Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[KP] Your life is your story. Make it a masterpiece

Andrea Wilson
urodzona 13 kwietnia 2002 roku w Nowym Jorku, USA // od 23 lat w LA // wymiana studencka na Columbia University School of the Arts // ostatni rok programu magisterskiego; reżyseria i produkcja // jedna z wielu - adoptowana // córka najwspanialszej Helen Wilson i niezastąpionego Georga Wilsona // metr sześćdziesiąt // na youtubowym kanale "Andrea Singcelli" wrzuca covery popularnych piosenek, do których kręci i montuje teledyski, nie ujawniając przy tym swojego wizerunku.
Och, Andy...
Wie tylko tyle, że urodziła się w Nowym Jorku. Nigdy nie poznała swoich biologicznych rodziców i nigdy nawet nie chciała o nich słyszec. Jako kilkudniowe niemowlę zostałą oddana pod opiekę rodziny zastępczej, w której zostałą aż do teraz. Uważa się za prawowite dziecko swoich rodziców. Szcześcioro rodzeństwa, z którym się wychowała, uważa za jedyne słuszne rodzeństwo. Zna ich wszystkich na pamięć. Ich oczy, nosy, usta, twarze, a nawet płatki uszu czy kolor skóry i widoczne pieprzyki. Każde z nich jest inne i każde z ich siódemki jest na swój sposób wyjątkowej. Jednak Andy nie może oprzeć się wrażeniu, które towarzyszy jej całe życie, że czegoś jej brakuje. Że w całej wieloelementowej układancje brakuje tego jednego, małego puzzelka, którego nie ma ani pod dywanej, ani w pysku niesfornego psa.
Andrea od dziecka chwytała kadry. Goniła za nimi ze starym aparatem, w którym nieustannie trzeba było wymieniać rolki z raśną. A kiedy pomyślała o zostaniu aktorką, bardzo szybko okazało się, że nawet rola drzewa w szkolnym przedstawieniu wiąże się dla niej ze zbyt wielką tremą. Andy, jeśli tylko może, unika publicznych wystąpień, świetnie za to czuję za kamerą lub w studio, gdzie może całą produkcję złożyć w jedno, epickie dzieło, a warunki pracy znacząco różnią się od domowego chaosu.
Bawi się obrazami, kreuje wizje swiata idealnego, a jednocześnie nie zapomina o tym, że ci, którym zawdzięcza wszystko, czekają na jej pierwszy sukces. Z poczuciem trudnem do wyjaśnienia pustki, wszystko robi z myślą o rodzicach, chcąc im się odwdzięczyć za szansę na naprawdę dobre życie.
code by EMME

