Ale najpierw >tutaj<, bo tam jest ciekawiej i ładniej!
♫ Jess Glynne - Take me home
Decyzja o opuszczeniu Nowego Jorku chodziła za nią od dłuższego czasu.
Mimo wszystko jednak nie potrafiła się zebrać w sobie, aby przysiąść nad nią raz i porządnie. Dopiero sobotniego poranka, kiedy słoneczne światło przebijało się przez ciężkie zasłony, podjęła ostateczną decyzję. W jasnym świetle było widać tańczące w powietrzu drobinki kurzu. Zaczynał się dla niej kolejny dzień, który nie przyniesie niczego nowego. Wyczekiwanie na rzeczy, które nigdy się nie wydarzą, podejmowanie się pokręconych zadań. Próby robienia czegoś w czym było się słabym. Musiała się wziąć w garść, zacząć znowu żyć swoim życiem. A tymczasem od długiego czasu po prostu stała w miejscu. Przetarła dłonią zmęczoną twarz. Budzik miał zadzwonić dopiero za godzinę. Ostrożnie usiadła, w nogach skulona spokojnie spała, nieświadoma zmian, które zajdą w jej życiu, Lynx. Promienie słoneczne dosięgały nagiej skóry kota, któremu na pewno to nie przeszkadzało. Francuzka dziwiła się, że jeszcze nie przeniosła się na parapet, gdzie słońce grzałoby ją do woli. Zsunęła się z łóżka, nie przejmując tym, aby je chociaż zaścielić. Wolnym krokiem podeszła do okna i odsłoniła zasłonki. Znajomy widok na Upper East Side. Widok w którym była zakochana od tak wielu lat. Widok, który sprawiał, że zawsze się uśmiechała. Ale nie tym razem. Tym razem sprawił, że posmutniała. To był jeden z ostatnich dni, kiedy będzie się budziła i miała przed oczami Nowy Jork. Niedługo się będę budzić z widokiem wieży Eiffla, mruknęła w myślach. To ją pocieszało. Wróci do miejsca, które kochała. Które było tak naprawdę jej domem. Nie była pewna czy wróci na stałe do Francji czy będzie to tylko chwilowy pobyt w Paryżu. A może nie poleci do Paryża tylko do Marsylii? Dawno tam nie była. Ostatni raz prawie dziesięć lat temu, zanim jeszcze jej matka zaginęła. Ostatnie rodzinne wakacje. Ostatnie wspomnienia z jedyną kobietą, która ją tak naprawdę rozumiała. Z drugiej strony w Paryżu miała więcej możliwości, rodzina i starzy znajomi. Cel podróży był jasny.
Jeszcze tego samego dnia zaczęła się pakować. Załatwiała sprawy z wyjazdem jednak powoli, nie spiesząc się z niczym. Wolała nie zrzucać sobie wszystkiego naraz na głowę i przejmować się rzeczami, które dopiero ma zrobić za kilka dni. Na wszystko przyjdzie czas. Teraz zajęła się biletem, najważniejszymi badaniami dla kota, którego tu przecież zostawić nie mogła. Nie była pewna ile czasu jej nie będzie, gdyby się okazało, że już nie wróci do Ameryki, musiałby tu przylecieć po nią, a powrotu, który mógłby się okazać niechciany, chciała zaoszczędzić sobie i osobom, które tutaj zostawiała. Przez te wszystkie przygotowania nawet nie zauważyła, że minął dwudziesty maja. A więc i dzień jej urodzin. Nie planowała niczego dużego. Widok stojącej w sobotę wieczorem pod jej drzwiami Rebeki wcale nie zdziwił kobiety. Wieczór spędziły we dwie, przy butelce wina i filmach. W zasadzie filmy leciały tylko w tyle, a one zajęte były rozmową. To Robinson pierwsza dowiedziała się o tym co planuje Carmen. Nawet nie próbowała jej zatrzymywać, przekonywać do tego, aby została i nie zostawiał tutaj wszystkich. Francuzce na samą myśl, że teraz będzie się widywać z Rebeką rzadziej, pękało serce. Znały się od ósmego roku życia, przeżywały razem pierwsze zauroczenia płcią przeciwną, pierwsze prawdziwe problemy, rozstania powroty, wypadki, szczęśliwe chwile. Były dla siebie jak siostry, chociaż w ich przypadku relacja była o wiele poważniejsza. Trudno dokładnie było powiedzieć jak między nimi było. Jedna dałaby się pokroić za drugą, gdyby była taka potrzeba. Świetnie się rozumiały, pasowały do siebie idealnie. Zupełnie niczym dwa zagubione kawałki układanki. Pożegnanie z blondynką było zdecydowanie tym najtrudniejszym. I tak naprawdę jedynym, poza nią, ojcem i bratem nikt więcej z otoczenia kobiety nie wiedział o jej ucieczce. Niedługo po dość łzawym, jak na nie, rozstaniu była w drodze na lotnisko. Ostatnie spojrzenia na Nowy Jork, na znajome miejsca i zaczynała kolejny rozdział w życiu.
