Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2077. "Marzenie o czymś nieprawdopodobnym ma własną nazwę. Nazywamy je nadzieją"

John Daniels & Marlene Sutton
Spadam do góry nogami, Myślę sobie, zaraz obudzę się, Lecz im
bardziej spadam, tym bardziej widzę, że To wszystko chyba nie jest sen...

     Nadeszła jesień. Nieprzyjemna, zimna i mokra. Kolorowe liście już prawie opadły z drzew, które teraz straszyły swoją nagością. Na sam im widok człowiekowi robiło się chłodno, a po kręgosłupie przechodził nieprzyjemny dreszcz.
Jednak panująca wokół aura nie psuła nastroju pewnej roześmianej dwójce dorosłych ludzi, którzy ganiali się wokół czarnego Mustanga.
— Zobaczysz, wrzucę cię zaraz do tej wielkiej sterty liści! — krzyknął brunet, łapiąc dziewczynę wokół pasa.
Uniósł ją kilkanaście centymetrów nad ziemią i ruszył w kierunku pobliskiego skweru zieleni, gdzie dozorca nie zdążył jeszcze wywieźć kupki suchych liści. Te pieczołowicie były grabione przez ostatnie kilka tygodni, aby w okolicy panował względny porządek oraz po to, aby gleba nie straciła swoich właściwości pod warstwą gnijących liści. Lenny pisnęła, gdy jej stopy straciły oparcie i nagle znalazła się w powietrzu, niesiona w silnych ramionach Johna, który nie miał najmniejszego zamiaru postawić jej z powrotem na ziemi, mimo jej krzyków przerywanych wybuchami śmiechu i coraz wymyślniejszych gróźb przeplatanych obelgami pod jego adresem.
— Nawet nie próbuj! Jeśli to zrobisz, opowiem Boltonowi o tym, co ci się ostatnio przytrafiło, a dobrze wiesz, że potem nie da ci żyć! — zagroziła mu z diabelskimi iskierkami w oczach, mocno oplatając go nogami w pasie i przylgnęła ściśle do jego ciała, nie mając zamiaru dać mu się wrzucić do sterty brudnych, zaschniętych liści.
— On mi i tak nie daje żyć, więc ta groźba na mnie nie działa — rzucił ze śmiechem, wcale nie mając zamiaru się zatrzymać.
I faktycznie już po chwili blondynka zniknęła pod stosem liści, a John zaczął uciekać, bo doskonale sobie zdawał sprawę z tego, że za chwilę pewnie zginie z rąk swojej dziewczyny. Teraz na pewno mu nie odpuści.
— Śpisz dzisiaj na kanapie, dupku! — krzyknęła w ślad za nim Marlene, dłonią przetrzepując jasne włosy, wśród których zaplątały się drobne gałązki i wytarła z policzka błoto, wymyślając w głowie milion sposobów, na które będzie dzisiaj torturowała Johnny’ego w ramach okrutnej zemsty. Zerwała się do biegu, ślizgając na mokrym podłożu, a choć Daniels miał o wiele dłuższe nogi, determinacja i chęć rywalizacji dodały jej sił, sprawiając, że już po chwili z impetem wskoczyła mu na barana, przez co mężczyzna stracił równowagę i tym razem oboje runęli na ziemię. Zanim zdążył zareagować, Marlene usiadła na nim okrakiem i z dziką satysfakcją nabrała trochę wilgotnej ziemi na palce, rozmasowując ją na czole Johna, gdzie zostawiła ciemną, brudną smugę. — Poddaj się, Johnny. Przegrałeś!
— Fuu… Mam nadzieję, że to nie jest psia kupa! — przekręcił się na plecy, zrzucając przy tym blondynkę na ziemię. Posłał w kierunku dziewczyny rozbawione spojrzenie i pokręcił lekko głową — Lepiej ruszajmy, bo zaraz pewnie lunie deszcz.
— To była bardzo nieudolna zmiana tematu, panie Daniels. Oficjalnie wygrałam. W nagrodę masz po drodze wstąpić do cukierni po moje ulubione pączki! I ani słowa o tym, że przybrałam ostatnio na wadze! — zawołała z szerokim uśmiechem na twarzy, podnosząc się z ziemi i całując go słodko w policzek. Jej włosy były rozwichrzone i wciąż znajdowały się w nich drobne gałązki, jej łydki paliły od wymagającego biegu, a policzki zaczerwieniły się od chłodnego wiatru, lecz Marlene wydawała się być szczęśliwa. Sama obecność Johna sprawiała, że czuła kojący spokój i euforię.
Kto by w ogóle pomyślał, że ta dwójka ludzi jeszcze kiedykolwiek się spotka. Daniels pamiętał doskonale, jak ten roztrzepany blondwłosy chochlik piętnaście lat temu, a może nawet i więcej, potrafił go doprowadzić do szewskiej pasji. Chyba nikt z nikim nie potrafił się ze sobą kłócić tak jak oni. A za jej jagodowe babeczki na zgodę, mógłby dać się wtedy pokroić. Dziś właściwie niewiele się zmieniło, choć Johnny nie mógł przyjmować tyle cukru, co wtedy, ale… znaleźli na to całkiem niezły sposób. W końcu seks na zgodę smakuje jeszcze lepiej.
Uśmiech Lenny dzisiaj był jeszcze bardziej zniewalający niż kiedyś i z pewnością zaraźliwy. Zdecydowanie to była jej największa broń, z której korzystała, aby osiągnąć wszystko, co tylko sobie zaplanowała. No cóż, Daniels zawsze łapał się w jej sidła i łamał się pod jego naciskiem. Dlatego nic dziwnego, że nie potrafił się na nią długo gniewać.
W ich związku najpiękniejszym aspektem była ich przyjaźń, która wcale nie zniknęła w momencie, gdy przekroczyli jej granice. Wręcz przeciwnie. Przerodziła się w silną więź, dzięki której potrafili przetrwać nawet najtrudniejsze chwile, których niestety nie brakowało w ich wspólnym, choć krótkim, życiu.
John ten weekend miał wyjątkowo wolny, dlatego też nie miał zamiaru siedzieć w domu. Bał się tego spotkania, ale doskonale wiedział, że nadszedł czas, aby pojechać do rodziców i powiedzieć o tym, że jest w końcu szczęśliwy. Tak szczerze i prawdziwie. Czekała ich kilkugodzinna podróż samochodem, ale chyba żadne z nich z tego powodu nie było przygnębione. Pogoda też nie mogła zepsuć im dobrych nastrojów, choć niebo już zaczęło zachodzić ciemnymi chmurami, a wiatr stał się strasznie porywisty. Marlene jednak nieustannie raczyła mężczyznę swoim (anty)talentem wokalnym, śpiewając do kolejnych utworów puszczanych w radiu i improwizując skomplikowane choreografie w niewielkiej przestrzeni samochodu, co jakiś czas skradając Johnemu buziaka i wybuchając radosnym śmiechem. Wiedziała, że ta podróż nie była dla niego łatwa; nie lubił rozmawiać o swoich rodzicach, zawsze szybko i ostro ucinając temat ich skomplikowanych relacji, dlatego była dumna z tego, że w końcu dał się namówić na krótką wizytę. Co prawda głównym celem ich weekendowego wypadu było spotkanie z państwem Daniels i próba naprawy napiętych stosunków, ale Marlene nie mogła się doczekać powrotu w rodzinne strony z jeszcze jednego powodu - odkąd wyjechała z miasteczka, marzyła o tym, by do niego powrócić, by znowu zobaczyć jezioro, na którym ścigali się w zimie na łyżwach i domek na drzewie, miejsce ich spotkań, które zawsze zajmowało specjalne miejsce w jej sercu. To właśnie tam wzięli ślub, gdy mieli po dziesięć lat, a choć zostali rozdzieleni na długo, ostatecznie udało im się odnaleźć drogę powrotną do siebie nawzajem. Dziś byli szczęśliwą parą, która jednak nie mogła się długo nacieszyć tylko sobą. Szybko ich sielanka została przerwana przez psychopatycznego wielbiciela Marlene. Poznała go przez przypadek, gdy pracowała dorywczo w kwiaciarni; chłopak zgubił się, więc zgodziła się