało się kilka ozdób. Zebrał je, wrzuciwszy na powrót do środka i powrócił do koralików, pozostawionych na blacie.

    Vincent Wolfe

    OdpowiedzUsuń
  7. – Nic się nie stało, Maddie. – Jones uśmiechnęła się miło i podniosła zagubiony pod stołem złoty łańcuch. Później spojrzała w stronę dziewczynki. – Ale czy na pewno jesteś gotowa, żeby zostać naszym pomocnikiem, hm? Chyba powinniśmy zorganizować jakiś casting...
    Na chwilę odpłynęła myślami, a z kolejnym mrugnięciem widziała pod powiekami wszystko to, co trzymała pod kluczem. Nie chciała wracać do bolesnych wspomnień, ale zrobiła krok w stronę przepaści i musiała zmierzyć się ze słowami matki. Ale to nie ja wyrwałam sobie dziecko z macicy. Zasłoniła się na chwilę grzbietem dłoni, wzięła głęboki oddech i zajrzała do jednego z większych pudeł.
    – Żartuję. Na pewno będziesz najlepszym pomocnikiem, jakiego moglibyśmy sobie wymarzyć – oznajmiła. Przechyliła lekko głowę. – Ale co powinniśmy zrobić najpierw?
    Maddie rozchmurzyła się i dorwała koralki. Wdrapała się na krzesełko, wyprostowała plecy i wyszczerzyła zęby.
    – Chcę zrobić ładny stroik – wyznała dziewczynka. – Ale musi być najlepszy!
    – Więc powinniśmy najpierw poszukać jakiś odpowiednich ozdób. – Jones otworzyła kolejny karton i przykucnęła powoli.
    Przekopała się przez bombki i koraliki, ale nie było niczego, co mogłoby pomóc w zrobieniu najlepszego stroika.

    Lorie

    OdpowiedzUsuń
  8. W chwili, w której Lorie zajęła się dziewczynką, Vince powrócił do rozplątywania koralików. Przy okazji wyciągnął z pudełka świąteczne kokardy, zdobione na końcach złotym brokatem, a także serca z piernika, który był twardy niczym kamień i miniaturowe, świąteczne lizaki, przeplatane trzema kolorami. Na dnie znalazło się jeszcze trochę rozdrobnionej mocno waty, imitującej śnieg.
    Odwrócił się przez ramię w stronę Lorie i Maddie, gdy usłyszał rozmowę.
    — A może któreś z tych rzeczy będą odpowiednie? — Zapytał, wskazawszy na rzeczy, wyjęte z pudła przed sekundą. Sięgnął po wianek z zielonego igliwia i dopasował do niego czerwoną kokardę, zaraz posyłając w kierunku dziewczyn pytające spojrzenie.
    — Na pierwszy rzut oka pasuje — przyznał, unosząc usta ku górze. Pasowało jeśli chodzi o jego gust estetyczny, a czy Lorie i Maddie go podzielą, tego pewny nie był. Ale zawsze mogły wykorzystać to, co zdążył chwilę temu wyjąć.

    Vincent Wolfe

    OdpowiedzUsuń