13 komentarzy

  1. Oh, Andy, you're worth the wait! 🩵

    OdpowiedzUsuń
  2. Od mniej więcej dwóch tygodni Maxine dostawała od swoich znajomych i przyjaciół dziwne sygnały. Że widzieli ją tu i tam, podczas gdy ona w tym czasie siedziała w domu, zamknięta w swoim pokoju i pracowała nad scenariuszem. Wciąż nie miała tego cholernego, pierwszego zdania. Tego, które wszystko rozpoczynało. Które było przyczółkiem do opowiedzenia historii, która rysowała się coraz wyraźniej w głowie Max, ale która wciąż musiała mieć jakieś rozpoczęcie i to nie byle jakie, jeśli w tę właśnie historię chciała ubrać swój projekt dyplomowy. To był jej ostatni rok studiów. Rok inny od wszystkich, bo po brzegi wypełniony zajęciami praktycznymi i to nie takimi, podczas których wykładowcy i ćwiczeniowy prowadzili ich za ręce, a takimi, podczas których młodzi adepci sztuki filmowej mieli radzić sobie sami. Może nie do końca sami, ponieważ zawsze mogli poprosić o pomoc i o radę, ale nikt nie miał stworzyć za nich projektu dyplomowego, który był potężnym przedsięwzięciem, ponieważ wymagał współpracy wielu osób.
    A Maxine wciąż nie miała tego cholernego, pierwszego zdania. Stąd od dwóch tygodni nie włóczyła się po mieście, odmawiała większości spotkań ze znajomymi i nie brała udziału w studenckich imprezach, ponieważ zaczynał zjadać ją stres. I to, że nie miała tego pierwszego zdania, nie było niczym nowym. Nie przejmowałaby się tym tak bardzo, gdyby nie to, że od tego konkretnego pierwszego zdania miało zależeć wszystko. A żeby tak tego było mało, zaczęła dostawać wiadomości dziwnej treści.
    Max, widziałam cię dziś. Czemu nie odmachałaś?
    Max, trzeba było powiedzieć, że będziesz na kampusie. Obgadałybyśmy przy okazji grafik na najbliższy tydzień.
    Obraziłaś się?
    Maxine rzuciła telefon na łóżko, na którym siedziała, złapała za poduszkę i docisnąwszy ją do twarzy, krzyknęła krótko i wcale nie tak głośno, jak mogłoby się wydawać. W tym samym czasie odchyliła się i opadła na plecy. Poszwa solidnie wypchana pierzem stłumiła ten wyrzut frustracji i bezradności, po którym Max podniosła się szybko i równie szybko zrobiła kilka rzeczy. Zamknęła notebooka i zatrzasnęła notes. Odszukała telefon i odpisała przyjaciółce, że przyjdzie na imprezę integracyjną na kampusie i żeby ta wreszcie przestała zawracać jej głowę. A że impreza rozpoczynała się za dwie godziny, to Maxine zaczęła szykować się do wyjścia.
    Nigdy nie lubiła się stroić, więc ubrała się zupełnie zwyczajnie. Do luźnych, szerokich jeansów dobrała równie luźny, kremowy t-shirt. Włosy spięła w niski kucyk na karku i pomalowała się lekko, używając do tego tylko podstawowych kosmetyków. Potrafiła blendować kolory na papierze czy w programie graficznym, ale nie potrafiła blendować cieni i nigdy nie miała parcia, żeby się tego nauczyć.
    — Wychodzisz? — zagadnęła krzątająca się po kuchni Lucy, kiedy Max zbiegła po schodach na dół.
    — Tak — potwierdziła. Przyniosła sobie z korytarza trampki i przysiadłszy na krześle przy kuchennej wyspie, zaczęła je ubierać. — Na tę imprezę integracyjną z projektu. Mówiłam ci o niej, pamiętasz?
    Lucy potwierdziła skinieniem głowy i oparła się łokciami o blat, patrząc na siedzącą po drugiej stronie Maxine. Uśmiechnęła się do siebie pod nosem. Nigdy nie udało jej się zarazić córki swoim umiłowaniem do eleganckich strojów.
    — Może tata cię zawiezie? Potem mógłby cię odebrać.
    — Mamo… — Max jęknęła i zmieniła nogi, podciągając pod siebie lewą, by wsunąć trampek na stopę. — Nie trzeba, pojadę metrem. Wrócę taksówką — poinformowała i poderwawszy głowę, popatrzyła na matkę i odezwała się, uprzedziwszy jej kolejne pytanie: — Tak, mam pieniądze. Lecę, bo się spóźnię! Pa!
    Zeskoczyła z krzesła, potruchtała do przedpokoju, porwała z wieszaka nieduży, skórzany plecaczek i wyszła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do Lion's Head Tavern, baru mieszczącego się w pobliżu kampusu, dotarła czterdzieści minut później. Przystanęła przed wejściem, odetchnęła głębiej i dopiero kiedy wypuściła z płuc powietrze, pociągnęła za drzwi. Jej sylwetkę zalało ciepłe, żółte światło padające z wnętrza baru, a do uszu doleciał gwar rozmów i nie zagłuszająca go muzyka. Max uśmiechnęła się lekko, mając poczucie, jakby wypełzła z jaskini do świata i weszła do środka. Puściła klamkę, a ciężkie drzwi domknęły się za nią same.
      — Maxine! Już myślałem, że cię nie będzie! — Wysoki chłopak wyłowił ją z tłumu. Podszedł bliżej, przyciągnął do siebie i przytulił na powitanie. Max pozwoliła na to, by Cody wcisnął jej twarz w swój mostek, a kiedy ją od siebie odsunął, upewniła się, że za pomocą podkładu nie zrobiła z jego koszulki Całunu Turyńskiego.
      — Gdzie Angela? — zapytała, zadzierając głowę. Była niska, nawet bardzo niska i podejrzewała, że od tego zadzierania głowy, by w ogóle móc spoglądać innym w twarz, na starość nabawi się jakiegoś zwyrodnienia w odcinku szyjnym kręgosłupa.
      — Przy barze.
      Skoro Angela była przy barze, to Max ruszyła właśnie w tamtą stronę. Cody pewnie miał dołączyć do nich później, jak tylko skończy witać się z każdym, kogo widział chociaż raz w życiu, bo to wystarczyło, żeby Cody traktował tego kogoś jak swojego dobrego znajomego.