chwilę z nim przespacerować i wskazać drogę, a potem zgodziła się na tę nieszczęsną randkę, która okazała się być największym koszmarem jej życia. Próbowała zerwać kontakt z Calebem, ale on natarczywie wkraczał w jej życie, wysyłając jej słodkie prezenty z liścikami, w których nazywał ją swoją Różyczką, godzinami wystawał na chodniku przed miejscem jej pracy, zaczepiając każdego mężczyznę, który z nią rozmawiał i grożąc mu, codziennie ją śledził, aż z czasem zdobył jej numer i zasypywał czułymi smsami. Z czasem urocze podarunki zostały zastąpione przez niepokojące, przerażające niespodzianki, z Różyczki stała się bezduszną suką, której należało dać nauczkę, a Marley czuła się coraz bardziej osaczona, bała się wychodzić z domu, wiedząc, że za rogiem czekał na nią prześladowca, coraz bardziej wzburzony jej odmowami. Policjanci bezradnie rozkładali ręce. Przecież on nic złego nie robi. Dostarczył pani kwiaty, powinna się pani cieszyć. Nie możemy nic zrobić z tym, że stoi pod pani pracą, w końcu to wolny kraj. Jeszcze go pewnie pani sama prowokuje swoim wyglądem. Aż pewnego wieczoru Caleb włamał się do jej mieszkania, by wziąć od niej to, czego z takim uporem mu odmawiała. Czasami wciąż czuła na sobie jego zachłanne dłonie sunące po jej krągłościach, chciwe wargi, które sprawiały, że czuła się brudna… Nie wiedziała, do czego by doszło, gdyby do jej domu nie wparował brat, ratując przed napastnikiem. Caleb trafił do więzienia, a oni przeprowadzili się z San Diego do Nowego Jorku… Nie spodziewała się tego, że prześladowca znajdzie ją na drugim końcu kraju, że jej koszmar rozpocznie się na nowo. Nie była już jednak tą samą Marlene. Nie miała zamiaru chować się w domu, drżąc za każdym razem, gdy słyszała ciężkie kroki na klatce schodowej. Nie mogła pozwolić na to, by stalker znowu zdominował jej codzienność, dlatego nie pozwalała sobie na okazywanie strachu, choć wszystko zaczynało się od początku - ogromne bukiety kwiatów, słodycze, maskotki powoli zastępowane przez okrutne groźby czy zdewastowany samochód. Najbardziej bała się tego, że gniew Caleba zwróci się przeciwko Johnny’emu, który był nie tylko jej najlepszym przyjacielem, ale także partnerem w zbrodni i bratnią duszą. Nie chciała, by stała mu się jakakolwiek krzywda, jednak wiedziała, że jej psychopatyczny wielbiciel nie zaakceptuje innego mężczyzny w jej życiu.
     Lenny podejrzewała, że Daniels zdecydował się na ten weekendowy wyjazd głównie ze względu na nią, chciał wyrwać ją na chwilę z przygnębiającej rzeczywistości, zabrać z dala od nieprzewidywalnego stalkera i była mu za to wdzięczna.
     Deszcz ostro zacinał w szyby, a słońce już w połowie było schowane za horyzontem. Dobrze, że jeszcze nie było przymrozków, bo wtedy pewnie przyczepność byłaby znikoma. Daniels nie był narwanym kierowcą, więc i tak był ostrożny. Jednak kto by się oparł całkiem pustej drodze? Chciał być szybko na miejscu, bo jazda w takich warunkach naprawdę była męcząca. Licznik wskazywał około 120 km/h, jednak żadne z nich chyba nie czuło tej prędkości. Marlene zmarszczyła brwi, zerkając na Johnny’ego z błyskiem zmartwienia w jasnych oczach.
— Kochanie, zwolnij trochę. Wiem, że chcesz być już na miejscu, ale nigdzie nam się przecież nie spieszy — powiedziała łagodnie, kładąc dłoń na jego udzie i delikatnie ściskając. Ufała mężczyźnie i wiedziała, że nigdy by jej nie naraził, a do tego był świetnym kierowcą, lecz warunki pogodowe pogarszały się z minuty na minutę i mimowolnie odczuła ukłucie strachu w piersi, gdy samochód jeszcze bardziej przyspieszył. — Johnny — dodała nieco ostrzej, bardziej ostrzegawczo, świat coraz bardziej rozmywał się za oknem w jedną plamę, a deszcz przeszedł w grad, który mocno obijał karoserię auta.
— Już, już… — mruknął, mocniej zaciskając palce na kierownicy. Powoli wcisnął pedał hamulca, uważając aby przypadkiem nie wpaść w poślizg. Odruchowo spojrzał na wyświetlacz, na którym mógł kontrolować prędkość jaką osiągał pojazd. Zmarszczył brwi, nie zauważając jednak żadnej zmiany. Nic, kompletnie. Docisnął hamulec do samego końca, ale samochód nie reagował. Auto zaczęło hamować silnikiem, ale niewystarczająco. Gdyby teraz musieli zatrzymać się na czerwonym świetle, to z pewnością złamaliby przepisy albo, co gorsza, władowaliby się komuś w dupę.
— Kochanie — zaczął niepewnie. Lenny doskonale mogła wyczuć strach w drżącym głosie mężczyzny. — Wysiadły nam hamulce!
— O czym ty mówisz? — spytała z zaskoczeniem blondynka, a pomiędzy jej brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka. — Jak to wysiadły nam hamulce? Wcześniej nie mieliśmy żadnych problemów — zauważyła, zaraz jednak urwała, uświadamiając sobie, że wciąż pędzą z zawrotną, alarmującą w tych warunkach prędkością. — Spokojnie, dasz sobie radę — zapewniła go cicho Marlene, ignorując przerażenie, które ścisnęło ją za gardło. Nie mogła teraz zacząć panikować, musiała zachować spokój, ale czuła, jak jej serce niespokojnie obija się o żebra w przyspieszonym rytmie. Wytarła spocone dłonie o nogawki spodni, językiem zwilżając spierzchnięte wargi, nie wiedziała jednak, co mogła zrobić w tej sytuacji, by uspokoić Johna, zwłaszcza że brak działających hamulców w takiej pogodzie i przy takiej prędkości mógł się skończyć dla nich tragicznie.
Mężczyzna naprawdę starał się zachować stoicki spokój, ale w takiej sytuacji było to praktycznie nierealne. Jego brwi były mocno ściągnięte, a palce tak mocno zaciśnięte na kierownicy, że aż robiły się białe. Wziął głęboki oddech, widząc znak ostrzegający o nadchodzącym ostrym zakręcie. Normalnie by teraz nieznacznie wyhamował, ale nie mógł tego zrobić. Wypuścił z ust powietrze i wszedł ostro w zakręt, chodź starał się to zrobić w jak najłagodniejszy sposób. Na niewiele to się zdało niestety. Wpadł w poślizg i mimo tego, że starał się złapać z powrotem panowanie nad pojazdem nie udało mu się to. Stracili kontakt z podłożem. Może nawet na moment świat zatrzymał się z miejscu? Jeden obrót, drugi… Czarny Mustang wypadł z jezdni i koziołkując, wbił się od strony kierowcy w korę szerokiego dębu. W jednej sekundzie zapadła przerażająca cisza, muzyka przestała lecieć z głośników, a jedynie, co można było usłyszeć, to syk ulatniającej się pary spod maski i deszcz obijający się o metalową karoserię.
Lenny zatrzepotała powiekami, starając się odzyskać ostrość widzenia, ale świat przed jej oczami pozostawał zamglony. Czuła piekący ból w miejscach, w których ostre kawałeczki rozbitej szyby przecięły jej skórę, a w jej uszach wciąż dźwięczał jej własny, wysoki krzyk, gdy wypadli za barierkę, wpadając w poślizg. Usilnie walczyła o utrzymanie przytomności, choć wszystko dookoła niej wydawało się wirować, a jej głowa była taka ciężka… Panika tak bardzo obłapiała jej zmysły, że Marlene na chwilę zapomniała, jak się oddycha; dopiero po kilku próbach udało jej się wziąć płytki, gwałtowny oddech, który ocucił ją na tyle, że była w stanie obrócić twarz na bok i spojrzeć na Johna.
