Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2199. Did I disappoint you?

Take a seat, but I'd rather you not be here for what could be my final form
Stay your pretty eyes on course
Keep the memories of who I was before

Zwykle Linda czekała na niego przed domem. Ian zatrzymał Cadillaca na wysypanym żwirem podjeździe i popatrzył na ganek, rozświetlony przez reagujące na ruch lampki. Lindy nie było. Nie stała na ostatnim z trzech stopni prowadzących na podjazd, nie opierała się o balustradę, paląc papierosa i nie siedziała na jednym z ogrodowych foteli. Nie zrobiła kroku w jego stronę, który robiła zawsze, kiedy tylko cichł chrzęst żwiru pod kołami Cadillaca, żeby usiąść na tylnej kanapie i poprosić o rundkę wokół osiedla.
Ian wyłączył światła, ale nie zgasił silnika. Popatrzył po piętrowym domu. We wszystkich pomieszczeniach na parterze paliło się światło, ale za tkanymi grubo firankami nie przesunął się żaden cień. Piętro pozostawało ciemne i kiedy Ian popatrzył wyżej, a potem przesunął wzrokiem po oknach, w jednym z pokoi dostrzegł ruch zasłony. Odpiął więc pas i rozsiadł się wygodniej. Ktoś był w domu i ktoś wiedział o tym, że przyjechał. Może była to Linda.
Dzwoniła do niego w co drugi czwartek, przez co w co drugi piątek Ian przyjeżdżał pod jej dom z paczuszką amfetaminy. Zawsze pięć gramów, nie mniej, nie więcej. Linda miała schemat, którego skrupulatnie się trzymała, jakby to, kiedy bierze było jedyną rzeczą w jej życiu, nad którą miała kontrolę. Ian przywoził jej te pięć gramów, robili rundkę wokół osiedla, po czym Linda płaciła i wysiadała, by celebrować kolejny weekend bez dzieci, które co dwa tygodnie, od piątkowego wieczora do poniedziałkowego poranka, spędzały czas z ojcem, a byłym mężem Lindy. Gdyby Linda przesadziła z alkoholem, ponieważ z amfetaminą nie miała jak przesadzić, zawsze mogła doprowadzić się do porządku przed powrotem dzieci ze szkoły. I zawsze jej się to udawało, ponieważ Linda trzymała się schematu.
Do dziś.
Po piętnastu minutach Ian zgasił silnik i wysiadł z Cadillaca. Podeszwy jego adidasów chrzęściły na żwirze w ten sam, przyjemny sposób, co koła samochodu. Ian lubił ten dźwięk, dlatego szedł powoli, ale miał do pokonania ledwo trzy metry. Postawił stopę na tym samym schodku, na którym często stała Linda, pokonał dwa kolejne i wszedł na ganek. Zerknął na balustradę, z lekko wytartą białą farbą od częstego opierania się na niej i na ogrodowe fotele z wysiedzianymi poduszkami. Popatrzył na drzwi, na umiejscowiony po lewej stronie przycisk dzwonka. Zapukał, głośno i kilkukrotnie. Nie miał zamiaru tego pukania powtarzać.
Linda otworzyła mu po minucie. Pociągnęła drzwi do siebie i zatoczyła się wraz z nimi. Złapała się skrzydła drugą ręką i szerzej rozstawiła nogi, by złapać równowagę.
— Ian? — rzuciła cicho i popatrzyła na niego, najpierw z szeroko rozwartymi, brązowymi oczami, potem z lekko zmarszczonymi brwiami i rozchylonymi wargami.
— Dzwoniłaś wczoraj.
— Dzwoniłam. Wczoraj — powtórzyła za nim, uwiesiwszy się na drzwiach, które przytrzymywała. Głowa opadła jej nisko, broda prawie dotknęła piersi. Blond włosy posypały się na twarz. — No tak — mruknęła w końcu, podniosła głowę i przymknąwszy powieki, uśmiechnęła się słabo do stojącego dwa kroki przed nią Iana, który tego uśmiechu nie odwzajemnił. Nigdy nie odwzajemniał uśmiechów Lindy. Teraz, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie jeansów, tylko na nią patrzył. I czekał.