Zajmowała miejsce przy oknie. Patrzyła na znikające powoli miasto, kiedy wzbijała się coraz wyżej w powietrze, aż w końcu poza ciemnymi chmurami nie była w stanie zobaczyć nic więcej. Miała około siedmiu, może trochę więcej, godzin na rozmyślania. Przed wylotem ustaliła, że przez kilka pierwszych dni będzie mieszkała u siostry swojej matki. Kobieta nie miała dzieci, za to kilku mężów za sobą, a ostatniego nie tak dawno pochowała. Carmen była jej ulubienicą, a to przynajmniej zawsze wszystkim powtarzała. Nie chciała się też u niej zatrzymywać na długo, musiała tylko znaleźć coś do wynajęcia. Źle czułaby się z tym, że siedziałaby jej na głowie. Obie miały swoje nawyki, swoje tajemnice o których nie chciały, aby świat się dowiedział. I żadna z nich nie czułaby się w pełni swobodnie czując na karku oddech drugiej. Oczywiście nie dyszałyby sobie przez cały czas nad głową. Po prostu lepiej byłoby im bez siebie. Osobno. Spotkania raz na tydzień podczas obiadu u ciotki im w zupełności wystarczą. Minęło kilka dni, sporo latania po mieście, ale w końcu miała coś prawie swojego. Dopóki nie była pewna czy zostanie tu na dłużej nie chciała kupować mieszkania. Miała jeszcze na utrzymaniu tamto w Nowym Jorku, którego sprzedać tak po prostu nie mogła, bo nie potrafiła. Klucze oddała Rebece, ktoś musiał w końcu podlewać kwiaty, chociaż jak sądziła na pewno je zabrała do siebie, i ścierać klucze. Och, ile ona by dała, żeby zobaczyć Robinson biegającą po jej mieszkaniu ze szmatą w dłoni.
Czas minął jej na zapominaniu o problemach, które miejsce swojego narodzenia miały w Nowym Jorku. Mimo, że minęło już trochę czasu, niektóre rany wciąż pozostawały świeże. Jak na przykład, blada już, blizna na brzuchu. Która uparcie każdego dnia jej przypominała o tamtym dniu. Dniu, który miał tak naprawdę chyba największy wpływ na jej wyjazd. Owszem, istniały różne sposoby na pozbycie się blizn po operacji. I mogła to zrobić. Problem był w tym, że wcale nie była taka pewna czy chce się jej pozbywać. Po przemyśleniu wszystkich za i przeciw, blizna została.