Spomiędzy jej warg wydobył się cichy jęk, kiedy zobaczyła, w jakim stanie znajduje się jej ukochany. Wszędzie widziała jasną krew; jej metaliczny zapach wdzierał się w nozdrza blondynki, przyprawiając ją o mdłości. Ostrożnie wyciągnęła drżącą dłoń w kierunku mężczyzny, ale była zbyt zmęczona, by go dosięgnąć i jej ręka opadła bezwładnie na przestrzeń pomiędzy fotelami.
— Johnny — szepnęła z trudem Marlene, wychylając się w jego stronę, walcząc z własnym osłabieniem i bólem. Dlaczego jej nie odpowiadał? Dlaczego jego piękne oczy pozostawały zamknięte? Dlaczego jego sylwetka była wykrzywiona pod dziwnym, niewygodnym kątem, a krew coraz mocniej barwiła obicie Mustanga? — Nie… Nie… Nie możesz mnie zostawić, słyszysz? Obiecałeś mi. Obiecałeś, że zawsze będziesz przy mnie — powiedziała z czystą rozpaczą w głosie, czując, jak po jej policzkach spływają niechciane łzy. W końcu udało jej się zapanować nad trzęsącymi się palcami i odpięła swój pas, gorączkowo rozglądając się w poszukiwaniu komórki. Telefon Danielsa był całkowicie strzaskany, ale jej aparat wciąż działał; wybrała numer alarmowy i zaszlochała głośno, słysząc po drugiej stronie spokojny głos dyspozytora.
— Mieliśmy wypadek samochodowy… Mój chłopak… O mój Boże, tyle krwi… Błagam, przyślijcie pomoc, musicie go uratować. Nie wiem, gdzie jesteśmy, wypadliśmy z trasy i uderzyliśmy w drzewo, a Johnny… Johnny… — Marlene cała się trzęsła, nie potrafiąc zapanować nad emocjami. Zwykle niezależna i pełna optymizmu, teraz znajdowała się na granicy załamania, widząc pogarszający się z minuty na minutę stan ukochanego. Przegryzła wargę do krwi, słuchając wskazówek mężczyzny, który był teraz jedynym człowiekiem zdolnym uratować Danielsa. Johna. Jej Johna.
Kolejne wydarzenia Marley pamiętała jak przez mgłę. Z wyczerpania i szoku musiała zemdleć; później słyszała nawoływania ratowników, gdy wyciągali ją z roztrzaskanego wraku i wycie syreny, gdy karetka z Johnny’m ruszyła do pobliskiego szpitala. Lekarze o coś ją pytali, ale była tak otępiała, że nie rozumiała kierowanych w jej stronę słów, słyszała tylko pojedyncze dźwięki, które nie składały się dla niej w logiczną całość. Mogła myśleć tylko o tym, że Daniels musi wyjść z tej sytuacji cały i zdrowy; pragnęła wreszcie obudzić się z tego koszmaru w jego bezpiecznych, otulających ją ramionach, poczuć delikatne muśnięcie warg na czole, gdy będzie ją zapewniał, że był to tylko zły sen, a jemu nic się nie stało. Kiedy jednak Lenny ponownie otworzyła oczy, uderzyła ją wszechogarniająca biel i zapach środków dezynfekujących, pokój był obcy, podobnie jak otaczający ją ludzie w jasnych kitlach.
— Gdzie jest Johnny? — wychrypiała z trudem do pielęgniarki. Kobieta zaczęła opowiadać o odniesionych przez Marlene obrażeniach, ale blondynka szybko jej przerwała, tym razem ostrzej. — Gdzie jest John?!
Lekarze konsultowali się przez chwilę przyciszonymi głosami, aż wreszcie jeden z nich skinął głową.
— Możemy cię do niego zaprowadzić. Ale tylko na chwilę. Wciąż nie przeprowadziliśmy kompletu badań, powinna pani odpocząć.
Marley jednak już nie słuchała. Jeśli tylko go zobaczy, wszystko będzie dobrze. Na pewno okaże się, że na miejscu katastrofy jego obrażenia wyglądały na gorsze niż w rzeczywistości, kilka drobnych stłuczeń, po których szybko wróci do pełni sprawności. Nie zważając na ból, który przeszył jej ciało, kiedy uniosła się na łokciach, by po chwili usiąść na wózku inwalidzkim. Wstrzymała oddech, gdy pielęgniarka zatrzymała się pod drzwiami sali Danielsa, po czym spojrzała na Marlene z wyraźnym współczuciem i żalem w oczach. Nie. Nie.
— Musisz wiedzieć, że miałaś ogromne szczęście. Wypadek był poważny, ale wyszłaś z niego właściwie z kilkoma zadrapaniami. Twój chłopak… Twój chłopak nie miał tyle szczęścia. Cała siła uderzenia poszła na niego. Nie wiemy, czy się obudzi, a jeśli już… Nie wiemy, w jakim będzie stanie. — Lenny nie wiedziała, w którym momencie w jej oczach pojawiły się łzy, które teraz moczyły jej szpitalną koszulę. To niemożliwe. To nie mogła być prawda.
— Obudzi się. Nie zna go pani. To wojownik. Będzie walczył. Nawet jeśli nie dla siebie, zrobi to dla mnie — odparła z całą stanowczością, na jaką było ją stać w tej chwili. Musiała wyglądać jak kupka nieszczęścia z ciemnymi sińcami na twarzy, zaczerwienionymi od płaczu oczami i zapadniętymi policzkami, ale w jej oczach lśniła niezłomna stal. John zawsze wierzył w to, że jest silniejsza od prób, jakie stawia przed nią życie i miała zamiar po raz kolejny udowodnić, że miał rację. — Proszę otworzyć drzwi. Dam radę. My damy sobie radę.
Pielęgniarka zostawiła ją przy łóżku ukochanego, wychodząc z pokoju, aby dać im chwilę prywatności. Widząc zmasakrowane, obandażowane ciało mężczyzny i liczne rurki podłączone do jego organizmu, załkała cicho, szybko jednak zakryła dłonią wargi, obiecując sobie, że będzie silna. Ostrożnie ujęła jego dużą, ciepłą dłoń, kciukiem zataczając kółeczka na jego skórze.
— Słyszysz mnie, kochanie? Wiem, że musi ci być teraz ciężko. Że pewnie wszystko bardzo cię teraz boli i chciałbyś odpocząć… Ale to jeszcze nie jest odpowiedni czas, Johnny. Musisz do mnie wrócić, dobrze? Mamy mnóstwo planów, których jeszcze nie udało nam się zrealizować. Jest tyle rzeczy, których nie zdążyłam ci powiedzieć. Obiecałeś, że zawsze mnie ochronisz i dziękuję… Dziękuję, że znowu to dla mnie zrobiłeś, jednak teraz musisz znaleźć drogę powrotną do mnie. Nie obchodzi mnie, co będzie dalej. Nawet jeśli lekarze powiedzą mi, że nie ma dla ciebie szans, nigdy z ciebie nie zrezygnuję. Nigdy. Więc ty też nie możesz się poddać, skarbie. Nawet jeśli jesteś bardzo zmęczony, musisz otworzyć oczy. Dla mnie. Dla nas. — Marlene powoli uniosła jego rękę i przyłożyła ją do swojego policzka, wtulając twarz we wnętrze jego dłoni. Wzięła drżący oddech, przymykając powieki. Pojedyncze łzy znowu spłynęły po jej rozgrzanych policzkach. — Przepraszam. Wróć do mnie. Kocham cię.
— Tyle wystarczy — powiedziała łagodnie pielęgniarka, wracając do sali. Lenny gwałtownie pokręciła głową.
— Nigdzie się stąd nie ruszam — szepnęła, z czułością wpatrując się w twarz Johna, która była niemal nie do rozpoznania z powodu opuchlizny i krwiaków, ale dla niej wciąż była najpiękniejszą twarzą na świecie.
— Jeżeli chcesz mieć siłę, aby walczyć razem z nim, dzisiaj musisz odpocząć.