— Plany mi się trochę zmieniły, wiesz — kontynuowała Linda odrobinę bełkotliwie, ale wciąż na tyle wyraźnie, że Ian nie musiał się wysilać, żeby ją zrozumieć. — Thomas się rozchorował. Jelitówka. Nie mógł zabrać dzieci na weekend — westchnęła i opadające na oczy włosy zaczesała do tyłu, rozchyliła też powieki i zogniskowała wzrok na Huncie. Znowu się uśmiechnęła. — Zapomniałam dać ci znać.
Ian zdążył zrobić krok w tył i odwrócić się bokiem do Lindy, kiedy ta złapała go za łokieć, mocno wbijając palce w jego skórę, podczas gdy przed sekundą ledwo stała na nogach.
— Zaczekaj.
W tym, jak go złapała, było coś, co sprawiło, że tym razem Ian uśmiechnął się pod nosem. Wyrwał łokieć, spojrzał przez ramię na Lindę. Stała przed drzwiami, wciąż z wyciągniętą ręką, kołysząc się lekko na boki zgodnie z tym, jak kołysał się świat przed jej oczami.
— Przywiozłeś towar?
Ian zszedł z ganku, podszedł do samochodu. Ze schowka po stronie pasażera wyjął pięć gramów amfetaminy i wrócił do Lindy, która zdążyła opuścić rękę i teraz spoglądała na niego z cieniem wstydu, ale jej brązowe oczy błyszczały w znajomy dla Iana sposób.
— Ile płacę? — zapytała, kiedy wzięła woreczek z jego ręki. Zawsze o to pytała, a on zawsze odpowiadał jej tak samo.
— Tyle, ile zawsze.
Linda uśmiechnęła się z zadowoleniem. Skinęła głową. Znała ten schemat. Wycofała się do wnętrza domu, nie zamknąwszy za sobą drzwi, więc Ian widział, jak grzebie w torebce i jak wyciąga z niej portfel, a z niego gotówkę. Złożyła banknoty, podeszła do Iana i podała mu je. Zdziwiła się, kiedy Ian zaczął je liczyć. Nigdy tego nie robił.
— Za mało.
— Naprawdę? — rzuciła i zachichotała, przyłożywszy dłoń do ust, a potem czknęła. Popatrzyła na Iana, który widział, jak to rozbawienie, które nagle ją ogarnęło, równie nagle znika z jej oczu. Linda wycofała się, wzięła portfel, który tym razem odłożyła na szafkę obok torebki i sięgnęła do jego wnętrza. Jej dłoń zatrzymała się nad przegródką z banknotami, palce zadrżały.
— Ile brakuje?
— Trzysta dolarów.
Linda z portfelem w jednej dłoni i trzema banknotami w drugiej wróciła do Iana.
— Mam dwieście pięćdziesiąt. Zapłacę resztę następnym razem, dobrze?
— Nie, nie dobrze. — Ian popatrzył na banknoty, ale nie wziął ich z ręki Lindy. — Trzysta. Znasz zasady — przypomniał jej i popatrzył na kieszeń dresowych spodni, które Linda miała na sobie, a do kieszeni których schowała amfetaminę. Kobieta cofnęła się o krok, zachwiała. Ramieniem podparła się o otwarte drzwi.
— Ian, proszę — odezwała się cicho. — To tylko pięćdziesiąt dolarów.
— To tylko pięć gramów.
W Ianie było coś, co przerażało Lindę. Nigdy mu o tym nie powiedziała i nigdy nie dała niczego po sobie poznać, ale po każdej rundce wokół osiedla, kiedy Ian odjeżdżał, a ona zamykała za sobą drzwi, jej ciałem wstrząsał zimny dreszcz. Nie do końca wiedziała, czym było to coś, co kazało jej się bać własnego dilera. Ian był spokojny i Ian był miły. Dzwoniła w co drugi czwartek, a on przyjeżdżał w co drugi piątek, punktualnie o dwudziestej pierwszej. Dlatego na niego czekała, niezależnie od pory roku. Piętnaście minut wcześniej wychodziła na ganek i zapalała papierosa. Czasem przysiadała na ogrodowym fotelu, czasem opierała się o balustradę. Czasem stała na ostatnim stopniu schodków, kiedy już wypaliła i zgasiła fajkę w stojącej na parapecie popielniczce. Przez te dwadzieścia minut, w które objeżdżali osiedle, ona mówiła, a on słuchał. Czasem jej nawet odpowiadał, jednym lub dwoma słowami, ale nie modulował przy tym głosu. Był przesiąknięty tym cholernym spokojem, którego Lindzie tak często brakowało i to było nieludzkie. To, że Ian był tak spokojny, że aż obojętny. Obojętny na to, co mówiła Linda, chyba że przy nim nazywała swoje dzieci potworkami. Patrzył wtedy na nią we wstecznym lusterku, ale nawet wtedy w jego ładnych, piwnych oczach nie pojawiała się iskierka życia. Tylko to, że przeniósł wzrok z drogi na nią, coś zdradzało. Ten ruch, szybki i zdecydowany, bo nie odbywający się wbrew jego woli. Pełen premedytacji. A przy tym tej obojętności, ponieważ Linda nie miała dla niego znaczenia.