      MAXINE RILEY 🩵

      Usuń
  3. [RAZEM Z MAMĄ MUMINKA WBIŁYŚCIE MNIE W FOTEL! Takiego obrotu sprawy się nie spodziewałam, ale tak patrzę na zdjęcie Andrei i wysunęłam wniosek, że jest bardzo podobna do Maxine. Aż za bardzo, jakbym widziała dwie te same osoby. Nagle kolejnym zaskoczeniem była identyczna data urodzin, a zwróciłam mocno na nią uwagę, bo pisałam Mumince prywatnie, że lubię w Max jej datę urodzenia ze względu na to, że 13/04 urodził się też mój mąż.
    Piękna jest ta relacja z rodzicami i każdym z rodzeństwa. Ciekawe jaką relację zbuduje Andrea, gdy odkryje, co łączy ją z Maxine. ZAJEBISTY POMYSŁ! Jak w filmie "Oszukane". Teraz w końcu w całej układance będą wszystkie puzzle. Sukcesów ;*]

    NATALIE HARLOW i VANESSA KERR

    OdpowiedzUsuń
  4. — Już miałam po ciebie pojechać, wiesz? — rzuciła Angela na widok Maxine, która w końcu przecisnęła się pomiędzy zgromadzonymi w lokalu ludźmi i dotarła do baru. Uśmiechnęła się na widok przyjaciółki, a ta poklepała siedzisko wolnego, barowego stołka.
    — Nie możesz tak robić, Max — kontynuowała, podczas gdy Riley wdrapywała się na stołek. Dosłownie się wdrapywała, ponieważ przy jej wzroście to nie było proste zadanie. Oparła stopę na poprzecznej rurce zamontowanej pomiędzy nogami stołka, dłonie położyła płasko na klejącym się kontuarze i dopiero, kiedy zsynchronizowała wyprostowanie nogi z delikatnym podciągnięciem się na rękach, jej tyłek wylądował bezpiecznie na siedzisku.
    — Jak? — sapnęła Maxine, wyrównując oddech i palcami odgarnęła z twarzy krótsze kosmyki uciekające z niskiego kucyka, które następnie zaczesała za uszy.
    — Zamykać się w domu jak jakiś dzikus. Tym bardziej teraz, kiedy musimy ogarnąć projekt dyplomowy. Zdajesz sobie sprawę z tego, ile to roboty?
    — Zdaję — jęknęła w odpowiedzi. Właśnie w tym tkwił problem. Maxine dobrze zdawała sobie sprawę z tego, ile pracy czeka nie tylko ją, ale też całą grupę, a ona nadal nie miała tego cholernego, pierwszego zdania. Powinna mieć je już dawno. Więcej, powinna mieć już gotowy cały scenariusz, by do końca września zdążyć z ostatnimi poprawkami i przedstawić grupie gotową wersję. Tak, by z pomocą innych móc tchnąć w ten stos kartek życie. Tym bardziej, że do tych innych zaliczali się także ludzie z wymiany. Najlepsi ze swojego rocznika, ze swojej uczelni. Z Los Angeles, które było przecież kolebką sztuki filmowej. Czy w związku z tym Maxine czuła jeszcze większą presję? Oczywiście, że tak. Ona też była najlepsza na roku, najbardziej chwalona, z najlepszymi stopniami. W związku z tym wiele od niej oczekiwano, a ona zawsze potrafiła tym oczekiwaniom sprostać i tylko teraz martwiła się, że tak nie będzie. Trochę tego nie rozumiała – nie przypominała sobie, by kiedykolwiek wcześniej tak się czuła. Tymczasem mniej więcej od zakończenia poprzedniego roku akademickiego miała nie tyle nawet wrażenie, co przeczucie, że coś nadciąga. Że nieubłaganie zbliża się do niej coś, czego nie udźwignie. I to uczucie było coraz bardziej przytłaczające.
    — Nie słuchasz mnie, prawda? — Angela szturchnęła Maxine w ramię i ta zamrugała kilkukrotnie. Naprawdę aż tak bardzo odpłynęła myślami? — Oczywiście, że mnie nie słuchasz — podsumowała Angela i pokręciła głową na widok zaskoczonej miny Max. — Idę do łazienki, a po drodze zgarnę Cody’ego. Zamów sobie coś i rozluźnij się, bo nie wytrzymam z tobą i własnoręcznie cię upiję — zastrzegła, zgrabnie zsunęła się z barowego stołka, bo była o głowę wyższa od Max i oddaliła się.
    Riley odprowadziła przyjaciółkę wzrokiem, westchnęła ciężko, a potem po prostu jej posłuchała. Odwróciła się przodem do baru i grzecznie poczekała, aż serwujący alkohol młody mężczyzna złapie z nią kontakt wzrokowy. Podszedł do niej, kiedy tylko obsłużył pozostałych klientów. Max zamówiła piwo, a także kolejkę szotów dla ich trójki. Skoro miała się rozluźnić…
    Tymczasem Angela zmierzała do toalety. Co miało zająć jej trochę czasu, ponieważ po drodze wpadała na znajomych z uczelni, stęsknionych po wakacyjnej przerwie. Ze wszystkimi się witała, z większością zamieniała choć kilka słów. Właśnie na odchodne krzyczała do Kate, że się zdzwonią, bo naprawdę już bardzo chciało jej się siku. Idąc tyłem i machając do znajomej, już zaczynała się obracać, by jednak patrzeć w tym samym kierunku, w którym szła, kiedy z kimś się zderzyła. Dość mocno. Nie na tyle jednak, by ona i ten ktoś się wywrócili, co też przy tej ilości osób byłoby trudne – ktoś na pewno złapałby i ją, i tego kogoś. Odzyskawszy równowagę i rezon, Angela poprawiła okulary, które pod wpływem zderzenia zsunęły się nisko na jej nos i złapawszy ostrość, zamarła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Max? — tchnęła, bo przecież stała przed nią Maxine. Inaczej ubrana i inaczej uczesana, inaczej nawet pomalowana, ale to wciąż była Max, z którą poznały się na pierwszym roku i trzymały się razem aż po dziś dzień. — Co… Przecież ty… Ale jak… — zaczęła dukać, celując palcem raz w Max, raz w stronę baru. Finalnie nawet ściągnęła okulary, wytarła szkła krawędzią bluzki i wsunęła je z powrotem na nos, ale to w niczym nie pomogło. — Przecież wypiłam dopiero jedno piwo… — wymamrotała i to właśnie po tym jednym piwie tak bardzo chciało jej się siku, o czym na chwilę zapomniała, ale w tym momencie zdążyła sobie o tym przypomnieć. Coś bardzo jej się tutaj nie zgadzało, ale potrzeba fizjologiczna była na tyle silna, że bezceremonialnie złapała Maxine za nadgarstek i pociągnęła za sobą do kibelka. Czas na wyjaśniania i dalszą konsternację przyjdzie za chwilę.