Pielęgniarka nie pozwoliła jej się wdawać w kolejne dyskusje. Zabrała Marley z pokoju, lecz w drzwiach zobaczyła zmierzających w jej stronę rodziców Johnny’ego. Kobieta była może krótko po pięćdziesiątce. Schludna, umalowana i idealnie uczesana. Daniels zawsze wspominał o tym, że włosy jego matki były zawsze misternie upięte. Obok niej dreptał mężczyzna, niewiele starszy od kobiety. Wyglądał też jakoś bardziej przystępnie od pani Daniels. Siwe włosy już całkowicie owiały głowę Petera, a okulary spoczęły na stałe na jego nosie.
— Gdzie on jest?! Gdzie jest mój syn?! — krzyczała, mając głęboko w poważaniu fakt, że tutaj pacjenci potrzebowali ciszy. Nie pomogły nawet uciszania ze strony pielęgniarek, bo pani Daniels wcale nie miała zamiaru ich słuchać.
— Mary… — zaczął mąż kobiety, jednak ta jedynie spiorunowała go swoim spojrzeniem i nie zważając na nic i na nikogo. Podeszła bliżej łóżka swojego syna i zamarła, widząc to w jakim on jest stanie.
— O Boże… — wyrwało jej się z ust, gdy zaraz potem przysłoniła je ręką. Pan Daniels podszedł bliżej, ale widać było, że nie jest to dla niego łatwe. Widok syna podłączonego pod tą całą maszynerię nie należał do najprostszych. Zwłaszcza, że jego twarz nawet nie przypominała tej, którą każdy zapamiętał. Mężczyzna ułożył dłoń na ramieniu swojej żony, ale po chwili też jego spojrzenie padło na młodą dziewczynę na wózku.
— Marlene? — zapytał niepewnie, bo jedynie John zdążył mu przez telefon wspomnieć o tym, że spotyka się z panną Sutton, którą małżeństwo znało od małego szkraba.
Nie w takich okolicznościach mieli się spotkać po latach, ale niestety nic nie mogli już zrobić. Najwyraźniej tak właśnie miało być. Teraz pozostawało im jedynie wierzyć, że Daniels z tego wyjdzie.
Powiedziano im, że dwie następne noce będą dla Johnnego decydujące. Walczył o życie. Jego stan był na tyle poważny, że lekarze specjalnie pozostawili go w śpiączce farmakologicznej, aby organizm powoli dochodził do siebie bez niepotrzebnych obciążeń.
     Dni mijały, stan hokeisty się powoli poprawiał, jednak nadal nie nastał moment, w którym ten by się obudził. Dochodziła trzynasta po południu. Jego rodzice codziennie około piętnastej przyjeżdżali do syna, choćby po to, aby kilka godzin spędzić przy jego łóżku. Marlene na własne żądanie wypisała się ze szpitala i kolejne dnie spędzała przy łóżku Johna, godzinami przypominając mu zabawne anegdotki z ich dzieciństwa, chcąc, by cały czas czuł jej obecność przy sobie. Nie pozwalała się też wyprosić po godzinach odwiedzin, spędzając noce w szpitalu, podczas których wtulała się w jego bok i szeptem zapewniała go, że wszystko będzie dobrze, że poradzą sobie z każdym problemem i długą rehabilitacją. Aparatura cały czas mierzyła jego funkcje życiowe, wydając przy tym specyficzne dźwięki. W pewnym momencie rytm serca na moment przyspieszył, a ręka mężczyzny nieznacznie zadrżała. Dał pierwszy znak, ledwie zauważalny, ale jednak. Z jego ust wydobył się dziwny odgłos, który można by było jedynie przyrównać do dziwnego jęku.
— Le… — jego głos był nienaturalnie, mocno zachrypiały.
Otworzył powoli oczy, jednak niechętnie. Światło niesamowicie go raziło, przez co mocno mrużył napuchnięte jeszcze powieki — ...ny…
Blondynka na moment zapadła w drzemkę i w pierwszej chwili miała wrażenie, że zachrypnięty głos Danielsa tylko jej się przyśnił. Niepewnie uniosła głowę, z przyzwyczajenia zerkając na twarz ukochanego, z której powoli znikały sińce i największa opuchlizna… I poczuła, jak jej serce wykonuje radosnego fikołka w piersi.
— Jestem tutaj. Jestem, kochanie — zapewniła, podrywając się na równe nogi. Delikatnie ujęła jego dłoń, nie mogąc zapanować nad szerokim uśmiechem, który pojawił się na jej zmęczonej twarzy. Widać było, że ostatnie dni mocno dały jej się we znaki; znacząco schudła, jej cera była blada, a oczy przygaszone i podkrążone, wszystko to z powodu niepewności i strachu o Johna, ale teraz wręcz promieniała szczęściem. Skoro otworzył oczy, tyle jej wystarczy. Teraz wszystko się ułoży. — Dziękuję, że do mnie wróciłeś — powiedziała cicho, w jej głosie pobrzmiewało wyraźne wzruszenie. Łagodnie pocałowała go w czoło, palcami czule muskając jego policzek. Zerknęła w kierunku drzwi; pielęgniarka zaglądała do środka, by sprawdzić, co wywołało poruszenie i Marlene poprosiła ją, by jak najszybciej zawołała lekarza. — Możesz ścisnąć moje palce? Poznajesz mnie? — spytała cicho, przez zaciśnięte z emocji gardło, z trudem powstrzymując się przed okazywaniem czystej euforii. Nie wiedzieli jeszcze, w jakim stanie obudził się Johnny; lekarze początkowo nie dawali mu żadnych szans na wybudzenie się ze śpiączki, potem ich prognozy również były bardzo ostrożne i wyważone, powtarzali, że mężczyzna po przebudzeniu może nie pamiętać swoich bliskich lub będzie sparaliżowany… Ale wyraźnie słyszała, jak wypowiada jej imię, widziała, jak mruży oczy w jasnym świetle. Jej ukochany znowu był przy niej i tylko to się liczyło.
Ścisnął delikatnie jej szczupłe palce, ale wymagało to od niego naprawdę sporo wysiłku. Pamiętał ją, to było dla niego oczywiste. Jedyny problem miał z przypomnieniem sobie dnia, w którym mieli wypadek. Gdy tak leżał miewał koszmary, śniły mu się urywki tego jak wpadli w poślizg, ale szybko zapadała ciemność, a on nawet nie miał pewności czy to, co mu się śni miało miejsce. Teraz miał już pewność. Dziwna gula ugrzęzła mu w gardle, bo nie mógł nic zrobić. Nie mógł się ruszyć, nic. Czuł ciepło dłoni Lenny, ale… Miał poczucie jakby nie miał nic poniżej pasa. Pustka kompletna. Zajęło mu dobrych kilka minut zanim mógł cokolwiek powiedzieć.
— Nie czuję… nóg nie czuję — powiedział, zaciskając mocniej palce na dłoni dziewczyny. Odruchowo też zacisnął powieki, czując jak do oczu napływają mu łzy.
To tylko sen, to tylko popierdolony sen, z którego za chwilę, już za momencik, się ocknie. Niestety to nie był sen, a on nie mógł się podnieść ze szpitalnego łóżka.
— Spokojnie, kochanie. Dopiero się obudziłeś, byłeś w śpiączce przez kilka dni, mieliśmy poważny wypadek… To może być chwilowe. Poradzimy sobie z tym, Johnny. Poradzimy sobie ze wszystkim, krok po kroku, pomalutku… Najważniejsze, że się obudziłeś, tylko to ma dla mnie znaczenie — zapewniła go łagodnie Marlene, opuszkami ocierając łzę, która spłynęła mu po policzku. Podejrzewała, jak musiał się czuć; zdezorientowany, obolały, w obcym miejscu i do tego przerażony tym, że nie był w stanie poruszyć nogami, lecz dla niej liczyło się tylko to, że otworzył oczy. Nigdy nie czuła równie wielkiej ulgi. Nawet jeśli John będzie skazany na wózek do końca życia… Nie przeszkadzało jej to. Nie chciała dla niego takiej przyszłości, lecz jeśli to miała być cena za to, że do niej wrócił… Będzie za to wdzięczna.
Kiedy doktor wszedł do pomieszczenia, odsunęła się nieznacznie na bok, by nie przeszkadzać w badaniu, lecz nie wypuściła dłoni mężczyzny, który wciąż delikatnie ją ściskał.
— Będę z państwem szczery… Masz cholerne szczęście, że żyjesz, chłopaku. Naprawdę niewiele brakowało. Teraz, kiedy się obudziłeś, przeprowadzimy kolejne testy i sprawdzimy, jak rozległe jest uszkodzenie rdzenia kręgowego, skąd wziął się ten paraliż od pasa w dół. Możliwe, że to przejściowy objaw, który samoistnie ustąpi z czasem, ale musimy mieć pewność… — Widząc minę Johna, lekarz delikatnie poklepał go po ramieniu. — Z wcześniejszych skanów wynika, że rdzeń nie został uszkodzony. Musisz być cierpliwy. To dopiero początek drogi, czeka cię długa rehabilitacja, jednak najgorsze masz już za sobą.
— Kiedy wrócę na lód? — to było pierwsze, co przyszło mu do głowy.
Przecież to było całe jego życie, wszystko, co miał. Nie mógł przecież od tak tego wszystkiego stracić. Przecież to miał być jego pierwszy sezon w pierwszym składzie. I co? Teraz miał to od tak po prostu stracić? Miał nie chodzić? Przecież on bez hokeja był nikim. Ok, ukończył studia z marketingu i zarządzania, ale nigdy nie wiązał z tym przyszłości. A teraz, co? Niby, że będzie jeździł na wózku? Wolałby się już chyba nie obudzić.
Jego oddech przyspieszył, a szczęka mocno zacisnęła. Nie zważał nawet na ból, który mu to sprawiało. Odsunął rękę od dłoni Marlene i schował ją pod kołdrą, gdzie mocno zacisnął palce na prześcieradle. Miał ochotę wrzeszczeć, drzeć się wniebogłosy, jednak tłamsił to wszystko w sobie.
Minęły dwa tygodnie, nadszedł piątek, a deszcz uderzał o szybę w prywatnej sali Danielsa, który niewiele się odzywał. Stał się zamknięty w sobie, właściwie nie chciał nikogo widzieć. Rodziców po kilkunastu minutach odsyłał do domu. A Lenny? Nie miał serca, aby ta marnowała przy nim swój cenny czas i dawał jej cały czas do zrozumienia, aby go zostawiła, aby szła do przodu. Ta jednak nie chciała tego słuchać i cały czas twardo przy nim trwała. Czasami miał ochotę wrzasnąć, aby się wynosiła, ale chyba jeszcze nie miał na tyle odwagi, aby to zrobić. Może jednak gdzieś tam w głębi bał się zostać zupełnie sam? Tylko, że po chwili znów wracały do niego myśli, w których miał przed oczami siebie na wózku i Lenny, która musi wszystko robić za niego. Nie chciał takiego życia, nie dla niej.
Usłyszał pukanie do  drzwi, ale nawet nie odwrócił spojrzenia od okna.
— Dzień dobry, panie Daniels… Mam dla pana wyniki — lekarz przysunął sobie krzesło do łóżka mężczyzny, ale nawet nie wymagał od niego, aby ten na niego spojrzał — Testy ewidentnie wskazują na to, że ma pan trzydzieści, w porywach do czterdziestu procent szans, że będzie pan chodził.
Brunet znów zaczął płycej oddychać, a brwi ściągnął mocno do siebie, przez, co na jego czole pojawiły się podłużne zmarszczki. Wyglądał dużo dojrzalej aniżeli kiedykolwiek wcześniej. Tak jakby przez te kilka tygodni postarzał się o kilka dobrych lat. Masa mięśniowa spadła, a twarz się zapadła, co można było dostrzec nawet pod gęstym zarostem, którego nie pozwalał sobie zgolić.
— Będzie mógł pan wyjść w poniedziałek, ale… Potrzebna będzie stała opieka — dodał spokojnie lekarz, odkładając papiery na szafkę nocną tuż obok łóżka. Nic więcej już nie powiedział i jedynie wstał, po czym skierował się do wyjścia.
John gdy tylko został sam w pomieszczeniu zaczął krzyczeć tak jakby, co najmniej ktoś obdzierał go ze skóry. Nie mógł się tak po prostu pogodzić z faktem, że nie stanie na równe nogi.
     Marlene w tym czasie została wezwana na komisariat w sprawie ich wypadku. Kiedy policjant prowadzący śledztwo powiedział jej, że przewody hamulcowe zostały specjalnie przecięte i przy ich kraksie była widoczna działalność osób trzecich, nogi się pod nią ugięły. To była jej wina. To przez nią znaleźli się w takim niebezpieczeństwie, to z jej powodu Johnny leżał w szpitalnej sali, nie mogąc poruszać nogami. Była tak strasznie samolubna… Wiedziała, że Caleb potrafi być niebezpieczny, wiedziała, że utrzymując kontakt z Johnem, naraża go na niebezpieczeństwo, bo jej prześladowca nigdy nie zaakceptuje innego mężczyzny w jej życiu i zrobi wszystko, by się go pozbyć. Nie przewidziała jednak, że posunie się tak daleko, a teraz będzie musiała żyć z tym brzemieniem. Będzie musiała spojrzeć w udręczone oczy Johnny’ego i powiedzieć mu, że to nie był zwykły wypadek, że hamulce nie zadziałały, bo ktoś przy nich majstrował i prawdopodobnie był to jej psychopatyczny wielbiciel… Powinna była odejść od Danielsa, kiedy dostała pierwszy bukiet kwiatów i niepokojący liścik od swojego stalkera, ale zamiast tego egoistycznie trwała przy jego boku, wierząc, że sobie poradzą. Jak mogła być tak głupia? Jak mogła być tak bardzo naiwna? Nie będzie mogła po tym wszystkim obwiniać Johna, jeśli ten zdecyduje, że nie chce jej już nigdy więcej widzieć na oczy, lecz najwyraźniej wciąż była egocentrykiem. Pragnęła przy nim być. Mimo wyrzutów sumienia, mimo tego, że Johnny może ją obwiniać za to, co go spotkało… Chciała wciąż przy nim być. To chyba najlepiej świadczyło o tym, jak wielką suką była, skoro nie potrafiła pozwolić mu odejść pomimo wiedzy, jaką teraz posiadała.
To wszystko przez nią.
Kiedy Lenny wróciła do szpitala, zobaczyła, jak dwóch ochroniarzy opuszcza pokój Danielsa. Przechodząc obok dyżurki, usłyszała pielęgniarki, które niezbyt dyskretnie plotkowały o pacjencie, który narobił takiego zamieszania, mimo że nie mógł podnieść się na nogi.
— John? — spytała ostrożnie, podchodząc do jego łóżka. Ostatnie tygodnie dla żadnego z nich nie były łatwe, lecz ich trud o wiele bardziej odbił się na mężczyźnie. Wiedziała jednak, że po prostu cierpiał i dawała mu czas, by oswoił się z trudną sytuacją. Ignorowała jego złośliwe komentarze. Nie przejmowała się tym, że zdystansował się do wszystkich i stał się dla niej niedostępny, chłodny. Wszystkie uwagi na temat tego, że powinna go zostawić, puszczała mimo uszu. Znała go. Wiedziała, że to nie były jego prawdziwe myśli, że ten chłód nie był szczery. Był wściekły na cały świat, w tym także na siebie, bo rehabilitacja nie postępowała tak szybko, jak tego pragnął, ale Marlene była w stanie to znieść. Była w stanie znieść o wiele więcej, a do tego była równie uparta co Johnny. Jeśli będzie musiała, będzie walczyła za nich dwoje o ten związek. — Coś się stało?
Stało się i to sporo się stało. Jego życie się złamało i nie widział kompletnie już jego sensu. Tak, w tym momencie myślał całkowicie egoistycznie. Był tym egoistycznym dupkiem, którym Marlene nazwała go, gdy dowiedziała się o całej historii związanej z jego nienarodzonym dzieckiem. Tylko chyba tym razem było jeszcze gorzej. Nie chciał nikogo widzieć, chciał być sam. Nie wyobrażał sobie tego, że miałby teraz być dla kogokolwiek ciężarem. Tym bardziej dla jego Lenny, która miała jeszcze całe życie przed sobą. A on? On swoje życie właśnie zakończył. Nie do końca jeszcze docierał do niego fakt, że nigdy nie stanie już w szeregach Rangersów. Kumple z drużyny i fani o nim nie zapomnieli. Wręcz przeciwnie. Dostawał zdjęcia, posty internetowe, w których obcy ludzie łączyli się z nim w bólu i życzyli szybkiego powrotu do zdrowia, ale on nie chciał ich widzieć. Jeden laptop już nawet skończył śmiercią tragiczną roztrzaskany o szpitalną podłogę. Daniels właśnie się dowiedział, że już nie wróci do pełnej sprawności i nie potrafił sobie tego ułożyć w głowie.