Linda nie miała dla niego znaczenia. Nie miało dla niego znaczenia te pięćdziesiąt brakujących dolarów. Ale dla Lindy znaczenie miało to pięć gramów, ciążące jej w kieszeni dresów.
— Zaczekaj — szepnęła, wycofała się i chwiejnie poszła na górę po schodach, które Ian widział ze swojej perspektywy. Odprowadził Lindę wzrokiem, gotówkę schował do tylnej kieszeni spodni i czekał. Nie na Lindę, a na brakujące pięćdziesiąt dolarów.
Kiedy pięć minut później Linda schodziła po schodach, mocno trzymając się drewnianej poręczy, szedł za nią chłopiec. Na oko sześcioletni. Niewiele brakowało, a zacząłby deptać jej po piętach.
— Mamo, to moje kieszonkowe! Mamo!
Ian najpierw ich usłyszał, dopiero po chwili zobaczył. Linda zeszła ze schodów, ruszyła korytarzem w jego stronę. Chłopiec, uczepiony jedną ręką jej białego t-shirtu, szedł tuż za matką. Wlókł się w zasadzie. Powłóczył nogami, zapierał się, próbował ją zatrzymać, ale nawet pijana Linda miała więcej siły. I determinacji.
— Masz — warknęła, wciskając pięćdziesiąt dolarów w dłoń Iana. — Nie wstyd ci? — wycedziła przez zęby, obejmując drugą ręką syna, który na widok Hunta przylgnął do jej boku. Jakby po drodze na górę Linda zabrała nie tylko pieniądze syna, ale też porzuconą wcześniej godność.
— Ja mam się wstydzić?
Linda chciałaby, żeby Ian roześmiał się jej w twarz. Żeby na nią nawrzeszczał. Nawet, żeby ją uderzył. Chciała, żeby zrobił cokolwiek, ale Ian nie zrobił niczego. Zadał tylko to jedno pytanie, patrząc przy tym nie na Lindę, a na jej sześcioletniego syna i głos mu przy tym nawet nie zadrżał. Drżała za to Linda, lekko, ale wyczuwalnie dla syna, który tulił się do jej boku, patrząc na patrzącego na niego Iana. Linda obejmowała chłopca mocno, tak jak mocno zaciskała palce drugiej ręki na paczuszce w kieszeni spodni.
Ian popatrzył na banknot, obrócił go w palcach. Na banknot patrzył także chłopiec, tymi dużymi, brązowymi oczami, takimi samymi, jak u Lindy. Włosy też miał jasne, lekko kręcone, ale nieco inne od Lindy. Linda musiała swoje rozjaśniać i prostować.
Ian popatrzył na chłopca. I schował banknot do tej samej kieszeni spodni, do której wcześniej schował resztę.
— Jedź już, Ian — poprosiła Linda, a Ian akurat tę jej prośbę zamierzał spełnić.
— Miłego weekendu, Lindo — powiedział, tak jak mówił jej zawsze, kiedy wysiadała z Cadillaca, ale dziś nie postępowali według schematu, który znała Linda, a na który Ian przystał. Dziś Linda nie traciła kontroli nad tą jedną rzeczą, nad którą starała się panować. Dziś Linda zaczynała rozumieć, że nigdy tej kontroli nie miała.
Zwykle Ianowi odpowiadał trzask zamykanych przez Lindę drzwi Cadillaca. Teraz odpowiedziała mu cisza i Ian nie miał nic przeciwko temu, by tak pozostało. Odwrócił się, zszedł z ganku i ruszył do samochodu. Żwir znowu przyjemnie chrzęścił pod jego stopami, kiedy stawiał długie kroki. Wcisnął przycisk na breloku kluczyka, światła Cadillaca zamigały. Ian zatrzymał się przy drzwiach, ale żwir nie przestał chrzęścić. Robił to teraz pod małymi, odzianymi w tenisówki stopami.