      MAXINE RILEY & ANGELA

      Usuń
  5. Hej, dziękuję pięknie za tyle miłych słów. ^^ I za ekspresowe sprawdzenie karty oczywiście też. Namawiać mnie długo nie trzeba było dlatego, że Marcusa z tyłu głowy miałam już od dłuższego czasu, z tym że pierwotnie miał powstać na Mariesville, bo wydawało mi się, że klimat małego miasteczka lepiej pasowałby do prób chronienia Claudii przed medialnym światem... No ale jak mogłam przepuścić okazję, żeby napisać coś z Waszymi dziewczynami, kiedy wszystko tak pięknie się tu składa w spójną całość? :D Z wątku wymigiwać się zatem nie zamierzam, spokojna głowa, ale na czat zajrzę trochę później, bo ledwo widzę na oczy po tych nocnych wojażach haha.
    Jeszcze raz dzięki za powitanie! Co do tego, że będzie mi tu dobrze, nie mam wątpliwości, a jeśli chodzi o wenę... Zamierzam korzystać, póki jest. :>


    MARCUS LOCKHART

    OdpowiedzUsuń
  6. Angela miała niezdrową tendencję do udawania się do toalety na ostatni moment. Wynikało to najprawdopodobniej z tego, że zawsze miała do zrobienia coś ważniejszego bądź ciekawszego, niż pójście za potrzebą. Stąd, kiedy chciało jej się siku, to naprawdę chciało jej się siku. Nie za pół godziny. Nie za pięć minut. Teraz, zaraz. To dlatego Angela złapała tę dziewczynę, która wyglądała jak Maxine, ale nie mogła być Maxine, za nadgarstek i pociągnęła za sobą do toalety, bo nie chciała ani, żeby ta osobliwa dziewczyna jej uciekła, ani żeby jej pęcherz, rozciągnięty do granic możliwości, w końcu się zbuntował i pękł.
    — Wytłumaczę — obiecała więc, kiedy ona i Max, która nie była Max, wpadły do damskiej toalety. — Tylko za chwilę — zastrzegła i nie oglądając się na swoją towarzyszkę, zniknęła w środkowej kabinie. Angela trzasnęła drzwiami, a potem zaklęła. Raz, kiedy lichy zamek ledwo trzymający się drzwiczek zaczął stawiać opór i drugi, kiedy przypomniała sobie, że dziś ubrała spodnie zapinane nie na rozporek, a na guziczki.
    — Proszę, nie uciekaj mi! — zawołała, gdy już mogła w spokoju oddać się fizjologicznej potrzebie i widmo nadciągającej katastrofy ograniczyło się do jednego – nie do pękającego pęcherza, a do tego, że po tym świecie jakimś cudem chodziły dwie Maxine Riley. — Naprawdę wszystko wytłumaczę! Tylko nie chcę krzyczeć przez te drzwi. I wolę jeszcze raz upewnić się, czy dobrze widzę, bo to, kurwa, niemożliwe — kontynuowała, a im dłużej mówiła, tym ciszej to robiła, przez co pomimo tego, że w toalecie było względnie cicho, a kabiny nie były całkowicie zabudowane ani od dołu, ani od góry, nie można było mieć pewności, że oparta o umywalki dziewczyna słyszy ostatnie, mamrotane przez Angelę słowa.
    Po kilku minutach Angela wyszła ze środkowej kabiny. Ruszyła do środkowej umywalki, ale przystanęła w pół kroku, kiedy jej wzrok znowu napotkał na Maxine. Tę samą Maxine, którą zostawiła przy barze i która, z tego co wiedziała Angela, nie potrafiła przebywać w dwóch miejscach na raz. Max była biegła w wielu rzeczach, ale nie w bilokacji. Nikt nie był.
    Angela potrząsnęła głową, a finalnie także całym ciałem, jakby to mogło w czymś pomóc – jak otrząsający się po deszczu pies, który w ten sposób suszył sierść, ale nie. To w niczym nie pomogło. Druga Max nie zniknęła i wciąż oczekiwała na wyjaśnienia, więc Angela podeszła do umywalki i zaczęła myć ręce. Nie przerywając tej czynności, raz po raz zerkała na widoczne w lustrze odbicie dziewczyny. W końcu zakręciła wodę, wyjęła z podajnika trzy papierowe ręczniki i stanęła przodem do… Do kogo, tak właściwie? A bokiem do umywalek.
    — Jestem Angela — zaczęła mówić, osuszając ręce. — Max to moja przyjaciółka. Poznałyśmy się na pierwszym roku. Ty nie możesz być Max, bo Max czeka na mnie przy barze. Jest dziś inaczej ubrana i uczesana. A jednak, gdyby ubrać cię i uczesać tak samo, jak Max, wyglądałabyś kropka w kropkę jak ona. W takim razie, kim jesteś ty? — zapytała, zwinęła mokre ręczniki w kulkę i wyrzuciła ją do stojącego pod umywalkami kosza, a potem utkwiła wzrok w nie-Max, bo co do tego była przekonana, tak na dziewięćdziesiąt osiem procent.