— Nic. Wracaj do domu — rzucił oschle, nawet nie zwracając uwagi na to, że blondynka weszła do jego sali. Papiery z wynikami leżały z powrotem na szafce nocnej, jednak tym razem były one pogniecione, niektóre nawet przedarte. Nie chciał ich widzieć.
— Przecież widzę, że to nie jest nic — odparła spokojnie Marlene, splatając dłonie na klatce piersiowej. — Porozmawiaj ze mną. Jak długo masz jeszcze zamiar wkurwiać się na cały świat i przy okazji traktować mnie tak, jakbym była dla ciebie niczym?! Przestań wszystko tłumić w sobie i zamykać się na mnie.
— Ale o czym chcesz rozmawiać z kaleką? Hm?! Kurwa, moje życie legło w gruzach, a ty powinnaś iść do przodu! Nie siedź tu ze mną, idź do ludzi. Zostaw mnie!
Chciała by wyrzucił to z siebie? Proszę bardzo, może był to telegraficzny skrót, ale jednak. Dla niego i tak było to postępem. Wyrzucił siebie to, co myślał. Dla niego życie się skończyło i nie chciał męczyć sobą Marley. Nie zasługiwała na to.
— Pierdol się. Po prostu się pierdol, John i nie próbuj mi wciskać kitu, że robisz to dla mojego dobra, bo najwyraźniej nie masz najmniejszego pojęcia o tym, co jest dla mnie najlepsze! Możesz próbować się mnie pozbyć, ale ja się nigdzie stąd, kurwa, nie ruszam. Nie chcesz mnie jako swojej dziewczyny? Proszę bardzo, możemy to w tej chwili zakończyć, ale i tak nie ruszę się stąd nawet na milimetr, bo wciąż jestem twoją pieprzoną najlepszą przyjaciółką i nie mam zamiaru cię zostawić, rozumiesz?! Nie chcę iść do nikogo innego, chcę tutaj być, z tobą, to jest właśnie mój wybór i nie próbuj mnie go pozbawić. — Przez ostatnie tygodnie dusiła w sobie wszystkie negatywne emocje, wiedząc, że to Danielsowi było w tej sytuacji najciężej, lecz nie potrafiła dłużej powstrzymywać swojego gniewu, nie umiała beztrosko się uśmiechać i udawać, że nie działo się między nimi nic złego. Jej policzki pokryły się wściekłymi rumieńcami, a z każdym kolejnym słowem jej głos stawał się coraz donośniejszy, bo najwyraźniej dopóki porządnie nim nie wstrząśnie, nie miała co liczyć na to, że zacznie się zachowywać rozsądnie. — Ty się najzwyczajniej w świecie poddałeś! Twoje życie wcale nie legło w gruzach, po prostu wolisz leżeć na łóżku, odpychać wszystkich od siebie i smętnie gapić się w przestrzeń, zamiast wziąć się w garść i coś ze sobą zrobić! Kurwa, nie rozumiesz, że masz ogromne szczęście? Mogłeś być sparaliżowany od szyi w dół! Mogłeś umrzeć! Wciąż masz tak wiele możliwości, a ty tego w ogóle nie dostrzegasz…
— Możliwości? Jakie kurwa możliwości? — prychnął i zaśmiał się ironicznie. Zerwał z siebie kołdrę i wskazał ręką na swoje sparaliżowane nogi — Ty mi mówisz o możliwościach? Ja je miałem przed sobą, ale odeszły. Już nigdy nie założę łyżew na nogi — wyrzucił kołdrę za łóżko i podciągnął się na rękach, które nie były już tak silne i rozbudowane jak wcześniej — Może i się poddałem, ale nie widzę w niczym sensu, rozumiesz? Straciłem coś, co robiłem całe życie. Do niczego innego się po prostu nie nadając — złapał się za głowę i opadł z powrotem na poduszki, wlepiając spojrzenie w sufit — Lenny, może faktycznie lepiej by było gdybym zginął…
Użalał się nad sobą, ale chyba nie potrafił na dzień dzisiejszy inaczej. Nie widział wyjścia z tej sytuacji, nie wyobrażał sobie siebie na wózku i nie wyobrażał sobie siebie jako tylko przyjaciela Lenny. Nie, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że ją kocha, a nawet nie zdążył jej tego powiedzieć. Chciał to zrobić gdy dojadą do miejsca, w którym się poznali, ale… Nie było mu to dane. A teraz nie chciał tego robić, bo nie chciał by z nim zostawała z litości.
— Czy ty siebie w ogóle słyszysz? — spytała niepokojąco cicho Marlene. — To usłyszałeś od lekarza? Że nigdy więcej nie staniesz na nogi? Jeśli tak, to się myli. Poszukamy innego sposobu. Czy po prostu wolisz taką wersję, bo wtedy nie będziesz musiał nic z siebie dawać? Będziesz mógł po prostu zasłonić się tym, że zostałeś pokrzywdzony przez los i dzięki temu nie będziesz musiał o nic walczyć? Ty po prostu robisz to, co zawsze; zachowujesz się jak skończony, egoistyczny skurwiel, który ucieka, gdy tylko na jego drodze pojawi się pierwsza przeszkoda.
Zmarszczył tylko brwi i nic więcej nie powiedział. Chyba nie miał nic więcej do dodania. Wypuścił tylko z ust powietrze i zamknął po chwili oczy.
— Wychodzę w poniedziałek — powiedział tylko cicho, nawet nie odnosząc się do tego, co przed momentem usłyszał od Sutton — Jeśli w ogóle mogę mówić o wychodzeniu — dodał jeszcze zgryźliwie, choć to i tak był już niezły objaw skoro zaczynał z tego w jakikolwiek sposób odnosić się żartobliwie. Musiał przemyśleć, co to powiedziała, ale najwyraźniej trafiła w jego czuły punkt. Męską dumę.
Marlene westchnęła cicho. Napięcie powoli opuściło jej mięśnie; podeszła do Johna, poprawiając kołdrę i przysiadła na skraju łóżka, sięgając po jego dłoń. Wiedziała, że jeszcze wielokrotnie wrócą do tej kłótni, a choć nie odpowiedział na jej zarzuty, i tak czuła, że wreszcie zrobili jakiś postęp. W końcu zaczął mówić na głos o tym, co najbardziej go bolało w tej sytuacji, zamiast się zamykać i w milczeniu użalać się nad sobą. Czekała ich teraz długa rehabilitacja i walka o powrót do pełnej sprawności, lecz Lenny wierzyła, że im się uda.
Musiała jeszcze tylko sprawić, by i sam Daniels w to uwierzył.
Od początku do końca mówiła jednak szczerze. Mężczyzna mógł ją opuścić, lecz ona nie miała zamiaru go zostawić. Nawet jeśli nie będzie mogła trwać przy jego boku jako jego miłość, pozostanie jego przyjaciółką i sprawi, że stanie na nogi. A jeśli tak się nie stanie, zmusi go do tego, by pokochał swoje nowe życie i okoliczności. 
— Kocham cię, ty uparty, nieznośny idioto. Kocham cię.
Ścisnął mocniej jej dłoń i popatrzył na nią swoimi smutnymi oczami. Westchnął ciężko, ale powoli i z niemałym trudem podniósł się na tyle, aby po prostu ją przytulić. Syknął z bólu, ale nie miał zamiaru się teraz poddać. Chciał jej bliskości, potrzebował jej.
— Kocham Cię… — szepnął prosto do jej ucha. To było jego pierwsze w życiu takie wyznanie i wydawało mu się, że powinno jakoś inaczej wyglądać, bardziej wzniośle. Jednak jedno było pewne - było całkowicie szczere i przyszło prosto z serca. Marlene pociągnęła cicho nosem, z trudem powstrzymując łzy i wtuliła twarz w jego tors, mocno zaciskając palce na materiale jego szpitalnej koszuli.
— Znajdziemy sposób, żeby wszystko naprawić.