Sześciolatek wyrwał się matce. Biegł do Iana, a kiedy dobiegł, uderzył go pięścią w udo. Potem kopnął w łydkę. Zamachnął się przy tym tak mocno, że po tym kopnięciu się przewrócił. Upadł pupą na żwir, podparł się rękoma. Kamyki wbiły mu się w dłonie.
— Sam, nie!
Linda krzyknęła, wyrwała się ku chłopcu, ale upadła po zrobieniu trzech kroków. Zaplątała się we własne nogi, upita eleganckim prosecco, które zaczęła sączyć już po obiedzie, skoro to jej były miał odebrać dzieci ze szkoły. Zamiast tego zadzwonił, że jest chory, a Linda z kieliszkiem w dłoni i połową opróżnionej butelki musiała prosić o przysługę matkę. Teraz leżała na ganku, a kiedy podparła się i podniosła głowę, to Ian kucał przy jej dziecku.
— Nienawidzę cię — powiedział Samuel cicho. Patrzył na Iana. Po zaczerwienionych policzkach ciekły mu łzy. Z lewej dziurki nosa leciała woda, zbierała się nad górną wargą. Jeden jasny loczek przykleił się do spoconego czoła. — To przez ciebie mama jest taka. Dajesz jej coś. Dajesz jej coś, przez co ona taka jest — wytknął i oblizał tę zasmarkaną, górą wargę. — Nienawidzę cię.
Ian się nie odezwał. On i Sam patrzyli na siebie jeszcze przez chwilę. Linda nawoływała syna, jednocześnie próbując się podnieść, ale jej krzyki nie docierały ani do chłopca, ani do dilera.
Hunt wyciągnął ręce, złapał sześciolatka pod pachy. Był przy tym tak zdecydowany, że Samuel, choć odruchowo się skulił, pozwolił mu na to. Nie wyrywał się. Ian postawił go na nogi, obrócił tyłem do siebie i żeby było mu wygodniej, przyklęknął na żwirze. Dłonią otrzepał pupę chłopca z brudu i drobniejszego żwirku, a kiedy spodenki były względnie czyste, znowu go obrócił, tym razem przodem do siebie. Bynajmniej nim nie szarpał. Trzymał go za ramiona, prowadził jego ciało pewnie, ale z nienachalnym wyczuciem i Sam poddawał się tej pewności. Kiedy już był zwrócony przodem do Iana, ten złapał go za łokcie, pociągnął ku sobie jego ręce, obrócił dłonie wierzchem do góry. Przytrzymując je, obejrzał najpierw lewą, potem prawą. Kamyki raczej były przyklejone do jego skóry, niż w nią wbite, więc Ian otrzepał także dłonie Samuela. Ten skrzywił się, spodziewając się bólu i to faktycznie trochę bolało, a po kamykach na jego dłoniach pozostały czerwone wgłębienia.
Przytrzymując Samuela za nadgarstki, Ian ponad jego głową popatrzył na ganek. Linda gramoliła się na kolana.
— Puść mnie. — Sześciolatek zaprotestował, spróbował się wyrwać. Dopiero teraz, kiedy poczuł, że przy tym obcym człowieku, którego nienawidził, nie powinien czuć się pewnie. Nie widział matki. Nie widział tego, jak upadła. Jak teraz z trudem się podnosiła.
— Zaraz.
Ian złapał go mocniej. Obserwował Lindę. Chwytając się balustrady, stanęła na nogi. Mocno pochylona, trwała tak przez chwilę, podczas gdy Sam znowu spróbował się wyrwać.
— Puść mnie!
Linda wyprostowała się. Podciągnęła wyżej dresowe spodnie, drżącymi dłońmi wygładziła przybrudzony, biały t-shirt. Przeczesała palcami włosy, odgarnęła je do tyłu, zaczesała za uszy. Odetchnęła głębiej i dopiero wtedy podniosła głowę.
Ian klęczał, trzymał Samuela za nadgarstki. Chłopiec mu się wyrywał, szarpiąc drobnym ciałem.
— Sam! — zawołała Linda i wtedy Ian go puścił. Samuel wystrzelił w stronę matki tak, że mało co, a znowu by się wywrócił. Przeciął podjazd, kamyki strzelały na boki spod jego stóp. Wbiegł na ganek, wpadł w szeroko rozłożone ramiona Lindy. Te, które były pewne i bezpieczne. Te, które zobaczył jako pierwsze, kiedy Ian go puścił i Samuel się obrócił.
Ian podniósł się z kolan, otrzepał spodnie. Wsiadł do Cadillaca, wykręcił z podjazdu i odjechał. Odetchnął dopiero, kiedy żwir przestał chrzęścić pod kołami samochodu.