    ANGELA

    OdpowiedzUsuń
  7. Noah wpadł na oddział szybciej, niż planował, z bukietem polnych kwiatów, który wystawał mu z ręki jak coś kompletnie niepasującego do sterylnych ścian i zapachu środków dezynfekujących. Nie miał wątpliwości, to była ona, jego przyjaciółka. Nawet jeśli wyglądała jakby świat zdążył ją solidnie obić, blada, z rozciętą skórą przy skroni, trochę zdezorientowana.
    - Serio? - uniósł brew, stając przed nią tak, jakby właśnie przyłapał ją na czymś głupim - Powiedziałaś, że tylko szybka sprawa, a tu proszę… dramaty rodem z Grey’s Anatomy – podał jej kwiaty, jakby to miało być lekarstwo na wszystko, co działo się dookoła - Nie wiem, czy bardziej martwi mnie ta krew, czy to, że nie odebrałaś trzech moich wiadomości - dodał tonem, w którym troska mieszała się z próbą rozładowania napięcia - Ale spokojnie, masz szczęście, że wyglądasz wystarczająco źle, żeby ci wybaczyć - popatrzył na nią z tym charakterystycznym dla siebie ciepłem, przekonany, że trzyma przed sobą dokładnie tę osobę, której szukał. Nawet przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że mógł się pomylić.
    - Wiesz, jak to jest, człowiek się stara. W pracy dyżury, zero snu, a ja i tak znajduję czas, żeby ci kwiaty przynieść, a ty w zamian robisz mi… - wskazał palcem na jej skroń - …to - uśmiechnął się, ale w oczach miał cień zmartwienia - Dobra, żarty żartami. Co się stało? - zapytał ciszej, już bez ironii - Ktoś ci pomógł, czy jak zwykle stwierdziłaś, że „ogarniasz” i przywlokłaś się tu sama? - usiadł na wolnym krześle obok, kwiaty odłożył na jej kolana, jakby musiała je przyjąć, nieważne, co powie - I nie udawaj, że to drobiazg. Znam cię lepiej niż kogokolwiek. Jak mówisz, że „nic się nie stało”, to zwykle kończy się tomografem i wykładem od lekarza prowadzącego - zerknął na nią uważnie, szukając w jej twarzy tego, co znał na pamięć, jakby każde drgnięcie mięśni, każdy gest miał potwierdzić, że naprawdę to ona. I właśnie to przekonanie sprawiało, że nie zauważał najmniejszych różnic, które mogłyby mu podpowiedzieć prawdę. Oparł łokieć o poręcz krzesła i pochylił się ku niej, z tym swoim półuśmiechem, który zwykle miał rozbroić każdy opór.
    - Słuchaj, możesz mnie zbywać, ale i tak nie odpuszczę - machnął ręką, jakby odhaczał kolejną pozycję z listy obowiązków - Punkt pierwszy: dowiedzieć się, kto albo co zrobiło ci krzywdę. Punkt drugi: dopilnować, żeby nie udawała, że nic się nie dzieje. Punkt trzeci: dopilnować, żeby zjadła coś ciepłego, a nie tylko kawę i batonik z automatu - podniósł kwiaty, które chwilę wcześniej położył jej na kolanach, i machnął nimi teatralnie w powietrzu - A punkt czwarty: nie marnować tak pięknych kwiatów na osobę, która udaje, że nie docenia romantycznych gestów - uśmiechnął się - No więc? - spytał łagodniej, przechylając głowę - Co mi powiesz? I proszę, żadnych bajek – pogroził palcem, badawczo jej się przyglądając.

    Noah

    OdpowiedzUsuń