Po dłuższym czasie zdecydowała się w końcu sprzedać mieszkanie. Czuła, że zrobienie tego to kolejny krok do całkowitego odcięcia się od tamtego życia. Nie chciała całkiem z tego rezygnować. Chciała mieć coś, do czego będzie mogła tam wrócić. Miejsce, które będzie czekać na jej powrót. Cztery kąty, które nazywała domem. Teraz tym miejscem było dwupokojowe mieszkanie. Wcale nie podobne do tamtego. Nic tutaj nie było podobne do tego co miała w Nowym Jorku, ale czego się spodziewała? Paryż był całkowicie innym miejscem. Różnice między tymi dwoma miastami mogła wymieniać bez końca.
Mimo tęsknoty, która w niej zakwitła, uwielbiała budzić się każdego ranka i spoglądać na wieżę Eiffela. Przechodzić się między kamienicami, zaglądać do kawiarni. Czuć zapach świeżego pieczywa, mocnej kawy. Brakowało jej właśnie tego spokoju, który tutaj znalazła. Wieczorne spacery nad Sekwaną, obserwowanie turystów zachwycających się nad miastem. To było jej miejsce. Ukochane, jedyne w swoim rodzaju. Miasto do którego zawsze będzie wracać. Odnajdowała w nim to czego potrzebowała, pomagało jej. Nie potrafiła tego wytłumaczyć w żaden logiczny sposób. Możliwe, że nie było słów, które pomogłyby jej wyjaśnić o co chodzi.
***
Czas leciał zdecydowanie zbyt wolno. Myśli kobiety ponownie zaczęły krążyć wokół Nowego Jorku. Myślała o przyjaciołach, o wspólnych wyprawach do baru, karaoke, zwykłych wieczorach spędzonych na kanapie z butelką zimnego piwa w dłoni. Tutaj tego nie miała, co nie oznaczało, że z nikim się nie spotykała. Było parę osób, które z chęcią z nią wychodziły, jednak to nie było to samo. Oni nie wiedzieli co lubi, w jakich barach lubi przebywać. Co robi w nudne wieczory. Jakie filmy chciałaby oglądać. Nie znali jej. Była im zupełnie obca. Tak samo jak oni jej. Z dnia na dzień trudniej było się przyzwyczaić do pustki. Ileż można było wpraszać się do ciotki na obiady czy spotykać z ciotecznym rodzeństwem? Bądź z ludźmi, których wcale nie znała.
Kilkanaście tygodni z dala od Nowego Jorku to zdecydowanie zbyt długo. Z jednej strony chciała już wrócić, a z drugiej zwyczajnie się bała reakcji innych. Nie pożegnała się, nie odezwała się nawet po wylądowaniu. Żadnego słowa wyjaśnienia. Po prostu wyparowała. Zrezygnowała też z udzielania się na wszelkiego rodzaju social media, więc tak naprawdę prawie nikt nie miał pojęcia co się dzieje. Ale jak sądziła Rebekah już zdążyła wszystkich, tych co powinni wiedzieć, oblecieć i w najdrobniejszych szczegółach wyjaśnić im dlaczego tak nagle wyjechała bez żadnego słowa. Ponownie zaczęła rozmyślać nad tym czy powrót będzie dobry. Tutaj tak naprawdę nie miała niczego poza ciotką i paroma kuzynami. Nie liczyła na to, że cokolwiek się zmieni. Swoje życie miała w zupełnie innej części świata. Tu co najwyżej mogła przyjechać na kilka dni, ewentualnie dwa tygodnie. Dłuższy pobyt nigdy nie był rozwiązaniem. Dopiero teraz to zrozumiała. W pierwszej kolejności skontaktowała się z ojcem. Po raz pierwszy od długiego czasu rozmawiali przez ponad dwie godziny. Dopiero po rozmowie, zrozumiała jak bardzo brakowało jej także rodziny. Ojcowskiego ramienia, które zawsze było obok, gdy tego potrzebowała. Na nowo zaczęło się załatwianie wszystkich spraw związanych z wylotem, pakowanie, rozwiązanie umowy o najem mieszkania i załatwianie sobie czegoś w Nowym Jorku. Bardzo nie chciała komuś się zwalać na głowę ze swoimi problemami, kotem i bagażem. Potrzebowała mieć swój własny kąt, po długich poszukiwaniach padło jednak na to, że przez jakiś czas będzie musiała się gnieść w mieszkaniu przyjaciółki. A przynajmniej dopóki nie znajdzie czegoś dla siebie.