Please, don't let them see me

Sprawdziłam. Ostatnio pisałam notkę dwa lata temu, więc bądźcie dla mnie wyrozumiali. Dla Iana też możecie tacy być ♥
Cytat w tytule oraz opowiadaniu: Twenty One Pilots - The Line. Znowu (w karcie też jest), bo ta piosenka idelanie pasuje mi do Iana.

4 komentarze

  1. Na początku nie wiedziałam, gdzie mnie ta notka zaprowadzi. W trakcie czytania również nie wiedziałam i zakończyła się inaczej niż się spodziewałam! Powiem tak, Zane byłby zadowolony, że biznes dobrze się kręci. Natomiast mi jest zwyczajnie tego małego chłopaka żal, ale Iana również. Zgaduję, że w tym małym dzieciaku, być może, widział trochę siebie. Nawet myślałam, że może odda mu te pięć dych... I kiedy tego nie zrobił to serduszko trochę mnie zabolało. Wstydzić zdecydowanie powinna się Linda, a nie Ian. Pięknie odbił piłeczkę. ;)
    Świetna ta notka, naprawdę. Niecierpliwie będę czekała na więcej.💙

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam się, że kiedy zaczęłam pisać, ja również nie wiedziałam, gdzie mnie ta notka zaprowadzi. Miałam wizję, ale nie do końca ukształtowaną i wszystko wyklarowało mi się dopiero w trakcie pisania. Stąd również zastanawiałam się, co z tymi pięćdziesięcioma dolarami, ale finalnie tak, znalazły się one w kieszeni Iana 😉
      Bardzo się cieszę, że notka się podobała 🩶 Dziękuję za przeczytanie i komentarz 🩶

      Usuń
  2. Jako czytelnicza testerka stwierdzam, że wcale nie trzeba być dla Ciebie wyrozumiałym. Toż to kawałek bardzo dobrego, przyjemnego dla czytania, choć nie do przeżywania, tekstu! ♥
    Dobrze wiesz, że zachwycam się kreacją Iana i tym, jak idealnie trzymasz się pewnych założeń, którymi się kierowałaś od początku.
    Uwielbiam naszego Janeczka. I bardzo podobał mi się ten post. Główną bohaterką - na pierwszy rzut oka - wydaje się być Linda, ale ja osobiście czułam wszystko to, co targa Ianem aż zbyt wyraźnie.

    Szkoda, szkoda, że chłopaczyna musi być dilerem.
    Ale! Czekam na kolejne notki. ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najchętniej na cały ten komentarz odpisałabym Ci "oj tak" 😉
      Przede wszystkim cieszę się, że notka się podobała i że nie zardzewiałam, jeśli chodzi o ich pisanie! Nieskromnie przyznam, że mnie też Ian zachwyca, bo kiedy go tworzyłam, nje miałam pojęcia, czy będę potrafiła pisać tego typu postacią, a tu wszystko pisze się samo, a jak na dodatek jest to napisane dobrze, to w ogóle cudownie 🩶 Stąd, kto wie, może całkiem niedługo coś jeszcze naskrobię tym naszym Janeczkiem 🩶

      Usuń