  8. Noah zamarł w pół zdania, jakby ktoś nagle wyłączył mu głos. Jeszcze przed chwilą był pewien, że rozgryzł sytuację, że to tylko klasyczna „ona udaje, że nic się nie stało, a ja muszę dopilnować, żeby się nie rozleciała. A tu nagle dostał prosto w twarz pytaniem, które kompletnie nie pasowało do układanki.
    - Co? - mruknął, bardziej do siebie niż do niej, jakby jego mózg odmówił współpracy. Bukiet, który podała mu z powrotem, zawisł niezręcznie między nimi. Wziął go mechanicznie, żeby nie upuściła na podłogę, i zerknął na nią z niedowierzaniem - No dobra, to jest jakiś żart, tak? - spróbował się zaśmiać, ale zabrzmiało to sucho - Przestań, serio. To ja. Noah - patrzył na nią z coraz większym niepokojem, jakby próbował znaleźć w jej twarzy cokolwiek znajomego, co uratuje całą sytuację. Znał każdy grymas, każde spojrzenie swojej przyjaciółki, ale tu, przed nim, siedziała dziewczyna, która patrzyła na niego jak na intruza.
    - Nie wygłupiaj się, proszę - przysunął się trochę bliżej, ale odsunął zaraz krzesło, jakby bał się, że faktycznie ją przestraszy - Mówię serio, co się dzieje? - wskazał na kroplówkę, na jej opatrzoną skroń, jakby to miało wytłumaczyć wszystko - Uderzyłaś się w głowę, więc… może to przez to. Ale ja cię znam - powiedział ciszej, z uporem, który graniczył z desperacją. Przetarł dłonią twarz i parsknął krótkim, nerwowym śmiechem - Okej, jeśli to ukryta kamera, to gratulacje, macie materiał - westchnął ciężko. Wbił wzrok w jej opatrzoną skroń, w ten pulsujący ślad po wazonie i nagle to, co wydawało się absurdalne, zaczęło mieć sens. W końcu znalazł nitkę, która mogła połączyć wszystko w całość.
    - Jasna cholera… - mruknął, bardziej do siebie. Oparł łokcie na kolanach i potarł twarz dłońmi, jakby próbował uspokoić gonitwę myśli - To dlatego mnie nie poznajesz. To nie jest żaden teatrzyk, żadna ściema. Ty… ty po prostu nie pamiętasz - pochylił się do niej z powagą, która nie pasowała do wcześniejszej paplaniny - Okej…- powiedział miękko, bardziej do siebie niż do niej - To nie twoja wina. Uderzenie było mocne, mogło dojść do wstrząśnienia. To by tłumaczyło, czemu mnie nie poznajesz - sięgnął po kartę przy jej łóżku, rzucił okiem na notatki, ale szybko odłożył ją z powrotem, jakby nie miały znaczenia wobec tego, co czuł - Posłuchaj… jestem Noah - jego głos nie brzmiał już tak pewnie, jak zwykle na obchodzie czy w trakcie dyżuru. Miał w sobie miękkość, której nie dało się podrobić - Znasz mnie. My się znamy. Tylko teraz twoja głowa robi ci psikusa - uniósł bukiet i położył go obok jej łóżka, na stoliku z plastikowym kubkiem i sterylnym opakowaniem chusteczek -Przyniosłem ci je, bo zawsze mówiłaś, że kwiaty są lepsze niż morfina - uśmiechnął się blado, z tym ciepłem, które w jego spojrzeniu kontrastowało z kliniczną bielą sali - Może nie pamiętasz tego teraz, ale ja pamiętam. I będę ci przypominał tak długo, aż wróci - usiadł znów na krześle, pochylając się do przodu - I nie martw się, nigdzie nie idę. Jeśli trzeba, zostanę tu całą noc - dodał ciszej, prawie szeptem.