***
― Masz wszystko?
Carmen przeniosła nieco zmęczony wzrok na starszą, elegancką kobietę i uśmiechnęła się do niej ciepło. Zanim jednak jej odpowiedziała musiała spojrzeć na walizki, Lynx śpiącą już w swojej klatce i torebkę przewieszoną przez ramię. Zajrzała do środka, szukając biletów i paszportu. Wszystko było na swoim miejscu. Miała to czego potrzebuje. Teraz musiała tylko przejść przez odprawę, a potem była gotowa, aby na nowo spotkać się z tym co czekało na nią w Wielkim Jabłku.
― Zdecydowanie mam wszystko ― odparła. Kiwnęła dodatkowo głową, a potem w geście pożegnania objęła ciotkę najmocniej jak umiała. Dobrze spędziła tutaj czas, mimo drobnego problemu, który się pojawił. Teraz to nie miało już znaczenia. Uciekała, po raz kolejny, od tego co się wydarzyło tutaj. Miała tutaj kilka przygód, dobrze się bawiła. Mimo to, jej serce będzie zawsze należało do Nowego Jorku. Miejsca, gdzie się wychowała. Miejsca, gdzie poznała swoją przyjaciółkę. Miejsca, które miało mnóstwo dobrych i złych wspomnień. Po prostu chciała tam jak najszybciej wrócić. Obawy towarzyszyły jej od długiego czasu. Sądziła, że niektórzy mogą źle przyjąć jej powrót. Starała się o tym w tej chwili nie myśleć. Bardzo chciała tylko cieszyć się tym, że wraca. Nic innego nie miało teraz znaczenia.
Pożegnały się krótko. Bez łez. Tak jak zawsze.
Zanim się obejrzała siedziała już w samolocie. Wracała. Naprawdę to robiła. Nie było czasu, aby się rozmyślać. Nie było nad czym się rozmyślać, chciała wrócić do tego miejsca. Bez względu na to jak mogą ją niektórzy przyjąć, po prostu tego potrzebowała. Potrzebowała ich. Ze zniecierpliwieniem czekała, aż oznajmią, że niedługo będą lądować. I niedługo później jej życzenie się spełniło. Jakby ktoś się jej zapytał jak się czuje nie potrafiłaby odpowiedzieć jednoznacznienie. Podekscytowana, szczęśliwa, przestraszona, smutna... I wiele innych. Pamiętała jak rzuciła się Rebece na szyję z piskiem dziecka. Drogę do mieszkania blondynki przegadały całą, w mieszkaniu to samo, a potem zasnęła ze świadomością, że wróciła i wszystko będzie w swoim czasie takie, jakie być powinno.
________________________________________________________________________________________
Bry! Przepraszam za te bazgroły u góry. Przecinki biegają jak chcą, starałam się temu zaradzić, ale nie wiem jak mi wyszło. Pochwalę się tym, że to moja pierwsza w życiu notka i trochę jestem przerażona jak wyszło... Wiem, że trochę inaczej wyszło, niż zwykle, bo postaci na blogu jeszcze nie ma. ;>
Nie przedłużam i zostawiam was z moimi bazgrołami. =)
________________________________________________________________________________________
Bry! Przepraszam za te bazgroły u góry. Przecinki biegają jak chcą, starałam się temu zaradzić, ale nie wiem jak mi wyszło. Pochwalę się tym, że to moja pierwsza w życiu notka i trochę jestem przerażona jak wyszło... Wiem, że trochę inaczej wyszło, niż zwykle, bo postaci na blogu jeszcze nie ma. ;>
Nie przedłużam i zostawiam was z moimi bazgrołami. =)
Nie mogę nie odnieść wrażenia, że historia Carmen, którą tu opisałaś, jest swego rodzaju metaforą autorów, którzy tu powracają. Wyjeżdżają , szukają, a potem dochodzą do wniosku, że tęsknią tak bardzo, że muszą wsiąść w samolot i skierować się prosto do Nowego Yorku. Jakoś tak mi się to ładnie bądź nie skojarzyło.