Cytat 1. — Jostein Gaarder — Dziewczyna z Pomarańczami
Cytat 2. — Kwiat Jabłoni — Dziś późno pójdę spać
Za uszczerbki na zdrowiu przepraszamy!
A no i Daniels musi zacząć z wszystkimi nowe wątki, sami rozumiecie :P
Dlatego zapraszam autorów, z którymi takowe były prowadzone, ale nowych również!
Jeżeli nie boją się gburowatego Danielsa :P

19 komentarzy

  1. Oh damn. Zwykle nie komentuję takich postów, bo nigdy nie wiem, co chciałabym przekazać twórcy po ich przeczytaniu, ale tu nie mogłam się powstrzymać. Do bólu przypomina mi to historię ukochanej postaci, którą chcę tu reaktywować, jedyne różnice to tak naprawdę marka samochodu i fakt, że jej ukochany nie miał tyle szczęścia. Mam te dni, więc uroniłam nad opowiadaniem kilka sentymentalnych łez, ale warto było. Dzięki za przednią lekturę, mały wicher emocji i przypomnienie mi, jaką jestem paskudną autorką, że nie pozwoliłam wtedy kierowcy przeżyć.
    Oby Johnny zaczął znowu chodzić, z rudą trzymamy za niego kciuki. Miłość z pewnością będzie ogromną motywacją, więc niech jej nie odtrąca, hej!

    Ramsey, która po przeczytaniu tego miałaby solidny flashback

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy! Za to, że ktoś zechciał to przeczytać i jednak skomentować ;)
      Danielsowi pewnie też jest miło, choć pewnie teraz nie umiałby tego okazać.
      Pozdrawiamy!

      Usuń
  2. [ o boziu.... a ja tak zwlekałam z odpisem u Johna, że teraz to chyba już nici z wątku... i pogaduch na lodzie... Nicponiu, ja kiedyś Cię uduszę! przyprawiasz ludzi o zawał serca!
    na początku gdy to czytałam, chciałam z uśmiechem życzyć parze wszystkiego co najlepsze. a pod koniec notki, zostaje mi tylko mocne trzymanie kciuków i za parę, ale też szczególnie za zdrowie i sprawność Danielsa!
    mimo dramy, notka miód <3]

    Charlie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie udusić, mnie? To nie moja wina, że nie zdążyli pogadać na lodzie :P
      Teraz o rozmowę z nim pewnie będzie o wiele trudniej, ale Charlie się chyba nie zrazi, co?
      I razem z autorką Marlene - dziękujemy!

      Usuń
  3. [ . . . ]

    [ Na początku chciałam zostawić tutaj jedynie te trzy wymowne kropeczki nienawiści, ale po chwili doszłam do wniosku, że to za mało. Zasługujesz na to, by skopać Ci tyłek i chyba bardzo dobrze o tym wiesz. Na lanie zasługuje też John, który (chociaż ma do tego pełne prawo) pod koniec zachował się jak ostatni dupek. Ja też przeważnie nie komentuję notek fabularnych, ale w tym przypadku to zupełnie coś innego. Kiedy zobaczyłam te dwa gify na początku, uznałam, że będzie albo wielkie szczęście, albo wielka tragedia. Zjechałam więc niżej i zamiast zacząć czytać postanowił przejrzeć teks tak na chybił trafił, a potem natrafiłam na pierwsze trzy wzmianki, zwiastujące dramat i zatrzymałam się żeby kilka razy pociągnąć nosem. Joy bardzo nie lubi, kiedy jej znajomym dzieje się krzywda, ja też nie lubię, kiedy krzywda dzieje się bohaterom, których lubię, więc zrobiło mi się okropnie przykro. Jak mogłaś? Dopiero, kiedy się uspokoiłam zaczęłam czytać od początku.

    Nie jestem w stanie ocenić tej notki pod względem stylistycznym, wybacz. Bardzo rzadko coś takiego mnie rusza, ale... Cholera, to przecież Johnny! Możesz to z całą pewnością zaliczyć sobie na plus. Historie, które wzbudzają w ludziach emocje to bardzo dobrze opisane historie. Tyle w temacie. Jeśli jesteś ciekawa mojego pomysłu, daj znać pod kartą Joy. Tymczasem idę powiesić się na spłuczce w kiblu, cześć. ]

    Joy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy, że jednak znalazłaś chwilkę czasu aby pochylić się nad historią. To zawsze jest dla autorów miłe, gdy jednak post fabularny nie ginie w tłumie.
      A, co do tego czy jestem okropna - Pewnie tak, ale no... Życie nie zawsze bywa kolorowe.
      Zapewniam, że Daniels zacznie walczyć, ale po drodze pewnie przez jakiś czas jeszcze będzie dupkiem, bo tu trzeba przyznać rację :P Nie ukrywam tego.

      A no i za opinię dziękujemy razem z autorką Marlene, bo to nie tylko moja zasługa, że jednak kogoś tekst złapał za serce!

      Usuń
  4. [Wiecie co? A niech Was dunder świśnie za te emocje!]

    Archard & Vincent

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A niech świśnie, choć wydaje mi się, że chociażby Twój Archard potrafiłby to zrobić z równie dużą mocą :P Z nim emocji też od groma :D

      Usuń
  5. Łobuzy, ale żeście nawywijały! Ale nich John się nie martwi - załatwimy mu takiego super opiekuna jak w Nietykalnych i choć może nie stanie raz dwa na nogi, to odzyska dobry humor ;) A ja muszę przyznać, że niepotrzebnie całą notkę sobie zaspojlerowałam -.- Jednak inaczej się ją czytało, mając świadomość tego, co się stanie i od wczoraj miałam czas przygotować się na ten bieg wydarzeń. Także wydaje mi się, że trochę już przetrawiłam to, co stało się Danielsowi i teraz nie pozostaje mi nic innego, jak tylko mocno trzymać kciuki za jego powrót do zdrowia :) Maille na pewno wpadnie go pomęczyć, jak już wróci z liftingu! ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A pozostając w klimacie Kossakowskiej i jej anielskiego cyklu jeszcze taki mały smaczek:

      Beznogi Tancerz

      Powiadają, że w czasach przed Stworzeniem był pośród sylfów tancerz, którego kunszt nie miał sobie równych we wszystkich wszechświatach. Telto, Matka Demonów, dowiedziawszy się o tym, sprowadziła go do swego pałacu, aby zabawiać zmysły jego popisami, jednakże po niedługim czasie tancerz zatęsknił za Podniebną Krainą oraz bliskimi, z którymi zmuszony był się rozstać, i potajemnie opuścił dominium Telto. Matka Demonów, wpadłszy w wielki gniew, rozkazała pojmać uciekiniera i odrąbać mu nogi, aby przed nikim innym nie tańczył ten, kto ośmielił się wzgardzić jej łaskami. Sława tancerza nie zgasła jednak. Przeciwnie, nawet w odległych dominiach chwalono i podziwiano jego sztukę. Telto, sądząc, że jej rozkaz nie został wykonany, posłała siepaczy, aby zgładzili sylfa i ostatecznie zakończyli tę upokarzającą dla niej sytuację. Ku swemu zdziwieniu ujrzeli oni leżącego w łożu kalekę, ruchami dłoni ożywiającego papierową lalkę w stroju tancerza. Nim zginał pod ciosami mieczy, miał ponoć rzec: „Zabierzcie moje życie, skoro niczego więcej nie potrafiliście mi zabrać”.

      „Opowieści zasłyszane — spisane ku rozrywce i nauce przez anielicę Zoe z dworu Jaśniejącej Mądrością Pani Pistis Sophii — Dawczyni Wiedzy i Talentu”

      Usuń
    2. Gdyby miał takiego opiekuna pewnie od razu odzyskałby dobry nastrój :D Ale niestety nie ma tylu milionów na koncie :(

      A co do cytatów, to już Ci pisałam, że uświadomiłaś mi, że tego nie zmieniłam ;x Ale cytaty zacne, zacne!

      Usuń
  6. Cześć. =)
    Myślałam z początku, że czeka nas przyjemna opowieść o życiu dwójki ludzi. Nie zdążyłam poznać dobrze Johna, trochę moje lenistwo i brak takiej ilości czasu na pisanie ile bum chciała, a z Marlene wątek coś nie wyszedł, a mimo to fajnie wiedzieć co się dzieje w życiu innych postaci. Ten wysyp notek ostatnio mnie natchnął do machnięcia pewnej notki, której nie mogłam dokończyć od czerwca, możecie być z siebie dumne. ;) Kocham czarny humor, więc mimo wszystko gdy lekarz powiedział o wychodzeniu do Johna to się zaśmiałam. :P Szkoda faceta, pewnie. Dobrze że ma u swojego boku taką babkę, co go nie zostawi. Jakby nie patrzeć sporą część pewnie by się poddała i uznała, że nie ma sensu się męczyć z taką osobą. My autorzy chyba lubimy niszczyć życie postaciom, sama wiem to po siebie. Gdyby tak nie było pewnie nie wprowadziłabym wypadku u Tylera i śpiączki jego siostry. Tylko jeszcze pozostaje wymyśleć jakieś dramy dla pozostałej trójki. ;) Nie spodziewałam się tylko, że to będzie wypadek z udziałem osób trzecich i... kurczę, oby zapłacił za to co zrobił, a John szybko wrócił na lód. ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to dobrze, że cię natchnął! :P
      John chyba też jakoś sobie radzi z czarnym humorem, bo sam może powoli zacznie z tego wszystkiego żartować. Jednak pewnie jeszcze trochę mu to zajmie.
      No może i nie zdołałaś jeszcze poznać dobrze Johna, ale nic nie szkodzi na przeszkodzie, aby to zmienić, prawda? :D Teraz Hannah powinna jego odwiedzać u niego w domu, aby zbytnio się nie nudził, o!

      Usuń
  7. No i kto teraz będzie uczył mi Gabbie jeździć na łyżwach? No kto? I jak ma napisać swój felieton, który zapewniłby jej zapas herbatek na kilka tygodni? No jak?
    A tak już serio, to cieszę się za każdym razem, kiedy na NYCu pojawia się nowa notka. Ten blog nijako słynie z ogromnej ilości opowiadań i ubolewam, że teraz tak rzadko ktoś się tego podejmuje, a jeśli już, to zainteresowanie nie jest zbyt duże. A szkoda, bo takie notki wiele mogą zmienić, wyjaśnić i nakierować na historię, cechy, itd. postaci. Tak jak w przypadku Johna, którego w wątku poznałam jako takiego wesołka. A teraz spotkała go naprawdę ogromna tragedia i się wcale nie dziwię, że zamienił się w gbura. Życie wywróciło mu się do góry nogami i nie może robić tego, co kocha. Ale chociaż ma przy sobie kogoś, kto jest z nim mimo wszystko. Marlene w ogóle nie znam, ale i tak miło było przeczytać o nieco na jej temat :D
    A teraz już kończąc: mam nadzieję, że za jakiś czas pojawi się notka, w której życie Johna i Marlene jest szczęśliwe :D A po nowy wątek zgłoszę się za niedługo, przy ogarnianiu całej reszty :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Założymy mu płozy na koła od wózka i będziemy jeździć xD Oczywiście żartuję!
      A, co do notek to ja wierzę, że jeżeli choćby grono autorów zacznie komentować to w pewnym momencie efekt wzajemności sprawi, że notki nie będą ginęły w tłumie. |Dlatego ja zawsze odpowiadam na komentarze pod moimi postami i też czytam tych autorów, którzy czytają i mnie :) Gdy tak będziemy się wzajemnie nakręcać to naprawdę notki nie będą ginęły w tłumie!
      Dlatego czekam teraz na Twoją następną historię :P Pod którą na pewno się zjawię! :)

      Usuń
  8. [Ho Mah Ghad! Jakie dramaty ludzkie tu się zadziały! Boga w sercu nie macie! Niemniej, najbardziej jestem ciekawa jakie jest rozpoznanie i co było w dokumentacji medycznej Danielsa. Niestety to zjebanie zawodowe :P Dlatego zanim wszystko przeczytałam, a tylko ciut podejrzałam, obstawiałam stłuczenie rdzenia, ale widzę że sprawa jest poważniejsza. Gdyby Sófia była fizjo, od razu by się wzięła za grymaśnego człowieka i mu wytłumaczyła, że nie jest tak źle jak ten próbuje sobie to wmówić oraz że wszystko to jedynie kwestia podejścia! :D Byłaby wtedy bardzo nieznośna i wymagająca jak on i katował człowieka jak kiedyś na treningach ten miał odczynienia, bo by była takim złym człowiekiem jak ja, huehue.
    Poza tą smutną historią, ale chociaż osłodzony niczym pączuszek zakończeniem, powiem że miło się w drodze do pracy czytało! W pełni zaangażowania emocjonalnego i psychicznego. I jeszcze oklaski na koniec dla mnie, bo już dawno nie chciało mi się czytać notek żadnych a tą machnęłam na raz ;) Congrats!]

    Sófia Harrington

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co to rozpoznania. Nie jestem lekarzem, nie mam nic wspólnego z medycyną, więc nie mnie tutaj oceniać co to dokładnie jest, aby przypadkiem czegoś nie pokręcić. Bezpieczniej zdecydowanie operować niedopowiedzeniami w tym momencie :P
      Sófia może i fizjo nie jest, ale możemy coś pokombinować, chociaż czy słuchałby obcej laski. Wątpliwa sprawa xD
      Cieszę się, że miło się czytało i jednak przełamałaś niechcenie do czytania... Więc nie zostaje mi nic innego jak odesłać Cię do kolejnych postów fabularnych innych autorów. Może wtedy miło się będzie wracało z pracy? :P

      Usuń
  9. O rety rety rety, ależ Ty lubisz rzucać swoim postaciom kłody pod nogi :) Ale wiesz, tak dla odmiany powiem, że to dobrze, bo kiedy postaci przeżywają dramaty, to dla ich autorów największa frajda. Przynajmniej tak to działa u mnie. Tutaj jak w prawdziwym życiu, monotonia zabija chęci i wenę a mi pozostaje cieszyć się z tego, że jak widać, i jednego i drugiego masz całkiem sporo <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie powiedziałabym, że dla mnie to jakaś wielka frajda. Ale fakt, nikt raczej nie lubi, gdy jest zbyt kolorowo, słodko i tak dalej :D
      Niestety takie przeznaczenie Danielsa było od samego początku :P
      I dziękuję! <3

      Usuń