    Noah

    OdpowiedzUsuń
  9. [Cześć, dziękuję! 🩷 W sumie Leif tak naprawdę aż takim ponuraczkiem nie jest, potrafi i być całkiem zabawny. Przynajmniej w swoim mniemaniu.

    Wszystkie Twoje postacie są cudne, ale rzeczywiście z Andy najnaturalniej będzie coś fajnego powymyślać, więęęc... zaczepię na mailu!]

    Leif Zweig

    OdpowiedzUsuń
  10. Z pomysłami bywało różnie, przeróżnie, najróżniaściej – jak to w życiu.
    Czasem trzeba było spędzać długie godziny pracy na grzebologii. Przerzucać stosy myśli i inspiracji, uczesywać je i na powrót rozstrząsać. Rozmawiać z losowymi ludźmi i tymi mniej losowymi też. Wychodzić sobie idee na długich spacerach, dzielić włos na czworo, obracać w paluchach wszystkie ulotne przebłyski, czepiać się najdurniejszych nawet obserwacji i na końcu wracać do początku…
    A innym razem coś wpadało do głowy ot, tak – bez specjalnego zaproszenia.
    Pieseczki były tym drugim przypadkiem. Wydarzyło się to szesnastego czerwca, na nowojorskich ulicach. Pomysł przyniosło czterech Pedro Pascali, minionych przez Leifa w biegu. I ten jeden jamnik, który zaczął szczekać.
    Leif przez chwilę myślał, że coś mu się na łeb rzuciło, skoro w oczach mu się dwoi, troi, poczwarza nawet. Na szczęście wszystko było w porządku: Pedro Pascalowie pędzili na konkurs sobowtórów oryginalnego Pedra Pascala. Jamnik w nim nie uczestniczył, on nie przypominał tego aktora. Przypominał – jak to zwykle w przypadku psów bywa – swojego właściciela.
    Zaraz. Stop. Synapsy zaczęły wariować. Konkurs sobowtórów. Pies wyglądający jak jego właściciel. Właściciel wyglądający jak pies. Kto się do kogo upodobnił? Sobowtóry. Konkurs sobowtórów.
    – Darla, robimy kampanię – Leif zaczął nagrywać głosówkę do swojej copywriterki. – Dla schroniska. Znajdź swojego psiego sobowtóra i go zaadoptuj.

    Praca zajęła kilka godzin. Już nazajutrz byli gotowi, by z małą prezentacją pójść do NGO’sa, z którym agencja współpracowała. Projekt przybrał nazwę Psobowtór. Doggelgänger.
    Pomysł był prosty: trzeba było postawić apkę, w którą wgrają zdjęcia wszystkich psów ze schroniska. Gdy użytkownik wgra swoją fotkę, facial-recognition dokładnie ją przeanalizuje – i dobierze psiego sobowtóra, który czeka na adopcję.
    I jeszcze spot, żeby rozkręcić kampanię. Jego akcja miała kręcić się wokół fikcyjnego konkursu na sobowtóra Timothee’ego Chalameta, który ze wszystkich ludzi wygrywa pies z charakterystycznym loczkiem i marzycielskim wspomnieniem.
    Leif najchętniej zatrudniłby do reklamy samego Chalameta, który miałby przegrać zawody na samego siebie z psem, ale budżet tego nie przewidywał. Zresztą mało co przewidywał – jak to w przypadku takich akcji. Apkę postawili wewnętrznie, niemal wolontaryjnie. Znikomy budżet pochłonęły koszty produkcji spotu, a przecież i tak obniżone, bo zaprzyjaźnione studio obniżyło stawki. Skoro to charytatywne, to można.
    Gorzej, że na zatrudnienie reżysera prawie już nic nie było. Rozesłali brief do dwóch trzecioligowych i jeszcze paru studentów reżyserii, ale Leif kręcił nosem. Większość bardziej przypominała średniodobrych operatorów niż reżyserów. Już myślał, że któryś z fejkowych Chalametów lepiej by to skręcił, aż tu nagle trafił na całkiem przyzwoite opracowanie ich pomysłu, sprawne przełożenie go na język filmu.
    Już chcieli zacząć umawiać konkrety, ale szlag wszystko to strzelił, bo wtedy Leif zakochał się w wyjątkowej wizji Andrei Wilson.

    Zaufanie jej było dobrą decyzję – i nawet najmniej przekonani musieli przyznać rację, gdy oglądali efekt. A jeśli znalazły się jeszcze jakieś niedowiarki, to wyniki reklamy zamknęły im mordy.
    Większe marki zaczęły się dołączać. Wiadomo, dopisać się do inicjatywy, żeby pracowała na ich wizerunek – ale skoro były nie takie najgorsze i sypnęły hajsem oraz rozgłosem, to schronisko zaczęło korzystać.
    I nawet zorganizowali we współpracy galę dla snobów. Z celem na pieski oczywiście. Ha, może sam Chalamet wpadnie, tym razem nie fejkowy, ponoć w końcu zaszerował spot gdzieś u siebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ***

      Zapomniał.
      Winą zamierzał obarczyć nie swój rozproszony umysł, ale życiowy rozgardiasz, w którym ostatnio się znalazł. Musiał na szybko zmienić mieszkanie – konflikt z landlordem, groźby eksmisji, NIE PYTAJCIE – ale nie wynajął żadnego nowego, więc żył na kartonach, śpiąc tu tam, to tam, z rzeczami rozrzuconymi po znajomych.
      Drzemał akurat w biurze DDB, gdy zbudziła go wiadomość od Darli, rozbijającej się gdzieś na rajskich wyspach. Wysłała wakacyjny widoczek i zapytała, jak tam na gali. Pewnie zapomniałeś, dorzuciła.
      Na gali.
      Kurwa mać. Gala. Obiecał, że tam będzie, że ktoś z dwójki agencyjnych pomysłodawców się pojawi.
      Nie miał pod ręką garnituru, ale czasu, żeby go zdobyć, też nie. Spodnie mogły uchodzić za niewymuszenie eleganckie, no, akceptowalnie. Na grzbiet wciągnął koszulę z jedwabnej satyny, którą dorwał kiedyś w lumpie i customizował, żeby zaczęła jakoś wyglądać: oryginalnie miała obrzydliwy krój. Skrócił, porozcinał rękawy i materiał na barkach, żeby ponownie je zszyć grubym, czarny ozdobnym szwem – ale tak, by pomiędzy krawędziami materiału zostawić małą szczelinę. Tak dla dekoracji.
      No. Ujdzie.
      Pędził jak na złamanie karku, zwolnił dosłownie parę kroków przed gmachem teatru, żeby nonszalancki wejść do środka. I wszystko by się udało, gdyby nie ten wścibski ochroniarz, który żądał jakiegoś bileciku na galę, który Leif oczywiście miał, ale akurat nie przy sobie.
      Próbował zaczarować go swoim urokiem osobistym, ale szło marnie. Już gotów był pomyśleć, że czas na ostateczne metody – pobicie typa albo rozpłakanie się (nie zrobiłby żadnej z tych rzeczy), gdy nagle ujrzał swoją wybawicielkę.
      Cóż, potencjalną wybawicielkę.
      – Andrea! – zawołał, by zwrócić jej uwagę. – Z nią przyszedłem – zwrócił się już cicho do biletera, z taką pewnością w głosie, że gość chyba w końcu zaczął mu wierzyć.

      [i]Leif Zweig[/i]

      Usuń