OdpowiedzUsuńCo do samej notki, kilka literówek, biegających przecinków, ale jak to mówią pierwsze koty za płoty! Sama nie napisałam w blogosferze jeszcze żadnej notki, więc tym bardziej podziwiam i może sama się kiedyś odważę, kto wie :D Nie znam Carmen (a wiem, że była już tu wcześniej), także ciekawi mnie, co musiało się stać, że opuściła Nowy York. Być może wyjaśnisz to w karcie, a jeśli nie, to mam nadzieję, że w kolejnej notce. W końcu pierwsza kostka domina już poszła :D pozostaje czekać na kolejne!
Coś miłego dla ucha jeszcze przed przystąpieniem do czytania. Pomyślałam - to dobry początek. I nie pomyliłam się ♥
OdpowiedzUsuńNajpierw się wstydziłaś, teraz jesteś przerażona. A przecież to świetny debiut i zupełnie nie rozumiem, skąd biorą się u Ciebie te wszystkie strachy! Mamy już za sobą jeden wątek (który pisało mi się bardzo bardzo dobrze), a teraz wydaje mi się, że zrobiłaś krok na przód. Kto by się przejmował przecinkami, kiedy całość czyta się naprawdę przyjemnie. Podoba mi się to, że nie kombinujesz za mocno z językiem - no tu nie wiem, jak wytłumaczyć to inaczej. Piszesz tak po prostu, swobodnie i to jest ogromna zaleta.
To tyle z rzeczy technicznych, teraz mogę rozprawić się z samą historią. Moją radość z powrotu Carmen oczywiście już znasz, ale jestem ciekawa, co też nią pokierowało, kiedy wyjeżdżała z Nowego Jorku. W końcu nie bez powodu znika się z miasta, z czyjegoś życia, nie zostawiając żadnego słowa wyjaśnienia. Teraz, moja droga, nie masz już wyjścia - musisz pisać dalej i jeszcze więcej, by nie trzymać nas dłużej w niepewności!
Oh, i muszę to jeszcze dodać - uśmiechnęłam się przy wzmiance o barach i karaoke. Gerald też bardzo ciepło to wspomina :D
Chwilę mnie nie było, a tu już kolejna notka fabularna. Nie żeby mnie to nie cieszyło, wręcz przeciwnie — wreszcie można przeczytać coś przyjemnego.
OdpowiedzUsuńNa początku byłam prawie przekonana, że brniemy raczej w jakieś smutasy, ale jak się na końcu okazało wcale tak smutno nie było. Powroty zwykle są wzruszające, ale również miłe i takie... Ciepłe, nie wiem jak inaczej to wyrazić. Tym bardziej powrót do miejsca, gdzie ma się właściwie wszystko czego się potrzebuje: rodzinę, przyjaciół, ulubione miejsca i wspomnienia. Nowy początek nie zawsze jest dobrym rozwiązaniem.
No ale przechodząc do mojej własnej opinii, to w ogóle niczym nie powinnaś się martwić! Notka bardzo dobra, nawet jeśli jest pierwszą i bardzo przyjemnie się ją czyta. Tak jak już powiedziała Alicja, twój styl pisania jest swobodny i taki... No... Miły dla oka. Parę literówek, ale to zdecydowanie nic co miałoby zepsuć całokształt notki.
Carmen jeszcze nie było mi dane poznać, tym bardziej, że można mnie uznać za świeżynkę w NYC. Mam jednak nadzieję, że niedługo znów pojawi się na blogu i wtedy jeszcze bardziej będzie mi dane poznać historię tej pani. Teraz nie zostaje mi już nic, jak tylko czekać na kolejne notki i kartę Carmen. c: