
Sloane Senna Fletcher ——— 22 latka; urodzona 16 maja 2003 roku w Los Angeles. Piosenkarka, tancerka i autorka tekstów o francusko-amerykańskich korzeniach, tworząca emocjonalny pop z elementami zmysłowości i surowej szczerości. Rodzice mieli fantazję, plany i prochy, dlatego Sloane w dokumentach widnieje jako Sloane Senna Fallon Delphina-Roux Petronille Fletcher-Basset. Jedyna córka Ivonne Basset - francuskiej modelki i jedno z wielu dzieci Desmonda Fletchera - amerykańskiego perkusisty zespołu alternatywnego Hollowed Souls. Właścicielka podążającej za nią krok w krok Rue. Zwyciężyni Grammy 2025 za Best New Artist, krążą plotki, że ojciec maczał palce w tym, aby dostała statuetkę. Między 2024, a 2025 była w międzynarodowej trasie don't call him back po wydaniu drugiego albumu old receipts. Mieszkanie w SoHo. Instagram.
Sloane Fletcher jest dziewczyną, która ma w życiu wszystko, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Bo nie pozwoli, aby obcy dostrzegli więcej niż chce pokazać. O swoich słabościach do ciemnych oczu, perfum z nutami tytoniu i słodkich słów, w które nie wierzy, opowiada w piosenkach podbijając TikToka i listy przebojów, na których króluje przez tygodnie. Urodziła się z nazwiskiem znanym od dekad. Otworzyło to przed nią wiele drzwi, zza które chętnie zagląda i garściami bierze to, co jest jej oferowane. Starannie pielęgnuje swoją karierę od szesnastego roku życia, kiedy pierwszy raz podzieliła się ze światem swoimi tekstami i głosem. Filmik wybił się momentalnie, a wytwórnie rozpoczęły między sobą wojnę, aby przygarnąć Sloane pod swoje skrzydła. Pierwszy poważny kontrakt podpisała dwa lata później. Wbrew matce, która wymarzyła dla niej karierę w Hollywood. Wbrew ojcu, który kręcił nosem na popowe szmiry, ale nawet mimo swojej niechęci, o ile nie jest czymś akurat naćpany lub nie szuka swoich zagubionych dusz na pustyniach, pojawia się na koncertach.
Sloane Fletcher sama do końca nie wie, jaka jest tak naprawdę. Na scenie jest głośna, pewna, nieco niebezpieczna. Nie ma tam chwili na zawahanie, a każda sekunda jest dokładnie zaplanowana. Poza sceną wśród mniej lub bardziej znajomych osób zdaje się, że wcale z niej nie schodzi. Ciągle odgrywa narzuconą sobie rolę, tyle, że przed mniejszą publicznością. Szuka towarzystwa, które bez mówienia tego na głos, da jej hałas i adrenalinę, aby zagłuszyć wszystkie niewypowiedziane na głos emocjonalne i fizyczne potrzeby. Nie pozwala ludziom się poznać, a oni, zdaje się, że wcale też nie chcą wiedzieć co tak naprawdę w niej się kryje.
Sloane Fletcher próbuje być autentyczna, ale nie wie, gdzie zaczyna się ona, a gdzie akt.
🎶🎶🎶
James nie ruszał się przez moment, jakby musiał się od nowa nauczyć oddychać. Każdy centymetr ich styku palił go żywym ogniem. Zaciśnięte zęby, ręce zaciskające ją w jego objęciach, nie po to, żeby ją zatrzymać, ale żeby samego siebie utrzymać w ryzach. Przylgnął czołem do jej czoła. Oddychali wspólnie, ciężko, nierówno, splątani, zlani potem. Była ciepła. Drżała pod nim. Wciąż zaciskała się wokół niego dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał, a może jeszcze lepiej. Bo to nie był tylko seks. To była przysięga. To było jak zderzenie z czymś większym niż on sam. Jakby całe jego życie przed tą chwilą nie było niczym więcej niż czekaniem. A teraz… teraz wszystko, kim był, kim się stał, kumulowało się w tej jednej, nieprzyzwoicie doskonałej chwili, gdy Sloane była pod nim, wokół niego, dla niego. Stracił rachubę czasu. Leżeli tak minutę, dziesięć, może dłużej, sam już nie wiedział. Zsunął powoli dłoń na jej udo, przelotnie głaszcząc delikatną skórę, a potem ostrożnie przesunął się, nie wypuszczając jej z objęć. Po prostu obrócił ich tak, by leżeli na boku, spleceni ze sobą, bez żadnej przestrzeni pomiędzy. Pocałował ją w czoło, jeszcze cicho rozedrgany, i westchnął, jakby dopiero teraz znów mógł oddychać.
OdpowiedzUsuń— Tak pięknie na mnie wyglądasz, że nie wiem, czy na to zasługuję. — Wypowiedział to przez ściśnięte gardło, z niedowierzaniem, jakby nadal nie mógł uwierzyć, że to naprawdę się dzieje. Że ona, cała, cielesna, duszna, rozpalona i naga, była właśnie tu, pod nim. Z nim. Dla niego.
Przesunął jedną dłoń w górę, wplatając palce w jej włosy. Drugą gładził bok jej uda, podciągając jej nogę wyżej na swoje biodro.
Słyszał ją. Czuł ją. I wiedział jedno. Nie będzie umiał jej wypuścić.
— Sloane…
Było w tym jej imieniu tyle zachwytu, czułości i ulgi, że sama jego barwa mogła rozłożyć ją na łopatki. Zamknął oczy, przyciskając ją do siebie, jakby jeszcze nie mógł uwierzyć, że naprawdę tu była. Że miała go w sobie. Że to się naprawdę wydarzyło. Potrzebował czuć ją tak blisko, jej ciepło, jej oddech mieszający się z jego własnym, jej ciało dopasowane do jego tak idealnie, jakby zostali stworzeni właśnie do tego.
Ale kiedy znów westchnęła cicho, z policzkiem wtulonym w jego ramię, odsunął się delikatnie.
Wysunął się z niej z ledwo stłumionym pomrukiem, mięśniami napiętymi do granic. Opadł obok na deskę pomostu, wspierając się na łokciu. Oddychał ciężko, a jego dłoń przesunęła się wzdłuż jej uda, zostawiając tam ciepło i dreszcz. Zerknął na nią z dołu, rozedrganą, rozświetloną tylko bladym światłem księżyca i uśmiechnął się półgębkiem. Nie potrafił inaczej. Nachylił się, muskając jej biodro ustami.
— Chodź tutaj, Sloane. — Jego głos był niższy niż zwykle, ochrypły. Zarzucił sobie jej ramiona na szyję, jakby była najcenniejszym ciężarem, i z łatwością ją uniósł. Zrobiła się miękka w jego objęciach, pozwalając mu nieść się przez noc jak coś kruchego i całkowicie należącego tylko do niego.
Pomost za nimi zniknął w ciemności, a księżyc prowadził ich w stronę otwartych drzwi i czekającego łóżka. Tam mógł ją położyć, delikatnie, z czułością, jakby chciał nie tylko dać jej sen, ale też bezpieczeństwo, o jakim nigdy głośno nie mówiła, a którego potrzebowała. Potem dołączył do niej, znów obok. Znów blisko. Zasłużenie. Z nią.
Pochylił się nad nią i musnął jej usta. Powoli. Smakując, zatrzymując się na chwilę, jakby chciał zapamiętać dokładnie każdy kształt. Jej oddech. Ciepło. Ten pocałunek nie był już zachłanny. Nie musiał. Był zmysłowy, miękki, wilgotny w najpiękniejszy sposób, pełen podziękowania, ulgi, podziwu i… czegoś więcej.
OdpowiedzUsuńAle gdy tylko ich usta się rozdzieliły, James jęknął cicho, przeciągle, bardziej do siebie niż do niej i opadł czołem na jej szyję, jakby próbował się opanować. Jakby miał w sobie jeszcze morze pożądania.
— Cholera… — mruknął nisko, z cichym westchnieniem niedowierzania. Jego palce przesunęły się po jej biodrze, jakby ciało samo decydowało za niego.
— Wiesz, że doprowadzasz mnie do granic? — mruknął jej w skórę, całując bok jej szyi. Jego głos był miękki, ale pod nim pulsowało napięcie, które znowu się w nim budziło. — Powinienem być wykończony… a moje ciało już chce więcej.
Uśmiechnął się krótko, kręcąc głową w niedowierzaniu, ale nie odsuwał się. Był wciąż przy niej. Dłoń ułożył na jej żebrach, a potem przesunął nią powoli ku talii.
— Co ty ze mną robisz, Fletcher? — szepnął, patrząc jej w oczy. I wyglądał tak, jakby naprawdę nie miał pojęcia, czy to sen, czy jego nowa, szalenie uzależniająca rzeczywistość. Przez moment po prostu na nią patrzył. Oddychała nierówno, ale już spokojniej, jakby właśnie wróciła z innego wymiaru. A on? On czuł, że wciąż tam tkwi. Jego kciuk leniwie przesunął się po jej talii, nigdzie się nie spiesząc, wchłaniając dotykiem każdy centymetr jej skóry, jakby chciał się upewnić, że zostawi na niej jeszcze jeden ślad, nawet jeśli ledwie wyczuwalny.
— Powinienem dać ci odetchnąć — wymruczał, choć nie brzmiał, jakby naprawdę miał zamiar to zrobić. Jego głos był obniżony, lekko zachrypnięty, przesiąknięty czułym napięciem. — Ale do cholery… — Zsunął się niżej. Całował ją spokojnie, jakby chciał ją ułagodzić i jednocześnie rozbudzić na nowo. Policzek, ramię, obojczyk…
— Nie potrafię przestać cię dotykać. — Przysunął się z powrotem do jej twarzy. — Jesteś jak uzależnienie. Nie umiem cię wypuścić z rąk nawet na chwilę.
Pochylił się, złożył kolejny pocałunek na jej ustach. Głęboki. Rozciągnięty w czasie. A kiedy się odsunął, w jego oczach nie było już tylko pożądania, było coś więcej.
— Mam ochotę zatrzymać czas. Po prostu… tu. Z tobą. Na tej pierdolonej wyspie — wyznał cicho, z czułością, która kontrastowała z siłą jego ciała.
JH
James leżał pod nią, z sercem w gardle i palcami zatrzymanymi na jej ciele jakby dotykał czegoś świętego. Każde słowo, które wypowiadała, wpuszczał w siebie głęboko, pozwalał im rozchodzić się po jego wnętrzu jak echo, które jeszcze długo miało w nim drgać. Jej włosy opadały na jego tors, a zapach skóry i ciepło jej ciała przyprawiały go o zawrót głowy. I kiedy spojrzała mu w oczy z tą prośbą, a może to było błaganie, coś w nim pękło. Powiedziała: „Tylko mnie już nigdy nie wypuszczaj…”, a on miał ochotę zatrzymać czas.
OdpowiedzUsuńChciał odpowiedzieć od razu, ale coś mu stanęło w gardle. Jej słowa uderzyły w najczulsze miejsce. W te nieprzyjemne, kłujące myśli, które wracały każdej nocy, gdy był zbyt długo sam. Zaire. Nowy Jork. Tajemnica ich relacji. Przyszłość, której nie mógł jej obiecać.
To wszystko istniało, gdzieś tam, ale nie w tej chwili. Nie kiedy siedziała na nim, naga, rozgrzana i rozbrajająco szczera, a on czuł jej oddech na ustach. Westchnął. Cicho, głęboko. Sięgnął dłonią do jej pleców, sunąc nią powoli w górę, po kręgosłupie, jakby chciał zapamiętać każdy łuk i załamanie. Drugą dłonią przesunął się na jej kark, przysuwając ją do siebie. Ich czoła znów się stykały.
— Słyszę cię. — wyszeptał niskim, zachrypniętym głosem. — Słyszę wszystko, co mówisz… i nie wiem, co mnie bardziej zabija. To, że mogę cię mieć tylko w ukryciu… czy to, że przez całe pieprzone życie nie chciałem nikogo tak, jak ciebie teraz.
Zamknął oczy na sekundę. Oddech mu drżał. Gdy znów na nią spojrzał, był w nim ten sam błysk, który miała ona. Głód. Tęsknota. I coś więcej, ta cicha, uporczywa miłość, która wbijała mu się pod żebra, odkąd tylko przestała być „nietykalna”. Jego dłonie zaczęły znów pracować. Wolno, z wyczuciem. Jedna zsunęła się z jej karku w dół kręgosłupa, zatrzymała się na biodrze. Kciukiem zatoczył na niej kółko, a potem zjechał jeszcze niżej.
— Mówisz, że jesteś gotowa na wszystko…? — mruknął nisko, muskając nosem jej skroń. — Że chcesz, żebym cię całował, dotykał, pieprzył… kochał. W takim razie musisz wiedzieć jedno.
Ujął jej twarz w dłonie. Patrzył na nią z dołu, z intensywnością, która wbijała się w nią jak ostrze. — Nie ma już odwrotu. Bo jeśli jeszcze raz poczuję cię tak blisko, jeszcze raz zasmakuję cię w taki sposób… to nawet, jeśli wrócimy do Nowego Jorku… nawet jeśli będziesz żoną Cartera, nawet jeśli będziesz miała pieprzony pierścionek na palcu i jego nazwisko na dokumentach, ja nie będę potrafił cię oddać.
Wsunął palce między jej uda. Znów. Jakby musiał się upewnić, że to, co widział w jej oczach, było prawdą. Pocałował ją wtedy. Powoli, ale intensywnie. Z głodem, który zbierał się w nim przez miesiące. Jedna jego dłoń mocno spoczywała na jej udzie, druga znów wplotła się w jej włosy. Jęknął w jej usta, nie kontrolując tego.
— Kurwa… Co ty ze mną robisz…? — mruknął, ledwo słyszalnie, głosem zgaszonym przez ogień między nimi. Jego ciało znów było gotowe. Na więcej. Na wszystko..
Jej usta były gorące. Jak zaklęcie. Jak uzależnienie, z którego nie potrafił i nie chciał się wyplątać. Jej język zatańczył z jego, a on pozwolił, by zassała mu powietrze z płuc, myśli z głowy, kontrolę z dłoni. Zgubił się w tym, jak usiadła na jego biodrach. Jak otuliła go ciepłem i wilgocią swojego ciała. Jak przylgnęła do niego z zamkniętymi oczami, jakby oddawała mu siebie nie tylko fizycznie, ale w całości. Jego ręce nie drżały, ale było w nich coś nowego, niepokój graniczący z nabożnym podziwem. Nie potrafił oderwać od niej wzroku. Od jej skóry, od jej piersi, które unosiły się w równym rytmie z jego oddechem. Od cienia uśmiechu na jej ustach. Od połysku potu na obojczykach. Była najpiękniejsza, gdy nad nim dominowała. Bezbronna w swojej sile. Naga, a przecież nieustraszona.
OdpowiedzUsuńSłońce jeszcze nie wzeszło, ale światło lampki z sypialni tańczyło po jej ciele. Na chwilę zapomniał, że istnieje coś poza tą sypialnią.
— Jesteś… nierealna — wyszeptał, gardłowo, jakby to słowo samo go zaskoczyło. Zacisnął palce na jej udach, gdy poruszyła się delikatnie, zaledwie przesuwając się po nim, prowokując, jakby sprawdzała, jak długo wytrzyma. Nie wytrzyma długo. Jęknął cicho, gdy sięgnęła jego karku i wplotła dłonie we włosy. Jej oddech był głośniejszy. Ciepły. Miękki. Z każdym kolejnym ruchem jego ciała odpowiadało na nią jak rozgrzana stal na dotyk zimnej wody, z trzaskiem, z drżeniem. I kiedy patrzyła mu w oczy, dokładnie wtedy, gdy lekko uniosła biodra, a potem wolno opadła, James nie miał już żadnych wątpliwości.
Była jego. A on był jej.
Bez zasłon. Bez zasad. Bez powrotu.
— Tak… tak, Sloane — jęknął, nie rozkazując, ale błagając. Nie tylko o więcej ciała. O więcej niej.
— Do samego końca, pieprzona królowo chaosu.
Złożył pocałunek na jej piersi, muskając skórę wrażliwą od wcześniejszych doznań.
— Jeśli to piekło, spal mnie. — Wciągnął ją do siebie, ramionami otaczając jak twierdzę. Szeptał jej do ucha słowa, których nie był już w stanie kontrolować. — Jeśli to sen, nie budź.
A potem oddał się jej. Każdym nerwem, każdą kroplą krwi, każdym oddechem.
W całości.
Tej nocy jeszcze długo nie dali sobie zasnąć. Kiedy jedno z nich próbowało odpocząć, drugie nachylało się z pocałunkiem, sięgało dłonią, znów rozniecało ogień pod skórą. Ich ciała odnajdywały się raz po raz, niecierpliwe, zmęczone, ale spragnione siebie nawzajem. Rytm się zmieniał: od szalonych, desperackich zbliżeń, po ciche, ledwie słyszalne oddechy, splątane palce i dotyk przypominający modlitwę. Szeptali do siebie słowa, które nie zawsze miały sens. Przekleństwa, śmiechy, urwane westchnienia i zdania, które brzmiały jak wyznania, ale nie potrzebowały definicji. Byli wszystkim, czego potrzebowali, na tej pościeli, w tym pokoju, tej nocy. Sypialnia wypełniona była ich dźwiękami, drżeniem materaca, szybkim oddechem, który z czasem zamieniał się w cichy jęk ulgi, w westchnięcie spełnienia. Kiedy w końcu ich ciała się poddały wyczerpane, zgrzane, obolałe, padli obok siebie w milczeniu. Nie musieli mówić. Tylko trwali. Przylgnięci do siebie, jakby od tego zależał ich oddech. James objął ją ramieniem, wtulił twarz w jej włosy. Sloane osunęła się na jego tors, z dłonią spoczywającą na jego sercu. Ich oddechy powoli się wyrównały, a ciała, jeszcze przed chwilą szukające siebie z głodem, teraz odnalazły spokój. Za oknem świtało, gdy zasnęli. Otuleni sobą. Wycieńczeni tym, co wydarzyło się między nimi. Bez słów i bez żadnych wątpliwości. Tego poranka nie obudziło ich słońce. Ani świat. Spali długo. Jakby musieli odespać nie tylko tę noc, ale i wszystkie dni, które ich od niej oddzielały.
JH
James nie odpowiedział od razu. Jego dłoń sunęła wzdłuż jej nagich pleców leniwym ruchem, jakby badał znajomy już teren, ale wciąż nie mógł się nim nacieszyć. Kiedy w końcu uchylił powieki, spojrzał na nią tym spojrzeniem, które zostawiało ślady głębiej niż jego usta czy dłonie. Tak właśnie na nią patrzył. Jakby była wszystkim. Wczoraj. Teraz. I pewnie jeszcze długo po tym, jak to łóżko znów będzie zimne. Uśmiechnął się. Ten lekki, senny, ale pełen satysfakcji grymas, który mówił więcej niż słowa. — Podejrzana wygląda na bardzo zadowoloną, jak na osobę rzekomo wykończoną — powiedział po chwili, z ledwie wyczuwalnym rozbawieniem. Jego palce zatoczyły leniwe koło na jej biodrze, zanim przysunął ją bliżej, tak, jakby jeszcze nie czuł jej wystarczająco blisko. Zanurzył twarz w jej włosach, przymknął oczy na kilka sekund. Przesunął nosem po jej skroni, potem niżej, zostawiając ciepły, ledwie uchwytny pocałunek na jej policzku.
OdpowiedzUsuń— Może jednak przesłuchanie trzeba będzie powtórzyć. Dla pewności, że nie przeoczyłem żadnych… istotnych szczegółów. — Westchnął cicho, pozwalając dłoni zsunąć się na jej pośladek. Nie było pośpiechu. Nie teraz. James nie wypuszczał jej z objęć. I nie miał zamiaru. Póki się nie ruszy, póki świat nie wróci. A oni mieli jeszcze chwilę. W tym łóżku. W tym domu. W tym „my”, które dla niego znaczyło teraz wszystko. Oddychał głęboko, leniwie, jakby to był jedyny moment w życiu, który nie potrzebował żadnych słów ani decyzji. Zamruczał cicho w odpowiedzi na jej ostatnie słowa, muskając ustami linię jej szczęki. — Cel osiągnięty? — wymruczał. Jego dłoń powędrowała wyżej, głaskał ją przez plecy, muskając jej skórę opuszkami palców. Powoli, uważnie, jakby każda linia i napięcie w jej ciele mówiły mu coś więcej, niż słowa mogłyby przekazać. — A ja mam wrażenie, że ten „cel” to był dopiero pierwszy etap. — Zatrzymał się na moment, milczał, czując jak oddycha, jak jej ciało opiera się o jego z ufnością, która poruszyła w nim coś głębiej. — Chyba, że celem było doprowadzić mnie do stanu, w którym już nie pamiętam, kim byłem bez ciebie… — uśmiechnął się, tym razem szczerze, z nutą czegoś łamiącego się w środku. — To tak. Cel osiągnięty.
James nie był już tym samym mężczyzną, który rok temu trzymał ją w ryzach, pilnował na dystans i tłumił wszystko, co czuł. Tamten facet był twardy, nieugięty, ale pusty. Teraz? Teraz miał w ramionach kobietę, która rozbroiła go kawałek po kawałku. Spojrzał na nią spod rzęs, gdy oparła głowę w zagłębieniu jego szyi. — Wiesz, że mogłabyś tak mówić codziennie? — wymruczał. — A ja i tak za każdym razem uwierzyłbym na nowo. — Jego głos był niski, ochrypły, zaspany i miękki. Głos człowieka, który odnalazł miejsce, do którego chce wracać. Wsunął palce w jej włosy, odgarniając je z twarzy. Na razie istniało tylko to łóżko. Ona. I jego ręce, które w końcu trzymały dokładnie to, czego od miesięcy pragnęły najbardziej.
Po śniadaniu Sloane zniknęła w łazience, a James w kuchni włączył ekspres. Zapach zmielonej kawy wypełnił dom delikatnym aromatem, który przez chwilę niemal zakrył wspomnienie ciepła ich ciał. Prawie. Wziął kubek do ręki. Oparł się biodrem o framugę drzwi, które prowadziły na zewnętrzny taras. Spojrzał na pomost. Ten sam, na którym jeszcze kilka godzin temu… W głowie miał jej stłumione jęki. Jej czoło oparte o jego, jej dłonie prowadzone po jej własnym ciele, ten moment, w którym stracił nad sobą kontrolę. Gdy wszedł w nią po raz pierwszy. Każdy oddech. Jego dłoń zadrżała na uchwycie kubka. Słońce odbijało się w tafli wody, łagodnie falującej. Cała okolica wydawała się nieprzyzwoicie spokojna, jakby noc nigdy się nie wydarzyła. Jakby pomost był tylko pomostem. A przecież nie był. Flashbacki były intensywne. Ten moment, kiedy wsunęła rękę między uda i spojrzała mu prosto w oczy, nie spuszczając z niego wzroku. Albo ten, gdy błagała go, żeby powtórzył, do kogo należy. Tak, tamtej nocy nie zapomni nigdy. I choć nie planował się tak rozpaść, nie planował aż tak się otworzyć, przy niej nie miał już zbroi. Nie miał żadnego pancerza. Słowa „Nie wypuszczaj mnie, James” nadal dźwięczały w jego głowie.
OdpowiedzUsuńUśmiechnął się sam do siebie. Wciąż czuł ją na swoich dłoniach. W sobie. Czuł, jak jej paznokcie wbijały się w jego ramiona i kark, zostawiając krwistoczerwone ślady, które wyraźnie utrzymywały się na jego skórze jeszcze dziś, jak żywe dowody na to, co działo się w nocy. Na moment skupił wzrok na swoim odbiciu w szybie. Nie miał na sobie koszulki, na szyi i klatce piersiowej miał za to się kilka drobnych, czerwonych malinek i zadrapań. Westchnął. Długi, głęboki oddech. A potem… znów spojrzał na pomost.
To nie był tylko seks. To było przeżycie na poziomie metafizycznym. W głowie zakotłowała mu się natrętna myśl o tym, jak długo mogą zostać w tym zawieszeniu, zanim świat się upomni o nich z powrotem?
Za jego plecami rozległ się dźwięk otwieranych drzwi łazienki. Westchnął cicho, jakby odganiał myśli, które nie powinny jeszcze wracać. Odwrócił się powoli. I wtedy ją zobaczył. Jeszcze wilgotną od pary, otuloną ręcznikiem, z lekko potarganymi włosami i tym spojrzeniem, które zawsze go rozbrajało. I mimo tych wszystkich obrazów z przeszłości… mimo flashbacków, mimo strachu, uśmiechnął się. Bo miała rację. Cel został osiągnięty. A on, choć jeszcze nie wiedział jak, zrobi wszystko, by go nie stracić.
JH
James nie ruszył się ani o krok, kiedy Sloane weszła do kuchni, jakby w jednej chwili jego ciało przestało być zdolne do ruchu. Przez kilka sekund patrzył na nią tylko w ciszy. Mokre włosy, ręcznik z trudem zakrywający to, co jeszcze kilka godzin temu dotykał bez opamiętania, ten lekki uśmiech, który nosiła… nosiła jeszcze dla niego. Wszystko w niej mówiło jeszcze jesteśmy tu. Jeszcze należymy do tej ciszy, do tego domku, do siebie.
OdpowiedzUsuńA potem ekran telefonu rozbłysł.
James wiedział, że coś się zmieniło, zanim jeszcze się odezwała. Zobaczył to w jej oczach, gdy tylko uniosła wzrok znad jego telefonu. Drobna, ostra zmarszczka pojawiła się między jej brwiami. Usta nie były już miękkie. Głos, zupełnie inny. Chłodny, suchy. Obcy. Aż zbyt spokojny. I właśnie to wzbudziło w nim alarm. Wciągnął powietrze, prostując się nieznacznie. Zacisnął lekko szczękę, ale w jego oczach nie było winy, tylko… wewnętrzna walka. Znał ten moment, przewidział go. Nie chciał go, ale wiedział, że nadejdzie. Słowa Sloane były jak szklanka lodowatej wody rzucona prosto w jego twarz. Przeniósł spojrzenie z jej twarzy na telefon, który jeszcze chwilę temu trzymała. Nie odzywał się od razu. Przez ułamek sekundy mierzył ją wzrokiem. Jej zaciśniętą szczękę. Ramiona, które jakby zesztywniały pod ręcznikiem. Rękę, którą wciąż trzymała przy biodrze, tak, jakby walczyła, by nie roztrzaskać mu telefonu o podłogę. Przeklął w myślach. Nie dlatego, że go przyłapała, ale dlatego, że krótka wzmianka o Carterze tak łatwo mu ją odebrała. Zrobił krok w jej stronę.
— Sloane — odezwał się cicho, ale stanowczo. Ton miał niski, spokojny, z tą charakterystyczną dla siebie nutą opanowania, która jednak tym razem zdradzała też pewien żal. — Nie chciałem ci mówić, dopóki nie miałem żadnej konkretnej informacji — odezwał się w końcu, spokojnie, ale z wyraźnym napięciem pod powierzchnią. Oczy jej błysnęły, ale nie był pewien, od wody, emocji, czy łez, których jeszcze nie wypuściła. — Chciałem dowiedzieć się najpierw czegoś więcej — dodał. Zamilkł na moment, patrząc na nią długo i zbyt czujnie, zbyt intensywnie, jakby chciał przewidzieć, co się wydarzy za sekundę.
Zrobił krok w jej stronę. Nieśpieszny, uważny. Tak, jak zawsze przy niej. Zatrzymał się pół metra przed nią. Nie próbował jej dotykać. Nie teraz. Jakby wiedział, że każdy nieostrożny ruch może skończyć się źle. Nie powiedział nic więcej. Nie próbował jej uspokajać na siłę. Stał i czekał, aż to ona zdecyduje, co zrobi z tą informacją. Bo dobrze wiedział, że nawet najpiękniejsze noce mogą nie przetrwać dnia.
Nie potrzebowała wyjaśnień. Nie dała mu przestrzeni. Nie zadała pytań. Po prostu założyła, że jej nie powiedział, bo nie chciał.
I to go uderzyło. To, jak bardzo wciąż nosiła tamtego w sobie. Jak jego cień potrafił w mgnieniu oka wyciągnąć ją z tej czułości. Z ich wspólnego świata. Z jego ramion. James przełknął ślinę, ale gardło miał suche.
James spojrzał na nią z tą samą intensywnością, z jaką jeszcze przed chwilą całował jej skórę, tylko teraz w jego spojrzeniu nie było pożądania. Ona stała naprzeciwko niego. Okręcona ręcznikiem. Jeszcze przed chwilą pachniała mu jak intymność, jak nowy początek. A teraz? Teraz pachniała, jak wspomnienie czegoś, czego nie potrafi zatrzymać. Walczył ze sobą, z tym, żeby nie powiedzieć za dużo. Żeby jej nie obarczyć, nie zniszczyć tej jednej, pięknej rzeczy, którą wspólnie właśnie tworzyli. Ale już nie potrafił milczeć.
OdpowiedzUsuń— Sloane… On napadł na człowieka. Zmasakrował go. W klubie. Publicznie. Pod wpływem kokainy i alkoholu — powiedział wprost, nie siląc się już na żadne omijanie sedna. — Zatrzymanie… przesłuchanie… to było nieuniknione. Ale gdybym ci powiedział wcześniej… Gdybym rzucił to na stół wczoraj, w nocy… Powiedz, bylibyśmy tutaj teraz? — Jego głos był surowy, ale nie zły. — I ja wiem, że może powinniśmy byli porozmawiać o tym od razu. Ale, do cholery, Sloane… ja też jestem tylko człowiekiem. — Zacisnął pięści, potem je rozluźnił. Przełknął ślinę, jakby dusił w gardle więcej słów, niż pozwalał sobie wypuścić.
Westchnął ciężko, zaciskając lekko usta. Jego wzrok zsunął się na jej dłoń, którą wciąż trzymała blisko telefonu, a potem znów wrócił na jej twarz. Oczy miał zmrużone, jakby każde słowo, które zaraz miał wypowiedzieć, było czymś, co już od dawna w nim siedziało i teraz musiało wyjść na głos.
— Ale nie musisz się martwić, Sloane. Twój mąż jest nietykalny. Zaraz znów będzie pił szampana na tarasie i mówił, że to „kolejna gównoburza”.
Spojrzał na nią z mieszaniną bólu i bezsilnego gniewu. — Tacy jak on zawsze się wywijają, Sloane. — Zamilkł na moment, nie spuszczając z niej wzroku. James poczuł to, zanim jeszcze w pełni zrozumiał, co właściwie zabolało najbardziej. To nie była tylko złość w jej głosie. To nie była sama wiadomość o Carterze. To była reakcja. Sposób, w jaki zgasła. Jakby cały ich poranek, ta bliskość z nocy, ta miękkość, z którą się w niego wtulała, zostały wymazane jednym słowem. Jednym nazwiskiem. Crawford.
— Wiem, że to nazwisko robi ci w głowie burzę — powiedział cicho, głucho. — Ale nie sądziłem, że wystarczy jedna wiadomość, żebyś spojrzała na mnie tak, jakby nic między nami nie było. — James przez dłuższą chwilę stał w miejscu, jakby jego ciało zamarło pod ciężarem emocji, które dopiero co przeszły przez gardło i znalazły ujście w głosie. Nie podnosił głosu. Ale jego oczy zdradzały wszystko. Te oczy, które jeszcze parę godzin temu patrzyły na nią z czułością tak silną, że łamała powietrze między nimi, teraz miały w sobie ciężar kogoś, kto wie, że może za chwilę straci coś, co ledwo udało mu się zbudować.
JH
James wciągnął powietrze głęboko, jakby próbował w sobie zdusić wszystkie odpowiedzi, które cisnęły mu się na język. Patrzył na Sloane, ale nie było w nim pretensji. Tylko to zmęczenie… to cholernie znajome zmęczenie człowieka, który starał się być dla niej wszystkim, tarczą, kotwicą, ramieniem i powietrzem i nagle musiał znów ustąpić komuś, kto rujnował wszystko, czego dotknął.
OdpowiedzUsuńJames zacisnął szczękę. Nie odpowiedział od razu. Bo to, co usłyszał, wcale nie było pytaniem. To była kara. Ostra, precyzyjna, wymierzona w punkt, który nie zdążył jeszcze przestać pulsować od wcześniejszych słów.
— Nie, Sloane. — W końcu powiedział. Cicho, ale wyraźnie. — Nie chciałem powiedzieć „tacy jak wy”. — Stał naprzeciwko niej, jego ręce były rozluźnione, ale nie było w nim ani krzty obojętności. Przeciwnie. Patrzył na nią, jakby wszystko, co właśnie padło, musiał wchłonąć głęboko pod skórę, nawet jeśli bolało.
— Wiem, że zasłużyłaś, żeby wiedzieć, ale zasłużyłaś też na to, żeby przez chwilę żyć tak, jak dawniej, żeby oddychać, nie rozliczając się z przeszłości co pięć minut. Ale z nim nie ma przerwy, prawda? — Westchnął i potrząsnął głową jakby nie dowierzał w to, co słyszał. Przeniósł wzrok na bok, na moment, jakby musiał złapać powietrze, zanim dokończy. Wrócił jednak spojrzeniem na nią. Patrzył na jej twarz, już nie rozgrzaną czułością, tylko napiętą, ściągniętą złością i rozczarowaniem. Oczy wciąż miała piękne, ale teraz błyszczały czymś innym niż pragnieniem. Stał, patrząc jak drży. Jak z trudem utrzymuje ręcznik i jeszcze większym swoje emocje.
W końcu jego żuchwa drgnęła. Uniósł nieco głowę, jakby zebrał się na odwagę, żeby powiedzieć coś trudniejszego niż to, co już padło.
— I nie, Sloane, nie każe ci udawać, że się nie przejmujesz.— Głos mu zadrżał. Nie z gniewu, ale z jakiegoś wewnętrznego rozdarcia. — Ale może przestaniesz rzucać we mnie nożami, kiedy coś cię boli, bo nie jestem twoim wrogiem.
Zrobił krok w bok, jakby chciał dać im obojgu przestrzeń do oddychania, ale nie odwrócił się od niej. Trwał. Zmęczony. Napięty. Zaskakująco cierpliwy, choć w oczach miał coś pękniętego, może tę jedną, drobną wiarę, że uda się zatrzymać między nimi to światło, które budowali przez ostatnie godziny.
To, jak wypowiedziała te słowa „Wybacz, jeśli niekoniecznie jestem teraz w nastroju, aby przed tobą klękać” trafiło w niego mocniej, niż się spodziewał. Nie od razu, nie z hukiem. Ale cicho, głęboko, precyzyjnie. Jak wbity nóż między żebra. James odruchowo cofnął się o krok, nie fizycznie, ale wewnętrznie. Jego postawa się spięła, ramiona zesztywniały, a spojrzenie na ułamek sekundy przymknęło się jakby odcięte od zbyt jasnego światła. Nabrał tchu przez nos, powoli, głęboko, jakby próbował wypłukać z siebie gorycz. Ale nie udało się. Ona już to powiedziała a jej słowa odarły go ze złudzeń. Z każdego cichego marzenia, które zakorzeniło się w nim przez te dni spędzone razem, w tej bańce, z dala od świata. Z każdej myśli, że może jednak mają przed sobą coś więcej niż tylko tę krótką ucieczkę od rzeczywistości. Bo może nie mówił tego na głos, może sam siebie przed tym powstrzymywał, ale pragnął czegoś więcej. Po raz pierwszy od dawna. Pragnął jej nie tylko na chwilę. „Jak mogłem być aż tak głupi”, pomyślał z nagłą, palącą frustracją. Spędzili ze sobą noce, które zmieniały człowieka. Padały słowa, których nie rzucało się byle komu. Uśmiechy, które zostawały pod powiekami na lata. A teraz wystarczyła jedna wiadomość. Jedna, cholerna wiadomość i jedno chłodne zdanie, żeby wszystko się przewróciło.
Zacisnął zęby. Wściekłość nie była gwałtowna. Była ta cicha, niebezpieczna. Taka, która w nim zawsze siedziała, stara, dobrze znana. Tak samo jak rozczarowanie. Ona mogła nie zauważyć, ale dla niego każde jej słowo było jak cios, bo nie był jednym z tych, których można było dopuścić tylko do łóżka.
OdpowiedzUsuń— I nie wiem, co mnie bardziej boli. To, że używasz takich słów, żeby mnie zranić… czy to, że ci się to naprawdę udało.
James był tu cały. Z uczuciami, z walką, z chęcią. A teraz czuł, jak znów cofa się o kilka kroków w głąb siebie. Jakby na nowo zakładał ten mentalny pancerz, którego ostatnio niepotrzebnie się pozbył. — Ale rozumiem, że jestem tylko od pieprzenia na pomoście, kiedy akurat się nie myśli o mężu… — zamilkł. Nie odezwał się przez chwilę. Bał się, że jeśli otworzy usta, to powie coś, czego oboje będą żałować. Więc tylko stał. Napięty jak struna. W oczach miał błysk złości, ale jeszcze bardziej, rozczarowanie. I ból, którego nie potrafił już ukryć.
— Skoro tak bardzo cię to ruszyło — warknął przez zaciśnięte zęby, spojrzenie ostre, twarde, niemal nie do poznania — to może od razu cię do niego zawiozę, Sloane. Do twojego męża. Do faceta, który po raz kolejny zrobił burdel z własnego życia i jak zwykle spadł na cztery łapy. Może nie ma sensu tego przeciągać, co? — ciągnął, głosem niższym, ostrym jak brzytwa. Patrzył na nią, klatka piersiowa unosiła mu się ciężko. Miał wrażenie, że zaraz wybuchnie albo zamilknie na zawsze.
Przechylił głowę, nie spuszczając z niej wzroku.
— Bo chyba właśnie tam teraz chcesz być, prawda? — Słowa cisnęły mu się z ust, zanim zdążył je zatrzymać. Nie z chłodnej kalkulacji. Z tej gwałtownej mieszanki gniewu i zawodu, która zakotłowała się w nim tak szybko, że sam ledwo nadążał za tym, co czuje. — Chcesz wracać do świata, w którym jesteś tylko dodatkiem do jego nazwiska, dodatkiem do jego ego? Proszę bardzo. Ale nie stój tu przede mną i nie patrz na mnie jakbym to ja coś ci zabrał. — Zamilkł, ale nie odwracał wzroku. Przez kilka sekund było tylko napięcie. I ten jego wzrok. Zbyt cichy, zbyt intensywny. — Bo jeśli wystarczy jedno pieprzone powiadomienie, żebyś zaczęła się cofać… — mówił ciszej, ale nie łagodniej — to może ja wcale nie byłem tak blisko, jak mi się wydawało.
Zrobił krok w bok, jakby robił jej miejsce. Jakby serio był gotów to zrobić. Bo nie potrafił już walczyć z jej sumieniem za nią.
JH
James stał nieruchomo. Palce dłoni zaciśnięte, jakby to one trzymały go teraz na powierzchni. Gdyby je rozluźnił, może by się rozsypał. Nie wiedział nawet, czy bardziej chciał ją zatrzymać, czy pozwolić, by wyszła. Może właśnie to bolało najbardziej, ten absurdalny brak jasności. Bo przecież jeszcze przed chwilą całował ją w kark, trzymał pod kocem, szeptał, że ją kocha. Teraz ona stała przed nim, z udręką w oczach, zaciśniętymi pięściami i sercem w kawałkach.
OdpowiedzUsuń— Na prawdę? Jesteś tego pewna? — zapytał, gdy tak na niego spojrzała, mówiąc, że jest dla Cartera kimś więcej. — To co tutaj robisz? Ze mną? Skoro jesteście taką kurwa perfekcyjną parą? — W jego spojrzeniu było coś nowego, coś surowego i ludzkiego. Coś, czego nawet ona mogła jeszcze w Jamesie nie znać.
— Jakie później? — prychną, cicho, ale tak ostro, że każde słowo brzmiało jak cięcie. Odwrócił się powoli, a jego oczy były ciemne, zupełnie inne niż te, które patrzyły na nią jeszcze kilka godzin wcześniej z uczuciem, czułością i pożądaniem.
— Proszę cię, Sloane. Jeśli miałem jakieś złudzenia, że będzie jakieś “później”, to właśnie teraz, w tej rozmowie, rozpadły się w pierdolony pył. — Oczy mu błyszczały, nie od łez. Od gniewu. Od zawodu, który przyszedł nagle i wbił się w niego mocniej niż jakikolwiek cios, a który próbował maskować innymi emocjami. Jej głos… jego głos… ta rozmowa, wszystko już zbyt mocno w nim buzowało.
— Następnym razem po prostu poproś, żebym cię przeleciał i wyszedł. Wiem, jak to działa. Przynajmniej nie będziemy marnować czasu na głaskanie po włosach. — Zacisnął szczękę i po raz pierwszy od początku tego weekendu naprawdę się cofnął. Wszystko w nim mówiło dość. Dość walki o kogoś, kto wciąż wraca tam, gdzie ją niszczą. Dość udawania, że to nie boli.
— Więc tak, jeszcze dziś wieczorem będziesz mogła klęknąć. Ale nie przede mną. — Głos mu zadrżał, ale nie przestał. — Przed swoim mężem. Jeśli w ogóle będzie na ciebie czekał.
Cisza, która zapadła po jego słowach nagle urosła do rozmiarów całego domu. I ten dom, który jeszcze chwilę temu był ich bezpieczną przystanią, teraz stał się tylko kolejnym miejscem, które będzie chciał zapomnieć. Miejscem nie do zniesienia.
James zatrzymał się na moment, gdy usłyszał słowa, które wypluła w jego stronę. „Pierdol się.” Nie spojrzał na nią od razu. Ale kiedy to zrobił, jego spojrzenie było zupełnie inne niż wcześniej. Mroczne. Pełne gniewu, ale i czegoś jeszcze. Tej iskry, która nigdy nie znikała między nimi, nawet w takich momentach. Zwłaszcza w takich momentach. Uniósł brew. Usta rozciągnęły się w czymś między uśmiechem a kpiną.
Przysuną się do niej. Oparł dłonie o blat po obu jej stronach, powoli, bez pośpiechu, z tą charakterystyczną precyzją, która zawsze mówiła jedno: mam nad tobą kontrolę, nawet jeśli myślisz, że to ty rządzisz. Ale napięcie w jego ciele wrzało, jak ziemia tuż przed trzęsieniem. Patrzył na nią uważnie. Widział jej błyszczące oczy, drżące usta, ramiona spięte w gniewie, który podszyty był czymś więcej. Czymś, co znał. Czymś, co nie raz zamieniało się w coś o wiele intensywniejszego niż zwykła kłótnia.
— Powinnaś bardziej uważać na słowa, Sloane. — Jego głos był cichy, ale twardy jak stal. — Bo „pierdol się” w twoich ustach brzmi dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy mnie prosisz, żebym wziął cię od tyłu i nie przestawał, aż zapomnisz, jak masz na imię.
Zawiesił głos. Nie uśmiechał się. Patrzył jej prosto w oczy, jakby chciał ją rozerwać samym spojrzeniem. Gniew wciąż pulsował w jego żyłach. Głęboki, ciemny i gorący, nie taki, który wybucha, ale ten, który się tli, wypalając od środka.
Nie potrafił tego zatrzymać. Nie po tym, co mu powiedziała. Nie po tym, jak jednym zdaniem potrafiła go zrównać z ziemią.
OdpowiedzUsuńPochylił się lekko. Oddech Jamesa był równy, choć oczy błyszczały gniewem i… czymś więcej. Czymś, co niebezpiecznie wibrowało między nimi. — Bo jeśli mam być twoim pieprzonym lekarstwem… — zniżył głos do szeptu przy samym uchu — to może w końcu pora brać mnie regularnie, a nie tylko wtedy, kiedy masz atak paniki. — Nie drgnął. Nie uśmiechnął się. Patrzył na nią z góry, z cieniem chłodnej prowokacji, który brzmiał jak groźba i obietnica w jednym. To, jak stała przed nim, dumna, wściekła, rozdarta i naga pod tym cholernym ręcznikiem, sprawiało, że coś w nim klikało. Instynkt. Ten sam, który zawsze budziła. Napięcie. Silniejsze niż wcześniejsze. Głębsze.
— Wiesz jaka jest między nami różnica, Sloane? Ja nie pieprzę ludzi po to, żeby o czymś zapomnieć. Ja pieprzę cię dlatego, że nie potrafię przestać o tobie myśleć, nawet jak mnie wkurwiasz do granic. — Sloane działała mu na nerwy, ale też… działała na niego. Chciał ją, ale nie tak, jak przed chwilą, z delikatnością i czułością. Teraz chciał pokazać jej, kto tu naprawdę trzyma władzę. Kto trzyma ją w garści, choć ona udaje, że to ona rządzi.
— Znasz mnie, Sloane. Wiesz, jak smakuje ta wersja mnie, którą próbujesz teraz wezwać. Złość wciąż pulsowała w jego żyłach, ostra, gorzka, lodowata. Miał ochotę odwrócić się i zostawić ją tu, z tym jej bezlitosnym językiem i niekonsekwencjami, które rozrywały go od środka. Ale kiedy patrzył na nią tak blisko, zarumienioną od gniewu, z piersią unoszącą się ciężko pod tym skąpym ręcznikiem, z oczami rozpalonymi emocjami, których sama nie potrafiła nazwać, coś się w nim przekręciło. Złość nie zgasła. Ale zmieniła formę. Przeobraziła się w głębokie, tętniące napięcie, tę znajomą falę kontroli, która z nim zawsze szła w parze, kiedy ktoś próbował przejąć nad nim władzę. A Sloane właśnie to próbowała zrobić. Ugryźć. Uderzyć. Odebrać mu przestrzeń, godność, pozycję. Nieświadomie pchnęła go tam, gdzie nie był od dawna, do potrzeby pokazania, kto tu naprawdę rządzi.
— Wiesz, czego tak naprawdę potrzebujesz? — mruknął nisko, z głosem szorstkim, twardym, ciemnym jak dym. — Bo kiedy krzyczysz i gryźniesz, to nie bunt, Sloane. To błaganie, żeby ktoś w końcu cię przytrzymał. Utrzymał. Żebyś przestała się topić we własnym chaosie.
Oczy Jamesa zwęziły się lekko, jak u drapieżnika, który już nie reaguje emocjami, tylko instynktem. Patrzył na nią bez cienia miękkości. Była blisko. A on był gotowy ją złamać, w tym sensie, który sprawiał, że poddawała się cała, z drżeniem, które pojawiało się zawsze wtedy, gdy przestawała walczyć i zaczynała oddychać tylko dla niego.
— Bo gdybyś naprawdę chciała iść… — Zawiesił głos. — To już by cię tu nie było. — Nie musiał jej dotykać. Sama jego postawa, głos, bliskość, dominowały nad nią bardziej niż jakikolwiek fizyczny gest. Palce drgnęły, jakby odruchowo chciał sięgnąć do niej, przycisnąć ją do ściany, zerwać jej ten cholerny ręcznik i przypomnieć jej, że jego nie odpycha się bez konsekwencji. Jego spojrzenie zsunęło się niżej, na jej drżącą rękę, zaciśniętą na ręczniku.
— Powiedz to znowu, Sloane. — wyszeptał z uśmiechem, który był cieniem tego, co mogliby mieć. — „Pierdol się”. — Miała wybór, uciec albo zostać. — Może tym razem zrobię to dokładnie tak, jak naprawdę tego chcesz. — James był gotowy. Gotowy przejąć kontrolę. Pokazać jej, że może próbować walczyć, rzucać w niego wszystkim, co w niej najostrzejsze, ale w końcu i tak będzie musiała się zatrzymać. I że on będzie tym, który ją złapie, utrzyma i przypomni, że nie musi dalej uciekać. Nie przed nim. Nie tutaj. Nie dziś.
Jego wzrok nie opuścił jej ani na moment. Nie wtedy, gdy ręcznik zsunął się z jej ciała, lądując bezgłośnie na blacie stołu. Nie wtedy, gdy jego imię przecięła kolejnym „pierdol się”, jakby była gotowa do końca stawiać opór, nawet gdy jej ciało wyraźnie przestało już walczyć. James nie drgnął. Nie ruszył się ani o centymetr, choć każda komórka jego ciała krzyczała, żeby to zrobić. Żeby zatopić dłonie w jej biodrach i przyciągnąć ją do siebie. Ale nie zrobił tego. Jego spojrzenie, ciężkie, mroczne, niemal nieruchome, pozostało skupione tylko i wyłącznie na jej twarzy. Ani razu nie zjechał wzrokiem niżej. Nie musiał. Miał ją już nagą, nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie. Wściekłą. Spiętą. A jednak gotową. Zacisnął mocniej dłonie na krawędzi stołu po obu jej stronach, tak blisko, że czuła jego oddech na ustach, a jednocześnie tak niewzruszenie, jakby zbroja, którą miał na sobie, była kuloodporna nawet na nią. Przez krótką chwilę czas jakby się zatrzymał. Wziął głęboki wdech jakby powietrze, którym oddychał, paliło go od środka.
OdpowiedzUsuń— To wszystko? To miał być twój ruch? — Zapytał w końcu, głosem głębokim i ochrypłym od napięcia. Ton był chłodny, ale jego twarz pozostała spokojna. Tylko drobne drgnięcie szczęki zdradzało, ile go kosztuje utrzymanie się w tej pozycji. Ile go kosztuje nie złamać tej odległości, nie rozerwać tej gry. Nie zjechał spojrzeniem niżej, chociaż jej ciało było wystawione na pokaz jak zaproszenie. Nawet nie drgnął. Całe jego ciało było jak żywa stal, napięte, oddychające ciężko, gotowe eksplodować w każdej chwili.
Zlustrował ją wzrokiem nie jak kochanek, tylko jak mężczyzna, który właśnie zadaje wyzwanie.
— Myślałaś, że wystarczy się rozebrać i wszystko wróci na swoje miejsce?
Jego oczy błysnęły. Nie złością. Nie rozczarowaniem. Czymś… głębszym. Jakby zobaczył ją naprawdę. Zobaczył w niej nie tylko buntowniczkę, która chciała go zranić. Zobaczył kobietę, która umierała, żeby się poddać. Tylko nie potrafiła. James nachylił się jeszcze odrobinę. Oddechy się zderzyły. Była naga. On, nieporuszony. Ale każdy mięsień jego ciała drżał pod napięciem. Jakby za chwilę miał eksplodować.
— Że rzucisz ręcznik, rozchylisz nogi, a ja powiem: “W porządku, zapomnijmy o wszystkim”?
Jego usta skrzywiły się w czymś, co nie było uśmiechem, ale raczej kpiną. Nie dotknął jej. Nawet nie poruszył palcem. Ale jego cisza po tych słowach krzyczała.
— To takie proste?
Głos miał twardy jak kamień. Ironia wybrzmiała jak cios. Ale prawda była taka, że tylko ona mogła dostrzec, że to, co mówił, było kłamstwem. Gdyby naprawdę mu się przyjrzała, nie z dystansu, nie przez filtr własnej złości, zobaczyłaby prawdę. Że z każdym jej ruchem, z każdym przesunięciem ciała, z każdym milimetrem odkrytej skóry jego kontrola kruszyła się. I choć stał bez ruchu, ramiona miał napięte jak stalowe liny. Palce na krawędzi stołu zaciskał tak mocno, że aż pobielały mu kostki. Jakby tylko siłą własnych dłoni był w stanie utrzymać się w miejscu i nie rzucić się na nią. Jakby musiał fizycznie zakotwiczyć się w rzeczywistości, bo jego ciało, wbrew woli, już go zdradziło. Serce tłukło mu się o żebra. Czuł znajome napięcie w podbrzuszu, które narastało z każdą sekundą, gdy patrzył, jak siedzi naga na stole, udając, że jej to nie rusza. Ale James widział to drżenie w jej dłoniach. Słyszał niepewność w głosie, mimo słów pełnych jadu.
Gdyby chciała, mogłaby rozerwać ten teatr pozorów jednym słowem, spojrzeniem, dotykiem. Ale nie robiła tego. I może właśnie dlatego, kiedy znów się odezwał, brzmiał nie jak facet, który się kontroluje tylko jak ktoś, kto zbliża się do granicy i… czeka, aż ktoś go do niej popchnie.
OdpowiedzUsuń— Poprosisz, Sloane. — mruknął cicho, nie odrywając wzroku od jej oczu. — Zawsze prosisz. — Zrobił ledwie widoczny krok do przodu. Tak, by nie dotknąć, ale tak, by ciepło jego ciała rozlało się wokół niej. By poczuła, że on tam jest. Cały, obecny, gotowy.
— Jeśli nie słowami, to spojrzeniem. Mruknięciem. Sposobem, w jaki rozchylisz usta. Albo oddechem, który weźmiesz tuż przed tym, jak znów zaczniesz mówić rzeczy, których potem będziesz żałować. — Zawiesił głos. Jego wzrok, choć twardy, zadrżał od czegoś głębszego. Od instynktu, który nie chciał już czekać. — Poprosisz. Bo to jedyna rzecz, którą robisz szczerze.
Potem się wyprostował. Dumny. Powściągliwy. Jakby znów przywdział zbroję. Stał tam nadal, a jego cień kładł się na niej jak ciężar.
To nie była tylko jej uległość, to nie były tylko te momenty, w których milczała, spuszczała wzrok i oddychała tak, jakby tylko czekała, aż ją dotknie. Nie. To właśnie te zacięte, prowokacyjne chwile, kiedy stawiała się z ogniem w oczach, działały na niego równie mocno. Bo każda szarpanina słowna, każda kąśliwa odpowiedź, każda próba pokazania, że to ona dyktuje zasady, była jak pieprzona przynęta. I James Harper, choć wmawiał sobie, że zna tę grę, łapał się na nią za każdym razem. Bo Sloane miała nad nim tę samą władzę, jeśli nie większą. On mógł napinać mięśnie, robić krok do przodu, zagarniać przestrzeń i mówić niskim, twardym głosem. Mógł przy niej stać tak blisko, jakby zaraz miał ją posiąść na stole, ale wiedział. Doskonale wiedział, że wystarczyłby jeden jej ruch. Jedno pierdolone „przypadkiem”. Wystarczyłoby, żeby się zsunęła ze stołu, dotknęła go choćby skórą biodra, musnęła go ustami w miejscu, gdzie już dawno nie było powietrza, tylko czysta, dotknęła go w miejscu, które już teraz pulsowało od napięcia, od tej niewypowiedzianej potrzeby. Wystarczyłoby, by przyłapała go na gorącym uczynku. I byłby jej. Złamany. Bez broni. Bez dystansu. Bez kontroli.
I nawet jeśli wydawało mu się, że to on ją testuje, prawda była dużo bardziej brutalna. To ona trzymała nóż przy jego gardle. I mogła go użyć, powoli… z rozmysłem. A on nie zrobiłby nic, żeby ją zatrzymać.
JH
James milczał, patrząc na nią z tym niebezpiecznie cichym spokojem, który przychodził tylko wtedy, gdy w jego wnętrzu już wszystko płonęło. Jej ciało było nagie. Odsłonięte. Gotowe. Wyzwanie wypisane w sposobie, w jaki przechyliła głowę, jak spojrzała mu w oczy, z tą nieznośną pewnością siebie, która ścierała się z jego kontrolą i z każdym jej słowem próbowała ją przejąć. Kiedy zapytała, czy może udawać, że nie myśli o tym, jak chciałby ją ukarać, coś w jego szczęce zadrżało. Zgrzytnęło. Utrzymał spojrzenie. Jakby nic się nie stało. Ale ona znała go już zbyt dobrze, żeby nie dostrzec tych drobnych sygnałów.
OdpowiedzUsuńNie odpowiedział od razu. Powoli przesunął wzrokiem po jej ciele, nie jak wygłodniały kochanek, ale jak sędzia, który sam decyduje, kiedy i jak wymierzyć wyrok. Przesunął językiem po wewnętrznej stronie policzka i wciągnął powietrze nosem. Głęboko. Cicho. Jakby musiał się upewnić, że jeszcze ma nad sobą władzę. Że nie rzuci się na nią w tym momencie. Bo chciał. Każda cząstka jego ciała tego chciała.
Wciąż trzymał dłonie oparte o stół. Palce bielały od nacisku, jakby ten mebel był jedyną kotwicą trzymającą go w miejscu. A potem odezwał się, tonem niskim, niemal beznamiętnym, a jednak zadrżało w nim coś, co ścinało powietrze.
— Wiem, co teraz próbujesz zrobić — powiedział, a jego głos zabrzmiał jak wyzwanie. Jakby rzucił jej w twarz lodowatym spojrzeniem i pełnym kontroli szeptem, który miał ją rozbroić, nie musząc nawet podnieść tonu.— Ale widzisz… te momenty, w których jesteś tak uparta i zacięta, działają na mnie równie mocno, co chwile, gdy jesteś pode mną, cicha i uległa. Kiedy zamykasz oczy i się poddajesz.
Zbliżył twarz jeszcze trochę, ale nie dotknął jej. Trzymał się blisko, niemal prowokująco, jakby chciał, żeby poczuła jego obecność nie tylko przez ciało, ale i przez to napięcie, które między nimi pulsowało jak napięta struna.
— A ja nie jestem pewien, Sloane… — powiedział głosem niższym, szorstkim od napięcia, które ledwo trzymał w ryzach. — Która z tych wersji kręci mnie bardziej. — Przesunął spojrzeniem po jej ciele. Tym razem bez wstydu. Bez żadnych ograniczeń. Powoli. Surowo. Oceniająco. — Ta, którą mogę ukarać… — Jego głos zawisł w powietrzu jak nóż. — …czy ta, która karze mnie. — Westchnął. Usta otworzyły się lekko, ale zaraz się zacięły. Oczy na moment się zamknęły, jakby musiał odciąć się od tego obrazu, który sam sobie właśnie zaserwował. W jego głosie była stal, ale ręce nadal trzymały się stołu. A jego ciało… zdradzało go bezlitośnie. Był twardy. Wściekły. I gotowy, by się złamać. Ale nie teraz. Nie pierwszy. James nie drgnął, gdy ostatnie słowa padły z jej ust. Nie zareagował na jej uśmiech, na prowokacyjny ton, na to, że rozlała się przed nim jak święto ofiarowania, z zadartym podbródkiem i oczami mówiącymi “no dalej, złam mnie.” Stał przez moment zupełnie nieruchomo. Jakby pozwalał jej się nagrzać do granic. Jakby smakował to napięcie z zamkniętymi zmysłami. A potem zrobił coś, czego Sloane się nie spodziewała.
Zrobił powolny krok w bok, przesuwając się po drewnianej podłodze bez najmniejszego dźwięku. Sięgnął ręką po jedno z kuchennych krzeseł. Uniósł je tylko odrobinę, jakby od niechcenia. I przeciągnął bliżej stołu, bliżej niej. Zamaszyście, ale bez gwałtowności.
Nie spojrzał na nią od razu. Najpierw spojrzał na krzesło. Potem usiadł. Jak mężczyzna, który właśnie zajął swoje miejsce w teatrze i wie, że akt się zaraz zacznie. A potem… dopiero wtedy podniósł na nią wzrok. Zamrugał wolno, a potem delikatnie odchylił się na oparcie, jakby chciał pokazać, jak bardzo nie robi to na nim wrażenia. Jak bardzo jest panem sytuacji. Ale jej uważne oczy dostrzegły coś jeszcze.
Ten ślad napięcia w jego szczęce. Drganie mięśnia pod brodą. Zbyt spokojny oddech, który zdradzał, że jego ciało walczyło z własną reakcją. Nie musiała go dotykać, by wiedzieć, że był twardy jak kamień. Wystarczył sposób, w jaki rozparł uda na krześle. W jaki wyeksponował się przed nią, gotów, dostępny, czekający, ale wciąż nieporuszony. Odwoływał się tym samym do jej słów, tych, które padły na pomoście. Przekrzywił głowę. Powoli przesunął dłońmi po udach, jakby chciał coś poprawić, ale nie poprawił niczego. Po prostu się ułożył. Idealnie. Jak wyzwanie.
OdpowiedzUsuń— Może właśnie ta wersja ciebie mnie rozwala najbardziej… Ta, która mówi o karze, ale trzyma uda zaciśnięte, jakby od tego miało zależeć życie. Ta, która mówi, że już nie będzie prosić…
Przesunął wzrokiem po jej twarzy, zatrzymując się na ustach. Nie ruszał się. Nawet oddech miał płytki i kontrolowany. Ale tylko pozornie.
— Ta, która myśli, że trzyma kontrolę. — Rozłożył ręce w prowokującym geście. — Dopóki jej tej kontroli nie odbiorę.
A potem… spojrzał niżej. W końcu. Zjechał wzrokiem z góry na dół. Bardzo powoli. Bez słowa. Jakby oceniał. Jakby smakował. Jakby chciał, żeby to jego spojrzenie zostawiło na niej ślad.
Milczał, rozparty w tym cholernym krześle. Wyzywający. Cały dla niej. I właśnie dlatego tak kurewsko nieosiągalny. Zawiesił na niej wzrok. Dłużej. Głębiej. Nie było w nim już złości. Była tylko ta jedna rzecz, surowa dominacja zamknięta w spokojnym wyczekiwaniu. Ręce rozsunął wzdłuż podłokietników. Jakby chciał jej dać dostęp. Jakby chciał jej dać wybór. Jakby mówił: „Rób co chcesz. Pokaż na co cię stać.” I wtedy pojawił się ten uśmiech. Mały. Bezlitosny. Zdecydowany. Taki, który nie potrzebował słów. Sloane wiedziała. Wiedziała, że James właśnie zagrał według jej zasad, ale na swoich warunkach, że będzie musiała coś oddać, żeby coś zyskać.
— Masz dwa wyjścia — rzucił. Tylko dwa. Albo zacząć dotknąć siebie, albo dotknąć jego. James to wiedział. Wiedział dokładnie, co się w niej dzieje. Nie spuszczał z niej wzroku. Był bezlitosny w tej ciszy. W tej niewzruszonej, męskiej postawie, która mówiła więcej niż jakiekolwiek słowa. Z każdym mijającym uderzeniem serca widział, jak jej ciało zaczynało reagować silniej niż słowa.
Jak napinała palce. Jak lekko zacisnęła uda. Jak zadrżała, gdy jego wzrok przesunął się po jej skórze. Czekał. Jak sędzia. Jak wyrok. Jeśli chciała ulgi, musiała wybrać. Siebie. Albo jego.
JH
James obserwował ją przez chwilę, a jego usta znów drgnęły w tym wyzywającym półuśmiechu, który nie miał nic wspólnego z rozbawieniem. Ten uśmiech był jak ostry, niebezpieczny. Gdy się odezwał, jego głos był głęboki, niski, przesiąknięty obietnicą czegoś znacznie mroczniejszego, niż to, co do tej pory między nimi padło.
OdpowiedzUsuń— Znasz odpowiedź. — Przechylił lekko głowę, nie spuszczając z niej wzroku. — Chyba że… chcesz to usłyszeć głośno. — Zawiesił głos, jakby sam delektował się myślą, co będzie dalej.
— Chcesz, żebym ci to powiedział? — Głos zsunął się niżej, był bardziej szeptem niż mową. — Żebym opisał ci, co bym zrobił, gdybyś się przesunęła tylko odrobinę bliżej?
Jego uśmiech zmienił się, był teraz ciemniejszy, wolniejszy, głębiej osadzony w pysze i pożądaniu.
— Lubisz, kiedy mówię, co z tobą zrobię, prawda? — rzucił, nie czekając na odpowiedź. Zamilkł na moment. Wbił wzrok w jej usta. Potem znów w oczy. — Powiedz tylko słowo, Sloane. — Jego głos brzmiał teraz jak rozkaz. — A wszystko ci opowiem. Każdy szczegół. Każdy pieprzony krok.
Jego ręce wciąż były oparte o podłokietniki krzesła, ale palce poruszyły się niespokojnie.
— Ale wtedy… — Głos stał się niemal niedosłyszalny. — Będziesz musiała mi pokazać, że umiesz słuchać.
James nawet nie drgnął, kiedy jej stopy znalazły się między jego nogami, nie sięgnęły go, ale sam ich ciężar, sama świadomość, że są tak blisko, uderzyła go mocniej niż dotyk. Krew w nim pulsowała zbyt głośno, a serce waliło tak intensywnie, że miał wrażenie, że za chwilę ta cisza między nimi się od tego rozpadnie. Zamiast tego przymrużył lekko oczy, opierając się swobodniej na oparciu krzesła. Wyciągnięty, szeroki, cholernie opanowany. Jakby panował nad wszystkim. Jakby jej gra była przewidywalna, a wynik z góry przesądzony i był. Ona tylko jeszcze o tym nie wiedziała.
— Nie — poprawił ją cicho, powoli, z niemal bezlitosną cierpliwością. — Masz dwa wyjścia.
Trzecie… to tylko iluzja. — Zawiesił spojrzenie na jej nogach. Nie wulgarnie. Nie bezpośrednio. Patrzył jak ktoś, kto zna wartość tego, co ma przed sobą.
— Jedno z nich da ci ulgę, a drugie da ci władzę… — Przechylił głowę, spojrzenie wróciło do jej oczu. Milczał przez moment, ale w jego oczach wszystko się działo, myśli, prowokacje, złość, pożądanie, coś dzikiego. Coś pierwotnego, co tłumił z wysiłkiem, trzymając ciało nieruchomo, choć każdy mięsień chciał ruszyć się naprzód.
Dotknął jej stopy. Najpierw lekko, opuszkami palców. Skórę miała napiętą od oczekiwania. I może od frustracji. Przesunął dłoń w górę, powoli, celowo, wzdłuż jej łydki, aż niemal do kolana. Potem cofnął się dokładnie tą samą drogą, z tą samą drażniącą dokładnością. Jakby z niej czytał. Każdy impuls, każdą myśl, każdą chęć, którą próbowała w sobie zdusić. Ujął jej stopę dłonią i poprowadził ją tam, gdzie napięcie w jego spodniach było już nie do ukrycia. Gorąco. Mocno. Pulsująco.
Zamknął oczy na ułamek sekundy. Tylko jeden, jakby pozwalał sobie na odrobinę słabości. Ale gdy otworzył je ponownie, były ciemniejsze. Cięższe. Głębsze. Pozostawił ją tam, pod swoją dłonią, jakby pilnował, że jej stamtąd nie zabierze. Jakby mówił jej bez słów: Patrz, co robisz. Patrz, do czego doprowadziłaś. I teraz zrób coś z tym, jeśli masz odwagę.
Uśmiechnął się. W ten sposób, który znała aż za dobrze. Ten, który zwiastował wszystko, tylko nie ulgę. Złośliwy. Prowokujący. Spokojny do granic wytrzymałości.
— Wiesz, jakie jest pierwsze? — Palce zacisnęły się odrobinę mocniej na jej stopie. Po to, żeby przypomnieć jej, że może ją w każdej chwili pociągnąć do siebie. I że oboje tego chcieli.
Powiódł po niej spojrzeniem od stóp do głowy, a potem znów zawiesił je na jej ustach.
OdpowiedzUsuń— Chcę, żebyś zeszła z tego stołu… powoli. — Jego głos był niskim, szorstkim pomrukiem. — Chcę, żebyś uklękła przede mną. Nie jak dziewczyna, która błaga. Ale jak ta, która wie, co ma zrobić. I która robi to, bo chce. Bo ma nad tym władzę.
Delikatnie docisnął jej stopę, nie za mocno, ale wystarczająco, by poczuła, jak bardzo jest na granicy. Jak bardzo się dla niej trzyma.
— Chcę patrzeć, jak się zbliżasz. Jak łapiesz mnie za pasek i odsłaniasz to, czego potrzebujesz. Jak wciągasz powietrze, zanim dotkniesz mnie ustami. — Głos mu zadrżał, ale nie przestał. Nie mógł. Teraz już nie.
Wsunął jej stopę jeszcze odrobinę głębiej między swoje uda, pozwalając, by poczuła twardy nacisk jego podniecenia, ukrytego tylko cienką warstwą materiału.
— I kiedy już poczuję twoje usta… — Przełknął ślinę. Przymknął na chwilę oczy. Nie dlatego, że chciał coś ukryć. Wprost przeciwnie, bo wyobrażał sobie dokładnie ten moment.
— Zrobisz ze mną, co chcesz, a ja ci na to pozwolę. Bo jestem chory z pragnienia. Bo należę do ciebie dokładnie w tym cholernym momencie. Oddam ci władzę, Sloane — mruknął nisko, bez uśmiechu, ale z tym rozbrajającym ciężarem, który spadał na nią jak jego ciało wtedy, gdy przygniatał ją do materaca, do ściany, do czegokolwiek, co było pod ręką.
Spojrzał na nią z góry, mimo że siedział. Bo jego spojrzenie miało ciężar. Miało w sobie władzę, której nie musiał wymuszać. Zawiesił głos. Ale nie odciął się od niej. Wciąż był blisko. Wciąż oddychał tym samym powietrzem, które parzyło jej kark i sprawiało, że żołądek zaciskał się z napięcia.
— Potrzebujesz więcej opisów, księżniczko? — spytał cicho, chropawym głosem, który wbijał się w skórę jak palce.
— Bo jeśli tak, mogę kontynuować. Powiem ci dokładnie, co zrobisz. Gdzie usiądziesz. Jak cię ułożę. Gdzie zostaniesz pocałowana, a gdzie ugryziona.
Zamrugał wolno, niby leniwie, a jednak z uważnością drapieżnika.
— Ale może wystarczy ci to, że nie wypuszczę cię do Nowego Jorku, dopóki nie dostanę tego, czego chcę. I dopóki ty nie dostaniesz tego, czego tak cholernie ci trzeba.
James uśmiechnął się kątem ust. Ten uśmiech był leniwie bezczelny, dokładnie taki, jak jego pozycja na krześle, rozparty, z odsłoniętym karkiem i lekkim luzem w spojrzeniu, który tylko na pierwszy rzut oka wydawał się opanowaniem. Bo nie był. To było obnażenie całego napięcia, które w nim buzowało, ale które trzymał w ryzach tylko po to, żeby patrzeć, jak ona się z tym męczy.
JH
Jej język był jak ogień, a spojrzenie, jak ostatni ostrzał przed kapitulacją. James siedział nieruchomo, jakby każde drgnienie mogło rozsypać wszystko, co zbudował wokół siebie przez te lata, samokontrolę, chłód, dystans.
OdpowiedzUsuńNie ruszył się, nawet gdy jej dłoń powędrowała w górę jego uda. Nie wtedy, gdy pocałunkiem przypieczętowała swoje wyznanie. Ani gdy zostawiła na jego szyi ślad, którego będzie szukał w lustrze jeszcze długo po tym, jak odejdzie. Jeśli w ogóle odejdzie. Oddychał ciężko, przez zaciśnięte zęby. Każdy jej ruch wbijał się w niego jak gwóźdź. Każde słowo rozdzierało resztki jego ostrożności.
Nie miał zamiaru być delikatny. Nie miał już w sobie tej wersji siebie, która potrafiła patrzeć na nią i nie dotykać. Ale to, co czuł teraz, nie było tylko pragnieniem. To była furia. To był głód.
Gdyby trzymała się jego planu, wszystko potoczyłoby się inaczej, ale w momencie w którym złapała go za kark i wpiła się w jego usta, oddał jej to z całą siłą, na jaką go było stać. Usta brutalne, niespokojne. Pocałunek bez początku i końca, jakby całowali się od zawsze, jakby każde “nigdy więcej” było kłamstwem. Wsunął dłoń we włosy Sloane i szarpnął lekko, odrywając jej usta od swoich, tylko po to, by spojrzała mu w oczy, dokładnie w tej chwili, gdy jej ciało wciąż na nim drżało.
— Mówisz, że nie potrzebujesz delikatności… — warknął jej przy ustach. — Czego potrzebujesz?— Jego palce zacisnęły się na jej biodrze. — Dam ci wszystko, Sloane… Wszystko czego chcesz… — Jej usta smakowały jak prowokacja i obietnica, jak wszystko, czego sobie odmawiał, a czego teraz już nie potrafił dłużej trzymać w ryzach. Nie miał nawet czasu pomyśleć. W momencie, gdy jego kark znalazł się w jej dłoni, a usta sięgnęły jego ust z taką zachłannością, że odebrała mu dech, James zareagował jak instynkt, jak zwierzę. Z warczeniem, które bardziej przypominało odgłos z piersi niż z gardła, złapał ją w pasie i brutalnie wciągnął na swoje kolana. Jej nagie ciało zderzyło się z jego klatką piersiową, ramiona oplotły ją automatycznie, a jej uda zacisnęły się po bokach jego bioder. Przycisnął ją do siebie mocno, z taką siłą, jakby chciał ją zmiażdżyć. Jakby tylko to, że trzyma ją blisko, mogło uchronić go przed eksplozją wszystkiego, co w nim wrzało. Jego dłonie były wszędzie, na jej plecach, na udach, na karku, wplątane w mokre włosy. Jedna z nich zsunęła się niżej i bez żadnej delikatności chwyciła ją za pośladek, ściskając mocno, drugą przytrzymywał ją za kark, nie pozwalając jej odsunąć się choćby o centymetr.
— To ty to zaczęłaś… — syknął przez zaciśnięte zęby, przerywając pocałunek tylko na tyle, by wypowiedzieć te słowa przy jej ustach. — Ale tę fantazję zabieram ze sobą, nie wywiniesz się z tego… — Jego usta znów pochłonęły jej wargi, całując je dziko, głęboko, łapczywie. Bez uprzedzeń, bez planu. Jakby chcieli zetrzeć się na proch nawzajem. Siedząc na nim, mogła poczuć, jak napięte jest jego ciało. Jak jego krocze wręcz pulsuje między jej udami, jak jego ręce są zbyt silne, zbyt pewne, zbyt głodne. Jakby nie tylko ją przyciągał, ale zakotwiczał przy sobie, wbijając się w nią palcami, językiem, oddechem. I wreszcie, jednym ruchem okręcił sobie jej włosy wokół dłoni, odchylił jej głowę do tyłu, a jego usta przesunęły się po jej szyi, zębami, językiem, ciepłym oddechem.
— Należę do ciebie — warknął przy jej uchu, nim je lekko ugryzł. — I zamierzam ci to dziś udowodnić. Tak, że nie zapomnisz.
Nie było już żadnej gry. Była siła. Było władanie ciałem. Była zaborczość, której już nie zamierzał się wypierać.
To przypominało ich pierwszy raz. Nie był wtedy delikatny. Nie był cichy. Nie był zaplanowany. Był jak teraz, dziki, niekontrolowany, jakby pękła tama, która trzymała w nich wszystko, czego bali się nazwać. Ich ciała znały się już dawno, ale ta bliskość… To było coś innego. Nie było miejsca na udawanie. James trzymał ją tak mocno, jakby mógł wcisnąć ją w siebie. Jakby chciał zatrzymać ją pod skórą. Oddychali gwałtownie, nierówno. Usta odnajdywały się, zderzały, przylegały do siebie tak, jakby chcieli zniszczyć dystans między sobą, jakby sam pocałunek mógł ich odrodzić. Sloane była rozpalona, jej ciało drżało od natężenia doznań i oddechu Jamesa, który osiadał ciężko na jej skórze. Jego dłonie nie szukały, one brały. Bez pytania. Zaborczo. Jakby wszystko, co było jej, już dawno należało do niego. A potem… jego usta opadły niżej. Wciąż trzymał ją na kolanach, jej uda ciasno obejmowały jego biodra, gdy jego pocałunki zaczęły przesuwać się w dół, przez linię szczęki, podbródek, szyję. Nie spieszył się. A jednak czuła, że ledwo się powstrzymuje. Że to tylko cienka granica między tym, co robił teraz, a tym, co zamierzał jej zrobić za moment. Wsunął twarz w jej dekolt i zassał skórę tuż nad linią piersi. Jego język był gorący, ślad po nim, wilgotny, zaczerwieniony i od razu chłodzony jego oddechem. Z ręką na jej plecach odchylił ją do tyłu, by mieć, by móc zejść niżej. Pocałował najpierw jedną pierś, potem drugą, powoli, jakby czcił, nie tylko smakował. Ale tylko przez moment. Bo zaraz potem otoczył ustami sutek i zassał go z siłą, która zmusiła ją do stłumionego jęku. Palcami przytrzymał jej drugą pierś, kciukiem powoli zataczając kręgi wokół napiętego punktu, zanim i tam przesunął się ustami. Był zachłanny. Dokładny. Cały skupiony na niej, na jej dźwiękach, na drżeniu, na tym, jak jej ciało wyginało się ku niemu w niemej prośbie o więcej. Językiem kreślił ślad, jakby zaznaczał: to miejsce jest moje. I każde kolejne. Jęknęła, gdy jego zęby zassały wrażliwą skórę, a język nie zostawiał jej ani chwili na oddech. James był wszędzie z dłonią, z ustami, z potrzebą, która kipiała z niego tak, że aż ją piekła. Trzymał ją mocno, jakby bał się, że jeśli ją puści, rozpadnie się cały ten moment, a razem z nim on sam. Jego usta oderwały się od jej skóry. Ciężko dyszał, z czołem przyciśniętym do jej piersi, jakby szukał tam spokoju, którego już nie potrafił znaleźć. A potem uniósł głowę. Spojrzał na nią z dołu, a jego oczy płonęły. Jej jęki były jak benzyna w ogniu, a jej ciało na jego kolanach jak pułapka, z której nie chciał uciekać. I nie zamierzał. Gdy jego usta odklejały się od jej piersi, były mokre, gorące, obłąkane. Jego oddech rwał się jakby z głębi klatki piersiowej, ciężki i nieskładny. Oparł czoło o jej obojczyk i zacisnął dłonie na jej biodrach. Mocno. Tak mocno, że mogłaby mieć ślady jeszcze przez kilka dni. I dobrze. Chciał, żeby miała. Chciał, żeby bolało, żeby czuła. Żeby każdy skurcz mięśni, każdy ruch przypominał jej o tej chwili.
OdpowiedzUsuń— Kurwa, Sloane… — jego głos był ochrypły, jakby zdarty od powstrzymywania się zbyt długo. — Chcę to zrobić. — Nie był już w stanie udawać.— Teraz. Natychmiast. Potrzebuję cię czuć. Całą. Wokół mnie. Mokrą, ciasną i moją. — Pocałował ją znowu, ale tym razem to nie był pocałunek. Zęby na wardze. Język brutalnie wciśnięty między usta. Jego ręce, które ślizgały się w dół, chwytając ją za tyłek, dając jej klapsy i dociskając do siebie, aż jego twardość przylgnęła do niej przez materiał spodni.
— Słyszysz mnie? — mruknął jej w ucho. — Tak głęboko, że nie zapomnisz, jak się nazywasz.
Przygryzł jej ucho, jęknął w jej kark, wciskając się w nią mocniej. — Chcę cię pieprzyć. Chcę, żebyś krzyczała moje imię. — Złapał ją za gardło, nie mocno, ale tak, by czuła jego siłę, jego obecność, jego władzę.
— Powiedz mi, że chcesz tego samego, Sloane. Powiedz mi, że chcesz, żebym cię wziął tak, jak oboje tego potrzebujemy. Bez udawania. Bez granic. — Jego ręce ścisnęły ją mocniej, przesunął biodrami tak, że czuła go jeszcze wyraźniej między nogami, twardego, gotowego, niecierpliwego.— Albo to zrobię , albo się spalimy. Sloane nie zdążyła nawet odpowiedzieć. Bo w jednej sekundzie jego dłonie zacisnęły się mocno na jej udach, a w następnej poderwał się z krzesła, biorąc ją ze sobą jak nic nie ważącą. Jej nogi same oplatały go wokół bioder, ręce zacisnęły się na jego karku, ale to on trzymał całą kontrolę. Z jękiem opadł z nią z powrotem na blat stołu, usadzając ją gwałtownie, rozchylając jej nogi, przysuwając się między nie z siłą, która nie zostawiała miejsca na pytania. Drewno zaskrzypiało pod ich ciężarem, ale James nie zwracał na to uwagi. Był jak zwierzę, które w końcu dorwało zdobycz. Ale ta zdobycz go kochała. I właśnie dlatego zamierzał ją mieć bez żadnych hamulców. Jego palce sięgnęły w dół, szarpiąc się z paskiem spodni. Wargi miał rozchylone, oczy czarne od pragnienia. Brwi zmarszczone. Oddech rwany. Klnął pod nosem, gdy materiał nie chciał puścić.
OdpowiedzUsuń— Kurwa, no dalej — warknął, ciągnąc z frustracją za pasek, który przez chwilę opierał się jego palcom. Kiedy pasek w końcu ustąpił, z jękiem ulgi, prawie triumfu, rozpiął spodnie, sięgając do wnętrza, gotowy. Nie, zdesperowany. Uniósł na nią spojrzenie, gorące, szalone, przesycone wszystkim, co trzymał w sobie zbyt długo.
— Jesteś idealna — powiedział niskim, drżącym tonem, jednocześnie rozkładając jej uda jeszcze szerzej, dłonią wsuwając się między jej uda, żeby ją poczuć. Ciepło. Mokro. Gotowość.
Jęknął tylko. Jakby już był w niej. Jakby to wystarczyło, żeby stracić głowę.
— Kurwa, idealna.
JH
Gdy to usłyszał, coś w nim pękło. Nie był już w stanie myśleć. Nie był w stanie czekać. To nie były słowa, które chciał usłyszeć. To były słowa, których potrzebował. Była gotowa. Nie tylko jej ciało, ale wszystko. Głos. Serce. Oddech. Ona cała mówiła do niego: weź mnie. Teraz. Z gardła Jamesa wyrwał się niski dźwięk, pomiędzy warknięciem a jękiem ulgi, jakby właśnie przekraczał punkt bez odwrotu. Bo przekraczał.
OdpowiedzUsuńChwycił ją mocno za biodra i przyciągnął do samej krawędzi stołu. Jej pośladki niemal wysunęły się poza blat. Była gotowa. Napięta. Otwarta. I kurewsko mokra. Jego palce jeszcze raz przesunęły się po jej wnętrzu. Jedno muśnięcie. Drugi raz.
— Cholera… — sapnął. Uniósł na nią spojrzenie. Ich oczy się spotkały, jej dzikie, poddane i błagalne, jego… obłąkane. I wtedy wszedł. Jednym, brutalnym ruchem. Głębokim. Do końca. Stół zaskrzypiał pod ich ciężarem, a Sloane wydała z siebie gardłowy, przeciągły jęk, który nie był ani delikatny, ani powściągliwy.
To było wołanie rozkoszy i rozdarcia jednocześnie. James nie dał jej czasu na przyzwyczajenie. Wsunął się jeszcze raz. I jeszcze. Mocniej. Szybciej. Jakby próbował sięgnąć dna. Jakby próbował ją od środka odcisnąć na sobie.
Owinęła go nogami tak ciasno, że ledwo mógł oddychać. A on… kochał to. Ich ciała uderzały o siebie, a każdy kolejny ruch był bardziej brutalny niż poprzedni. Trzymał ją za gardło, dociskając do stołu, a jednocześnie pochylał się nad nią, by widzieć każdy grymas na jej twarzy. Widział jej ekstazę. Widział, że go błaga. Choć jeszcze nie powiedziała tego głośno.
Szarpnął biodrami mocniej. Znów. I znów.
Nie było odwrotu. Ich oddechy odbijały się echem w drewnianej kuchni. Stół skrzypiał pod ciężarem ich ciał, a powietrze było tak gęste od gorąca, że można je było kroić nożem. James poruszał się w niej z dzikością, z jaką nie pozwalał sobie na nic w życiu. Surowo. Bez żadnego filtra. Bez strachu, że ją zrani. Bo wiedział, że ona chce dokładnie tego, wszystkiego, co w nim było najbardziej pierwotne. Ale nie zamierzał poprzestać na tym.
Wyszedł z niej nagle, z ostrym westchnięciem, które równie dobrze mogło być przekleństwem. Jej ciało uniosło się lekko, drżące, spragnione, jakby próbowało go zatrzymać, ale on już się odsunął. Jego dłonie spoczęły na jej udach, a potem ostro ściągnął ją ze stołu, zostawiając za sobą ślad mokrych pocałunków i ciepła. Jej stopy zderzyły się z chłodną podłogą, ale nie miała czasu zareagować. Obrócił ją. Jedną ręką objął jej talię, drugą oparł o jej plecy i popchnął ją lekko, ale stanowczo, tak, że musiała oprzeć się dłońmi o blat. Drewno zaskrzypiało znów, tym razem pod naciskiem jej ciała. Usta rozchyliła bezgłośnie, próbując złapać powietrze, ale to, co czuła, już dawno przekroczyło granice słów. Zrobił to ponownie. Tak głęboko, że nogi ugięły się pod nią na moment, a gardłowy jęk wyrwał się z jej ust, drżący, niekontrolowany. Czuła każde napięcie jego mięśni, każde szarpnięcie bioder. Nie było tu miejsca na grę. To był akt posiadania.
Podniósł dłoń spoczywającą na jej pośladku i opuścił ją z powrotem z głośnym, palącym klapsem. Echo uderzenia odbiło się w jej głowie szybciej niż ból dotarł do skóry. Ale nie krzyknęła. Wręcz przeciwnie, wypięła się jeszcze bardziej, napierając na jego ruchy, dając mu ciche przyzwolenie. Prośbę. Drugi klaps. Szybszy. Silniejszy. Na drugim pośladku.
Jęknęła. Całym ciałem. James sapnął ciężko, a potem pochylił się nad nią, tak że jego tors dotykał jej pleców. Usta przy jej uchu, gorące i wilgotne. Chwycił jej włosy. Nie delikatnie, splótł je wokół dłoni, mocno, ciasno, jakby próbował nią sterować. I pociągnął lekko, odchylając jej głowę. Nie po to, żeby ją zranić, tylko żeby ją czuć. Żeby była jego. W pełni. W każdej sekundzie. Drugą dłonią sięgnął do jej gardła. Palce objęły szyję pewnie, dominująco. Pociągnął ją do siebie, tak że jej plecy przylgnęły do jego torsu. Byli w ruchu. Złączeni. Nierówni w oddechach, ale doskonali w rytmie. Drapieżni. Dzicy. Rozsypujący się w sobie.
— Jesteś moja — wypluł cicho, prawie z czułością, której sam się nie spodziewał. — Nigdy o tym nie zapominaj…
Dusił się jej obecnością, ale nie chciał niczego innego. I nawet jeśli nie mówiła tego na głos, każda jej reakcja, każdy szarpnięty oddech, każda próba złapania równowagi, gdy uderzał w nią z siłą, jakiej nie znała, krzyczała mu dokładnie to samo: “Nie przestawaj.” Jej plecy wciąż napierały na jego tors, piersi unosiły się w rytmie gwałtownego oddechu, a gardło pod jego dłonią drżało z każdym jej jękiem. Była idealna. Idealna w tym, jak się wyginała. Jak zaciskała się na nim. Jak pozwalała mu prowadzić się bez oporu. Bez lęku. Jakby była stworzona tylko dla niego i tylko dla takich chwil. Ruchy jego bioder były mocne, rytmiczne, aż ich ciała zderzały się z tym samym, obłędnym dźwiękiem, wilgotnym, grzesznym, tak cholernie satysfakcjonującym, że sam jęknął z niskiego gardła. Coraz głębiej. Coraz mocniej. Jego palce sięgnęły w dół, do jej najbardziej czułego miejsca. Zaczął ją pieścić, mocno, pewnie, dokładnie tak, jak wiedział, że trzeba. Nie był delikatny. Nie było czasu. Chciał tego teraz. Potrzebował. Słyszał jej jęki. Czół, jak jej ciało się napina. Jak mięśnie zaciskają się wokół niego. Jak biodra same wychodzą naprzeciw jego ruchom. Jak jej palce wbijają się w krawędź stołu, nie mogąc utrzymać się dłużej.
OdpowiedzUsuń— Daj mi to — wyszeptał z rozkosznym gniewem. — Pokaż mi, jak wyglądasz, kiedy się łamiesz. Kiedy jesteś cała moja.
I wtedy poczuł to. Jej ciało zesztywniało. Wydobyła z siebie dźwięk, cichy, wysoki, niekontrolowany. Jakby właśnie eksplodowała w jego ramionach. I to go złamało. Szarpnął biodrami jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Aż dłoń zacisnęła się mocniej na jej szyi, a druga zacisnęła się boleśnie na jej biodrze. Zamarł cały świat. Tylko on. Tylko ona. Tylko pulsująca, gorąca ekstaza.
Sapnął ciężko, uderzając czołem o jej ramię, a potem… rozlał się w niej, gorący, z przeciągłym, urwanym jękiem, który bardziej przypominał ryk niż oddech. Zacisnął zęby, trzymając ją przy sobie, jakby nie mógł znieść nawet centymetra dystansu. Pulsował w niej. Jeszcze. I jeszcze. Aż nie został w nim żaden oddech. Żadna siła. Tylko ona. Tylko ta chwila. Czuł, jak dosłownie znika w niej. I jak wraca na nowo. Obnażony. Rozbrojony. Zniszczony. Ukojony. Kiedy rozluźnił dłoń na jej szyi, nie wypuścił jej. Zostawił ją przy sobie. Przytulił ją plecami do swojego torsu. Jeszcze w niej. Jeszcze jedno. Jeszcze jedno zatrzymanie świata. Szeptem, którego sam się nie spodziewał, powiedział jej przy uchu:
— Nigdy już nie będziesz tylko twoja.
Czoło oparł o jej kark. Oddychał ciężko, gorąco, łapczywie. Jakby właśnie wynurzył się spod powierzchni po zbyt długim zanurzeniu. Jakby jej skóra była powietrzem.
Trzymał ją nadal — dłoń wciąż oplatała jej szyję, choć już lekko, niemal z czułością. Druga wciąż spoczywała na jej biodrze. Delikatnie cofnął dłoń z jej szyi.
Złożył na niej pocałunek. Ledwo wyczuwalny. Jak przeprosiny, choć nie miał za co przepraszać. Przylgnął twarzą do jej ramienia. Zamknął oczy. I przez chwilę… był po prostu mężczyzną, który trzymał w ramionach kobietę, którą znał już zbyt dobrze, by udawać, że to tylko gra. Jego palce nieświadomie przesunęły się po jej brzuchu. Pochylił się i złożył cichy, niemal nieistniejący pocałunek na skórze między jej łopatkami. Nie z pożądania. Nie z potrzeby. Z czegoś innego. Z podziękowania? Z lęku? Z ulgi? Nie potrafił powiedzieć. Milczenie nie było niezręczne. Było… gęste. Jakby każdy z nich mierzył się teraz z tym, co zostało, gdy ogień już się wypalił. Wreszcie odsunął się, ale tylko po to, by ująć ją w ramiona i delikatnie odwrócić. Przyciągnął ją do siebie. Czuł jej oddech. Delikatny ruch żeber. Czuł jej puls. Czuł wszystko. Znał każdą linię jej ciała teraz. Ale i tak nie mógł się nasycić. Nie o ciało już chodziło.
— Sloane — wyszeptał, tak cicho, że mógłby to wziąć z powrotem, gdyby chciał. — Jeśli jeszcze raz mnie tak odepchniesz…
Nie dokończył. Nie potrafił jej zagrozić. Bo wiedział, że zrobi to. Może nie jutro. Może nie tu. Ale zrobi to. Bo taka była. Bo taka zawsze była. Podniósł jej podbródek tak by na niego spojrzała.
— Po prostu… nie rob tego więcej
JH
Wzięli prysznic osobno. Nie dlatego, że się od siebie odsunęli. Ale dlatego, że po tym, co się wydarzyło, każde z nich potrzebowało chwili tylko dla siebie. Woda miała zmyć nie tylko pot i dotyk, ale też coś, co jeszcze nie miało imienia, coś ciężkiego, co przylgnęło do ich skóry razem z oddechami i słowami wypowiedzianymi między pocałunkami. James nie spieszył się. Stał pod strumieniem zimnej wody z zamkniętymi oczami, pozwalając, by jego myśli wreszcie się rozlały. Ale nie znalazł odpowiedzi.
OdpowiedzUsuńTylko pytania. Kiedy wyszedł z łazienki, nie zastał jej w salonie. Cisza go uderzyła. Dopiero uchylone drzwi prowadzące na pomost zdradziły, że nie była daleko. Wyszedł. Wciąż w czarnych krótkich spodenkach, bez koszulki. Włosy miał jeszcze wilgotne, a ciało zimne.
Siedziała na ręczniku na pomoście, w kostiumie kąpielowym, z nogami opuszczonymi nad wodę. James podszedł bez słowa, z miękkim, cichym krokiem, ale wiedział, że wyczuła jego obecność. Ona zawsze wiedziała, kiedy był blisko. Zatrzymał się za nią, patrząc na linię jej karku, na ramiona rozgrzane od słońca, na włosy związane niedbale gumką, której końce przesiąkły od wilgoci. Nie odwróciła się. I on nie powiedział nic. Usiadł powoli za nią, plecami opierając się o drewnianą barierkę pomostu. Ciało miał nadal ciężkie, rozciągnięte w środku jak po walce, której nie da się wygrać ani przegrać, można się tylko wykrwawić. Jego ręce odnalazły jej biodra i pociągnął ją ku sobie, delikatnie, ale stanowczo, aż jej plecy oparły się o jego tors a głowa mimowolnie spoczęła na jego obojczyku. Wsunął jedną nogę pod jej, by ją otulić, zamknąć w sobie, jakby była czymś kruchym, co mógłby utrzymać tylko wtedy, gdyby nie pozwolił jej się odsunąć ani na centymetr. Ramiona miała otulone gęsią skórką.
Milczeli. Przez chwilę nie było nic poza rytmem ich oddechów i dźwiękiem wody muskającej drewniane pale. W oddali popołudniowa cisza przecinała się z pierwszymi ptakami, ale na pomoście panowała gęsta, ciężka jak para mgła, która nie chciała opaść. James czuł, że jeśli nie powie jej wszystkiego teraz, to wrócą do miasta z niedopowiedzianym ładunkiem, który rozerwie ich na pierwszym zakręcie. Westchnął przez nos. Cicho. Krótko. W końcu odezwał się cicho, głosem, który nie próbował być wyważony.
— Zabrali go z apartamentu — odezwał się cicho, bez dramatyzmu, ale z tą specyficzną, twardą nutą w głosie, która mówiła: to się wydarzyło, naprawdę. Palcami gładził jej dłoń, przesuwając opuszkami po ścięgnach, jakby próbował siebie uspokoić. Albo ją.
— Poszło cicho. Dyskretnie. Żadnych paparazzi, żadnych przecieków. — Przerwał. Spojrzał na taflę wody. Wciąż gładką. Tak samo złudną, jak cisza po skandalu. — On… był przygotowany. Zabezpieczył wszystko, co trzeba. Nie miał przy sobie żadnych substancji. Żadnej broni... — urwał jakby powiedział za dużo. Musial przy niej bardziej ważyć słowa.
Jego głos stwardniał, jakby dopiero teraz dotarło do niego, co tak naprawdę się stało.
— Od razu zajął się nim jego adwokat. Nie pierwszy lepszy prawnik z katalogu. Ten sam facet. Którego używają politycy, jak coś spieprzą. Albo bogaci deweloperzy, gdy ktoś znajdzie ciało na budowie. — James prychnął, ale nie było w tym rozbawienia. — Gość, który nie zadaje pytań. Po prostu czyści.
Wsunął nos w jej włosy, jakby potrzebował zaczerpnąć jej zapachu, żeby wrócić na powierzchnię z tej lawiny myśli.
Przymknął oczy. — I nie powiedziałem ci, bo… — zaciął się — bo obawiałem się, że jak tylko o tym wspomnę, natychmiast pobiegniesz ratować jego świat. Mówił spokojnie, bez oskarżeń. To nie była gra. To było spowiedź. Spowiedź faceta, który nie potrafił się już chować za rolą.
— Po prostu… chciałem jeszcze przez chwilę mieć cię dla siebie. Bo on miał cię przez kilka ostatnich miesięcy a ja mam tylko kilka dni.
Wsunął palce pod jej dłoń i splotł z nią palce, ciasno, tak jak robi się to z kimś, kogo się nie chce wypuścić, a nie z kimś, kogo się tylko trzyma.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że to było kurewsko samolubne. Ale nie będę udawał, że żałuję, że nie powiedziałem ci wcześniej. I nie żałuję. — Przysunął usta do jej ucha. Mówił cicho, jakby tylko dla niej. — Bo każda sekunda, którą mam tu z tobą, bez niego między nami, jest tego warta.
Nie całował jej. Nie naciskał. I może to było właśnie to, pierwszy raz, kiedy James Harper nie próbował być większy od błędu, który popełnił. Tylko przyznał się do człowieka, którym naprawdę był.
Zamknął oczy. Odchylił głowę do tyłu, opierając ją o drewno za sobą, i przez chwilę tylko słuchał plusku wody i odległego krzyku ptaka. Ale dręczyła go jedna myśl. Zakorzeniała się w nim głęboko. I w końcu powiedział to, co od dawna kotłowało mu się w gardle.
— Co będzie, jak wrócimy?
Jego głos był spokojny, ale podszyty czymś, czego nie mógł zamaskować. Niepewnością. A może strachem. Nie o siebie. O nią. O to, co między nimi stanie się, gdy zgasną świece, a wróci świat, który zawsze ich rozdzielał.
— Mam się znowu usunąć w cień? Mam udawać, że ta noc… że te wszystkie noce… to tylko jakiś wyjątek od reguły?
Przerwał, nie dlatego, że zabrakło mu słów. Tylko dlatego, że wreszcie przestał chcieć się domyślać. Nie chciał więcej interpretować spojrzeń, niedopowiedzeń, gestów. Chciał wiedzieć. Być może miał na ten temat pewne wyobrażenia, ale po tym poranku, po tym jak zareagowała na samo wspomnienie o Carterze, nie wiedział już co ma o tym wszystkim myśleć.
— Powiedz mi, czego ode mnie oczekujesz... — Jego głos był cichy, miękki, ale w tych słowach była prawda. Prosta, bolesna prawda. Wciągnął powietrze przez nos, dłonią sięgając do jej brzucha, przyciskając ją mocniej do siebie.
— Bo po tej nocy… po tym wszystkim, co było między nami… — zamilkł na ułamek sekundy, głos mu stwardniał — nie wiem czy będę potrafił udawać, że cię nie pragnę. Że cię nie chcę.
Pocałował ją w ramię. Jeden, spokojny pocałunek. Jak kropka.
— Więc jeśli masz zamiar odejść… powiedz mi o tym teraz.
James
James zamilkł, gdy Sloane mówiła. Nie przerywał jej ani jednym ruchem, chociaż każde kolejne słowo wbijało się w niego głębiej niż poprzednie. Gdy powiedziała, że wie o tym, co można znaleźć w mieszkaniu Cartera, drgnął, nie z zaskoczenia, ale z gorzkiego potwierdzenia, że ona naprawdę wie. Że nie chodziło już o domysły. Wie i to akceptuje. Zacisnął lekko szczękę.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… — Powtórzył. James milczał przez kilka długich sekund. W jego oczach nie było złości tylko coś głębszego, cięższego. Coś, co się w nim zbierało od miesięcy.
— I wiesz, że przyjdzie taki moment, kiedy on się nie wywinie?
Nie patrzył na nią od razu. Patrzył w jezioro. Jakby w odbiciu własnej twarzy w tafli szukał jakiejś odpowiedzi, która pozwoli mu zaakceptować to, co się dzieje.
— Że w końcu nie będzie czystego telefonu, ani adwokata, który zrobi z tego pokaz iluzji. Że będzie krew, albo będzie trup, albo będzie za późno na wyjaśnienia.
Odwrócił się powoli do niej i dopiero wtedy jego wzrok spotkał jej spojrzenie. Nie uciekał wzrokiem. Nie oskarżał. Po prostu patrzył. Mocno. Uważnie.
— Może nie dziś. Może nie za miesiąc. Ale ten świat… on ma swój zegar. I Carter nie może wiecznie go oszukiwać. Gra w grę, w której prędzej czy później każdy przegrywają.
Przesunął dłonią po jej udzie. Nie pożądliwie. Nie z czułością. Z realnym, gorzkim strachem w dotyku.
— I to nie jest o tym, że nie umiem przegrywać, Sloane. To o tym, że jak cię stracę, to chcę, żebyś jeszcze oddychała.
James odchylił głowę na drewnianą barierkę za plecami i przez chwilę patrzył w ciemniejące niebo nad jeziorem.
A kiedy zapytała o klub… o nagrania… o cały ten świat, od którego właśnie próbowali się oderwać, odetchnął ciężko i przeciągnął dłonią po karku, jakby to, co miał powiedzieć, wymagało więcej siły, niż chciał przyznać.
— Tak, Sloane… to był viral. — Głos miał niski, zmęczony, ale nie chował się za żadnym tonem.
Na moment zawiesił wzrok gdzieś za jej ramieniem, na spokojnej tafli jeziora. Jakby widok nieporuszonej wody miał go uziemić.
— Ale już przycichło. Wiesz, jak to działa. Nowy dzień, nowy skandal. Show biznes ma pamięć złotej rybki.
Zacisnął usta. Zamilkł na moment, czując jak jej dłonie nadal trzymają jego ramiona.
James milczał chwilę, jakby ważył słowa. Wciąż miał wzrok wbity gdzieś w przestrzeń nad wodą, ale jego ciało, napięte, czujne, zdradzało, że wszystko, co zaraz powie, będzie wynikiem nie emocji, ale doświadczenia. Policjanta. Faceta, który widział to od środka, znał schematy, wiedział, jak działa system i jak się w nim układa karty, zanim ktoś w ogóle je zobaczy.
— To, co się stanie dalej… zależy głównie od od Xaviera. — Jego głos był spokojny, ale nie beznamiętny. — Od tego, czy pójdzie na ugodę.
Spojrzał na nią z boku, unosząc lekko brwi.
— Jeśli się na to zdecyduje sprawę można będzie uznać za zamkniętą bez formalnego procesu.
Przetarł dłonią kark, jakby mimo chłodu znów czuł gorąco sytuacji, która wracała echem.
Patrzył na nią, jakby szukał czegoś pod powierzchnią słów, może resztek decyzji, może woli walki. Może tylko prawdy. Jego dłonie zacisnęły się mocniej wokół jej talii, tak jakby właśnie to jedno, ten dotyk, był wszystkim, co miał.
— Wiem, że nie jesteś bezduszna, Sloane — powiedział cicho, choć jego głos był twardszy niż wcześniej. Nie chłodny. Ugruntowany. — Ale nie mogę udawać, że wystarczy mi kilka wspólnych dni w domku, jeśli potem znikniesz znowu w jego świecie.
Uniósł jedną dłoń do jej karku, kciukiem przesuwając delikatnie po jej szyi. James nie musiał słyszeć słów wprost. Umiał czytać między słowami. Przez lata pracy nauczył się wychwytywać wszystko to, co nie zostało wypowiedziane. Z tonu głosu. Z zawahania. Z oddechu, który przyspieszał nie wtedy, kiedy powinien. Patrzył na Sloane i wiedział. Nie z jej spojrzenia, nie z tego, jak wtulała się w niego na pomoście. Wiedział z tej chwili milczenia, która nadeszła po tym, jak powiedziała, że kocha i jego, i Cartera. Że nie wie, jak to pogodzić.
OdpowiedzUsuńTo nie była decyzja, jeszcze nie. Ale to był kierunek. I James czuł, że ich historia… nie wyjdzie poza te ściany. Ten pomost. Ten las.
Wypuścił cicho powietrze nosem, nie poruszając się ani o milimetr. Trzymał ją w ramionach, jakby wiedział, że właśnie teraz powinna czuć się bezpieczna. Bo może później już nie będzie miała do czego wrócić. Może ich historia właśnie dlatego była taka intensywna. Bo podświadomie oboje wiedzieli, że jest tymczasowa.
— Nie wiem, co będzie, kiedy tam wrócimy. I nie wiem, kim dla siebie będziemy wtedy. Ale wiem, kim byliśmy tutaj. I to… — urwał, dopiero po chwili kończąc, głosem niższym, bardziej szorstkim — …to się we mnie nie zatrze.
Nie poprosił, by została. Nie powiedział, że jej potrzebuje. Bo nie chciał, by kiedykolwiek powiedziała „zostałam”, a potem żałowała. Bo czy mógł zrobić więcej? Czy miał w zanadrzu jeszcze jakieś karty? Jeśli nie wystarczało jej to, co jej do tej pory dał, to co miał jej jeszcze zaoferować?
Zacisnął mocniej rękę na jej talii. Nie patrzył na nią. Patrzył w wodę, która zaczęła łapać odblask pomarańczowego światła. Zachód słońca był łagodny. Prawie niezauważalny. Taki, jak ich koniec. Cichy. Bez krzyku. Bez zamknięcia drzwi. Bo choć czuł, jakby właśnie odliczali ostatnie minuty czegoś, co nigdy nie miało prawa przetrwać, to właśnie w tym momencie trzymał ją najbliżej. Jakby miał pewność, że niedługo już nie będzie komu.
JH
Noc była lepka i duszna, przesiąknięta dymem, potem i drogim alkoholem, którego smak Zaire ledwo już czuł na języku. Wracał jak automat, nie tyle do domu, co do miejsca, które nie przypominało już tego, czym było jeszcze parę dni temu. Buty uderzały o marmurową posadzkę penthouse’u, echo niosło się w zbyt cichych korytarzach, jakby wszystko w tym miejscu zamierało razem z jej nieobecnością. W środku panował bałagan, resztki wspólnego życia, które wciąż trzymało się tu kurczowo, mimo że dusza tego domu zniknęła. Ale był ktoś, kto czekał. Rue. Pisnęła radośnie i podbiegła, merdając ogonem z taką siłą, jakby chciała wytrzepać z siebie tęsknotę. Zaire uklęknął i dotkną jej miękkiej sierści. Pies wylizywał mu policzki, jakby chciał wypełnić pustkę, która rozciągała się wokół nich od czasu zniknięcia Sloane.
OdpowiedzUsuńWziął prysznic, zmywając z siebie kolejne godziny imprezy, obcych ludzi, zapach perfum, które nie należały do niej. Strumień wody spływał po jego karku i plecach, a Zaire opierał dłonie o chłodne kafle, próbując się nie rozejść. Myśli dudniły mu w głowie jak bas z klubowego głośnika. Wyszedł, wytarł się byle jak. Przeszedł korytarz, minął kuchnię, pustą sypialnię gościnną, aż w końcu stanął przed ich drzwiami. Jego dłoń zawahała się przy klamce, ale ostatecznie ją nacisnął.
I tam była.
Leżała. Na ich łóżku. Z jedną nogą pod kołdrą, drugą ledwo przykrytą. Poduszka zniekształcona pod jej policzkiem. Włosy rozrzucone, jakby rozniosły się po całym materacu. Oddychała spokojnie, jakby nic się nie stało. Jakby te wszystkie dni rozpaczy, jego areszt, jego paranoje były snem, a nie brutalną rzeczywistością.
Zaniemówił. Nie odezwał się. Nie podszedł od razu. Przez chwilę po prostu na nią patrzył, a potem po cichu wszedł do łóżka, czując znajome ciepło materaca. Jej ciepło. Leżał obok, ale jej nie dotknął. Patrzył w sufit. Czuł, jak przyspiesza mu tętno, ale nie z ekscytacji, tylko z napięcia, które nie opuszczało go od tamtej nocy.
Poranek przyszedł zbyt szybko. Czy w ogóle udało mu się zasnąć? Blade światło sączyło się przez zasłony. Zaire obudził się pierwszy, niepewnie, jakby sam nie wierzył, że ta noc się wydarzyła. Przez moment po prostu na nią patrzył. Miała na sobie jego koszulkę. Rękaw zsunął się jej z ramienia. Oddech miarowy, głęboki. Wyciągnął rękę. Delikatnie. Bez hałasu. Pogładził jej włosy. Odgarnął je z karku, jak robił to setki razy. I wtedy to zobaczył. Czerwone ślady na jej szyi. Malinki, drobne siniaki. Na kości obojczyka, głębiej, bliżej ucha, tuż pod żuchwą A potem jeszcze jeden, niewielki siniak na biodrze, jakby ktoś objął ją zbyt mocno, zbyt pewnie, zbyt obco. Cofnął rękę. Zadrżała mu dłoń. Serce przyspieszyło. Tętno uderzyło mu w uszy. Wstał z łóżka niemal bezgłośnie, jakby był włamywaczem we własnym domu. Przymknął oczy. Usta zacisnęły mu się w cienką linię. Czuł, jak coś rośnie w jego klatce piersiowej. Nienazwane. Surowe. Pierwotne. Żal? Wściekłość? Poczucie zdrady? A może to było coś innego, świadomość, że sam nie zostawił jej innego wyjścia? Usiadł na fotelu obok łóżka. Dłonie splótł ze sobą. Znieruchomiał. Patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Nie miał już żadnych odpowiedzi. Nie był pewien, czy zasłużył na pytania.
Zaire drgnął, jakby jej głos wyrwał go ze stanu zawieszenia, półsnu, półczuwania, który zdawał się trwać od godziny. Spojrzał na nią przez sekundę z pustką, która była bardziej mechanizmem obronnym niż brakiem emocji. Ale kiedy ich spojrzenia się spotkały… coś w nim pękło. Uśmiechnął się. Niespodziewanie łagodnie. Tak, jakby nic się nie stało. Jakby te dni nie istniały. Jakby ich świat wcale się nie rozpadł na kawałki, które próbował poskładać samymi oczami, patrząc na nią w ciszy.
— Hej — odpowiedział cicho, z lekkim uniesieniem kącików ust. Jakby to było tylko powitanie po normalnej nocy, nie powrót po piekle. Jakby nie zauważył tego, czego nie powinien zobaczyć. Jakby jego serce wcale nie waliło tak mocno, że niemal czuł je w gardle.
Podniósł się z fotela i zrobił krok w jej stronę. Powoli, bez pośpiechu, jakby bał się spłoszyć coś kruchego i świętego. I może właśnie tak na nią patrzył, jakby znów zobaczył dziewczynę, dla której był gotów podpalić świat. Dziewczynę, której tak kurczowo się trzymał, nawet gdy wszystko inne przestawało mieć sens. Uklęknął przy łóżku.
OdpowiedzUsuń— Nie wiedziałem, czy to był sen, czy naprawdę wróciłaś — powiedział cicho, z uśmiechem, który w innych okolicznościach byłby czuły, prawdziwy. Ale teraz był niepewny, miękki, zbudowany z tego, co zostało. Jakby chciał jeszcze przez kilka minut udawać, że nie widział. Że wszystko jest dobrze. Że nie ma śladów. Ani domysłów. Ani żadnej wyimaginowanej twarzy, która teraz w nim pulsowała razem z krwią. Wyciągnął dłoń, ale nie dotknął jej od razu.
Zatrzymał się w połowie ruchu, jakby coś w nim walczyło.
— Wyspałaś się? — zapytał łagodnie, niemal głupio. Głos miał niski, lekko zachrypnięty od milczenia i dymu. — Chcesz kawy? Albo… cokolwiek. Zamówię nam śniadanie, hm?
Brzmiało to tak, jakby próbował rozbić napięcie i może sam się uchronić przed tym, co tak naprawdę czuł. Bo jeszcze chwilę temu siedział w tym fotelu, patrzył na jej ciało i nie mógł oddychać. Teraz oddychał zbyt lekko. Jakby każde słowo mogło przekłuć tę chwilową bańkę spokoju, zanim wróci prawda. Jeszcze nie teraz. Jeszcze przez moment chciał się łudzić.
Carter
Zaire skinął lekko głową, jakby zgadzał się z czymś, czego nawet nie wypowiedziała. Wstał z kolan, powoli, z wyczuciem, nie gwałtownie, nie jak ktoś, kto chce się zbliżyć za szybko. Czuł, że nie wolno mu przyspieszać. Jeszcze nie. Nie odezwał się, ale jego spojrzenie złagodniało. Przez chwilę wyglądał tak, jakby naprawdę chciał uwierzyć, że są w miejscu, z którego mogą zacząć od nowa. Że to tylko jedna z ich burz, która przejdzie. Że mogą udawać, że naprawdę wczorajszego wieczoru nie było.
OdpowiedzUsuńAle nie potrafił do końca udawać. Nie teraz. Nie, kiedy wciąż miał przed oczami te ślady na jej ciele. Nie, kiedy wiedział, że ktoś inny zostawił je tam, gdzie tylko on powinien. Mimo to, kiedy powiedziała „wiesz, że możesz mnie dotknąć?”, nie zrobił tego od razu. Uśmiechnął się tylko, lekko, niepewnie, z czymś, co przypominało dawnego Cartera. Tego, który był bardziej chłopakiem z sąsiedztwa niż legendą sceny.
Na trzeźwo Zaire był kimś innym. Ciszej oddychał. Wolniej chodził. Słowa nie wybuchały w ustach jak granaty. Na trzeźwo wszystko było bardziej… duszne. Ale też prawdziwe. Pod wpływem był w stanie wykrzyczeć każdą emocję, rozpieprzyć pokój hotelowy. Był jak ogień, który się nie cofa. Jak chłopiec, który całe życie uczył się, że miłość trzeba bronić siłą, że jak boli, to walić, krzyczeć, niszczyć. To znał. To umiał. Ale teraz… teraz był trzeźwy.
I właśnie dlatego nie podszedł do niej od razu. Dlatego nie zerwał z niej tej koszulki, żeby sprawdzić, ile jeszcze śladów zostawił na niej ktoś inny. Dlatego nie zapytał kto to był, nie zażądał nazwiska, nie złapał jej za nadgarstki, żeby spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała prawdę. Nie zrobił tego. Jeszcze nie. Bo trzeźwy Carter nie rozładowywał złości pięściami. Nie wściekał się od razu. Trzeźwy Carter milczał. Czekał. Aż ból osiądzie głębiej. Aż zazdrość zacznie sączyć się jak trucizna. Aż serce przestanie walić jak młot i zostanie tylko ten szum w głowie. Ale to była cisza przed burzą. Taką, która zbiera się długo. Nie grzmi od razu. Tylko zamiera w powietrzu. I kiedy ona mówiła spokojnie, kiedy go dotykała, kiedy udawała, że nic się nie wydarzyło, w nim coś już pękało. Tylko jeszcze się nie rozsypało. Jeszcze się trzymało na ślinę i dumę. Jeszcze był ten moment, kiedy mógł się oszukiwać, że to nie boli. Że może to tylko przypadek. Że może sobie coś ubzdurał. Gdyby był na kokainie, krzyczałby. Gdyby był na whiskey i tabletkach, już dawno przeklinałby jej imię, próbując zetrzeć z jej skóry każdy ślad. Ale był trzeźwy. I to było najgorsze. Bo trzeźwy Carter myślał. I myślenie bolało dużo bardziej niż cokolwiek, co kiedykolwiek wciągnął.
Zaire wzruszył lekko ramionami, wciąż w tym kontrolowanym bezruchu, który bardziej przypominał napięcie niż spokój. Jego wzrok zatrzymał się gdzieś między pościelą a własnymi dłońmi. Wreszcie odezwał się cicho, ale z wyraźnym znużeniem.
— Nie wiem. Może koło trzeciej. Może później. — Głos miał ochrypły, zmęczony, pozbawiony tej ostrej pewności, którą zwykle rzucał w jej stronę. Odetchnął głębiej, jakby coś w nim się przemieściło, jakby odsunął od siebie tysiąc słów, które chciały się z niego wyrwać, ale wiedział, że nie jest gotowy na żadne z nich. Nie teraz.
Spojrzał na nią, naprawdę spojrzał i choć jego spojrzenie było krótkie, było w nim coś, czego nie miał w sobie od dawna: miękkość.
OdpowiedzUsuń— Cieszę się, że wróciłaś. — Nachylił się lekko nad krawędzią łóżka. Ujął jej dłoń i zanim zdążyła się poruszyć czy coś powiedzieć po prostu pocałował wnętrze jej dłoni. W taki sam sposób, w jaki robił to zawsze w takich chwilach, pomiędzy jedną burzą a drugą. Jak wtedy przy stole w Vegas. Pomiędzy jedną awanturą a drugą. Tak samo. Delikatnie. Skupiając się na tym jednym, krótkim geście. Nie patrzył na jej szyję. Nie na to, co widział wcześniej. Jakby w tej jednej chwili postanowił, że zatrzyma się dokładnie tu. Potem powoli się podniósł.
— Zamówię śniadanie. — Tylko tyle. Żadnych planów na później, żadnych słów na temat tego, co dalej. Wyszedł z sypialni cicho, zostawiając za sobą tylko zapach swoich perfum i pustkę w przestrzeni, którą jeszcze przed chwilą wypełniało jego ciało. Jakby zniknął z powietrza, ale nie z niej. Nigdy z niej.
Carter
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJames poczuł, jak coś w nim napina się i kruszy jednocześnie, gdy jej łzy dotykały jego skóry z pokorą większą niż jakiekolwiek słowa. Chciał coś powiedzieć. Miał już gotową odpowiedź. Zdanie, które wbiłoby się między nich jak ostry klin i może właśnie dlatego w ostatniej chwili zamilkł. Chciał jej powiedzieć, że gdyby naprawdę była z nim aż tak szczęśliwa, jak twierdziła, to na jego pytanie o przyszłość nie odpowiedziałaby “nie wiem”. Że w tym jednym słowie ukryła się cała prawda, której nie potrafiła jeszcze wypowiedzieć głośno. Że to właśnie “nie wiem” było wyrokiem, nawet jeśli nieświadomym. Ale wtedy poczuł jej policzek mocniej wtulony w swoje ramię. Usłyszał ten cichy, wstrzymywany oddech. I poczuł wilgoć, ciepłą, pełną ciężaru, którego nie chciała już dźwigać sama. Widział wiele rodzajów łez w swoim życiu, wymuszone, teatralne, rozpaczliwe, pełne żalu, skruchy, pustki. Ale te… te nie były dla pokazów. Nie były argumentem w rozmowie. One po prostu były, czyste i ciężkie, wypływające z niej jak zbyt długo tłumiony strumień. W nich nie było kalkulacji. Była tylko szczera bezradność. I właśnie przez te łzy… zdusił w sobie to, co miał powiedzieć.
OdpowiedzUsuńNie dlatego, że zmienił zdanie. Nie dlatego, że stracił czujność. Po prostu zrozumiał, że teraz nie był czas na słowa, które miały ranić, nawet jeśli miały być prawdą. A może zwłaszcza dlatego, że były prawdą. Zamiast tego wciągnął głębiej powietrze i pozwolił jej zostać. Przytulić się. Schować. Dotrwać w jego objęciach jeszcze chwilę dłużej zanim rzeczywistość znów upomni się o swoje. Jego ramiona zacisnęły się na niej mocniej. Nie z potrzeby zatrzymania jej na siłę. Raczej z odruchem ochronnym jakby jej rozpadające się od środka ciało mogło znaleźć w jego dotyku choć cień spokoju. Nie odsunął się. Nie skomentował łez. Oddychał równo, powoli, pozwalając, by jej oddech się z nim zgrał. Dopiero po chwili odezwał się cicho, niskim, matowym głosem, który wydawał się wychodzić gdzieś spod mostka.
— Wiem, Sloane. Wiem, że jesteś szczęśliwa. — Nie zadrwił. Nie powtórzył tego, by jej przypomnieć, jak dramatycznie to zabrzmiało. Po prostu przyjął to do siebie jak dar, który i jego boleśnie dotykał. — I nie wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo chcę ci ten spokój dawać codziennie.
Potem przez moment zamilkł. Dłoń przesunął powoli na jej kark, palcami rozczesując pojedyncze kosmyki, jakby układał je w jakiejś cichej medytacji.
— Ale nie uciekniemy. Żadne z nas nie jest stworzone do uciekania, nie po tym, przez co przeszliśmy.
Uśmiechnął się gorzko, nie zobaczyła tego, ale mogła poczuć.
— Wiesz, co czuję, kiedy trzymam cię tak, tutaj? Że wreszcie jestem we właściwym miejscu. Że moje dłonie są tam, gdzie powinny być. Że moje serce jest tam, gdzie miało zawsze być.
Zamknął na moment oczy, pochylając głowę tak, by oprzeć czoło na jej skroni.
— I tak samo wiem, że kiedy wrócimy… nic z tego nie będzie już takie samo.
Nie mówił tego z wyrzutem. Nie było w nim oskarżenia. Był w nim tylko fakt. Cichy, niewygodny, palący między żebrami.
— Nie jesteś bezduszna. Nie dla mnie. Ale wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? Że ja ci nie mam czego wybaczać. Bo od pierwszego dnia wiedziałem, że jestem na przegranej pozycji. I zostałem. Bo chciałem choć kilka dni żyć tak, jakby to mogło się udać.
Jego głos był surowy i zmęczony, ale nigdy wcześniej tak bliski prawdy.
— I zrobiłbym to jeszcze raz.
Złapał ją za rękę, tę, która kreśliła szlaczki po jego klatce piersiowej, i przyłożył do swojego serca. Milczał, pozwalając, by jego oddech opadł razem z jej. Czuł jej skórę, jej łzy, jej dłoń i ciężar tych słów, które między nimi zapadły.
JH
Carter stał przy oknie z filiżanką w dłoni, ale nie pił. Kawa dawno już przestała parzyć palce, ale on nawet tego nie zauważył. Wpatrywał się przed siebie, nieruchomo, jakby próbował przeniknąć wzrokiem przez szkło, przez panoramę miasta, która rozciągała się za szybą. Wysokie wieżowce, słońce rozlewające się złoto-szarym światłem między budynkami, wszystko to było odległe. Niewidoczne.
OdpowiedzUsuńBo on nie patrzył na miasto.
On patrzył w siebie.
Oczy miał lekko przymrużone, brwi ściągnięte, jakby walczył z czymś w środku. Żuchwa napięta, palce zaciskające się od czasu do czasu na uchwycie filiżanki, choć nieświadomie. Milczał. Nie mówił ani słowa. A mimo to było w nim głośno.
Z boku wyglądał jak posąg, nieporuszony, wyciosany z jakiegoś twardego kamienia, z którego można było czytać wyłącznie po drobnych drgnięciach. Po zaciskających się ustach. Po niewielkim ruchu ramion, jakby ledwo utrzymywał napięcie w środku. Stał przy oknie jakby to ono miało dać mu odpowiedzi, których bał się usłyszeć z jej ust. Jakby próbował się uspokoić, policzyć w myślach do dziesięciu. Albo do tysiąca. Ale im dłużej patrzył na odbicie miasta, tym bardziej to wszystko rozłaziło mu się w palcach.
Carter odwrócił głowę, gdy usłyszał znajomy stukot jej kroków. Stał oparty o blat, boso, w szerokiej koszulce i spodniach od dresu, z opuszczonymi ramionami i obciążonymi myślami, których nie dało się wyczytać z twarzy. W jednej dłoni trzymał kubek z kawą, w drugiej telefon, na którym sprawdził status zamówienia. Zablokował ekran i odłożył go na bok.
— Tak — Odpowiedział krótko uśmiechając się do niej łagodnie. — Zaraz tu będzie.
Kąciki ust uniosły się w miękkim, cichym uśmiechu. Niewymuszonym. Ciepłym. Prawdziwym. Takim, jakiego dawno między nimi nie było. Widział, jak uważnie go obserwuje, znał ten wzrok. Czekała. Na coś. Może na pytanie. Może na oskarżenie. Może na to, żeby wreszcie coś się wydarzyło. Ale on tego nie dał. Nie jeszcze.
— Dobrze wyglądasz. — Powiedział cicho, a jego głos był bardziej szorstki niż zamierzał. — Trochę za dobrze, jak na kogoś, kto źle spał.
Przez ułamek sekundy zapomniał o wszystkim. O minionym tygodniu. O areszcie. O krwi. O śladach, które widział na jej skórze. O każdej nocnej godzinie, w której nie wiedział, gdzie jest i z kim. Widział tylko ją. W ich kuchni. Całą. Żywą. Z tą samą twarzą, którą znał lepiej niż własną.
Nie podszedł od razu. Pozwolił jej jeszcze przez chwilę być w tej przestrzeni bez przymusu, bez konfrontacji. Ale jego oczy… one mówiły wszystko. Tęskniły. Analizowały. Obserwowały każdy drobny szczegół, jakby chciał się upewnić, że to naprawdę ona. Że wróciła. I może, przez tę jedną chwilę, naprawdę był tylko mężczyzną, który kochał kobietę. Bez całego gówna, które ich otaczało.
Rue przetoczyła się pod jego nogami i szturchnęła go nosem. Odruchowo pogłaskał ją po głowie.
— Próbowała mnie zmusić do aportowania. Przegrałem. — Zaire spojrzał na psa i parsknął cicho. — Przynajmniej ty wiesz, czego chcesz, co? — rzucił półgłosem do psa, z ledwo zauważalnym uśmiechem, który równie dobrze mógł być grymasem. Rzucił jej zabawkę w głąb mieszkania. W tym samym momencie zadzwonił dzwonek. Rue podniosła głowę a potem zerwała się i pobiegła w stronę wejścia, jakby to ona miała odebrać zamówienie. Carter poszedł za nią. Słychać było wymianę kilku krótkich zdań, jego stłumione „dzięki”, brzęk kluczyków, lekkie trzaśnięcie plastikowej torby. Po chwili wrócił z dwoma pakunkami, które ustawił na stole. W kuchni rozniósł się zapach gorących tostów, syropu klonowego, aromat podsmażanych malin.
Miał wszystko. Penthouse z widokiem, którego zazdrościli mu wszyscy. Muzykę, która robiła miliony w pierwszych dwudziestu czterech godzinach. Zegarki, samochody, ludzi na skinienie palca. Sypialnię, w której spała kobieta, o którą kiedyś modlił się, zanim jeszcze miał prawo marzyć. Miał władzę, wpływy, miał nazwisko, które niosło się echem po całym mieście. A mimo to, czasem czuł się, jakby nie miał nic. Jakby wszystko, czego dotykał, rozpadało się w jego dłoniach. Jakby niczego nie był w stanie utrzymać na dłużej niż chwilę. Jakby ludzie, którzy mówili mu „kocham”, tak naprawdę tylko wypowiadali słowo, nie znając jego znaczenia. Jakby był zbudowany z pustki i cienia i za każdym razem, gdy próbował się ogrzać, przypalał tych, których miał obok.
OdpowiedzUsuńTak, Sloane wróciła.
Ale czy naprawdę wróciła?
Stał przy tym oknie, w tym cichym, kosztownym wnętrzu i nie czuł się ani bogaty, ani potężny, ani kochany. Czuł się zmęczony. Rozbity. Jakby balansował na krawędzi czegoś, czego nie umiał nazwać. Wystarczyło jedno spojrzenie w jej stronę, jedno wspomnienie tych śladów, które widział na jej szyi i udach, żeby znów zacząć krwawić od środka.
Carter
Zaire nie odwrócił się od razu, kiedy poczuł ją na swoich plecach. Trwał tak chwilę, jakby ważył wszystko, co mogłoby paść z jego ust. I może właśnie dlatego cisza była głośniejsza niż jakiekolwiek słowa. A jego bezruch gorszy niż gniew. W końcu wzruszył ramionami. Ledwo zauważalnie. Jakby jej obecność nic nie znaczyła. Jakby był zupełnie gdzie indziej myślami, emocjami, planami na następny dzień.
OdpowiedzUsuń— Mówiłaś, że się nie wyspałaś — powiedział cicho, tonem zbyt lekkim, zbyt swobodnym, żeby pasował do napięcia, jakie w nim buzowało. Ale nie spojrzał na nią od razu. Nadal patrzył przez okno, jakby miasto miało mu odpowiedzieć na pytania, których nie umiał jeszcze zadać. Nie zrobił jej awantury. Nie rzucił żadnego oskarżenia. Nie zażądał żadnego wyjaśnienia. A jednak… coś w nim było. Coś, co osiadało jej w żołądku jak ciężar. Cisza z jego strony była cięższa niż jego krzyki.
— Może po kawie będzie lepiej — dodał po chwili, z tym samym pozornym luzem, który tylko pogłębiał uczucie, że coś jest nie tak.
Nie był zły. Nie był czuły. Nie był nawet obojętny.
Gdyby był pijany, gdyby miał we krwi to, co miał wtedy w klubie, może właśnie teraz wyrzuciłby z siebie wszystko. Rzucił kubkiem, roztrzaskał słowa jak szkło na kaflach. Zrobił awanturę, bo przecież zasługiwał na wyjaśnienia. Na prawdę. Na cholerne: „tak, to były jego ślady”. Ale był trzeźwy. I przez to bardziej ludzki. A ludzie, kiedy kochają, nie zawsze chcą wiedzieć wszystko od razu. Więc tylko westchnął. Ciężko.
Zaire zesztywniał na dźwięk jej szeptu. Czuł jej dłonie na swoim ciele, jej policzek oparty o jego plecy, ale nie zareagował od razu. Jakby potrzebował chwili, żeby przetrawić jej słowa. Żeby się upewnić, że naprawdę to powiedziała.
„Tęsknię za tobą.”
Zacisnął lekko szczękę. Westchnął przez nos i dopiero po kilku sekundach odwrócił się powoli, obejmując ją. Jego spojrzenie błądziło po jej twarzy, krótko, nie zatrzymywało się w jednym miejscu. Nie szukał kontaktu wzrokowego. Nie szukał żadnej czułości.
— Tęsknisz? — powtórzył, jakby nie do końca wierzył, że dobrze usłyszał, bez oskarżenia, ale z czymś, co niepokoiło. — Przecież tu jestem Sloane…
Uniósł brew jakby to było najbardziej logiczne pytanie, jakie mógł zadać. Jakby nie widział powodu, by za nim tęsknić, skoro fizycznie stał przed nią. Jakby nie rozumiał, że można być z kimś w tym samym pokoju, a jednocześnie czuć się tak, jakby dzielił ich cały kontynent.
A może rozumiał. I właśnie dlatego to pytanie zabolało bardziej, niż jakakolwiek pretensja.
Jego twarz nie zdradzała emocji. Żadnej złości, żadnego bólu. Tylko ten spokój… ten cholerny spokój. Stał bez ruchu, jakby ważył każdą możliwą reakcję, jakby w jego głowie toczyła się walka, do której ona nie miała dostępu. Cisza trwała o sekundę za długo, a jego ciało napięło się tak ledwie zauważalnie tak.
Dłoń uniósł jakby odruchowo, ale nie był to przypadek nic, co robił w tej chwili, nie było przypadkowe. Palcami sięgnął do jej karku, wplótł je w pasmo włosów. Delikatnie, z niepokojącą czułością, odgarnął je na bok. Zrobił to powoli, uważnie jakby się nią zachwycał. Jakby niczego nie zauważał. Jakby była po prostu jego żoną, a nie kobietą, która na tydzień znikła i wróciła z ciałem znacznym przez kogoś innego.
Potem się poruszył. Powoli. Z pozornym spokojem. Zbliżył się do niej bez słowa.
Nie powiedział nic.
Nie zapytał.
Nie poprosił.
Nachylił się i pocałował ją. Dokładnie tam, gdzie jeszcze parę godzin temu całował ją ktoś inny. Dokładnie na tych drobnych śladach, przypudrowanych, ale nie na tyle, by ich nie zauważył.
Robił to powoli, z premedytacją. Nie był to pocałunek pełen pożądania. Był… niemal tkliwy. Zbyt tkliwy. Zbyt cichy. Zbyt pewny.
OdpowiedzUsuńPrzesunął ustami po jednym z tych miejsc i zatrzymał się przy uchu, czując, jak jej ciało drży czy z napięcia, czy strachu, nie potrafiłby teraz powiedzieć.
— Przecież nic się nie stało, prawda? — szepnął jej do ucha, tak miękko, że aż niebezpiecznie.
Uśmiechnął się, ale nie było w tym uśmiechu nic ciepłego. Cofnął się o krok. Jego wzrok znów był spokojny. Za spokojny.
— Śniadanie stygnie.
Potem się odsunął. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby nie zostawił jej z trzęsącymi się kolanami i sercem uwięzionym w gardle. I wrócił do swojego śniadania, spokojnie, z tą samą miną, którą miała granit.
Carter
James nie odpowiedział od razu. Milczał, wciąż trzymając ją w ramionach, mocno, pewnie, jakby tylko ta siła mogła uchronić ich przed tym, co nieuniknione. Oparł policzek o jej głowę, zamykając oczy. Słuchał jej łez. Jej słów. Jej serca bijącego w rytmie niepokoju. I wiedział. Wiedział, że każde z tych zdań, nawet te najbardziej czułe, były pożegnaniem, choć nie wypowiedzianym wprost. Jakby ta chwila miała ich oboje zapisać w czasie, zanim wszystko się rozpadnie.
OdpowiedzUsuńJej pytanie, to jedno, proste, ale rozdzierające „A ty? Jesteś ze mną szczęśliwy?” rozłożyło go na czynniki pierwsze. Tak, był. Ale to nie było już takie szczęście, które dawało skrzydła. To było to szczęście, które nosi się jak ciężar, bo człowiek wie, że nie potrwa długo. Bo James nie znał drugiego takiego miejsca na świecie, w którym czułby się bardziej sobą niż wtedy, kiedy Sloane zasypiała na jego ramieniu. Ale też nie znał drugiej osoby, która mogłaby tak boleśnie przypominać mu, że nie wystarczy być tym właściwym, jeśli ktoś nie potrafi odejść od złego.
— Jesteś moim szczęściem i moim przekleństwem — powiedział w końcu. — Wszystko, co robię od kiedy się pojawiłaś, robię z myślą o tobie. Nawet jeśli sam siebie w tym tracę.
Podniósł dłoń i delikatnie przesunął ją po jej mokrym policzku, zatrzymując się na linii żuchwy. Kciukiem starł ostatnią łzę, która dopiero miała spaść. Oddychał ciężko. Nie z wysiłku, ale z goryczy, która zaczynała zaciskać się wokół jego klatki jak obręcz.
— Wyobrażam sobie nas codziennie. Te wszystkie poranki i wieczory, których jeszcze nie mieliśmy. Przez cały ten czas. Ale wyobraźnia nie wystarcza, Sloane. Nie na dłuższą metę.
Wsunął palce w jej włosy, splótł je delikatnie, jakby dotykał czegoś kruchego, co za chwilę może się rozsypać. Bo właśnie to czuł. Ich. Rozsypujących się.
— Mówisz, że gdybyś mogła… została byś ze mną. Ale nie możesz, prawda?
Spojrzał na nią z dołu, jego wzrok był zmęczony, ale nie zrezygnowany. Jeszcze nie.
— Moglibyśmy wyjechać. Ale ty nie chcesz zostawić sceny. Nie chcesz przestać śpiewać. Nie chcesz przestać być Sloane Fletcher. Gdybyśmy to zrobili, prędzej czy później byś mnie znienawidziła…
Objął ją znowu, mocno. Tak, jakby chciał jej to wszystko wdrukować w skórę. Swoje słowa, swoją obecność. Żeby została z nią, gdy wróci do niego. Bo już wiedział, że wróci.
— Wciągnęłaś mnie w to, a ja dałem się wciągnąć. Świadomie. Do samego końca.
Jego palce zsunęły się znów na jej twarz. Podniósł ją lekko, żeby spojrzała mu w oczy. Chciał, żeby to zapamiętała. Nie jako jego ból. Nie jako rozczarowanie. Ale jako coś prawdziwego.
W jego głosie nie było oskarżenia. Była akceptacja. I głęboki, prawdziwy żal. Bo właśnie w tej chwili zrozumiał, że kocha kobietę, która kocha go z całych sił… ale nie może z nim zostać.
— Kocham cię, Sloane. I nie ma w tym żadnego „ale”. Może właśnie dlatego muszę pozwolić ci wrócić.
I nawet jeśli to go złamie, nie powstrzyma jej. Bo wiedział, że kiedy miłość staje się więzieniem, to nie jest już miłość. A on nigdy nie chciał być dla niej kolejnym klatką. Nie był na przegranej pozycji. Nie w jej oczach. Ale w tej grze nie chodziło już o wygraną. Tylko o przetrwanie tego, co zaraz ich rozdzieli.
JH
Zaire był cicho. O wiele za cicho, jak na siebie.
OdpowiedzUsuńSiedział naprzeciwko niej, z łokciem opartym o blat, obracając w palcach widelec, jakby ten kawałek metalu nagle stał się najciekawszym przedmiotem w kuchni. Rzucał spojrzenia – niby ukradkowe, a jednak wyczuwalne. Patrzył, jak nie kończy kawy. Jak trzyma kubek w dłoniach, jakby to był jedyny punkt zaczepienia w całym pomieszczeniu. Jej pytanie zawisło między nimi.
Nie odpowiedział od razu. Nie powiedział „tak”, nie powiedział „nie”. Zamiast tego tylko uniósł wzrok, powoli, a potem wzruszył ramionami z miną kogoś, kto słyszy pytanie o pogodę, a nie o wspólne wyjście po tygodniu piekła.
— Możemy. Jeśli chcesz — powiedział z pozorną neutralnością, ale ton miał cięższy niż stal.
Brzmiał… obojętnie. Ale nie był obojętny. Nie on. W tej ciszy był chłód, który parzył. Zbyt spokojna postawa. Zbyt powściągliwy głos. Zbyt mało Cartera w Carterze. Bo kiedyś wybuchał. Wściekał się. Rzucał słowami, których żadne z nich potem nie potrafiło cofnąć. A teraz? Teraz był opanowany. Za bardzo. Jego spojrzenie znów powędrowało na jej szyję. Nie zatrzymał się na niej długo. Może ułamek sekundy. Ale to wystarczyło, by znów poczuła ten znajomy skurcz w brzuchu. Jakby patrzył nie na skórę ale przez nią.
Kiedy znalazła się tuż obok, uniósł dłoń i bez słowa dotknął jej palców. Nie mocno. W taki sposób, że mogła się cofnąć. Ale nie zrobiła tego. Więc powoli, bardzo powoli, ściągnął jej dłoń bliżej swojego torsu . Czuł bicie własnego serca. Zbyt szybkie. Pulsował nim gniew i coś jeszcze. Coś, co nie miało nazwy. Popatrzył jej w oczy. Długo. Bez uśmiechu. Dłonie zacisnął na jej talii, bardzo lekko, ale wystarczająco pewnie, by poczuła, że nie jest to przypadkowy dotyk. Przesunął je wyżej, przez jej żebra, pod materiałem cienkiej bluzki. Prawie drżał. Nie z zimna. Ze świadomości. Kiedy opuszki palców dotarły do miejsca, które pamiętał, tam, gdzie wcześniej widział ślad. Niewielki siniak. Ledwie cień przemilczanego faktu. Zatrzymał się tam. Został. Kciukiem zataczał wokół śladu niewielkie koła. Drugą dłonią sięgnął do jej szyi. Oparł palce tuż pod uchem, a potem delikatnie, niemal jakby ją uspokajał, musnął jej usta. Tylko raz. Krótko. Ale cicho. Jak zapowiedź. Zbliżył się do niej na tyle, by mógł szeptać do ucha.
— Czy… tęskniłaś za mną, kiedy zostawiał na tobie ten ślad? — spytał szeptem. Cicho. Ale to nie była prosta ciekawość. To był wyrok, zawieszony między ich ciałami. Dotknął jednego z nich opuszkiem palca. Powoli. Cicho. Jakby to nie był ślad po innym mężczyźnie, tylko coś, co musiał rozczytać alfabetem dotyku.
— Ten tu… — szepnął i pochylił się bardziej, jego oddech otulił jej skórę. Pocałował ślad. Wolno, z niemal nabożną czułością, która nie miała nic wspólnego z miłością. To było… posiadanie. Zaznaczenie terenu.
Albo coś gorszego, sprawdzenie reakcji.
— I ten. — Przesunął ustami dalej, do drugiego miejsca. Palce ułożył na jej szyi, delikatnie, ale stabilnie, jakby ją przytrzymywał, chociaż nigdzie się nie ruszała. Drugą ręką wciąż był przy jej talii. Prawie pod bluzką. Tyle, ile trzeba było, żeby wiedziała, że czuje jej oddech i napięcie mięśni. — I tu też. — Znów pocałunek. Ten ostatni blisko ucha. Ale to nie był pocałunek miłości. To był pocałunek świadomości.
Sloane lekko zadrżała i on to poczuł.
Uśmiechnął się, ale nie ona tego nie widziała.
Bo to był uśmiech, który pojawił się na sekundę, nim znowu sięgnął do jej ucha i wyszeptał:
— Czy tęskniłaś za mną, kiedy ci to robił? — Palce wsunął głębiej, dokładnie tam, gdzie kończyła się jej bluzka. Tam, gdzie skóra była wrażliwa i wciąż mogła boleć. Jego głos nie był ani zimny, ani ciepły. Był zbyt spokojny, by to było normalne. — Czy wymawiałaś moje imię? — Przesunął kciukiem po jej dolnej wardze.
Wciąż trzymając ją blisko, tak blisko, że nie mogła nie czuć bicia jego serca. Odchylił się lekko, tylko na tyle, by popatrzeć jej w oczy.
Nie unikał wzroku. Nie drżał. Był zatrważająco obecny, tak fizycznie i emocjonalnie, jak tylko on potrafił być. Palcem dotknął jej policzka, potem przesunął do brody. Kciukiem raz jeszcze sięgnął do szyi. Tam, gdzie kiedyś ją całował, teraz odnajdywał obcy ślad.
OdpowiedzUsuń— Powiedz, Sloane. — Cicho. Bez gniewu.
Ale z żądaniem, którego nie mogła zignorować. Z bliska. Z tej odległości, z której wystarczyło jedno drgnięcie jej źrenicy, by wiedzieć, że coś ukrywa. Że kłamie. Albo że się boi. Albo jedno i drugie naraz. Jego kciuk wciąż był przy jej ustach. Dłonie na jej ciele. Wciąż dotykał tych śladów, jakby je kolekcjonował. Ale potem… po prostu się wyprostował. Cisza między nimi zadziałała jak tłumik. Ale tylko na sekundę.
— Jeśli nie…To nie pieprz, że za mną tęskniłaś.
Bo nie lubię jak ktoś mi kłamie prosto w oczy.
— Głos miał niski. Miękki. Nie uniósł go ani o ton. Nie warknął. Nie uderzył. Ale w jego oczach, przez ułamek sekundy, przemknęło coś dzikiego. Zatrzymał się. Popatrzył na nią jeszcze chwilę dłużej niż trzeba. Potem… uśmiechnął się. Prawie ciepło. Prawie naturalnie. Jakby poprzednie słowa w ogóle nie padły. Odszedł od niej. Sięgnął po smycz Rue, wiszącą na haczyku przy drzwiach. Zapią psu szelki i przygotował do wyjścia. Spokojnie, metodycznie, jakby planował wyprowadzić psa, a nie zostawić Sloane z gardłem ściśniętym od napięcia i pytaniami, które nie miały dobrych odpowiedzi.
— Gotowa? — zapytał lekko, gładząc ją po policzku, zupełnie tak, jakby nie przed chwilą wypowiedział słowa, które rozcięły powietrze w kuchni. Nie spojrzał już za siebie. Zrobił krok w stronę drzwi. — Chodź, zanim się rozmyślę. — rzucił przez ramię.
Carter
Zaire czekał przy drzwiach, klucze w dłoni, Rue na smyczy, ogon psa uderzający w jego nogawkę w rytm ekscytacji. Ale on nie patrzył na Rue. Jego wzrok był wbity w Sloane. W jej palce, które lekko drżały, kiedy sięgała po buty, jakby sznurówki były wyzwaniem. Wiedział, że nie chodziło o buty.
OdpowiedzUsuń— To kiedy w takim razie za mną tęskniłaś, Sloane? — zapytał cicho. — Jak mnie nie było? Czy może dopiero teraz, jak wróciłaś i zobaczyłaś, że jeszcze tu jestem?
Nie było w jego głosie gniewu. Brakowało tego wybuchowego „właśnie teraz musimy to rozwiązać”. Był za to ten spokojny, nierozpoznawalny ton. Głos faceta, który już nie potrzebował odpowiedzi, ale i tak je zadawał, bo coś w środku nadal nie pozwalało mu przestać próbować. Nie patrzył jej w oczy, ale jego pytanie nie zawisło w pustce. Było skierowane dokładnie do niej, wymierzone. Jak celnie wystrzelony pocisk. Nie z furią. Z chłodną precyzją. — Bo wiesz, próbuję zrozumieć… — dodał jeszcze ciszej. — Skoro można tęsknić za kimś i w tym samym czasie pozwolić komuś zostawić na sobie pamiątki, to może ja czegoś nie rozumiem. Może… coś mi umyka. — Spojrzał na nią w końcu, prosto. Bez cynizmu. Ale bez ciepła. I właśnie ten brak ciepła był tym, co piekło najbardziej. Zamilkł na moment. Patrzył, jak jej palce drżą przy sznurówkach, jak pochyla się w milczeniu, jakby szukała tam odpowiedzi. Ale nie spodziewał się jej od razu.
— Bo jeśli dopiero teraz, to nie wiem, czy powinienem się cieszyć, czy sobie współczuć. — Westchnął cicho, głos miał zbyt łagodny jak na to, co mówił. — Nie spojrzał na nią od razu. Stał przy drzwiach, trzymając w dłoni smycz Rue, która niecierpliwie kręciła się obok, zupełnie nieświadoma, że wokół niej atmosfera była gęsta jak dym po pożarze. Zaire sięgnął po czapkę z daszkiem leżącą na konsoli, zakładając ją niedbale. Wciąż nie podnosił głosu, ale każda jego pauza była jak ostrze zawieszone nad ich głowami.
— Więc? — zapytał jeszcze ciszej. — Co się stało, że nagle tak cię to ruszyło? Spałaś obok mnie i nawet się nie odwróciłaś. — Nie było w tym złości. Tylko to coś, co sprawiało, że nie wiedziała, czy zaraz ją przytuli… czy wyjdzie z mieszkania i nie wróci. — Chyba, że musisz to powiedzieć na głos, żeby w to uwierzyć… to powiedz jeszcze raz. Może tym razem coś poczuję. — W końcu spojrzał jej w oczy. Nie z wściekłością. Z tą samą emocją, którą miała ona, kiedy patrzyła przez okno na odlatujący samolot. Z pustką. Z żalem. Z niedowierzaniem, że naprawdę do tego doszło. Ale wciąż z uczuciem. Tyle że nie wiadomo, czy to była miłość, czy już tylko echo tego, co kiedyś było między nimi prawdziwe.
Zrobił krok w jej stronę, skracając dystans. Windy nie były duże to wystarczyło, żeby jej ciało automatycznie się spięło. Nie dotknął jej, nie musiał.
Wystarczyła jego obecność, ta gęstość powietrza, jakby niosła w sobie coś więcej niż tylko zawiedzione oczekiwania.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, kiedy ja za tobą tęskniłem? — zapytał, niższym głosem. — Kiedy obudziłem się na zimnym materacu w areszcie. Kiedy jedyne, co miałem w głowie, to to że może wróciłaś, że może jesteś w domu. Może nie jesteś z kimś innym. — Zacisnął szczękę i na moment spojrzał w bok, jakby chciał coś wypluć z ust, ale się powstrzymał. — Ale byłaś. I nawet nie próbujesz temu zaprzeczyć, więc oszczędź mi teatralnych westchnień i tej iluzji bliskości. Jeśli naprawdę tęskniłaś, to powiedz mi, kurwa, kiedy.
Spojrzał na nią, nie podnosząc głosu, nie robiąc żadnego dramatycznego gestu. Ale każde słowo niosło w sobie ciężar czegoś, co długo leżało w ciszy i dopiero teraz zaczęło się wyłaniać z cienia. — I teraz wracasz do domu… — powiedział wolno, głosem niższym, bardziej gorzkim niż złośliwym. — Wracasz do naszego łóżka. I kładziesz się obok mnie, jak gdyby to wszystko… jak gdyby to nic nie znaczyło.
Przeszedł obok niej, ale nie odsunął się daleko. Po prostu minął ją tak, jakby chciał dać sobie chwilę na złapanie oddechu. Albo kontroli.
— Ale powiedz mi, Sloane… to naprawdę nic nie znaczyło? — Zamilkł, pozwalając tym słowom wybrzmieć. Powolne, równe uderzenia jego serca mieszały się z hukiem krwi w uszach. Nie spojrzał już na nią. Nie musiał. Bo to pytanie, to jedno pytanie i tak trafiło w cel. Nie potrzebował odpowiedzi od razu. Chciał zobaczyć, co zrobi z tą ciszą.
Carter
Zaire wypuścił z siebie krótkie, puste parsknięcie. Bez rozbawienia. Bez cienia uśmiechu. Jego spojrzenie zrobiło się jeszcze ciemniejsze jakby coś w nim ostatecznie zgasło, choć stał tam dalej, blisko niej, jakby wciąż szukał odpowiedzi. Ale zamiast niej usłyszał coś innego. — Ty zawsze wiesz, jak obrócić kota ogonem, co? — powiedział cicho, z tym spokojem, który drapał po gardle bardziej niż krzyk. — Jak odwrócić każdą sytuację tak, żeby to nie ty była winna. Żeby wyglądało, jakbyś była tą zranioną. Jakbyś wracała tu z połamanym sercem, a nie z cudzymi śladami na ciele. Nie musiał mówić, że widział wszystko. Wiedziała to. Tak samo dobrze, jak on wiedział, że teraz właśnie grała swoją najtrudniejszą rolę.
OdpowiedzUsuń— Zawsze potrafiłaś się wykpić. Uciec w półprawdę, w zmęczenie, w ten smutny wzrok, który każdemu każe cię usprawiedliwiać.
Głos mu nie zadrżał ani razu. Nie musiał krzyczeć. Nie musiał jej szarpać. Stał spokojnie, jakby w ogóle się nie poruszał. — Pytasz, czy naprawdę chcę wiedzieć? — powtórzył jeszcze raz, tym razem bez uśmiechu. — Nie. Ja już wiem. Chcę tylko usłyszeć, jak to mówisz. Jak zrzucasz tę ostatnią warstwę kłamstwa.
Wciąż nie odchodził. Nie dotykał jej. Ale wisiał nad nią tym spojrzeniem, tym ciężarem, którego nie dało się zrzucić. Zaire nie odrywał od niej wzroku. Milczał przez chwilę, może za długo, może po to, żeby dać jej nadzieję, że już odpuścił. Ale nie odpuścił. Nachylił się nieco bliżej, tak że ich twarze dzieliły już tylko oddech. I kiedy mówił, jego głos był niższy, spokojny, nieprzyjemnie wyważony:
— Po co wróciłaś? — Słowa zawisły w powietrzu, suche, bez emocji, jakby sam próbował zrozumieć. — Skończyło się? Znudził ci się? — Głos ani drgnął, ale w oczach tlił się ogień, którego nie gasiła nawet jego powściągliwość. — Nie smakowało tak, jak myślałaś? Zrobiło się nudno? — Zamilkł, ale tylko na moment.
Zaire nawet nie musiał na nią patrzeć. Oparł się bokiem o ścianę windy, z założonymi rękami i spojrzeniem wbitym gdzieś w przestrzeń, jakby to, co miał jej powiedzieć, już dawno zostało rozstrzygnięte w jego głowie. Ale słowa wypowiedział dopiero teraz. Cicho. Prosto. Bez emocji i właśnie przez to zabolało mocniej.
— Nie udało ci się z Xavierem… — rzucił cicho, z cieniem kpiącego uśmiechu, który jednak nie sięgał oczu. — Więc spróbowałaś z innym?
Nie brzmiał, jakby oczekiwał odpowiedzi. Bardziej jakby układał sobie fakty na głos, powoli, z tą niepokojącą chłodną logiką, która u niego była zawsze początkiem ciszy przed burzą. — Próbujesz aż zadziała? — spytał z nutą pozornej ciekawości. — Tak to teraz wygląda? Skreślasz jednego, sprawdzasz drugiego… A potem wracasz tutaj. — Podszedł bliżej, ale nie dotykał jej. Był wystarczająco blisko, by zdominować przestrzeń między nimi, ale zbyt daleko, by miała pewność, co zrobi za chwilę. Milczał potem dłużej, jakby dawał jej szansę, żeby zaprzeczyła. Ale nie wyglądał, jakby zamierzał jej uwierzyć. Pochylił się lekko, wzrokiem przejeżdżając po jej twarzy, jakby próbował coś z niej wyczytać.
— Więc powiedz mi, kochanie… dlaczego wróciłaś naprawdę? — Jego głos nie drżał. Jego twarz nie zdradzała nic. Nie krzyczał, bo krzyk byłby emocją. A on był już dalej. Tam, gdzie kończy się nadzieja, a zaczyna obojętność.
— Albo nie mów nic. W tym też jesteś dobra.
Carter nie powiedział nic więcej. Nie czekał, aż odpowie. Nie wyglądał, jakby jeszcze czegoś oczekiwał. Milczał. A potem po prostu się odwrócił, wciskając przycisk parteru i nawet nie spojrzał na nią, kiedy drzwi windy rozsunęły się z cichym szelestem. Rue wyrwała się przodem, napinając smycz, gotowa do wyjścia, zupełnie nieświadoma ciężaru unoszącego się między jej właścicielami. Carter wyszedł pierwszy. Nie poczekał. Nie odwrócił się, by upewnić się, czy Sloane idzie za nim. Wyszedł na zewnątrz z nonszalancją, która bardziej bolała niż wszystkie jego słowa. Słońce uderzyło w oczy, ale nawet nie zmrużył powiek. Podciągnął lekko rękaw bluzy, sięgnął do kieszeni po okulary przeciwsłoneczne i założył je na nos. Rue ciągnęła go przed siebie, a on dał jej prowadzić, jakby był tylko cieniem tego, kim wcześniej był.
OdpowiedzUsuńZatrzymał się przy krawężniku, rzucił krótkie spojrzenie w bok i dopiero wtedy, gdy zbliżyła się do niego, zrobił kilka kroków dalej. Nie przyspieszył. Nie uciekał. Ale też nie szedł ramię w ramię. Był dwa kroki przed nią. Wystarczająco blisko, by nie wyglądało to jak scena z zakończenia związku. Wystarczająco daleko, by wszystko krzyczało, że coś się w nich właśnie wypalało. I że oboje o tym wiedzieli.
Carter
Zaire nie zatrzymał się od razu. Zareagował jak ktoś, kto musiał wziąć głęboki oddech, zanim w ogóle pozwoli sobie coś powiedzieć. Jak ktoś, kto zbyt dobrze wiedział, że jest na otwartej ulicy, że mijają ich ludzie, że gdzieś w pobliżu ktoś może ich rozpoznać. A przecież musieli wyglądać jak idealna para, piękni, dobrze ubrani, z psem. Jakby wyszli z reklamy. Odwrócił się do Sloane powoli, jakby potrzebował tej jednej sekundy, żeby nie wybuchnąć w miejscu. Słońce odbiło się w jego okularach, ale nie zdołało ukryć napięcia zarysowanego pod szczęką. W tej jednej sekundzie był chłodny, kamienny ale tylko przez chwilę. Bo zaraz potem… przestał być.
OdpowiedzUsuń— Słucham? — warknął, z głosem pełnym niedowierzania i narastającej złości. — Ty nigdy nie jesteś pierwsza? Zawsze są prochy i kumple, i kurwa Jade? — jego głos się uniósł, ale nie krzyczał. — Co ty sobie wkręcasz, Sloane?
Zrobił krok w jej stronę. Nie agresywny. Ciężki. Wolny. Ale pełen tej wściekłości, która się w nim kumulowała od dni, może tygodni. Miał jej dosyć, ale nie tak, jak mógłby mieć dosyć kogokolwiek. Miał dosyć tego, że ona wciąż mu wmawia, kim jest. Że rzuca na niego swoje paranoje, własne brudy, własne grzechy. A on… On miał to nieść.
— Ty, która potrafisz zniknąć na tydzień, wrócić do domu z cudzymi śladami na skórze i spojrzeć mi w oczy z tekstem, że to ja nigdy cię nie wybieram? — Zacisnął dłoń na smyczy. Rue szczeknęła raz, niepewnie, jakby chciała zaprotestować, ale zaraz się uspokoiła.
— Nie zdradziłem cię, Sloane. Nie spałem z żadną z tych dziewczyn. Z nikim. Nie tknąłem nikogo. Nawet kiedy miałem ku temu okazję, nawet kiedy się pieprzyli nade mną w hotelu, a ja nie mogłem spać.
Zrobił kolejny krok. Teraz dzieliły ich centymetry.
— Bo ty byłaś tą, którą wybierałem każdego dnia, nawet kiedy nie miałem siły już wybierać. Ty byłaś tą, której wybaczałem wszystko, nawet kiedy sam nie potrafiłem spojrzeć na siebie w lustro. — Wskazał na jej pierś. — A teraz stoisz tu bez obrączki i mówisz mi, że to ja cię nigdy nie stawiam na pierwszym miejscu?
Zamilkł na sekundę. Ciężko oddychał. Zacisnął szczękę.
— Nie jestem święty. Nigdy nie byłem. Ale nie waż się, kurwa, mówić, że cię nie wybierałem. Bo nawet kiedy chciałem wybrać siebie, nie potrafiłem. Wybierałem ciebie.
Wzrok miał ostry, błyszczący. Tłumił emocje, ale one wychodziły z niego każdym gestem, każdym słowem.
— Dziewczyno, ty nawet nie wiesz, ilu ludzi musiałem wypchnąć ze swojego życia, żeby móc choć próbować być z tobą. Ilu się odwróciło, bo nie chciałem cię w to mieszać. Ile razy powiedziałem „nie”, żebyś ty mogła czuć się chociaż odrobinę bezpieczna, kiedy zasypiałaś obok mnie.
Zamilkł. Zerknął na nią.
— I co dostałem w zamian?
Przez chwilę patrzył jej prosto w oczy, jakby chciał zobaczyć w nich chociaż cień zawahania. Cokolwiek. A potem odwrócił się. Bez słowa. Bez grymasu.
Zaire słyszał jej kroki za sobą. Każdy był jak echo, które nie dawało mu spokoju. Nie przyspieszał. Nie chciał, żeby pomyślała, że ucieka. Nie uciekał choć wszystko w nim krzyczało, żeby się od niej odciąć, zniknąć, zetrzeć z siebie wszystko, co zostawiła w tych ostatnich godzinach, dniach, tygodniach. Ale nie potrafił.
Zatrzymał się dopiero przy ogrodzeniu parku. Rue wskoczyła na krawężnik, gotowa wbiec na trawę, ale Zaire nie puścił smyczy. Spojrzał w dal, jakby musiał poukładać coś we własnej głowie, zanim znów na nią spojrzy. Bo jeśli spojrzy za wcześnie rozpadnie się cały spokój, który właśnie próbował udawać. A on nie zamierzał się teraz rozpadać. Nie pierwszy.
OdpowiedzUsuńPowoli się odwrócił. Ona już była bliżej. I nawet jeśli nie patrzyła mu prosto w oczy, on ją obserwował. Tak jak zawsze. Z tym samym bólem, którego nie chciał zdradzić żadnym drgnięciem twarzy.
— Wiesz, co mnie rozwala? — odezwał się w końcu. Głos miał przyciszony, chropawy. I znów: żadnej furii. Tylko napięcie, które dało się wyczuć w każdym słowie. — Że robisz to tak, jakby to była gra. Jakbyśmy mieli po dziesięć żyć i można było przegrywać, wracać, próbować z kimś innym, potem znowu ze mną. Jakby nic nie miało wagi. Ani ja, ani to miejsce, ani nasze łóżko.
Wbił wzrok w ziemię, ale tylko na sekundę. Potem znów patrzył jej prosto w twarz.
— I nie wiem… może rzeczywiście myślisz, że tak to wygląda. Że jestem na liście z innymi. Ale jeśli to miało być twoje „odpłacam mu”… — Zawiesił głos. Rue szczeknęła krótko, ale Zaire nie zareagował. Ani drgnął. Tylko przesunął dłonią po karku, jakby próbował coś z siebie zetrzeć. Może obraz. Może wspomnienie. Może wściekłość, która w nim kipiała, ale nie mogła się wydostać, nie tutaj.
— Nie jestem święty. Kurwa, nigdy nie byłem. Ale nigdy nie zniknąłem na tydzień, zostawiając cię z milionem niewiadomych.
Carter
Zaire stał przez chwilę bez ruchu, z ręką luźno zaciśniętą na smyczy, która nieznacznie szarpnęła, gdy Rue pociągnęła w bok. Nie ruszył się. Spojrzenie miał utkwione gdzieś tuż obok Sloane nie na niej, ale przez nią, jakby próbował dostrzec coś głębiej, dalej niż tylko jej słowa, które rozcinały go jak brzytwa.
OdpowiedzUsuń— Ty się mnie boisz? — powtórzył wolno, prawie bezgłośnie. Uniósł wzrok na Sloane, powoli, jakby każde słowo, które właśnie wypowiedziała, osiadało mu na barkach z dodatkowym ciężarem. Nie odzywał się przez moment, nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, ale dlatego, że próbował utrzymać ten cienki sznurek spokoju, który ledwo już trzymał go w całości. Na zewnątrz byli ludzie. Miasto. Ich pies. A on próbował nie rozwalić wszystkiego, czego i tak już prawie nie było.
— Zawsze wyciągasz to samo — powiedział w końcu, cicho, ale stanowczo. — Za każdym razem, kiedy coś nie idzie po twojej myśli, mówisz, że się mnie boisz.
Spojrzał jej w oczy, głęboko, uważnie. Nie było w tym nic łagodnego, ale nie było też przemocy. Był ból. Rozczarowanie. Zmęczenie. I coś jeszcze, może to, co trzymało ich razem mimo wszystko.
— A ja nigdy cię nawet nie dotknąłem. Ani przez przypadek, ani w furii. Nigdy. — Pokręcił głową z niedowierzaniem. — Ale ty? Ty potrafiłaś rzucać we mnie butelkami. Uderzyć mnie w twarz, jak ci coś nie pasowało i krzyczeć, że mnie nienawidzisz.
Zaciągnął się powietrzem, które nagle stało się cięższe. Jakby duszne lato w środku miasta zsunęło się na nich z całym smogiem wspólnych błędów. Nie musiał podnosić głosu. Ta cisza między nimi mówiła więcej niż jakakolwiek awantura. Ta jego kontrola była groźniejsza niż krzyk. A jednak w oczach Sloane nadal widział to coś — to samo, co kiedyś kazało jej wracać. I co teraz sprawiało, że nie potrafiła odejść.
— Więc nie mów mi, że się mnie boisz. Bo to nie ja zostawiałem ślady. Nie ja uciekałem.
Spojrzał na nią dłużej, niż powinien. I kiedy już miał coś dodać, coś więcej, coś ostrzejszego, tylko potrząsnął głową i odwrócił się, pociągając Rue za sobą.
Zamilkł.
Ale cisza, którą po sobie zostawił, była głośniejsza niż jakiekolwiek oskarżenie. Nie brzmiał jak mężczyzna, który się broni. Brzmiał jak ktoś, kto właśnie poczuł, że naprawdę coś stracił. Że coś zostało wypowiedziane na głos i nie da się tego już cofnąć.
Zrobił jeden krok do przodu, tylko po to, by znowu się zatrzymać. Spojrzał na nią z boku, przez długą sekundę. Oczy miał przygaszone, ale twarde. Jakby zbierał resztki siebie. Powietrze między nimi drgało, jak napięta lina przed zerwaniem. Ale jego dłoń już nie szukała jej ciała. Żadnego dotyku, żadnej ulgi. Stał z boku. Jak ktoś, kto doszedł do brzegu, ale nie ma już siły wskoczyć z powrotem do wody.
— Mówisz, że nie mogłaś na mnie patrzeć? — Jego głos lekko się zaciął. — A ja czekałem. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Bo myślałem, że jak tylko wrócisz, to może uda nam się jeszcze odbudować cokolwiek. Ale wróciłaś… z siniakami. Z pustką w oczach. I nagle to ja mam być potworem?
Odwrócił wzrok. Wciągnął powietrze nosem i wypuścił je powoli, przez zaciśnięte zęby. Jakby to miało mu pomóc nie wybuchnąć.
Carter szedł przed siebie powoli, z Rue ciągnącą delikatnie na smyczy, zbyt wesołą, zbyt beztroską, jak na to, co właśnie wydarzało się między jej właścicielami. Słońce przebijało się przez liście, w powietrzu pachniało miastem i czymś jeszcze, może końcem. Tym, który wisiał nad nimi od dawna, ale dzisiaj był już niemal dotykalny. I kiedy Sloane milczała za jego plecami, nie próbując go dogonić ani złapać za rękę, Zaire wiedział, że nie muszą już nic krzyczeć. Że najgorsze zostało wypowiedziane.
OdpowiedzUsuńA mimo to, po kilku krokach, przystanął. Nie obejrzał się od razu. Najpierw tylko spojrzał w bok, jakby potrzebował jeszcze oddechu, jednej krótkiej chwili, zanim powie to, co od dawna powinien był powiedzieć.
— Wiesz co jest najgorsze, Sloane? — zapytał w końcu. Spokojnie. Bez gniewu. Nawet bez tego chłodu, który wcześniej spinał mu barki.
Odwrócił się do niej.
— Że nadal cię kocham. Że z każdym pierdolonym krokiem, który robisz w przeciwną stronę, ja i tak cię wybieram. — Jego głos był niski, spokojny, ale coś w nim pękało. — I że nawet jak stoisz tu teraz przede mną bez obrączki, z cudzymi śladami na skórze, patrzę na ciebie i nie potrafię cię znienawidzić.
Zacisnął szczękę. Na moment spojrzał gdzieś ponad jej ramieniem. Musiał. Bo jakby patrzył dłużej, to pewnie by coś w nim puściło.
Carter
Zaire nie poruszył się od razu.
OdpowiedzUsuńCzuł jej dłoń na swojej bluzie ostrożną, niemal nieobecną, jakby bała się, że jeśli tylko dotknie go mocniej, pęknie. Jakby był szkłem. Albo jakby to ona była. A przecież dobrze wiedzieli, że jeśli ktoś tu miał w sobie rysy, to oboje. Nie istnieli bez pęknięć. Spuścił wzrok. Nie na nią, tylko gdzieś przed siebie, gdzie kończył się chodnik, a zaczynał park, przez który kiedyś biegli ze śmiechem, goniąc Rue, która porwała czyjegoś pluszaka. Ile to było? Rok temu? Pół? Inne życie. Inni oni. A jednak kiedy usłyszał jej głos, coś w nim się cofnęło. Zawahało. Ten cichy “Carter…” jakby wślizgnął się pod żebra. Miękki, pokruszony. Zabrał oddech, ale nie oddał nic w zamian. Zacisnął powieki, kiedy mówiła. Nie dlatego, że chciał zniknąć. Chciał to usłyszeć. Bez rozproszeń. Bez tego, że szum miasta będzie mu coś zakrywał. Chciał każdy jej szept i każdą zgubioną pauzę.
Kiedy objęła go w pasie, poczuł się jak ktoś, kto w końcu dotarł do brzegu ale nie wiedział, czy chce wyjść z wody, czy wrócić pod nią i zniknąć. Milczał. Bojący się, że cokolwiek powie, połamie to jeszcze bardziej. Ale ona… ona nie odpuszczała. Te słowa, które padły z jej ust, rozsadziły go od środka.
“Powinieneś mnie nienawidzić.”
“Przepraszam.”
Carter powoli odwrócił głowę i spojrzał na nią z góry. Bez gniewu. Bez chłodu. Z czymś zupełnie innym w oczach. Czymś, co mogło być wyczerpaniem. Ulgą. I czymś w rodzaju pokręconej czułości, która między nimi nigdy nie wyglądała tak, jak u innych. Podniósł dłoń i wsunął ją w jej włosy. Kciukiem dotknął skroni, jakby chciał się upewnić, że ona naprawdę tam jest. Że nie śni, nie majaczy.
— Gdybym cię nienawidził, Sloane… — odezwał się w końcu, cicho. — …to byłoby dużo łatwiejsze.
Zrobił krok bliżej, aż ich ciała niemal się stykały. Rue kręciła się niespokojnie wokół jego nogi, ale on jej nie zauważył. Świat zniknął. Zostali tylko oni.
— Ale ja cię kocham. — Wyszeptał. — I nie umiem inaczej. Bez ciebie.
Pochylił się i przycisnął czoło do jej czoła. Na ułamek sekundy. Prawie jak błogosławieństwo. Albo pożegnanie.
— Jeśli masz mnie jeszcze raz zostawić… — jego głos się załamał, ale nie odwrócił się. — …nie przeżyję, jak znikniesz.
Objął ją wtedy mocno. Nie delikatnie. Nie ostrożnie. Tak, jakby próbował wcisnąć ją z powrotem do swojej klatki piersiowej i tam już zatrzymać. Nos wtulił w jej włosy, przymknął oczy i przez długą chwilę tylko tak stali. Bez słów. Z ciężarem całego ich pieprzonego świata na plecach. Rue zapiszczała cicho, jakby przypominając, że czas płynie. Ale żadne z nich nie drgnęło.
Zaire trwał przy niej, z czołem opartym o jej skroń, jakby ta chwila miała cokolwiek naprawić. Może nie wszystko, za wiele zostało powiedziane, za dużo wykrzyczane, niektóre rany wciąż krwawiły, ale coś. Choćby milimetr. Choćby jedno bicie serca, które nie byłoby przepełnione wściekłością i strachem.
Nie puszczał jej.
Nie dlatego, że się bał, że znowu odejdzie. Ale dlatego, że nie chciał, żeby odeszła. Tym razem nie. Nie po wszystkim, co właśnie z siebie wyrzucili. Kiedy w końcu odsunął głowę, zrobił to powoli. Spojrzał jej w twarz. Nie była już tą samą kobietą, która patrzyła na niego z loży klubu ani tą, która odwracała wzrok, kiedy zderzali się w korytarzu ich własnego mieszkania.
Coś w niej pękło. Ale nie tylko w niej. Jego palce przesunęły się po jej policzku. Cicho. Uważnie. Tak, jakby badał, czy jeszcze może. Czy ma do tego prawo.
OdpowiedzUsuń— To, co powiedziałaś… że się mnie bałaś… — zaczął cicho. — Może powinno mnie to złamać, ale to tylko mnie wkurwia. Bo przez całe pieprzone życie próbuję być wszystkim, czym nie był mój ojciec. I jedyną osobą, dla której to miało sens… jesteś ty. A teraz ty się mnie boisz?
Zmrużył lekko oczy, ale jego głos nie podniósł się nawet o ton. Był spięty, ale stłumiony. Publiczne awantury to był temat na inny dzień.
— Nigdy nie podniosłem na ciebie ręki. Nawet kiedy wykrzyczałaś mi w twarz wszystko, co najgorsze. Nawet kiedy rzucałaś we mnie szkłem. — Przechylił lekko głowę, jakby chciał się z niej śmiać, ale nie potrafił. — To ty masz w sobie ogień, Sloane. Ale wiem, że mnie kochasz. I że nie robisz tego, żeby zniszczyć, tylko żeby przetrwać.
Zamilkł na chwilę, a potem westchnął, jakby każdy oddech coś z niego zabierał.
— I myślałem, że jestem na to przygotowany. Że jak znowu znikniesz, to to już nie będzie miało znaczenia, bo to nie pierwszy raz. Ale miałem nadzieję, że ten ostatni raz będzie właśnie ostatni.
Zsunął dłoń z jej policzka na kark. Nie agresywnie, miękko, jakby próbował sprawdzić, czy ona dalej oddycha jego powietrzem. Czy nadal tu jest.
— Wróciłaś i próbuję ci zaufać. Ale nie umiem cię dotknąć, nie myśląc, że może zaraz znowu cię stracę. Nie wiem już, co zrobić, żebyś została.
Zamilkł na kilka sekund. Rue znów zaskomlała, jakby wyczuwała napięcie. Carter spojrzał na psa, a potem wrócił spojrzeniem do Sloane.
— Jeśli wróciłaś tylko po to, żeby domknąć temat… — przełknął ślinę, choć to brzmiało, jakby dusił się czymś więcej niż powietrzem. — …to błagam, nie rób tego powoli. Nie rozciągaj tego w tygodnie. Po prostu mi to powiedz.
Zamilkł i dodał już znacznie ciszej, sucho:
— Bo ja naprawdę nie wiem, ile razy można umierać dla tej samej osoby.
Carter
Zaire patrzył na nią dłużej niż zamierzał. Tak, jakby chciał wyczytać z jej twarzy coś więcej niż słowa, które wypowiedziała. Zastanawiał się, czy już naprawdę padło wszystko, co miało paść, czy może jeszcze gdzieś w niej czai się ostatni gwóźdź do trumny ich związku. Ale nie… Nie tym razem. Skinął głową tak powoli, że prawie wyglądało to na bezwiedny ruch. Pozwolił, by jej dłonie trzymały jego twarz, choć w środku wciąż kipiało od tego, co widział, co czuł, czego nie powiedział. Ale kiedy patrzył w jej oczy, coś w nim miękło. Może nie całkowicie, może nie na zawsze, ale wystarczająco, żeby zagrać tę rolę, w którą grali zawsze. Przesunął kciukiem po jej policzku, wolno, z czułością, która brzmiała prawdziwie, nawet jeśli była podszyta cieniem.
OdpowiedzUsuń— Dobrze… — wymruczał, głosem niższym, spokojniejszym. — W porządku, Sloane. Wróciłaś. To się liczy.
Pochylił się i musnął jej usta, lekko, niemal ceremonialnie, jakby chciał potwierdzić słowa pocałunkiem. Potem jeszcze jeden, odrobinę głębszy, ciepły, znajomy. Gdy odsunął się o milimetr, uśmiechnął się krótko, tym swoim półuśmiechem, który zawsze potrafił rozbroić atmosferę. Pochylił się, dotykając czołem jej czoła. Przez krótką chwilę był tak blisko, że czuła każdy jego oddech. I kiedy musnął jej usta, miękko, nieśpiesznie, mógłby równie dobrze powiedzieć: Koniec tematu. Nie powiedział. Ale ten pocałunek właśnie to oznaczał.
Sięgnął do jej dłoni i splótł palce z jej palcami, tym samym gestem, którym kiedyś publicznie dawali światu znać, że są nierozłączni. Ścisnął lekko, naturalnie, jakby tak miało być.
— Chodź — pociągnął ją delikatnie, Rue zamerdała ogonem, szczekając cicho, jakby i ona czuła, że coś się przełamało. — Przejdziemy się, weźmiemy kawę, wrócimy do domu. Normalnie.
Tak to właśnie zabrzmiało. Normalnie. Jakby normalność była jeszcze w zasięgu ręki. Jakby Zaire potrafił uwierzyć w tę wersję wydarzeń, choćby na godzinę, na dzień, dopóki oboje mogli grać w tę grę bez wybuchów. Ale kiedy obrócił się przodem do ulicy, jego szczęka była zaciśnięta. A w oczach, za tym krótkim uśmiechem, tliło się coś, co nie zgasło. Chciał, żeby ona tego nie widziała. Żeby myślała, że wszystko już jest dobrze. Przesunął powoli dłonią po jej biodrze, potem po plecach, gładko, bez pośpiechu. Spokojnie. Może zbyt spokojnie.
I faktycznie jakby nagle wszystko się uspokoiło. Ulice znów były tylko ulicami, ludzie przechodzili obok jakby nigdy nic. Słońce wisiało gdzieś ponad dachami budynków i rozgrzewało asfalt, jakby nie działo się nic złego. Carter szedł obok niej, trzymając jej dłoń, z psem na drugiej. Idealny kadr do zdjęcia. Ale nie patrzył już na nią. Jego spojrzenie wbijało się w chodnik przed nimi. Raz na jakiś czas zaciskał szczękę tak mocno, że mięsień na jego twarzy rysował się wyraźnie pod skórą. Nie powiedział nic więcej. Nie musiał. Zagrał tę rolę dobrze. Za dobrze. Wyglądało to jak zgoda. Brzmiało jak zgoda. Ale coś w jego ciszy… było inne niż zwykle.
Szli chwilę w ciszy. Niewymuszonej. Niewygodnej. Ale takiej, która teraz pasowała do wszystkiego między nimi, jak skóra, która zrosła się z raną. Słońce odbijało się w witrynach butików, ludzie przemykali obok, nie poznając ich w tej wersji bez fleszy, bez świty, bez całego cyrku. Para. Z psem. Po kłótni. Po wszystkim. Carter co jakiś czas unosił wzrok na Rue, żeby nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Nie patrzył na Sloane, choć jej dłoń nadal była spleciona z jego. Niby z własnej woli. Nie potrafił być zły. Nie teraz. Nie po tym, jak szeptała, że nie chce już odchodzić. Ale to nie znaczyło, że wszystko w nim przycichło. Przeciwnie, właśnie dlatego wszystko było tak cicho. Bo miał wrażenie, że wystarczy jedno słowo, a znów nie będzie mógł się zatrzymać. Zacisnął palce odrobinę mocniej na jej dłoni, jakby chciał się upewnić, że dalej tu jest.
Potem powoli puścił, wyciągając telefon z kieszeni. Sprawdził coś, kiwnął głową i bez większego zaangażowania powiedział:
OdpowiedzUsuń— Będę musiał się potem pojechać na plan.
Zerknął na nią, znów z tym półuśmiechem.
— Nowy klip.
Nie zapytał, czy pojedzie z nim. Nie powiedział, kiedy wróci. Nie oznajmił też, czy będzie z nią kontaktował się później. Wypowiedział to w taki sposób, jakby informował ją o pogodzie, niby neutralnie, ale zbyt świadomie. Odwrócił na moment głowę w bok, przeciągając dłonią po karku. Zmęczenie zaczęło przesiąkać przez jego ruchy, jakby nagle przypomniał sobie, ile godzin nie spał, ile emocji wypalił i ile jeszcze przed nimi do udźwignięcia. Odwrócił się do niej z powrotem. Na jego twarzy nie było już nic, co sugerowałoby złość, ani żalu. Ale coś nowego zaczynało się tam pojawiać. Coś… o wiele groźniejszego. Spokój, który nie brzmiał jak przebaczenie, tylko jak wyrok odroczony w czasie.
Carter
James patrzył na nią długo po tym, jak urwała. Milczenie wciąż unosiło się między nimi jak para nad taflą jeziora. W tym jednym pocałunku było wszystko ich żal, ich miłość, ich bezsilność. Ale też coś więcej. Może nuta buntu. Albo nadziei. Palcami wciąż delikatnie dotykał jej policzka. Pochylił się i oparł czoło o jej czoło, zamykając oczy. Przez chwilę nie mówił nic. Czuł jej oddech na swoich ustach. Czuł ciepło jej ciała, bijące serce, które biło też dla niego mimo wszystkiego. I wiedział. Wiedział, że nawet jeśli rozstanie byłoby teraz najbardziej logiczne, to żadne z nich nie było jeszcze gotowe go zaakceptować.
OdpowiedzUsuń— To zostań, Sloane. — szepnął. — Na dzień, na tydzień. Na tyle, ile będziesz chciała. Możesz zostać ze mną… nawet na zawsze.
Otworzył oczy i spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Bez żadnego filtra, bez osłony. Z całą miłością, jaką do niej czuł.
— Nie mam do czego wracać. Wiesz o tym. — głos miał cichy, ale stanowczy. — Nie chcą mnie z powrotem. A nawet jeśli kiedyś tak będzie… To nie teraz. Teraz mogę być, kim chcę. I gdzie chcę.
Delikatnie przesunął dłonią po jej karku, aż do pleców, jakby chciał ją przyciągnąć jeszcze bliżej.
— Jeśli mamy się ukrywać… to pieprzyć to wszystko. Zróbmy to. Ukryjmy się. Wyjedźmy. Zniknijmy.
Uśmiechnął się pod nosem. Smutno, ale z błyskiem w oku. Jakby ta decyzja była równie szalona, jak prosta.
— Może i to nie jest życie, które planowałem. Ale jeśli mam je przeżyć z tobą, Sloane… To nie chcę żadnego innego.
James nie odsunął się od niej nawet na milimetr. Wciąż czuł jej usta na swoich, ślad, który zostawiła pocałunkiem. Czuł jej drżenie w oddechu i wilgoć łez na skórze, której nie próbował już wycierać jakby każde z tych słonych wspomnień było dowodem na to, że naprawdę byli, że to nie był tylko sen na kilka dni. Zsunął dłonie na jej biodra, jakby chciał zakotwiczyć ją tu, przy sobie, przy tym pomoście, przy tej jednej rzeczywistości, która nagle miała sens.
— Jeśli chociaż przez moment czujesz, że moglibyśmy… chociaż spróbować żyć po swojemu, bez tłumaczeń, bez kompromisów… To chcę tego.
Objął ją mocniej, chowając twarz w zagłębieniu jej szyi, jakby chciał zachować ten zapach, ten moment, tę prawdę, która między nimi wisiała. Ich wersję życia, która nigdy nie miała być możliwa, a jednak się wydarzyła.
James
Zaire wsunął telefon z powrotem do kieszeni, nie odpowiadając od razu. Zatrzymał się przy przejściu, zerknął na sygnalizację i dopiero wtedy spojrzał w bok, na Sloane.
OdpowiedzUsuń— Nie musisz jechać. — Powiedział łagodnie, z tym spokojem, który nie pasował do ich historii. Jakby nic między nimi się nie wydarzyło. Jakby naprawdę był tylko plan zdjęciowy, a nie pole minowe zbudowane z przemilczanych spraw i duszonych emocji.
Zaczekał, aż światło zmieni się na zielone, i dopiero wtedy przeszedł na drugą stronę, trzymając Rue bliżej siebie. Suczka niecierpliwie popatrywała to na niego, to na Sloane, jakby wyczuwała napięcie, które ich otaczało, mimo tej całej fasady.
— Zresztą… — dodał po chwili, kątem oka zerkając na nią — …myślę, że dobrze ci zrobi trochę samotności. Odpoczynek. Może wanna. Może coś obejrzysz. — Jego głos był miękki, niemal czuły. Ale nie dało się nie zauważyć, jak precyzyjnie waży każde słowo. Jakby każde z nich miało dodatkowe znaczenie. — Nie musisz wracać od razu do starego tempa. Powoli.
“Stare tempo”, jakby to, co było między nimi, należało już do jakiegoś poprzedniego życia. I może właśnie tak było. Kiedy skręcili w stronę kawiarni, do której mieli iść, Carter otworzył jej drzwi, przepuszczając ją przodem z tym samym uśmiechem, co zawsze. Ale jego oczy już nie błyszczały tak samo. Gdy dziewczyna z obsługi uśmiechnęła się szeroko i przywitała ich z entuzjazmem, Zaire skinął jej głową znajomo, bez emocji.
— Matcha z czymś słodkim... — Powiedział, nawet nie pytając Sloane, co chce. Chodzili tu tak często, że obsługa dokładnie znała ich upodobania — I americano. — Zapłacił szybko, kartą, nawet nie patrząc na rachunek.
Gdy odsunęli się kawałek, żeby poczekać, Carter oparł się biodrem o ścianę, a drugą ręką oparł się tuż obok jej ramienia tak, że byli blisko, zbyt blisko, by nazwać to przypadkiem, ale nadal publicznie wciąż w tej roli idealnej pary. Twarz miał tuż przy jej uchu, gdy się odezwał.
Zanim dziewczyna zza baru zawołała ich imię, Carter zdążył jeszcze musnąć ustami jej policzek. Odbierając zamówienie, nie odezwał się już ani słowem, po prostu wziął dwa kubki i odwrócił się do Sloane.
— Matcha z truskawką i wanilią. — Podał jej kubek, bez komentarza, z lekkim, zupełnie neutralnym uśmiechem. Wyszedł z nią z kawiarni, przytrzymując drzwi. Rue zaraz znów plątała się wokół ich nóg, zadowolona, że wreszcie idą dalej. Szli kawałek chodnikiem. Miasto szumiało wokół nich, tętniło życiem i wszystko wyglądało tak, jakby właśnie wyszli na spokojny poranny spacer po kłótni, którą już zdążyli zakopać. Jakby nic się nie wydarzyło. Zaire sączył kawę i nie odzywał się przez chwilę, dopiero po paru krokach odezwał się nisko, spokojnie:
— W zasadzie niedługo muszę lecieć. — Rzucił to tak, jakby chodziło o zwykłe plany dnia. Nie patrzył na nią od razu, tylko przed siebie, na przechodniów, mijające auta, psa, który zatrzymał się przy drzewie.
Dopiero po chwili zerknął na nią kątem oka. Uśmiech nie sięgał do jego oczu.
— Mieliśmy kręcić w ubiegłym tygodniu, ale trochę się wszystko skomplikowało, wiesz, jak jest. — Zamilkł na sekundę. Ton jego głosu był lekki. Zbyt lekki. I dla kogoś, kto znał go tak dobrze jak Sloane, aż zbyt ułożony, zbyt perfekcyjnie neutralny. Jakby cały czas grał. Jakby zmiękczał słowa, żeby coś się pod nimi nie wymsknęło.
Ciągle nie spojrzał jej w oczy wprost. Nie raz, nie w taki sposób, w jaki robił to wcześniej. A mimo to był blisko. Szli razem, wyglądali jak idealna para z billboardu. Związek bez rys.
Ale to była tylko skorupa.
Carter
Carter nie skomentował niczego, co padło. Ani tego, że zostanie w domu. Ani tego, że miałaby wracać do Pamiętników Wampirów. Ani nawet tej zgryźliwej nuty w jej głosie, którą znał aż za dobrze. Zamiast tego skinął głową i wypił łyk kawy. Jakby uznał, że najlepsze, co może teraz zrobić to nic nie powiedzieć. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. Po prostu wiedział, że każde jego słowo będzie ważyło za dużo. Że mógłby ją rozbroić jednym spojrzeniem. Mógłby sprawić, że się posypie. A może nawet chciał. Ale nie teraz. Nie tu. Jeszcze nie. Ulice powoli się rozrzedzały, gdy ruszyli w stronę penthouse’u. Rue szła zadowolona, merdając ogonem, jedyne stworzenie w tym układzie, które naprawdę nie miało pojęcia, że między jej ludźmi jest coś głęboko nie tak.
OdpowiedzUsuńCarter szedł przy niej, tak blisko, że ich ramiona co chwilę się ocierały. Jak zawsze. Z zewnątrz wyglądali jak para, która po prostu za długo była razem, żeby przejmować się drobnymi napięciami. Nikt nie widział, że jego spojrzenie, choć spokojne, było puste. Albo, że jej oddech przyspieszał nie od emocji, ale od strachu, czy to już koniec tej ciszy przed burzą.
Zatrzymał się przed wejściem do budynku, tuż przy szklanych drzwiach. Pociągnął łyk kawy, potem sięgnął po kartę dostępu, otworzył drzwi i przepuścił ją pierwszą. Nawet uśmiechnął się pod nosem.
— Dam ci znać. Ale nie czekaj ze snem. — Jego głos był niski i miękki. Przypominał ten, którym kiedyś mówił jej najczulsze rzeczy. Tylko teraz… nie czuć było w nim tej samej intencji.
Winda odbiła się echem w marmurowych ścianach. Zaire stanął obok niej tylko na moment. Cichy, spokojny, jakby miał zamiar wsiąść razem z nią. Spojrzał na nią jeszcze raz, krótko. A potem nachylił się i musnął jej skroń ustami, tak naturalnie, że aż zabolało. Nie wsiadł. Zamiast tego zrobił krok w bok, w kierunku drzwi wyjściowych z budynku.
— Do później, Sloane.
Bez spojrzenia. Bez kolejnego gestu.
Tylko zapach jego perfum został jeszcze chwilę w powietrzu. I świadomość, że mimo całej tej gry w “wszystko gra”, wcale nie wrócili na stare tory. Może nigdy nie wrócą.
Zostawił ją w holu. Z kubkiem w dłoni, z rozgrzebaną myślą o tym, czy kiedykolwiek jeszcze będą prawdziwi.
A może… nigdy nie byli?
Carter
Na planie było jak zawsze: głośno, jasno, intensywnie. Kamery, światła, ludzie w ciągłym ruchu, krzyki reżysera, spóźnione okrzyki „akcja!”. Zaire znał ten świat na pamięć. Teledysk do nowego numeru zrobionego tak, żeby wypluć z siebie wszystko, czego nie mógł powiedzieć na głos, miał być mocny, surowy, niemal dokumentalny. Zero udawania. Zero sztucznych emocji.
OdpowiedzUsuńI właśnie dlatego dziś nie szło. Czuł to od pierwszych minut. Gdy tylko pojawił się na planie, coś było nie tak. Gardło miał ściśnięte, słowa wchodziły mu w usta jak piach. Każda próba z playbacku brzmiała sztucznie, a ciało które zwykle instynktownie poddawało się rytmowi było zbyt spięte. Każdy ruch był wymuszony. Każdy wers przypominał mu o niej.
„You made me look in the mirror and hate what I see.” Carter zamrugał. Spojrzał w obiektyw, ale tak naprawdę widział tylko ją. Z zamkniętymi oczami wciągającą powietrze, gdy mówił o śladach na jej ciele. Z opartą na jego ramieniu głową. Z tą cholerną szczerością, gdy szeptała mu, że go kocha. I jak do cholery miał teraz udawać, że wszystko gra?
— Jeszcze raz. Od początku. — Reżyser próbował brzmieć cierpliwie, ale głos miał już napięty. — Skup się, stary. Mamy opóźnienie.
Zaire nie powiedział nic. Tylko skinął głową, odwrócił się i stanął z powrotem na oznaczonym miejscu. Kamera poszła. Beat ruszył. Usta poruszyły się w rytmie, ale w środku… pustka.
Nie było ognia. Nie było pazura. Był tylko jeden wielki rozjazd między tym, co powinien czuć, a tym, co go naprawdę gryzło.
Po godzinie zrobili przerwę. Carter zsunął kaptur z głowy, wziął butelkę wody i przysiadł z boku scenografii. Wszyscy zrozumieli, żeby do niego nie podchodzić. Jego team widział go już w takim stanie. Zbyt spokojnym, zbyt wycofanym. To był Zaire na granicy wybuchu, który zamiast krzyczeć milczał.
Skończyli plan pod wieczór. Carter w milczeniu przyjął kilka pochwał od operatorów i reżysera, przybił piątkę z jednym z kumpli z labelu i zszedł ze sceny. Mógłby wsiąść do auta i za pół godziny być w salonie. Mógłby wejść do ich sypialni, zrzucić z siebie bluzę i udawać, że wszystko jest jak dawniej. Ale nie ruszył w tamtą stronę. Zamiast tego zjechał windą do poziomu -1, gdzie czekał kierowca. Wsiadł do auta i podal adres swojego apartamentu. Oparł głowę o szybę i zamknął oczy. Nie chciał widzieć Sloane. Bo bał się, że jak tylko wejdzie do środka i ją zobaczy wszystko, co sobie obiecał, się posypie. I znowu będzie musiał wybrać między dumą a słabością. A dziś… nie był pewien, co wygra.
Światła klubu pulsowały w rytmie basu, który wbijał się w ciało jak obietnica nocy bez hamulców. Pachniało potem, perfumami i dekadencją. Carter nie pamiętał już, ile drinków wypił. Nie czuł już ich smaku, tylko ciepło rozchodzące się po kręgosłupie. Gdzieś po drodze wciągnął coś, co rozluźniło mięśnie i zatarło granice między wspomnieniem a rzeczywistością.
Jade tańczyła blisko i rzucała mu co chwilę zaczepne spojrzenia, w końcu sięgnęła po coś więcej. Dotknęła jego kolana, pochyliła się, szepnęła mu coś do ucha. Przekrzywił tylko głowę, leniwie przymykając powieki, jakby dopiero rozważał, czy warto. Ale kiedy jej palce wsunęły się między jego, pociągając go za sobą w kierunku parkietu, pozwolił jej to zrobić.
Wstał i poszedł nie dlatego, że miał na to ochotę. Nie dlatego, że potrzebował tego dotyku, ciepła czy rytmu muzyki rozbijającego się o żebra. Spojrzał tylko na swoich ludzi, skinął głową, jakby właśnie odchodził na królewskie polowanie. Podłoga drgała pod ich stopami, a światła rozlewały się kolorami po ich ciałach. Jade oparła się o niego, plecami wtulając się w jego tors, a on… podniósł dłonie do jej talii. Pewnie, niemal mechanicznie. Jakby wchodził w dobrze znaną rolę. Palce sunęły powoli po nagiej skórze nad paskiem jej spódnicy. Słyszał jej śmiech, czuł jak porusza się w rytm muzyki, jak opiera głowę o jego ramię, ale myślami był zupełnie gdzie indziej.
OdpowiedzUsuńNie musiał się rozglądać, czuł ją. Sloane. Cień jej obecności był jak sztylet między łopatkami. I właśnie dlatego to zrobił. Delikatnie, z precyzją kogoś, kto wiedział, gdzie uderzyć. Przesunął rękę po brzuchu Jade i obrócił ją przodem do siebie. Jej długie, proste włosy lekko zakręciły się przy ramionach, gdy stanęła naprzeciwko niego, uśmiechając się z tym błyskiem w oczach. Nie odpowiedział uśmiechem. Zamiast tego nachylił się, powoli, z tym samym chłodnym spokojem, z jakim podpisywał kontrakty. I pocałował ją. Mocno, pewnie. Jedną ręką trzymał ją za kark, drugą za biodro, pogłębiając pocałunek, jakby to miało znaczenie. Ręką przytrzymał jej twarz, palcami muskając jej policzek, jakby naprawdę była kimś, na kim mu zależało. Ale nie była. To był tylko teatr. Dla jednej widowni. Oderwał się od niej dopiero wtedy, gdy zaspokoił swój cel.
Otworzył oczy i nie szukał dziewczyny, tylko od razu spojrzał wprost w stronę, gdzie była Sloane. Trafił. Ich spojrzenia przecięły się jak ostrza. Uśmiechnął się do niej powoli, triumfalnie, z tą nutą okrucieństwa, którą zarezerwował tylko dla niej. I pozwolił, by dziewczyna znów przytuliła się do niego, ocierając się o jego bok. Nie spuszczając wzroku ze Sloane, pozwolił Jade przesunąć dłońmi po jego torsie, potem po szyi. Tańczyła przy nim dalej, wciskając się w jego ciało, ale on już nie był tu. Był z nią. Ze Sloane. Patrzył jej prosto w oczy z tym chłodnym błyskiem. Z tym spojrzeniem, które mówiło: tego chciałaś?
Bo zemsta nie zawsze musi krzyczeć. Czasem wystarczy jedno spojrzenie i cudze usta na swoich. Bo jeśli to była gra, to właśnie on miał przewagę.
Carter
Jeśli to, co zrobił na parkiecie, miało być ciosem, nie trafił. Sloane ani nie podbiegła, ani nie rzuciła drinkiem. Nie było też żadnej awantury. Nic. Zachowała zimną twarz, a to znaczyło tylko jedno, że właśnie rozpoczęła swoją własną grę. I nie zamierzała przegrać. I właśnie dlatego nie mógł przestać na jednym pocałunku. Nie, skoro nie wybił jej z rytmu. Skoro usiadła w ich loży jakby nadal należała do tej rodziny, jakby nadal była jego królową. Z kieliszkiem w dłoni i jointem między palcami. W błysku fleszy i złotych kolczyków. Jakby właśnie wróciła na tron, a nie została z niego zrzucona. Uniósł wzrok. Spojrzał na nią. Ona go już nie obserwowała, nie w sposób oczywisty.
OdpowiedzUsuńJade coś mówiła, jej głos przelatywał przez jego głowę jak szum wiatru. Rytm uderzał mocniej niż serce. Pulsował w skroniach, w żyle na szyi, w środku głowy. Carter był otępiały, ale trzymał się jeszcze rzeczywistości. Jade poruszała się przed nim jak zmysłowy cień, taniec pełen pewności, kobiecy, pewny siebie i prowokujący, jakby każde jej zbliżenie do jego ciała było starannie wyreżyserowanym ruchem. Zaire pozwolił dłoniom wędrować po jej biodrach, nie myślał o tym długo. Dotykał jej tak, jakby nie robił tego pierwszy raz. Bo nie robił. Jade znała go z czasów, kiedy nie musiał udawać wrażliwości. Gdy był prosty, brutalny i dostępny tylko dla tych, którzy nie zadawali pytań. Ona też wtedy nie pytała. Miała ten dar poddawała się impulsowi i umiała podać mu siebie tak, jak on tego potrzebował. Bez zbędnych słów. Bez konsekwencji. Była z jego świata i przez chwilę pomyślał, że powinien był się jej trzymać a uniknąłby tego wszystkiego, co ludzie nazywają złamanym sercem.
Jade odwróciła się przodem, odsunęła się tylko na tyle, by spojrzeć mu w oczy, jej spojrzenie było pewne, długie, pełne znajomości i ukrytego rozbawienia. Jade nawet nie musiała nic mówić, wystarczyło jedno spojrzenie, lekko przechylona głowa, delikatny ruch palców na jego torsie, by Zaire zareagował. Była przy nim blisko, tak blisko, że czuł jej oddech na swojej szyi.
— Chodź, postawisz mi coś mocnego — rzuciła mu przez ramię z uśmiechem. Nie odpowiedział. Pozwolił się prowadzić. Był już na etapie, gdzie wszystko robiło się miękkie, rozciągnięte. Wcześniej, jeszcze na kanapie, wrzucił coś pod język. Coś, co dostał od Julesa. Nie pytał, co to było, nie musiał. Chciał tylko uciec z głowy. I teraz mu się to udawało.
Przecięli parkiet, klub pulsował głośno i duszno. Czuł jak Jade splata palce z jego, jak jej biodro ociera się o jego ciało przy każdym kroku, ale w jego głowie wciąż odbijało się echo spojrzenia Sloane. Jej spokojna twarz, kiedy siedziała w loży. Jej perfekcyjny makijaż, zimna krew, to, jak zakładała nogę na nogę i podnosiła kieliszek tak, jakby nie widziała absolutnie nic, a widziała wszystko.
Zatrzymali się przy barze, Jade oparła się bokiem o kontuar, nonszalancko, z gracją typową dla kogoś, kto przywykł do tego świata. Barmanka ich znała, nie potrzebowała zamówienia, wystarczyło jedno porozumiewawcze spojrzenie i już nalewała im drinki. Dla niej coś kolorowego, dla niego whisky, mocna, bez lodu.
— Coś ci chodzi po głowie — rzuciła Jade, patrząc mu w oczy, jakby próbowała przejrzeć przez niego na wylot. — Slaone?
Carter nie odpowiedział od razu. Wziął szklankę, upił spory łyk, nie odrywając od niej wzroku. Czuł, jak alkohol pali mu gardło, ale to nie on robił największy ogień w jego wnętrzu.
— Nie rozmawiajmy o niej — powiedział w końcu, z taką chłodną stanowczością, że Jade więcej nie próbowała. Zbliżyła się jeszcze bliżej. Wsunęła się na wysoki barowy stołek. Ręką gładziła go po karku. — Zrelaksuj się — szepnęła mu do ucha, jej usta muśnięły jego skórę. On znów upił łyk. Obserwował jej dłoń na swojej klatce, a potem powędrował wzrokiem przez ramię, w głąb klubu. W stronę loży. W stronę niej. I właśnie wtedy Carter zdecydował, że naprawdę chce zapomnieć.
Nie na chwilę. Na całą noc.
Alkohol w połączeniu z tabletką rozluźniał go do granic. Świat kręcił się jak na karuzeli, ale on się tego trzymał. Trzymał się tej jednej rzeczy, którą znał najlepiej: jak sprawić, by ktoś go chciał. Bo Zaire nie był uzależniony od Sloane. To był głód. Chorobliwy, nienasycony głód bycia kimś w oczach innych. Bycia pierwszym. Najważniejszym. Tym, którego się wybiera. Tym, którego się pragnie. Zawsze miał ten głód w sobie, od dzieciaka. Gdy matka znikała na całe dni i tygodnie, a on uczył się, że jedynym sposobem, by go zauważono, było krzyczeć głośniej niż reszta świata. Robić więcej. Lśnić. Przebić wszystkich. Nie chciał tylko być kochany. On chciał być uwielbiany.
OdpowiedzUsuńI z początku Sloane mu to dawała.
Miała tę moc, uczynić go centrum swojego uniwersum. Wtedy to działało. Ale potem… potem to wszystko zaczęło się sypać. Uciekała, pisała miłosne teksty o innym, o kimś, kogo nie mogła zapomnieć, a potem spędziła z jakimś mężczyzną cały tydzień. I choć nigdy nie wypowiedziała tego na głos, on to czuł, nie był już tym jedynym. Nie był na pierwszym miejscu.
Jade robiła wszystko, żeby znów poczuł się jak król. Nie zadawała pytań. Nie patrzyła z wyrzutem. Nie kazała mu niczego udowadniać. Chciała go, teraz, tu, właśnie takiego. Znów był potrzebny. Wybrany. A gdzieś z drugiego końca sali czuł spojrzenie, które znał lepiej niż własne odbicie. I właśnie dlatego pozwolił Jade położyć dłoń na jego udzie, bliżej niż powinna. Pozwolił jej się śmiać, rzucać mu wspomnienia, które wcale nie wyblakły.
Jade nachyliła się obok, pewna siebie, pachnąca dymem, alkoholem i czymś, co kiedyś go kręciło.
— Pamiętasz, jak mówiłeś, że nigdy nie zwiążesz się z nikim na stałe, bo to śmierdzi nudą? — rzuciła z uśmiechem, przysuwając się bliżej. — A potem nagle… ślub, pierścionki, lojalność. Co się z tobą stało, Carter?
Zaire parsknął śmiechem. Suchym, pozbawionym rozbawienia.
— Zawsze wiedziałaś, że mam słabość do chaosu — rzucił, wbijając wzrok w kieliszek, a potem w jej oczy.
Jade zmrużyła oczy, przechylając głowę. Słuchała go uważnie. Nie z litością. Z zainteresowaniem. Przesunęła dłonią po jego udzie w górę, w kierunku biodra.
— Z nią nie dostaniesz chaosu. Dostaniesz dramat i długie monologi o tym, jak bardzo ją skrzywdziłeś. — Zrobiła pauzę, zanim dodała: — I cholerny szantaż emocjonalny w wersji couture.
Carter zmrużył oczy. Ta uwaga trafiła. Nie musiał odpowiadać.
Śmiała się razem z nim, bez skrępowania, bez sentymentów. Przesunęła mu dłoń po karku i przyciągnęła do siebie tak, jakby znowu miał dwadzieścia kilka lat, zero obowiązków, zero żon, zero moralnych dylematów. I całowała go tak, jakby tamtej blondynki nigdy nie było.
Ale przecież była. I widziała wszystko. Zaire o tym wiedział. I właśnie dlatego pozwalał Jade na wszystko. Choćby po to, żeby Sloane zobaczyła, że on też potrafi o niej zapomnieć. Też potrafi nie tęsknić.
Wszystko, co bolało, powoli ulatywało z jego myśli, z każdym kolejnym łykiem, z każdym muśnięciem palców Jade po jego karku. Narkotyki zrobiły swoje. Zalały umysł mgłą, odcięły go od tego, co było ciężkie, niewygodne, prawdziwe. Nie czuł już gniewu. Ani rozczarowania. Ani tego pulsującego napięcia, które jeszcze parę godzin temu kazało mu podejrzliwie spoglądać na każdy ruch Sloane.
Odleciał.Świat zniknął. Zaire parował od emocji, ale to już nie była złość. To był stan zawieszenia, błogi, głupi, chemiczny. Uśmiechnął się, przymykając oczy, gdy Jade nachyliła się bliżej, coś szepcząc mu do ucha. Nawet nie zarejestrował jej słów. Nie musiał. Liczyła się tylko obecność. Ciepło. Bliskość.
Sloane? Nie było jej. Rozmyła się. Wyblakła jak neon za brudnym oknem. W jego głowie została cisza. I w tej ciszy, przez krótką chwilę, Zaire poczuł ulgę.
Zaire był już daleko. Nie tu. Nie z nią. Nie w tym klubie. To nie była zwykła impreza, to była ucieczka. Oślepiające światła, zapach dymu i potu, gęsta atmosfera przesiąknięta alkoholem, mdłą perfumą tanich uwodzicielek i lepką potrzebą zapomnienia. Narkotyki rozmazywały granice rzeczywistości. Nie myślał już jasno. Jego oczy miały szklisty połysk, źrenice były rozszerzone, a uśmiech, który rozciągał mu usta, był tak nienaturalnie spokojny, że aż niepokojący, jakby ktoś zdjął z jego twarzy wszystkie emocje i zostawił tylko narcystyczne zadowolenie. Ciało mu parowało od emocji i podniecenia, ale głowa… głowa już dawno przestała należeć do niego.
OdpowiedzUsuńNie było już w niej Sloane.
Była tylko Jade. Ciepła, giętka, chętna. Dotykała go, mówiła coś do ucha, śmiała się. Zaire kiwał głową jak zahipnotyzowany, nie słuchając ani słowa. Gdyby przystawiła mu pistolet do głowy, nawet nie drgnąłby. Chłonął wszystko, co rozpraszało. I czuł się lepiej niż od tygodni. A może gorzej, ale nie miał już dostępu do tej warstwy siebie, która mogłaby to rozróżnić. W jego świecie wszystko było spowolnione, jakby czas kapał mu na język jak gęsty syrop. Oparł się bokiem o bar, głową przytulony do Jade, która szeptała mu coś do ucha. I wtedy dopiero podniósł wzrok na Sloane.
Zaire podniósł głowę, kiedy usłyszał jej głos. Nie musiał jej widzieć, żeby wiedzieć, że to ona. Sloane miała tę cechę, której nie dało się podrobić, nawet, gdy mówiła spokojnie, brzmiała jak ostrze noża przeciągany po szkle. A dzisiaj nie musiała krzyczeć. Dzisiaj jej spokój był bardziej niebezpieczny niż jakakolwiek furia.
Odchylił głowę, jakby potrzebował dodatkowej sekundy, żeby wrócić do siebie. Przypomnieć sobie, gdzie był, z kim, i kim był. Bo przez ostatnie minuty nie był mężem Sloane Fletcher. Nie był nawet Zairem Carterem. Był tylko facetem, który potrzebował zapomnieć. A teraz, teraz przeszłość upomniała się o niego głosem, który znał lepiej niż własne myśli. Spojrzał na Sloane. Długo. Bez słowa. Zmrużył lekko oczy, a potem… uniósł kącik ust w ledwie zauważalnym uśmiechu. Nie triumfalnym jak wcześniej. Nie drwiącym. Pustym. Tyle mu zostało.
— Sloane — Uśmiechnął się szeroko, z tym swoim przeklętym, rozanielonym uśmiechem, który przypominał bardziej grymas. — O, cześć kochanie.
Ale to nie był ten Carter, którego znała. Nie było w nim gniewu. Ani bólu. Ani wściekłości. Była czysta obojętność podszyta narkotycznym błogostanem.
— Zależy, o co pytasz — odpowiedział cicho, tak jakby naprawdę nie wiedział, czy pyta go o pocałunek, klub, kobietę na jego kolanach czy może o coś więcej. Może o wszystko naraz.
— Chciałaś otwarty związek, nie? — Rzucił lekko, beztrosko. — Więc masz. Tadaa. — Uniósł ręce teatralnie, rozlewając drinka, ale nie obchodziło go to. Nawet nie spojrzał na plamę.
Jade zachichotała, wsuwając dłoń pod jego koszulę, a on nawet nie zareagował. Jedynie zerknął na Sloane, głową lekko przechylony w bok.
Jego spojrzenie było puste. Ciało wciąż reagowało, dłoń przesuwała się po udzie Jade, biodra z nią współgrały, ale głowa… głowa była wszędzie, tylko nie przy nich. Tylko nie przy niej.
— Wiesz, że to jest zajebiście zabawne? — dodał nagle, patrząc jej prosto w oczy. — Bo ja pierdolę kogoś, żeby o tobie zapomnieć, a ty przyszłaś tu, żeby o sobie przypomnieć. — Zaśmiał się cicho, krótko, z głuchym rozbawieniem. — Które z nas ma gorzej?
Jego głowa opadła z powrotem na ramię Jade, jakby tam było najwygodniej. Jakby właśnie tam była jego bezpieczna przystań, nawet jeśli chwilowa, nawet jeśli zapomniana już jutro. Jutro i tak nic nie będzie pamiętał. Ani tego spojrzenia Sloane, ani słów, ani tego bólu, który teraz przemykał mu pod skórą jak cień. To wszystko się rozmyje. Tak samo jak ona.
Zaire spojrzał na nią jeszcze raz, przez półprzymknięte powieki, z rozleniwionym, niemal sennym uśmiechem. Głowa oparta o ramię Jade, palce nieprzytomnie błądzące po jej talii. Nie podniósł się. Nie zareagował agresją. Nawet nie wyglądał, jakby był w stanie teraz wstać. Ale słowa, które wyleciały z jego ust, miały ciężar granitu.
OdpowiedzUsuń— Wiesz co? — mruknął powoli, przeciągając słowa. — Jeśli tak bardzo chcesz się puszczać… to śmiało. — Opuścił wzrok na szklankę z resztką drinka, którą trzymał w dłoni, a potem wrócił spojrzeniem na nią. — Masz wolny wybór, Sloane.
Uniósł brwi, a kącik ust drgnął, jakby miał zaraz parsknąć śmiechem, ale nic z tego nie wyszło. Powiedział to cicho, bez krzyku. Z jadowitą lekkością.
— Możesz przelecieć każdego faceta przy naszym stoliku. Naprawdę. Każdego. — Wskazał nieco niepewnie dłonią w stronę loży, jakby wskazywał na menu. — Jules, Benji, nawet tego nowego, co wygląda, jakby się zgubił. Weź ich wszystkich, skoro już zaczęłaś.
Jade zachichotała i położyła dłoń na jego klatce piersiowej, jakby próbowała go uciszyć, ale Zaire nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Jego spojrzenie spoczęło na niej dłużej. I może przez ułamek sekundy coś w nim błysnęło niepewność, złość, rozczarowanie. Ale zaraz to zniknęło pod kolejną falą dymu, śmiechu Jade i hukiem muzyki. Świat znowu się rozmył.
— Zabawcie się dobrze — mruknął.
Przekręcił głowę w jej stronę, opierając policzek o ramię Jade, która wciąż siedziała przy nim jak ozdoba, uśmiechnięta, wtulona, idealna do roli, którą mu teraz grała. I choć jego ciało wyglądało na rozluźnione, w spojrzeniu czaiło się coś więcej. Coś ostrego, nieprzewidywalnego. Coś, co znała zbyt dobrze.
— A może… — zaczął wolno, zaciągając się jeszcze ostatnim słowem. — Może chcesz pójść z nami? — Skinął głową w stronę Jade i uniósł brew. — Zawsze lubiłaś się bawić tam, gdzie nie powinnaś. — Uniósł brew, a usta rozciągnęły się w prowokującym uśmiechu. — Ty, ja i Jade. Trójkącik na zgodę. Może to właśnie by ci się przydało.
Jade parsknęła śmiechem i spojrzała na niego z rozbawieniem, jakby to był tylko żart. Ale on mówił na serio. Albo przynajmniej chciał, żeby zabrzmiało, jakby mówił serio. Tylko po to, by ją złamać.
Nachylił się nieco bliżej, rozmazując oddechem zapach whisky i mięty między nimi. Wzrok wbity w jej oczy.
— Możesz do nas dołączyć, Sloane. Serio. Nie musisz się martwić, znajdzie się miejsce. — Musnął opuszkami palców wewnętrzną stronę jej nadgarstka, a potem wyprostował się znów nonszalancko, jakby nic się nie stało.
— Chciałaś otwarty związek, Sloane… — mruknął nisko, jakby tłumaczył coś oczywistego. — No to masz. Otwarty. Szeroko. — Ostatnie słowo wypowiedział z wyraźnym naciskiem, zadziornie, wręcz teatralnie.
— A jeśli nie — wzruszył ramionami i rozłożył teatralnie ręde na boki. — To Jade o mnie zadba, tak, jak wczoraj… — Skłamał bez mrugnięcia okiem. W rzeczywistości wczoraj siedział sam, w starym apartamencie. Myślał o niej. O tym, gdzie była, z kim, co robiła. Teraz grał. Grał, jakby wszystko było mu jedno.
Nie czekał na jej odpowiedź. Nie potrzebował jej. Ona miała tylko zobaczyć, do jakiego piekła ją zapraszał. I że właśnie sam się w nim urządzał.
Carter
Zaire odchylił głowę i zapatrzył się w wirujące światła nad parkietem, które zostawiały mu na siatkówce smugi, jakby patrzył przez rozlane farby. Wszystko wokół falowało, miękkie, rozmyte, zniekształcone. Jade wtulona w jego bok była jak ciepły, obezwładniający narkotyk. Jej zapach mieszał się z dymem i potem, ale jego nos ledwo już rejestrował różnice. Wszystko było po prostu… przyjemne. Ciepłe. Wygodne.
OdpowiedzUsuńSloane mówiła. Jej głos przecinał mu przestrzeń jak muzyka z sąsiedniego pomieszczenia, nie do końca zrozumiały, ale znajomy. Trochę jak echo dawnych dni, które miał głęboko w głowie, ale teraz zbyt dużo miał w krwiobiegu, by do nich wracać. Jego spojrzenie wprawdzie padło na nią, ale nie do końca ją widział. Siedziała tam, taka sama i zupełnie inna, z tym spojrzeniem, które znał na pamięć. I może przez to właśnie parsknął pod nosem z tym rozanielonym, półprzytomnym uśmiechem, rozpoznając ją w pół sekundy, zanim znowu się zgubił.
Na moment dźwięk muzyki ucichł, albo to jego mózg go wyciszył i słyszał tylko ją. „Cześć, kochanie.” To słowo w jej ustach zawsze miało jakiś ciężar. Nawet teraz, wypowiedziane z tym chłodnym spokojem, obiło mu się o żebra i zsunęło prosto w okolice mostka, gdzie zaczynało coś delikatnie pulsować, przypominając mu, że nadal potrafi czuć. Że nadal potrafi ją słyszeć.
Ale to było jak błysk zapalniczki, chwilowy żar w jego klatce piersiowej, który zgasł pod ciężarem dotyku Jade, jej ciała przyklejonego do jego boku, zapachu jej skóry wymieszanej z perfumami, które kiedyś nosiła inna. Prawie, jakby jego umysł świadomie spychał tamto „kochanie” w otchłań, gdzie już wcześniej utopił myśli o tym, że coś jeszcze między nimi zostało.
— Kochanie… — powtórzył sennie, a słowo w jego ustach zabrzmiało bardziej jak westchnienie niż odpowiedź. — Mhmm…
Nie było w nim jadu. Nie było ironii. Tylko rozmyta czułość, która przez chwilę odżyła na dnie jego otępiałej świadomości, zanim znowu się zanurzyła. Patrzył na jej usta, a potem na kieliszek, który trzymała, jakby coś mu to przypomniało. Jakieś wspomnienie, którego nie potrafił już złapać.
Jade nic nie mówiła. Siedziała przyklejona, wciąż z tą samą miękką, lekko zatroskaną miną. Doskonale wiedziała, jak to działa. Nie próbowała się wtrącać. Nie próbowała go trzymać siłą. Nie odciągała jego uwagi od Sloane. Wystarczyło, że była. Miękka. Uległa. Obecna. I ani przez chwilę nie zamierzała mu tego wypominać. Bo Zaire w takich momentach lgną do spokoju, do ciepła, to uziemiającego dotyku. Przesunęła dłonią po jego klatce piersiowej. Carter odchylił się do tyłu. Oczy miał półprzymknięte, zmysły rozlane. Nie był już całkiem tu. Nie był też całkiem z nimi.
— Ty zawsze… tak wszystko czujesz. Jakbyś miała płomień pod skórą, który nie wie, czy mnie spalić czy ogrzać — wymamrotał, nie do końca wiadomo czy do niej, czy do siebie. — Ale czasem człowiek nie chce już nic czuć, rozumiesz? Chce mieć ciszę. Ciszę w środku.
Jade powoli potaknęła, zaciskając delikatnie palce na jego dłoni. To wystarczało. Wiedziała, że tak długo jak nie będzie dokładać ciężaru, jak nie zacznie żądać i pytać, jak nie będzie rozliczać on sam się o nią oprze. Bo Zaire zawsze szukał stabilizacji. Uciekał przed tymi, którzy go przypierali go do muru. I przytulał do tych, którzy kochali go… po cichu.
— Z tobą zawsze wszystko musi boleć — wymamrotał jeszcze w kierunku Sloane, z zamglonym spojrzeniem, które przez sekundę zdawało się błagać, żeby tym razem nie bolało. — A ja po prostu… już nie chcę już niczego czuć.
Zamknął oczy. Uśmiechnął się do własnych myśli. Uciekł znowu. I tym razem nie było już w nim ani wyrzutów, ani złości, ani pytań. Był tylko rozlany, leniwy spokój. Jade wtulona w bok. Szum muzyki. I narkotyczny błogostan, który sprawiał, że przez krótką chwilę nawet Sloane przestawała go boleć.
— Każda inna, huh? — mruknął, a spojrzenie powoli powędrowało w dół, po jej ustach, szyi, obojczyku… i niżej. — Zawsze wiedziałaś, jak mnie dobić, Fletcher.
OdpowiedzUsuńZaire zaśmiał się cicho, gardłowo, nie otwierając nawet oczu. Uśmiech rozlał mu się po twarzy, powolny i niewyraźny, jakby dobiegał z oddali, z miejsca, gdzie nic już nie miało znaczenia. Przez sekundę milczał, cicho oddychając a potem westchnął, cedząc słowa z nutą goryczy i jakiegoś dziecięcego rozczarowania.
— Ale ty zawsze idziesz do jednego, Sloane.
Otworzył oczy, zerkając na nią spod półprzymkniętych powiek, jakby to właśnie był jego ostateczny argument. Nie musiał dodawać nic więcej. Bo wiedziała, o czym mówi. Wiedziała, kogo miał na myśli. Tego jednego. Tego, którego nie wymieniali już głośno, ale który wisiał nad nimi jak cień. Którego ślady niósł jej zapach, gesty, sposób, w jaki milczała, patrząc mu w oczy.
Zaire pokręcił głową, powoli, z jakimś łagodnym, niemal smutnym politowaniem.
— Z tylu ludzi do wyboru…— mruknął, unosząc lekko brew i zerkając na nią spod przymkniętych powiek. — Taka lojalna w tym swoim buncie.
Nie mówił tego głośno. Prawie szeptał, jakby między nimi była jeszcze jakaś cienka zasłona wspomnień, przez którą nie chciał krzyczeć. Głos miał matowy, lekko zachrypnięty od dymu i alkoholu, ale wciąż miał w sobie coś… intymnego. Takiego, jakby mówił tylko do niej, choć wokół było pełno ludzi.
— Ratuje cie… przede mną też?
Przez chwilę tylko oddychał. Ciężko, głęboko, prawie jakby nie potrafił złapać tchu. Oparł łokieć o kolano, splótł palce i przyłożył je do ust, jakby próbował sam siebie uciszyć. I może tak właśnie było. Chciał przestać słyszeć. Słyszeć jej głos, słyszeć siebie myślącego o niej. Bo przecież miał wszystko, czego potrzebował, prawda?
Sięgnął po jej drinka, nie pytając, nie dziękując. Upił łyk i westchnął, przymykając oczy. Czuł, jak wszystko powoli się rozmywa, ten klub, ci ludzie, to wszystko co ich dzieliło i łączyło. Narkotyki robiły swoje. Był dokładnie tam, gdzie chciał, na krawędzi. Ale gdzieś głęboko, w miejscu, które nawet on sam próbował zagłuszyć… miał nadzieję, że ona jeszcze nie wyszła.
Wciągnął powietrze nosem, a potem znów się uśmiechnął, zbyt spokojnie, jak na kogoś, komu to naprawdę nie robiło różnicy. Ale w jego oczach coś zadrżało. Jakiś ślad świadomości, że właśnie dlatego dziś tu siedzi z Jade. Że całuje ją na oczach Sloane. Że robi to wszystko nie po to, by zapomnieć, ale by choć przez chwilę przestać czuć się jak opcja numer dwa.
Bo może ona była wszystkim, co kochał. Ale on… on już dawno przestał być wszystkim dla niej.
Carter
Zaire nie odpowiadał.
OdpowiedzUsuńNie dlatego, że nie chciał, bo może jakaś część w nim wciąż chciała, ale dlatego, że nie potrafił. Nie ogarniał już słów. Ich sensu, ciężaru. Dźwięków w jego głowie było za dużo, za głośno, za szybko. Zdania, które wypowiadała Sloane, rozciągały się w jego świadomości jak echo dobiegające zza ściany. Docierały, ale niewyraźnie. Były jak cień, który przesuwał się za szybą, obecny, ale nietykalny. Siedział, z lekko rozchylonymi ustami, upijając kolejny łyk drinka, jakby jedynie on potrafił utrzymać go w pionie. Jego wzrok błądził, raz zawieszał się na twarzy Jade, potem wracał do kieliszka, przez moment zawisł na jej dłoni. Był tu ciałem, ale duchem całkowicie gdzie indziej. Zanurzony w narkotycznym letargu, w miejscu, gdzie wszystko było miękkie, ciche i bezpieczne, bo odarte z prawdziwego bólu. Narkotyki rozpuściły w nim wszystko, gniew, złość, czujność. Zostało tylko rozanielone półuśmiechnięcie, te rozchylone usta i oczy, które nie wiedziały już, gdzie patrzeć. Nie miał w sobie ani odrobiny ciężaru, którym jeszcze wczoraj potrafił przygniatać wszystko dookoła. Był pusty. Wystarczyło spojrzeć, by zrozumieć, że jeśli ktoś teraz wyciągnąłby do niego rękę i pociągnął, poszedłby. Bez sprzeciwu. Bez świadomości, z kim, dokąd ani po co. Tak, jakby jedynym, co utrzymywało go w tym miejscu, była dłoń Jade na jego udzie i szum muzyki, który tłumił myśli.
Mógł wyjść z nią, mógł wyjść ze Sloane, mógł wyjść nawet z przypadkową dziewczyną czy pierwszym lepszym kumplem z tłumu. Nie robiło mu to różnicy. Był na etapie, w którym nie miał już wyboru, bo jego wola nie należała do niego.
Był królem, ale takim, którego łatwo można było zdetronizować.
Dopiero gdy usłyszał swoje imię — „Carter” — i dźwięk głosu, który znał lepiej niż wszystkie wersy swoich numerów, uniósł powoli głowę.
Spojrzał na nią. Na Sloane. Jakby zobaczył ją po raz pierwszy. Jakby nie wiedział, że stoi tu od dłuższej chwili. Jego brwi nieznacznie drgnęły, a źrenice, choć rozszerzone, zareagowały zdumieniem. Jakby jej obecność w tej rzeczywistości była nie na miejscu. Jakby zmaterializowała się z jakiegoś wspomnienia, które miał już za sobą.
Milczał.
Zamiast odpowiedzi, sięgnął po leżącą na blacie, oszronioną butelkę wody. Otworzył ją niedbale i bez słowa przechylił, wylewając sobie część zawartości na kark. Strużka zimnej cieczy spłynęła po jego skórze, wzbudzając gęsią skórkę, jakby tylko w ten sposób potrafił wrócić do świata żywych. Jakby chciał wytrzeźwieć, chociaż przez moment, na tyle, by złapać z nią kontakt. Przetarł dłonie po twarzy, mocno, powoli. Przez chwilę wydawało się, że zaraz coś powie, że jego ciało ruszy w jej kierunku, że ręka wyciągnie się z gestem błagania o zostanie.
Ale nic takiego się nie wydarzyło.
Zaire złapał brzeg swojej przesiąkniętej wodą koszulki, ściągnął ją z siebie jednym ruchem i rzucił w kąt loży. Ot tak. Zmęczonym, nonszalanckim gestem. Nie zwracał uwagi na otoczenie, jakby cały świat stał się dla niego obojętnym tłem.
I wtedy, w migających światłach, ciemnościach klubu, zbyt ostrej muzyce i przydymionej atmosferze, można było to zobaczyć. Ślady. Zsinienia w okolicach żeber i barków, pręgi pod skórą, które jeszcze nie zbladły. Drobne, charakterystyczne otarcia na nadgarstkach — ślady po zbyt ciasnych kajdankach. Nikt nie mówił o tej nocy. Nikt nie wiedział, jak długo siedział w policyjnej celi i co dokładnie mu zrobiono. Ale jego ciało mówiło samo za siebie.
Jade zamarła. Choć przez cały wieczór była dla niego idealną towarzyszką, czuła, posłuszna, niemal niewidzialna w swojej obecności, teraz nie potrafiła ukryć zaskoczenia. Jej spojrzenie przesunęło się po jego torsie, potem na jego twarz, potem znów niżej. Zupełnie jakby widziała go takiego po raz pierwszy, a nie ledwo wczoraj, jak powiedział.
A Zaire?
OdpowiedzUsuńNa moment wszystko się wyostrzyło.
Jakby ten zimny szok wody i chłód na nagiej skórze przeciął przez gęstą mgłę zalegającą w jego umyśle. Wzrok wyostrzył się, słowa zaczęły docierać do niego nie jako zlepki dźwięków, ale jako coś zbliżonego do znaczeń. Poczuł ciężar spojrzenia Sloane na sobie, wiedział, że patrzy, i po raz pierwszy od dłuższej chwili zrozumiał, że naprawdę tu była. Że istniała. Że jej obecność nie była złudzeniem ani snem.
Ale serce mu nie drgnęło. Nie zabiło mocniej, nie zabiło szybciej. Patrzył na nią, piękną, wściekłą i cichą jednocześnie i… nic. Ani ciepła fala emocji, ani chłodny ból. Nic. W jego ciele było cicho, zbyt cicho. Nawet echo wspomnień nie podnosiło głosu.
Z jednej strony potrzebował kreski. Jednej, mocnej, pewnej. Czegoś, co posklejałoby resztki jego świadomości i postawiło go na nogi. Co wygładziłoby zagięcia i pozwoliło mu znów trzeźwo myśleć. Ale z drugiej strony… Ten błogi stan, w którym był, wyprany z emocji, miał w sobie coś kuszącego. Bezwładność, która dawała wolność. Wolność od siebie samego, od wspomnień, od niej. Od ich historii, która coraz częściej wyglądała jak dramat powtarzany na okrągło z innym zakończeniem, ale zawsze tym samym bólem.
Patrzył na nią. Na jej usta, na jej oczy, na dłoń spoczywającą na blacie. I przez ułamek sekundy wydała mu się tak znajoma, jakby znów stali razem na scenie, pod światłami, spleceni dłońmi i spojrzeniem. Jakby to był jakiś inny wieczór, z innego życia, zanim wszystko się rozpadło. Ale potem ten obraz zgasł. Zsunął się z jego świadomości, jak obraz z brudnego ekranu. Słowa Sloane przepływały gdzieś w tle, jakby mówiła do niego spod tafli wody. Niby był blisko, ale głos niósł się stamtąd, gdzie jego serce nie dochodziło. Widział jej twarz, ale nie potrafił już na niej czytać.
Carter
Carter… zapomniał o tych siniakach.
OdpowiedzUsuńGdyby pamiętał, gdyby był sobą, a nie tym wypranym z emocji cieniem, nigdy nie zdjąłby koszulki. Nie w klubie, nie publicznie, nie przy nich. Nie pokazałby tego, co zazwyczaj zakrywał drogimi ubraniami, tatuażami, ciężarem ramion, dumą. Ale teraz nie myślał. Nie planował. Był tylko impuls, zimno wody na karku, ciężar wilgoci na skórze, coś, co miało go otrzeźwić.Ale nie otrzeźwiło. Zamiast wstydu, było obojętne zrezygnowanie. Zamiast reakcji puste spojrzenie rzucone przez ramię. On sam, jego ciało, jego noc, nic z tego nie miało dla niego znaczenia. Nikt nie wiedział, co dokładnie wydarzyło się wtedy, gdy zabrali go ludzie w odznakach, ale to nie była błyskawiczna i czysta sprawa. I chociaż on niczego nie mówił, jego ciało zrobiło to za niego.
Jade zamarła. Prawie niezauważalnie, ale Sloane to zobaczyła. Widziała, jak wzrok dziewczyny przykleja się do torsu Cartera, jak przez twarz przemyka cień czegoś, czego nie zdążyła wcześniej zobaczyć. Widziała go przecież wczoraj… ale nie tak. Nie rozebranego. Nie prawdziwego. Tamten Zaire był jeszcze ubrany w iluzję, w pozory. A ten, był już tylko skutkiem. I to, co odbiło się w oczach Jade, nie było współczuciem. To była wściekłość.
Nie na niego, tylko na Sloane. Na to, że to ona zawiniła, wtedy w klubie. I chociaż Jade wiedziała, jak się z nim obchodzić, mogła teraz podejść, wsunąć mu rękę pod ramię, powiedzieć spokojnym głosem, że wychodzą i Carter by się nie sprzeciwił. Bo jemu było… wszystko jedno. Mógł iść z nią. Mógł zostać. Mógł zasnąć na tej kanapie, z głową na udach Jade i kacem zamiast duszy. Jade spojrzała na Sloane. Wprost. Bez uśmiechu, bez słowa, bez udawanego spokoju. To było spojrzenie dziewczyny, która nie zamierzała zniknąć bez śladu. Jej oczy mówiły więcej niż słowa, była zła. Zła na nią, na siebie, na Cartera, że dał się zniszczyć. Bo wiedziała. Już wtedy, tamtej nocy, gdy Sloane zaczęła tańczyć z Xavierem, Jade wiedziała, że ktoś za to zapłaci. I wiedziała, że będzie to on. Że nie ujdzie mu to na sucho. Że świat go ukarze. I ukarał. Ale zamiast wybuchnąć, Jade zacisnęła szczękę. Zęby. Usta.
— Przyniosę jego kurtkę. — Wymamrotała nie patrząc już na niego, jakby chciała się ukryć za zadaniem. Za czynnością. Za jakimś mikroskopijnym gestem, który miał znaczyć, że jeszcze coś dla niego robi. A Carter… spojrzał na nią. Płasko. Bez wdzięczności. Bez emocji. Jakby nie zarejestrował, że w ogóle coś powiedziała. Potem jego wzrok wrócił do Sloane. Zatrzymał się na niej, na jej twarzy, a może raczej przez nią patrzył. Jakby wciąż nie był pewien, czy naprawdę tu jest. Ale pozwolił jej wziąć się pod ramię. Jego ramię samo opadło na jej plecy. Luźno. Bez decyzji. Po prostu tam było. Zaire, raper, mąż, performer, ikona, zniknął. Został mężczyzna. Zgaszony. Milczący. Obojętny. I tylko jedno jeszcze w nim żyło, ten ledwo uchwytny impuls, który kazał mu iść za głosem, który znał. Za dotykiem, który był mu znany. Za ciepłem, które pamiętał z czasów, kiedy jeszcze cokolwiek czuł.
Nie zarejestrował, że Jade przed chwilą zniknęła. Albo myślał, że to właśnie z nią teraz jest. Albo że żadnej z nich już nie ma, że zostały tylko dłonie na jego skórze, zapach perfum, który mógł należeć do jednej albo drugiej, i głos, który nie miał już konkretnej twarzy. Nie patrzył na nią najpierw w ogóle, ale po chwili, jakby coś w jego ciele nagle poczuło jej obecność, przekręcił głowę i zmrużonym wzrokiem wbił się w jej oczy.
— Mmm… znam tę minę… — wymamrotał w stronę Sloane, przerywając ciszę.
Dłoń Cartera uniosła się powoli, jakby ciążyła tonę i zawisła przy jej twarzy. Przesunął kciukiem po jej dolnej wardze, a potem objął jej podbródek i lekko ścisnął palcami jej policzki, zmuszając ją, by na niego spojrzała. Usta miał rozchylone, wzrok błyszczący od rozszerzonych źrenic i zmętniałej świadomości. Pachniał alkoholem, tytoniem i słodkawym dymem marihuany. Ale dotyk miał ciepły. Znajomy. Niemal czule zamroczony.
OdpowiedzUsuń— Nie lubisz mnie już? — wybełkotał, nachylając się bliżej. Głos mu się lekko załamał, jakby rozbawiony, ale coś w tej głupkowatej intonacji nie pasowało. Jakby to była jedyna wersja emocji, do której miał teraz dostęp. Przerysowana. Pusta. I podszyta zupełnym zagubieniem. Nie pamiętał już, co jej powiedział pięć minut temu. Nie pamiętał, że to z Jade całował się przy barze. Że przy tej samej loży wypowiadał słowa, które miały ją zaboleć. Że mówił o innych facetach, o zdradzie, o tym, że ma go zostawić. Teraz patrzył tylko na jej oczy. Na twarz, która w jego zamglonym umyśle była jedynym stałym punktem. I mimo wszystko, choć był daleko, szukał jej bliskości. Jakby nie wiedział już, że przed chwilą zrobił wszystko, by ją odepchnąć.
Patrzył. Dłużej niż wcześniej. Zbyt długo jak na kogoś, kto miał ją za nic.
— Nie bądź zła… — wymamrotał cicho, z czołem ściągniętym jak u dziecka, które wie, że zrobiło coś złego, ale jeszcze nie rozumie co. Jade wróciła szybciej, niż się spodziewała, z kurtką przewieszoną przez przedramię. Nie odezwała się już ani słowem. Nie próbowała go zatrzymać. Po prostu stanęła przy nich, wciąż z tą niemą nadzieją, że może jednak… może Carter magicznie wytrzeźwieje i pójdzie z nią. Że nie pozwoli Sloane wygrać.
Ale on nawet nie spojrzał w jej stronę. Wziął kurtkę od niej, mechanicznie. Prawie jej nie dotykając. Rzucił coś pod nosem, coś, co brzmiało jak niewyraźne „dzięki” albo może tylko westchnięcie. Wciąż oparty o Sloane, jakby jej ramię było dla niego jedynym punktem odniesienia w rozmazanym świecie. Pachniał alkoholem, obcymi perfumami i narkotykami.
I nagle, bez ostrzeżenia, coś się w nim ruszyło.
Zamrugał. Spojrzał znów, niby trzeźwiejszy, niby przez chwilę naprawdę obecny i przez ułamek sekundy wyglądał, jakby miał coś ważnego powiedzieć. Ale wtedy światło z parkietu znów zamigotało, ktoś w tłumie zawołał jego imię, muzyka uderzyła basem w ściany. Spojrzał na Sloane jakby… jakby zobaczył ją na nowo. Jakby jej obecność była dla niego czymś zupełnie świeżym, dopiero co wyłaniającym się z mgły. Jego źrenice wciąż były rozszerzone, spojrzenie ciężkie, ale nie puste. Ale dał się poprowadzić. Nie pytał, gdzie idą. Nie pytał, co dalej. Jedną ręką oparł się na jej barku, drugą trzymał lekko zaciśniętą przy biodrze, jakby cały czas balansował gdzieś na granicy, między wybuchem a upadkiem. I ruszyli. Powoli. Jakby szli przez wodę, nie przez parkiet.
Wiedział, że rano nie będzie pamiętał szczegółów. Ale ten moment, jej zapach, ciepło pod dłonią i fakt, że nie odeszła, może zostanie gdzieś w nim. Jak cień.
Nie odwrócił się już za siebie. Ani do Jade, ani do stołu, przy którym miało go nie być. Nie powiedział nic więcej, ale jego obecność u boku Sloane mówiła wszystko, dziś pozwolił jej zabrać się do domu. Nie dlatego, że chciał.
Tylko dlatego, że już sam nie wiedział, gdzie i do kogo należy.
Carter
OdpowiedzUsuńCisza penthouse’u, która wcześniej wydawała się ratunkiem, teraz obnażyła wszystko. Każdy krok Zaire’a odbijał się echem między ścianami, jakby nie było już nic do ukrycia. Wciąż pachniał klubem. Kobietą, którą miał na sobie. Narkotykami i potem. Ale pod tą warstwą, którą Sloane próbowała właśnie zetrzeć, był on. Gdzieś w środku. Zatracony, obolały, zniszczony, ale nie do końca stracony. Szedł za nią potulnie, jak zahipnotyzowany. Jego ciało miało ciężar, jakby każda kość ważyła podwójnie. Ale szedł. Dał się posadzić. Dał jej trzymać dłoń, dał się rozebrać z kurtki. Pozwalał, żeby dotykała go jakby był porcelanową rzeźbą z ostrożnością i drżeniem w palcach. Przez dłuższy moment był tylko cieniem samego siebie, ale chłód nocy, powietrze w samochodzie i cisza, która dopadła go w czterech ścianach penthouse’u, zaczęły w niego wnikać. Jakby każda z tych rzeczy była drobnym kłuciem przypominającym mu, że żyje. Że jeszcze tu jest.
Siedział na łóżku, a kiedy Sloane dotknęła jego pleców, czuł to inaczej niż wcześniej. Czuł w tym nie czułość, nie ból, tylko.echo tego, co go piekło pod skórą. Słyszał jej słowa, jak przez mgłę, ale nie były to już puste głosy. Wrócił mu częściowo rozum. Nie cały. Jeszcze nie. Ale na tyle, by pokręcić głową, gdy kazała mu się położyć.
– Nie – mruknął gardłowo. Cicho, ale zdecydowanie. I lekko ją od siebie odsunął. Nie brutalnie, po prostu potrzebował dystansu.
Wstał. Niemal od razu się zachwiał i musiał się jej przytrzymać. Nie spojrzał jej w oczy, jakby się bał tego, co w nich znajdzie. Może litości. Może bólu. Może siebie. Ale poszedł. Kroki ciężkie, ale coraz pewniejsze, prowadziły go do łazienki.
Nie zamknął drzwi. Nawet nie próbował udawać, że potrzebuje teraz prywatności. Jedyne, czego potrzebował, to coś, co zmyje z niego wszystko, co zebrało się w środku przez ostatnie dni. Godziny. Minuty.
Każdy ruch był wolny, nieskoordynowany, ale wypełniony jakąś desperacją. Zrzucił z siebie resztę ubrań. Wszystko spadło z jego ciała i wylądowało na kafelkach łazienki, jakby miało zostać tam już na zawsze. Nie spojrzał nawet w stronę lustra. Jakby wiedział, że nie zdołałby znieść swojego odbicia. Wszedł pod prysznic. Bez zawahania. Bez chwili wahania czy westchnięcia. Po prostu odkręcił kurek z zimną wodą, tak lodowatą, że aż zabolało w skroniach.
Strumień z impetem uderzył w jego kark, spływając wzdłuż pleców, ramion, klatki piersiowej, ud, aż do stóp. W jednej sekundzie cały jego układ nerwowy zareagował szokiem, jakby został porażony. Jego mięśnie się napięły, a usta otworzyły w bezdźwięcznym jęku, którego nikt nie usłyszał. Opadł ciałem do przodu. Ramiona wyciągnął nad głową, dłońmi opierając się o chłodne kafle, wdychając głęboko powietrze przesycone zapachem wody, mydła, wilgoci i czegoś starego. Swojej własnej winy.
Drżał. Cały się trząsł, jakby nie panował już nad swoim ciałem. Jakby ta zimna woda była karą, której potrzebował, żeby wrócić na ziemię. I może właśnie nią była. Z każdym kolejnym oddechem zaczynał zyskiwać odrobinę przytomności. Odrobinę kontroli. Świadomości. Nie wracała nagle. Nie przebudziła się jak grom z jasnego nieba. Wpełzała do jego głowy powoli, jakby bała się, że zostanie natychmiast wypchnięta przez kolejną dawkę chemii, która jeszcze krążyła w jego żyłach.
Zacisnął palce na ścianie. Gdyby miał siłę, może by krzyknął. Ale nie miał. W środku czuł się pusty. Wydrążony. Jakby wszystko, co było w nim żywe, zostało wyssane przez ostatnie dni, przez noc w Black Roomie, przez Jade, przez ten cholerny uśmiech triumfu, który wbił w twarz Sloane tylko po to, by ją zranić. I ją zranił. A siebie? Siebie zniszczył.
Myślał, że to zadziała. Że narkotyki i Jade w jego ramionach zrobią to, czego on sam nie umiał, że sprawią, iż Sloane przestanie dla niego znaczyć cokolwiek. Ale to nie zadziałało. Nawet teraz, kiedy próbował sam siebie odrętwiać zimną wodą, nawet teraz… ona była.
Jej dotyk. Jej głos. Jej spojrzenie, które nie było już chłodne, a przepełnione troską. Jak mogła tak na niego patrzeć po tym wszystkim? Zadrżał mocniej. Jeszcze się trzymał. Chociaż psychicznie… nie miał już czego w sobie poskładać. Czuł się jak ktoś, kto zgubił się tak bardzo, że nawet nie wiedział, od czego zacząć powrót. Jakby właśnie próbował obudzić się z koszmaru, który sam sobie stworzył.
OdpowiedzUsuńWyszedł z łazienki powoli, zostawiając za sobą ślad mokrych stóp na chłodnych kaflach. Woda wciąż spływała z jego ciała drobnymi strużkami, zatrzymując się w zagłębieniach mięśni, skapując z końcówek włosów na tors i dalej, aż do pasa bokserków, które jako jedyne miał na sobie. Skóra była chłodna i napięta, pobudzona zimnem. Było w nim coś surowego, nagiego, nie przez brak ubrań, ale przez brak zbroi, którą zwykle zakładał. Sloane wciąż siedziała tam, gdzie ją zostawił. Nieruchoma, z rękami opartymi na kolanach, jakby zamarła w oczekiwaniu. Nie odezwała się, kiedy go usłyszała. Nie poruszyła się nawet, gdy stanął przed nią. W półmroku ich spojrzenia zderzyły się bez żadnych słów i może właśnie dlatego uderzyło to tak mocno. Zaire uniósł lekko dłoń i przeciągnął nią po karku, a potem znowu opuścił, jakby nie wiedział, co z nią zrobić. Stał nagi w tej chwili nie tylko fizycznie, ale emocjonalnie, bez dystansu, bez filtra. Z oczu powoli odpływała narkotyczna mgła, zostawiając po sobie zmęczenie. Westchnął ciężko, a potem, półkrokiem zbliżając się do niej, zapytał głucho, nisko.
— Jak to możliwe, Sloane… — zaczął przerywając na chwilę — że mogę cię kochać i nienawidzić jednocześnie?
Słowa zawisły między nimi jak dym. Nie były wyrzutem. Nie były też wyznaniem. Były prawdziwe, bolesne i nagie jak on sam. Wpatrywał się w nią, jakby szukał odpowiedzi, której sam nie był w stanie znaleźć. Jakby próbował pojąć, jakim cudem kobieta, którą kochał bardziej niż siebie, potrafiła sprawić, że chciał zniknąć. Jakim cudem jednocześnie była jego domem i jego końcem.
Zaire pokręcił głową powoli, jakby sam nie potrafił uwierzyć w to, co przed chwilą powiedział. W jego oczach nie było furii, nie było tej oszałamiającej otępiałości, która wcześniej rozmywała rysy jego twarzy. Było zmęczenie. Prawdziwe. Głębokie. Takie, które nie dotyczyło tylko ciała, ale wszystkiego, duszy, serca, głowy.
Nie czekając na słowa Sloane, nie próbując niczego więcej wyjaśniać, po prostu się poddał. Podszedł do łóżka, na którym wcześniej siedział, i z cichym westchnieniem położył się na brzuchu, dokładnie tak, jak wcześniej go poprosiła. Bez buntu, bez komentarzy. W tej chwili nie miał już siły się z nią spierać. Zsunął rękę pod głowę i przymknął oczy, chowając twarz w poduszce. Jego ciało nadal było mokre, zimne, skóra napięta, miejscami drżąca, ale nie z chłodu, a z przeciążenia. Każdy mięsień w nim był jak po walce. Nie z innymi. Z samym sobą.
Milczał. Oddychał ciężko, ale równo. Jakby sam oddech był teraz jedyną rzeczą, którą był w stanie kontrolować. Nie spytał, co zrobi. Nie spojrzał na nią. Ale dał jej dostęp. Do siebie.
Nie trzeba było więcej słów. Bo tten jeden gest, ten jeden moment uległości, był wszystkim, na co było go teraz stać.
Carter
Zaire leżał nieruchomo na brzuchu, jakby całe ciało odmówiło mu współpracy. Każdy mięsień pulsował w rytmie powoli powracającego bólu, a chłód od jej dłoni mieszał się z ciepłem kremu, które miejscami koiło, a miejscami jeszcze mocniej drażniło poranioną skórę. Oddychał głęboko, jednostajnie, z twarzą wtuloną w poduszkę. Nie dlatego, że było mu wygodnie. Chciał tylko, żeby nie widziała jego oczu. Żeby nie widziała tego, co się w nim działo. Bo Sloane była tuż obok. Na jego plecach. W jego przestrzeni. I to było najgorsze.
OdpowiedzUsuńChciał jej. Chciał jej dotyku, bliskości, głosu, który koił i rozpierdalał go na kawałki w jednej sekundzie. Ale jednocześnie nie mógł na nią patrzeć. Nie mógł znieść tego, jak wróciła. Jak otworzyła te pieprzone drzwi do apartamentu, jakby ich piekło sprzed tygodnia nie miało żadnego znaczenia. Jakby mogła po prostu wrócić, wejść w jego życie i znowu do niego należeć. Jak gdyby nic.
Zdradziła go. Nie mógł tego udźwignąć. Nie tylko dlatego, że inny facet dotykał jego kobiety. Ale dlatego, że potem… ona wróciła, jakby nic się nie stało. Z malinkami pod obojczykiem, z opuchniętymi ustami i spokojem na twarzy, który doprowadzał go do obłędu.
Nie wiedział, co było gorsze, to, że poszła do innego, czy to, że przyszła do niego z powrotem z oczami pełnymi czułości, jakby nie wyrwała mu serca z piersi i nie zostawiła, żeby zgniło. Zacisnął powieki. Jej pytanie prześlizgnęło się po nim, jakby dotarło do jego ciała, ale nie do świadomości. Nie odpowiedział od razu. Nie potrafił. Słyszał łamiący się ton jej głosu. Czuł drżenie jej dłoni na swojej skórze. I przez sekundę miał ochotę obrócić się i przytulić ją tak, jak kiedyś. Po prostu. Bez pytań, bez rozmowy, bez konsekwencji. Ale nie był już tym samym mężczyzną. Ona też nie była tą samą kobietą. Milczał. Oddech miał spokojny, ale jego gardło ścisnęło się jakby ktoś zacisnął na nim sznur.
– Przesłuchanie – rzucił w końcu cicho.
Głos miał zdarty, jakby długo nie mówił, albo jakby każde słowo wydrapywało mu gardło od środka. Nie tłumaczył się. Nie rozwijał. Nie musiał.
Nie było żadnego ostrzeżenia. Żadnej maski uprzejmości, którą zwykle zakładają gliniarze, gdy mają do czynienia z celebrytą. Kajdanki zatrzaskiwane na jego nadgarstkach z tą samą obojętnością, z jaką można zamknąć szufladę. Wzięli go jak psa, za kark, szarpiąc w głąb policyjnego vana, zanim zdążył wypowiedzieć jedno pełne zdanie. Uśmiech zgasł mu na twarzy, ale nie miał już siły protestować, miał kreskę we krwi i piasek zamiast mięśni. Reszta była tylko upadkiem.
Pytali o klub, o Xaviera, ale sprawy były tłem. Fasadą. Właściwe pytania zaczęły się dużo później, w innym pomieszczeniu, za innymi drzwiami. Tam, gdzie nie było rejestratorów. Tam, gdzie mogli sobie pozwolić na więcej. Został sam w celi, w której światło nie gasło ani na chwilę, i w której nie było nawet ławki. Tylko beton. Przez pierwsze kilka godzin myślał, że to rutyna. Że chcą go przeczołgać, dać mu nauczkę. A potem wypuszczą. Tak się przecież robi z takimi jak on. Z nazwiskiem, z pieniędzmi, z adwokatem gotowym na telefon. Tyle że nikt nie pozwolił mu zadzwonić. Nie od razu. Prawdziwe przesłuchanie zaczęło się następnego dnia. A może kilka godzin później. Nie wiedział. Czas tam nie istniał.
Mężczyzna w czarnym golfie nie przedstawił się. Nie musiał. Miał w sobie ten typ chłodu, który każe ci się spocić, zanim w ogóle padnie pytanie. Zaire siedział z rękami skutymi z tyłu. Tępym spojrzeniem śledził kabel lampy, który kołysał się nad ich głowami.
OdpowiedzUsuńChcieli nazwisk. Adresów. Powiązań. Kto dostarczał? Kto opłacał imprezy? Z kim robił interesy? Zaire. Raper. Ulubieniec tłumów. I jednocześnieczłowiek, który nie miał prawa mieć czystych rąk. W ich oczach był tylko dobrze wypłacanym łącznikiem. Wierzchołkiem góry lodowej. Na początku miał jeszcze energię. Jeszcze siedział z podniesioną głową, jeszcze milczał dumnie, jeszcze rzucał krótkie, obojętne „nie wiem”, „nie znam”, „nie pamiętam”. Ale potem czas się rozmył. Zaire stracił rachubę, ile godzin już tam tkwił. Nie wiedział, czy to noc, czy dzień. Czy coś się zmieniło za murami, czy świat w ogóle jeszcze istniał. Nie odpowiadał. Ale coraz mniej był sobą. Ciało pulsowała mu od uderzeń, ramiona bolały od kajdanek. Kiedy w końcu pozwolili mu usiąść na krześle, zaczął się trząść. Nie ze strachu. Z adrenaliny. Z wyczerpania. Z cichego wstydu.
Nie powiedział Sloane nic. Może dlatego, że część niego umarła tam, w tamtym pokoju. Nie dlatego, że był słaby. Dlatego, że zobaczył, jak szybko może przestać być człowiekiem w oczach innych. Jak mało trzeba, żeby rozebrali go do krwi. Do kości. Do pytań bez odpowiedzi.
Wyszedł. Ale coś zostało w środku.
Blizny nie były głębokie, ale nosił je na sobie tak, jakby wycięto mu je od środka. Nikt nie wiedział, co działo się za tamtymi drzwiami. A on nie zamierzał tego zdradzić.
Nie przez lojalność.
Przez wstyd.
Bo dał się złamać, chociaż niczego nie powiedział. I to była najgorsza część.
Carter
Zaire zaśmiał się cicho, bez cienia radości, a bardziej jakby dla samego rozładowania napięcia, tego, które czaiło się w nim od tamtej nocy, zżerając go od środka. Gorzki, bezdźwięczny śmiech przeciął ciszę między nimi, a jego ramiona ledwo się poruszyły pod jej ciałem.
OdpowiedzUsuń— W moim przypadku nie mogło być inaczej – rzucił sucho. – Musieli skorzystać z okazji.
Brzmiało to tak, jakby mówił o czymś nieuchronnym. Jakby już wcześniej, gdzieś w głębi siebie, wiedział, że prędzej czy później coś takiego się wydarzy. I może właśnie dlatego nie walczył. Nie stawiał oporu, kiedy go zabierali. Nie próbował nawet uciekać. Nie kiedy zbyt wiele widział, zbyt często milczał i za bardzo przypominał światu, że nawet bohaterowie z okładek mają powiązania, których lepiej nie ruszać.
Nikt nie spodziewał się, że sprawa potoczy się w taki sposób. Że zamiast formalnego wezwania do złożenia wyjaśnień, padnie rozkaz zatrzymania. Że zrobią z tego pokaz siły. Że rzucą się na niego jak na jakiegoś gangstera po akcji, choć był wtedy sam i cholernie spokojny. Żadnej eskorty, żadnych ludzi wokół. Zaire nie otaczał się ochroną dwadzieścia cztery godziny na dobę. Na początku nikt nawet nie zauważył, że zniknął. Zespół był przyzwyczajony. Menadżerowie myśleli, że znowu się zaszył gdzieś w apartamencie, w którymś z tych drogich hoteli, do których nie zapraszał nikogo, nawet siebie samego. Myśleli, że może godzi się z Sloane. Może zaszyli się razem. Może potrzebuje ciszy, jak zawsze, po jednym ze swoich wybuchów. W końcu jego telefon bardzo często nie odpowiadał. To była norma.
Ale tym razem nie było żadnej ciszy. Nie było żadnego pokoju hotelowego. Była tylko pusta cela i zimny beton. A jedyną osobą, która mogłaby zorientować się, że go nie ma, była Sloane. Ale ona też była nieobecna.
I może właśnie dlatego nikt nie wszczął alarmu.
Ale przyszedł ten moment, pozwolono mu zadzwonić do adwokata. Nie mogli go tak przecież trzymać całą wieczność. Tyle że wtedy było już po wszystkim. Sprawnie, bez komplikacji. Może nawet jego adwokat, choć dobrze znał ten świat, nie chciał widzieć prawdy.
Zaire nie rozwijał tego dalej. Nie mówił. I nie musiał. Leżał pod nią z zamkniętymi oczami, czując jej ciężar i ciepło jej skóry, które, w jakiś dziwny sposób, było teraz jedynym, co trzymało go przy rzeczywistości. Nie oczekiwał, że zrozumie. Nie musiała. Ale kiedy szeptała, że przeprasza, kiedy dotykała go tak delikatnie, jakby chciała naprawić coś, czego nie dało się posklejać, nie odepchnął jej. Nie wyganiał. Może dlatego, że miał już dość tej pieprzonej samotności. Może dlatego, że mimo bólu, który w nim siedział, mimo furii i rozczarowania, które nosił pod skórą nadal chciał ją czuć. Nawet jeśli jeszcze nie był w stanie jej wybaczyć. Nawet jeśli sam nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie.
Bo to nie była kwestia jednej nocy. Jednego błędu. Jednej zdrady. To było wszystko naraz, zawalone zaufanie, zmiażdżona duma, emocje, które zamiast budować, rwały go od środka. A mimo to pozwalał jej zostać. Bo ją kochał. Cholernie mocno. I nienawidził.
Każde słowo wbijało się w niego inaczej niż pięści tamtych facetów. Tamten ból był fizyczny, brutalny, łatwiejszy do przełknięcia. Ale teraz… Teraz bolało głębiej. Bliżej serca. Nie odpowiedział. Nie dlatego, że nie chciał. Po prostu nie umiał. Nie ufał sobie, że potrafiłby powiedzieć coś, co nie zrani ich obojga jeszcze bardziej. Milczał więc. Ale nie z wrogości. Z przemęczenia. Z nadmiaru emocji, których nie potrafił już trzymać w ryzach.
Kiedy Sloane delikatnie zsunęła się z jego ciała, Carter poruszył się w końcu. Ciężko, jakby całe jego ciało ważyło o tonę za dużo, ale zrobił to. Przetoczył się na bok, aż w końcu obrócił się do niej twarzą. Spojrzenie miał mętne, jakby wszystko wciąż docierało do niego z opóźnienie, ale było w nim coś… bardziej trzeźwego niż wcześniej. Jakby pomiędzy jednym bólem a drugim, pomiędzy chłodem łazienki a ciepłem jej dotyku, pojawiła się w nim odrobina jasności.
OdpowiedzUsuńOparł policzek o poduszkę. Przez chwilę tylko na nią patrzył.
— Może masz rację — odezwał się w końcu cicho. Głos miał zachrypnięty, jakby każde słowo przeciskało się przez niego z trudem. — Może dlatego do niego wracasz. Bo wiesz, że ze mną… nic dobrego cię nie czeka.
Nie było w tym pretensji. Tylko pustka. Cichy, bezbronny wniosek wypowiedziany po zbyt długiej ciszy. Patrzył na nią, jakby szukał potwierdzenia w jej oczach. I może go znalazł. A może nie chciał widzieć prawdy, nawet jeśli miała odbić się w niej jak w lustrze.
— Ty masz przyszłość. Ja mam… popieprzoną przeszłość — rzucił z goryczą. — I to się nie zmieni.
Wzruszył lekko ramieniem, jakby chciał coś z siebie strząsnąć. Ostateczność. Strach. Tę głupią nadzieję, że mimo wszystkiego mogliby do siebie wrócić.
— Co ja ci w ogóle mogę dać, Sloane? — zapytał cicho. Głos miał suchy jak dym i gorzki jak popiół. — Kłopoty? Tylko to. Kłopoty.
Zerknął na nią spod zmęczonych powiek, nie ruszając się już z miejsca.
— Ciągnę ze sobą w dół. Wszystko, czego dotykam, wcześniej czy później się sypie.
Zamknął oczy. Oddychał głęboko, jakby musiał zapanować nad czymś, co podchodziło mu do gardła. Nad bezradnością, której nigdy nie znosił w sobie rozpoznawać.
— Miłość nie wystarcza, prawda? — zapytał, ledwie otwierając oczy. — Nigdy nie wystarcza.
Słowa zawisły w powietrzu ciężko, jakby właśnie wyciął z ich wspólnego mitu kawał serca i położył go między nimi. Nie było w tym nawet goryczy. Tylko to zmęczone, bezsilne “może”, które miało więcej bólu niż jakiekolwiek oskarżenie. Jakby sam zaczął wierzyć w to, że zasługuje tylko na własne zgliszcza. Że ona… zasługuje na więcej.
Carter
Zaire nie odwracał wzroku. Nie odsuwał się, kiedy się do niego zbliżyła. Pozwolił jej mówić. Każde słowo Sloane chłonął bez komentarza, z lekkim, niemal nieistniejącym ruchem głowy, jakby coś w nim wewnętrznie reagowało, ale nie był jeszcze gotowy na odpowiedź. Jakby czekał, aż wyczerpie wszystko, co miała w sobie. Jej głos, ciepło, uparcie powracająca bliskość… to wszystko było jak coś z innego życia. Z tego, w którym istniał jeszcze jako człowiek zdolny czuć, nie tylko przetrwać. Dopiero gdy powiedziała: „To, że mnie kochasz, nawet, kiedy mnie nienawidzisz, to już dość”, jego oddech się zmienił. Spłycił. Zadrżał. I wtedy się odezwał. Spokojnie. Cicho. Jakby mówił coś, co długo w sobie nosił.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, że tamtej nocy chciałem przyjechać… — powiedział, odwracając lekko głowę, żeby na nią spojrzeć. Na jej oczy. Na ten znajomy, znajomy świat, który kiedyś był jego domem. — Pisałaś mi wtedy i nagrywałaś to pijackie głosówki… A ja… chciałem po ciebie jechać. — Uśmiechnął się krzywo, ale nie było w tym rozbawienia. Tylko ten ironiczny cień losu, który nigdy nie przestawał się z niego śmiać.
— Przysięgam. Miałem cię stamtąd wyciągnąć. Zabrać. Nawet nie wiedziałem, po co dokładnie
Odwrócił głowę, spojrzał na nią z ukosa. W jego spojrzeniu było coś z rezygnacji, coś ze złości i jeszcze więcej z czegoś, czego nie umiał już nazwać. — Tylko że nie dojechałem. Bo oni czekali.
Teraz już nie patrzył w ogóle. Odwrócił się w stronę sufitu, palce zacisnęły się na pościeli, jakby znowu był tam. W tamtej chwili. Czarny SUV. Zgaszone światła. Pusty parking, który zwykle tętnił życiem. A wtedy cicho. Nienaturalnie cicho. Kroki za jego plecami. I ten głos. Nie policyjny. Nie groźny. Ale pewny siebie. Zbyt pewny. Jakby wiedzieli. Jakby to był rytuał. Jakby to robili setki razy i jego kolej właśnie nadeszła. Zaire nie miał ze sobą nikogo. Nie otaczała go ochrona. Nikomu nie powiedział, że wychodzi.
— Ty byłaś z nim — dodał cicho. Bez pretensji. To nie był wyrzut. Raczej stwierdzenie. Obserwacja, którą niósł ze sobą przez cały ten czas, jak ciężki kamień w klatce piersiowej. — A ja… byłem z nimi.
Nie musiał dodawać więcej. Nie musiał mówić, co działo się dalej. Sloane wtedy nie wiedziała. Nie mogła. Bo James właśnie ją zabierał. Chronił ją, przed światem, przed prawdą, a może i przed nim. I był w tym jakiś chory, ironiczny porządek, jakby ich dwoje, w tym samym czasie, zostało od siebie fizycznie rozdzielonych. Pokręcił lekko głową. Jakby wciąż go to dziwiło. Albo jakby nie chciał tego przyjąć.
— Nie jestem dla ciebie dobry, Sloane. — Jego głos zadrżał na jej imieniu, tak, jakby po raz pierwszy od dawna nazwał ją czule, ale nie chciał, żeby to zauważyła. — I nie chodzi tylko o to, co się stało.
Spojrzał na jej dłoń na swoim torsie, jakby nie mógł się nadziwić, że jeszcze tam była.
Zaire milczał chwilę, wpatrując się w sufit, jakby szukał tam odpowiedzi, które nigdy nie nadchodziły. Powietrze między nimi zgęstniało. A potem jego głos przeciął ciszę — cicho, powoli, jakby każde słowo ważyło więcej, niż był gotów unieść.
— Wczoraj… — zaczął, przeciągając samogłoskę, jakby jeszcze się zastanawiał, czy w ogóle to powiedzieć. — Wczoraj, spojrzałaś na mnie tak jak wtedy pod tym klubem… Jakbyś mnie nie znała. Jakbyś się budziła z jakiegoś snu i dopiero widziała, z kim naprawdę jesteś. powiedziałaś, że się mnie boisz.
Przełknął ślinę. Nie patrzył na nią. Wpatrywał się przed siebie, jakby jej obecność była za bardzo, zbyt blisko, zbyt realna.
— A wiesz, co jest najgorsze? — Wziął płytki oddech, po czym w końcu odwrócił się lekko w jej stronę, tylko tyle, by móc na nią spojrzeć. — Że masz rację.
Zamknął na moment oczy. Obraz jej twarzy wtedy, przy krwi tamtego faceta, wracał do niego jak sen, który zamienia się w koszmar dokładnie w tym momencie, w którym zaczynasz się czuć bezpiecznie.
— Ja się nie zmienię, Sloane. Taki jestem.
Wypowiedział to, jakby z trudem, jakby przyznawał się do słabości, którą przez lata próbował w sobie zabić. Jakby ten moment złamał w nim coś, co do tej pory uważał za niezniszczalne.
Nie chodziło tylko o bójkę. Nie chodziło o krew. Chodziło o nią. O Sloane, która patrzyła na niego nie jak na męża, kochanka, nawet nie jak na wroga… tylko jak na coś nieznanego. Groźnego.
OdpowiedzUsuń— Powinnaś iść swoją drogą. Zająć się sobą. Odbudować to wszystko, co ja ci spieprzyłem. — Jego spojrzenie stało się ciemne, głębokie, z tą szorstką czułością, która była jego wersją miłości. — Z tym facetem, z kimkolwiek. Ale nie ze mną.
Mówił to spokojnie, ale jego oczy były pęknięte w środku. Jakby chciał, żeby zaprzeczyła. Ale nie błagał o to. Jakby chciał ją odepchnąć, ale sam nie miał już siły. Jakby nie wierzył, że może być kimś, z kim da się iść przez życie.
— Ja jestem kluczem do twojego końca, nie twojego szczęścia, Sloane.
I to był najprawdziwszy wers, jaki kiedykolwiek powiedział. Nie brzmiało to jak groźba. Ani jak usprawiedliwienie. Brzmiało to jak koniec historii, której nie udało się przepisać od nowa. Jak wyznanie, które miało ją uchronić, przed nim, przed wiarą, że jeszcze da się z niego ulepić coś innego. Bo prawda była taka, że Zaire potrafił kochać tak samo mocno, jak niszczyć. A kiedy jedno zderzało się z drugim, zostawały tylko zgliszcza.
Zaire przez chwilę milczał. Jego dłoń zadrżała nieznacznie na pościeli, ale nie cofnął jej. Patrzył na Sloane w ciszy, z tym samym spojrzeniem, które zawsze miało w sobie coś niepokojąco miękkiego i jednocześnie twardego jak beton. Jakby patrzył na coś, co kochał i czego nie mógł już dłużej trzymać w dłoniach, bo wszystko mu się z nich wysypywało.
— Myślę… — wypowiedział to cicho, ale bez zawahania. — Że powinniśmy się rozstać.
Nie spojrzał jej w oczy, kiedy to powiedział. Patrzył na miejsce za jej ramieniem. Na ścianę, na cień, cokolwiek, byle nie na nią.
— Nie dlatego, że cię nie kocham. — Jego głos był spokojny, ale każda sylaba ciążyła jak ołów. — Tylko dlatego, że chyba wszystko, co robię, prowadzi nas tylko głębiej w bagno.
Odwrócił głowę i spojrzał na sufit. Raz jeszcze. Jakby próbował się odciąć, zamknąć, nie dopuścić do siebie tego, co naprawdę czuł. Ale nie potrafił.
— Zasługujesz na coś więcej niż ból, Sloane. Nawet jeśli ci się wydaje, że chcesz właśnie mnie.
Westchnął ciężko. Odetchnął głęboko przez nos, żeby utrzymać się w ryzach. Powieki miał ciężkie, zmęczone. Jakby każde słowo, które wypowiadał, kosztowało go kolejne uderzenie serca. Nie powiedział tego chłodno. Nie był okrutny. Nie było w tym cienia wyższości ani dumy. Tylko bolesna, surowa świadomość tego, że wszystko, co kiedyś ich ratowało, dzisiaj ich dusiło. I że miłość… czasem po prostu nie wystarcza.
Carter
Carter wciągnął powietrze przez nos, wolno, jakby zaciągał się wspomnieniem. Patrzył gdzieś poza nią, ale był całkowicie obecny, już nie oszołomiony, nie rozedrgany. Jakby cała ta rozmowa przecięła coś w nim na pół, zostawiając tylko surową prawdę i zmęczenie. A może pokorę.
OdpowiedzUsuń— Może tak będzie lepiej… — powtórzył cicho, bardziej do siebie niż do niej. — Dla ciebie. Dla mnie też. Bo przez ciebie, Sloane… ja tracę rozum. Nie panuję nad sobą. Widziałaś, co zrobiłem tamtemu typowi w klubie. A jeśli w końcu zrobię coś, czego już nie da się cofnąć?
Spojrzał na nią, spokojnie, ale z oczami pełnymi ciężaru. Nie było w nim już ani krzyku, ani wybuchów. Tylko czułość zakopana głęboko pod warstwami wyczerpania i wstydu.
— Miałaś rację, Sloane. Ty powinnaś być z kimś, kto da ci spokój. Bezpieczeństwo. Kto będzie stabilny, przewidywalny… nie taki jak ja. — Pokręcił głową, krzywo się uśmiechając. — Ja cię kocham tak, że to mnie niszczy. I niszczy ciebie. A przecież ty zasługujesz na coś więcej niż tylko miłość, która boli. Przesunął dłonią po jej ramieniu, bardzo delikatnie. Jakby chciał dotknąć jej ostatni raz, nie po to, żeby zatrzymać, tylko żeby zapamiętać.
— Nasze małżeństwo… — urwał, czując, jak gardło mu się zaciska. — To nie było prawdziwe. To była ucieczka. Impuls. Vegas i emocje, i cholerne narkotyki. Gdybyś była wtedy trzeźwa, pewnie… już dawno by nas nie było.
To nie była kpina. Nie umniejszał tego, co ich łączyło. Każde słowo wypowiadał z miękkością, która tylko potęgowała ból. Głos mu nie drżał, ale mówił cicho, jakby każde kolejne zdanie musiał wyciągać z siebie paznokciami.
— Powinienem był cię wtedy zatrzymać. Dać ci czas. A nie wciągać cię w to wszystko. — Jego wzrok w końcu zatrzymał się na niej. Zamilkł. Patrzył na nią z takim spokojem, który mógł zwiastować tylko jedno: on to naprawdę rozważał. Nie mówił tego, by ją zranić. Ani żeby się wybielić. Ale dlatego, że myślał, że to jedyny sposób, żeby ocalić ich oboje choćby oznaczało to, że stracą siebie nawzajem.
— Nie chcę cię dłużej krzywdzić, Sloane. To wszystko. — Dodał ciszej. — Nawet jeśli to znaczy, że sam będę musiał się co noc zastanawiać, czemu cię nie zatrzymałem.
Carter przymknął na moment oczy, jakby próbował sięgnąć do wnętrza siebie, ale zamiast odpowiedzi, znajdował tylko chaos. Myśli przeskakiwały, jakby mózg nie mógł się zatrzymać na żadnej z nich na dłużej niż kilka sekund. Siedział cicho, dłonią wciąż muskając skórę Sloane, ale nieświadomie, jakby wykonywał ten gest tylko po to, by upewnić się, że jeszcze nie zniknęła.
Przełknął ślinę, ale w gardle miał sucho jak po piasku. Język ciężki, a serce, choć biło równo, wydawało się być zawieszone w próżni. Zacisnął palce na pościeli, ale od razu puścił, jakby dotknął rozgrzanego metalu. Odwrócił wzrok.
— To wszystko boli teraz jeszcze bardziej. Bo jesteś tu, i pachniesz tak, jak zawsze. I patrzysz tak, jak wtedy, kiedy myślałem, że nie ma nikogo innego na świecie, tylko ty.
Zamilkł. Odetchnął ciężko. Czoło mu się lekko spociło, a spojrzenie zmatowiało. Wsunął dłoń pod głowę i spojrzał na nią jeszcze raz, bez unikania wzroku, bez żadnej bariery. Głos miał już niższy, niemal szeptem, ale to tylko pogłębiało znaczenie słów. Jakby każde zdanie było wyrwane z niego siłą, z zakamarka, którego nawet on sam nie chciał dotykać.
Nie wiedział, ile z tych słów pochodziło naprawdę od niego. Od Zaire’a, który potrafił kochać ją tak bezgranicznie, że cały świat mógłby się spalić, byleby ona została nietknięta. A ile mówiła przez niego mieszanina tego, co miał w sobie od kilku godzin, stęchłej kokainy, resztek alkoholu, emocjonalnego zjazdu i ciszy po wszystkim, co tej nocy widział i zrobił. Myśli wirowały mu jak dym po ciężkim uderzeniu w płuca. Trudno było oddzielić ból serca od bólu głowy, własne emocje od tego, co zniekształcały chemikalia.
Czasem miał wrażenie, że to nie on mówi, tylko jakaś wersja niego. Ten sam głos, ten sam język, ale zupełnie inna świadomość. I może właśnie w tym było najwięcej prawdy, że nie rozróżniał już tego, gdzie kończył się on sam, a zaczynały substancje, które brał, by zasnąć, wyłączyć się, przestać czuć. Czuł na sobie jej wzrok, jej dotyk, jakby próbowała go przytrzymać tu, w tej rzeczywistości, zanim całkiem odpłynie. Ale Carter już dawno nie stał twardo na ziemi. Unosił się gdzieś pomiędzy, w tym dziwnym stanie zawieszenia, gdzie wszystko miało sens tylko przez kilka sekund, a potem znikało, zostawiając po sobie pustkę i pytania bez odpowiedzi. Może to wszystko była tylko reakcja na to, co się wydarzyło wcześniej. Krew na jego rękach. Strach w oczach Sloane. Jej głos, cichy, łamiący się, gdy powiedziała, że się go boi. Jade, całująca go, gdy próbował zapomnieć. A może nie zapomnieć, może po prostu przestać czuć cokolwiek. To wszystko mieszało się teraz w jego głowie. Obrazy przeskakiwały jak migawki. Nie umiał ich zatrzymać, ani poskładać w całość. Nawet kiedy patrzył na Sloane, tak bliską, że wystarczyło wyciągnąć rękę czuł, jakby patrzył przez szybę. Jakby był obok, ale jednak daleko. Za daleko, żeby cokolwiek jeszcze naprawić.
OdpowiedzUsuńCisza zawisła między nimi ciężka i lepka jak dym po spalonym mostku. Jej wzrok, dotyk był dla niego jedynym punktem zaczepienia w tej rozsypanej świadomości. Nie mówił nic więcej. Zamiast tego wyciągnął do niej rękę. Powoli. Ostrożnie, jakby sam nie był pewien, czy ma do tego prawo. Jego palce musnęły jej przedramię, potem bok, i w końcu, kiedy nie uciekła, objął ją. Przyciągnął bliżej. Nie gwałtownie. Nie z głodem, jak zawsze. Nie jak mężczyzna, który chce ją mieć. Ale jak ktoś, kto się jej trzyma, żeby samemu się nie rozpaść. Wsunęła się w jego ramiona bez słowa, a on objął ją ciasno, jakby chciał zapamiętać ten moment. Tylko że w tym uścisku nie było już dominacji, żadnej gry.
Nie było w nim tej pewności, tej surowej siły, która zawsze przyciągała ją jak magnes. Był inny. Miękki w środku, szorstki na zewnątrz.
Nie mówił: Zostaniesz ze mną?
Nie mówił: Potrzebuję cię.
Nie mówił już nic.
Ale w tym, jak przytulał ją do siebie, jak jego dłonie zaciskały się na jej plecach, jak jego broda dotykała jej ramienia, można było wyczytać wszystko, czego nie potrafił wypowiedzieć na głos.
Że się boi.
Że się wstydzi.
Że tęsknił.
Że się pogubił.
I że może jeszcze, choćby przez chwilę, nie chce być sam.
Carter
Zaire nie zareagował od razu. Trzymał ją w ramionach, wciągając głęboko powietrze, jakby jej zapach miał go uśpić, uspokoić, zapomnieć o wszystkim, co zdarzyło się wcześniej. Ale to nie było takie proste. Nic nie było. Nawet teraz, kiedy wtuleni w siebie leżeli w milczeniu, jego serce waliło jak oszalałe. Nie z miłości. Nie z pożądania. Z tego bezsilnego, duszącego napięcia, które dławiło go od środka. To był ten moment, kiedy wiedział, że wszystko, co powie, rozbije coś cennego, ale przemilczenie go… też już nie wystarczało.
OdpowiedzUsuńNie poruszył się, ale odezwał się w końcu, głosem zmęczonym i głuchym. Nie było w nim złości. Nie było złośliwości. Była tylko prawda. Brutalna. I niewygodna.
— Sloane… Właśnie spędziłaś tydzień z twoim byłym ochroniarzem… — wypowiedział to powoli, z namysłem, jakby każde słowo ważył w gardle, zanim pozwolił mu opaść. — I teraz próbujesz mnie przekonać, jak bardzo to wszystko między nami ma sens.
Jego głos nie był oskarżycielski. To nie była pretensja. Brzmiało to jak zmęczone stwierdzenie faktu, jakby mówił o kimś innym, jakby wypowiadał głośno coś, co od dawna krążyło w jego głowie, ale nie miał odwagi tego nazwać. Jakby patrzył na obrazek, który ktoś próbował domalować, a on tylko wskazywał, gdzie farba zaczęła się łuszczyć.
— Chyba sama w to nie wierzysz. — Dodał ciszej, niemal szepcząc w jej włosy.
Zacisnął powieki. Czuł, jak jego klatka piersiowa lekko unosi się pod jej ciałem, jak jej dłoń wciąż spoczywa na jego plecach, jakby próbowała go utrzymać, posklejać, ale nic nie trzymało się razem. Nie poruszył się. Nie odepchnął jej. Ale coś w jego ciele się zmieniło. Jakby ciężar, który trzymał w sobie, właśnie się z niego wydostał i zostawił go pustym. Może powiedział za dużo. Może to powinien był połknąć, zostawić gdzieś głęboko i pozwolić im trwać w tej chwili jeszcze kilka godzin. Ale Sloane zasługiwała na prawdę. Choćby ją bolała. Choćby bolała też jego.
Nie oczekiwał odpowiedzi. Właściwie… bał się jej.
Zaire nie otworzył oczu. Nie musiał, żeby wiedzieć, jak na niego patrzyła. Czuł jej oddech na swojej skórze, czuł, jak jej ciało napina się nerwowo, jakby szukało argumentów, które miałyby obronić wszystko, co mówiła jeszcze chwilę wcześniej. Ale on już je znał. Potrafił przewidzieć, co powie. Zawsze tak było, kręcili się w kółko, a każde z nich znajdowało nowe powody, żeby się nie poddać.
— Myślisz, że nie wiem, co to znaczy, Sloane? — rzucił cicho, prawie jak do siebie, ale każde słowo uderzało w ciszę sypialni jak kamień wrzucony do wody. Przycisnął czoło do jej głowy. Jego szept był już bardziej gorzki.
— Wróciłaś od kogoś, kto dał ci wszystko, czego ja nie potrafię. A ja… ja nawet nie mogę ci obiecać, że jutro nie zrobię jakiejś głupoty, przez którą znowu będziesz musiała wybierać między miłością a zdrowym rozsądkiem.
Milczenie było jedyną odpowiedzią, jaką dostał. Ale nie była to ta cicha zgoda, która koi i daje ukojenie. To była ta cisza, która brzęczała w uszach jak pęknięta struna, drażniąc każdą myśl, każdy nerw. Czuł, jak Sloane nadal kurczowo go obejmuje, jakby sam jej dotyk miał zmienić kierunek, w jakim dryfowali. Ale nie mógł jej dać nadziei, której już sam w sobie nie potrafił znaleźć.
Zacisnął szczękę, a potem uniósł dłoń i przeczesał palcami jej włosy. Delikatnie. Tak, jak robił to kiedyś, w lepsze noce. I wtedy jego głos znów przeciął ciszę, tym razem niższy, matowy, jakby mówił bardziej do siebie niż do niej.
— Nie wiem już, czy to, co robimy, to jeszcze miłość… czy już tylko uzależnienie — wyznał cicho. W gardle zaschło mu od tego zdania. Tak długo krążyło po jego głowie, rozrywało go od środka, aż w końcu wyszło. Takie brudne. Surowe. Szczere.
Nie mówił tego z wyższością. Ani z goryczą. Mówił to jak ktoś, kto sam nie potrafi znaleźć punktu zaczepienia.
OdpowiedzUsuńOdwrócił w końcu głowę w jej stronę. Jego spojrzenie było przygaszone, jakby miał w nim wypalone dziury, w których już nie istniało żadne światło.
— Kocham cię tak, że czuję to w każdej pieprzonej kości. — Powiedział to z czułością, ale i z bólem, którego nie potrafił ukryć. — I właśnie dlatego wiem, że nie jestem dla ciebie dobry.
Nie miał w sobie siły, by się z nią kłócić. By ją przekonywać. By jeszcze raz ciągnąć ich przez to błoto, przez które oboje szli od miesięcy. Ale też nie miał siły, by ją odesłać. I może dlatego, mimo wszystkich słów, mimo bolesnych prawd, mimo jego przyznania się do porażki… jego ramiona nie puściły. Trzymał ją tak, jakby była ostatnim kawałkiem rzeczywistości, w który jeszcze mógł się wczepić. Jakby jego ciało nie przyjęło tego, co właśnie powiedziały jego usta. W jego oddechu było wszystko. Miłość. Strach. Poczucie winy. I nieuchwytna potrzeba, żeby jeszcze raz spróbować, nawet jeśli rozsądek już dawno się poddał. Ale nie mówił już nic. Nie musiał. Trzymał ją. I to było wszystko, co miał jej do zaoferowania tej nocy.
Leżeli tak długo, aż noc zgęstniała całkiem, a cisza zdawała się krzyczeć w ich głowach głośniej niż cokolwiek, co mogliby powiedzieć. I choć już nie mówili, wszystko zostało powiedziane. Carter nie potrzebował więcej słów, a Sloane… Sloane nie miała żadnych, które mogłyby coś naprawić. Nic, co wyrzuciłaby z siebie, nie zmazałoby ich wspólnych win. A jednak nie przestawała być obok. Oddychała cicho, gładziła jego plecy, jakby mogła go posklejać dotykiem.
Głowa osunęła mu się nieznacznie niżej, oddech zwolnił jeszcze bardziej. Jego ciało, dotąd napięte i uważne, teraz kompletnie się poddało.
Zasnął. Jego ręka, która ją obejmowała, nieco się przesunęła, luźniejsza niż wcześniej, bez nacisku, bez siły, jakby trzymał ją już tylko we śnie. Cały ciężar jego ciała opadł na łóżko, nieco mocniej, jakby właśnie oddał się bez walki całkowitemu wyczerpaniu. Spał. Po raz pierwszy od wielu dni, naprawdę spał.
Jego ciało nie znało się na logice. Nie rozumiało słów, które padły wcześniej. Nie wiedziało nic o rozstaniach, decyzjach i próbach robienia tego, co „lepsze”. Ono pamiętało tylko ją. Pamiętało ciepło jej skóry, zapach, sposób, w jaki jego dłoń zawsze znajdowała miejsce na jej talii, jakby została stworzona, by tam być. W nocy, jeszcze zanim sen wciągnął go całkowicie w głąb siebie, coś w nim zareagowało. Odruchowo. Nieskoordynowanie. Bez udziału myśli. Gdy Sloane lekko się poruszyła, zmieniając pozycję, Carter odnalazł ją w półśnie. Drgnął, jakby bał się, że zniknie, i niemal natychmiast przylgnął do niej znowu, jak wtedy, kiedy wszystko było dobrze. Jak wtedy, gdy wystarczało, że się przytulą, żeby świat przestał się rozpadać. Objął ją od tyłu, powoli, nieprzytomnie. Ramię wsunął pod jej głowę, ostrożnie, z wyczuciem, choć przecież spał. Drugą ręką przyciągnął ją do siebie bliżej, tak że jej plecy wtuliły się w jego tors, a jego oddech mieszał się z jej włosami. Zamknął ją w uścisku, jakby tylko w ten sposób potrafił jeszcze odnaleźć spokój. Bez słów. Bez obietnic.
Carter
Jaka foteczka <3
Zaire najpierw tylko zmrużył oczy, jakby światło przesączające się przez zasłony wdarło się zbyt nachalnie w jego sen. Na moment znów je zamknął, ale obecność Sloane, ciepła, bliska, pachnąca czysto i znajomo, sprowadziła go z powrotem do rzeczywistości. Jego dłoń przesunęła się po jej talii w odruchu, bez słów, zanim westchnął cicho i przeciągnął się leniwie pod kołdrą. Spojrzał na nią, jasnowłosą, spokojną, tak jakby cała ich noc nie zostawiła żadnych śladów. Ale zostawiła. Czuł to w ciele. W kościach. W myślach. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie mówił nic o tamtej nocy. Musiał najpierw poczuć cokolwiek innego niż ból i zmęczenie. Jego wzrok przeniósł się na tacę, która czekała przy łóżku. Elektrolity, woda, blister leków. Mały gest, ale wystarczył, by coś w jego sercu lekko drgnęło, niewielki skurcz wdzięczności, której nie próbował ukryć.
OdpowiedzUsuń— Dzięki, mała. — Głos miał zachrypnięty, ciężki od snu i przemęczenia. Uśmiechnął się lekko, ale ten uśmiech był inny niż zwykle. Miękki. Prawdziwy. Bez tej całej scenicznej maski i hardości. Sięgnął po butelkę z wodą, odkręcił ją i pociągnął kilka łyków, a potem od razu wycisnął z blistra dwie tabletki przeciwbólowe. Przełknął je bez słowa, wciąż patrząc na Sloane z tą samą mieszaniną zmęczenia i czegoś, co można by nazwać spokojem.
— Zawsze wiesz, czego mi potrzeba, zanim sam o tym pomyślę. — Przetarł twarz dłonią i z powrotem opadł na poduszkę, patrząc w sufit. — Nawet jak jestem nie do zniesienia.
Przesunął dłonią po jej plecach, jakby chciał jej podziękować za wszystko, co się wydarzyło, że została, że nie uciekła. Że nie zamieniła jego ciężaru w wymówkę. A potem znowu spojrzał jej w oczy, lekko marszcząc brwi.
— Jak ty to robisz, hmm? — mruknął.
Nie był pewien, czy to była jeszcze rozmowa, czy bardziej myśl wypowiedziana na głos. Ale nie uciekł wzrokiem. Chciał ją mieć przy sobie, przynajmniej teraz. I to było więcej niż wystarczające, by trzymał jej dłoń, wciąż ciepły i półprzytomny, ale obecny. Znowu z nią.
Zaire jeszcze przez chwilę leżał w ciszy, jakby jego ciało zapamiętywało rytm oddechu Sloane, ciepło jej skóry, znajome ułożenie ich splecionych nóg. Była przy nim. Tylko że coś w nim już nie pasowało do tej chwili. Nie czuł się źle, przynajmniej nie fizycznie. Leki zaczynały działać, woda nawodniła wyschnięty organizm, a jej troska uspokajała resztki niepokoju. Ale gdzieś pod powierzchnią, jak zadra pod paznokciem, wciąż było to coś. Nie dało się tego nazwać, nie teraz. Może dlatego nie powiedział ani słowa więcej. Tylko jeszcze raz musnął wargami jej czoło, jakby chciał coś z niej zdjąć. Ciężar, którego sam nie potrafił unieść.
Bez słowa zrzucił z siebie kołdrę. Wstał powoli, jakby z każdym ruchem mierzył się z nieprzepracowanymi emocjami. Był tylko w bokserkach, mięśnie napięte, skóra jeszcze nosiła ślady nocy i wcześniejszych dni, lekkie zadrapania, przygaszone siniaki, które nie znikły całkowicie. Ale Carter wyglądał jak ktoś, kto właśnie wrócił z wojny i udaje, że wygrał.
Przeszedł przez pokój spokojnie, pozornie bez pośpiechu. Ruchy miał wyważone, zmechanizowane. Cały czas milczał. Nie z obojętności, ale z ciszy, która wydawała się potrzebna. Jakby musiał ją sobie teraz samemu narzucić, zanim znów coś z niego pęknie.
W łazience nie zamknął drzwi, na tyle ufał jej obecności. Umył twarz, przemył kark zimną wodą. Przez moment wpatrywał się w swoje odbicie, jakby próbował rozpoznać mężczyznę po drugiej stronie. Ale nie zatrzymał się tam długo. Po prostu wrócił.
Szedł jak ktoś, kto próbuje złapać nowy rytm. Inny od tego, który mieli razem jeszcze parę godzin wcześniej. Nadal był tu. Nadal przy niej. Ale coś w jego oczach, to, jak omijały jej spojrzenie, kiedy znów usiadł na brzegu łóżka mówiło, że pod skórą coś nie do końca wróciło na swoje miejsce. Nie mówił o tym. Nie teraz. Bo nie umiał.
Wczoraj, kiedy spojrzał jej w oczy i zapytał, jak ma uwierzyć w ich sens, skoro właśnie spędziła tydzień z jego byłym ochroniarzem, milczała. Dla niej to może był szok. Może nie wiedziała, co powiedzieć, może bała się, że każde słowo tylko pogorszy sprawę. Ale dla Cartera ta cisza była wszystkim, czego potrzebował. Potwierdzeniem. Nie miał dowodów. Jedynie kilka zdjęć. Gdyby chciała, mogła od razu powiedzieć, że to nie tak. Że to było niewinne. Że Harper tylko jej pomógł, albo że sama nie wiedziała, co robi. Ale nie powiedziała nic. I w tym nic, dla Zaire’a zawarła się cała prawda. Może nie chciała kłamać. Może wciąż próbowała to jakoś w głowie ułożyć, nim wypowie na głos. Ale dla niego to wystarczyło. Milczenie było bardziej wymowne niż jakiekolwiek zapewnienie. Teraz wiedział jedno, nie mylił się. Nie tym razem.
OdpowiedzUsuńNie wiedział, jak się z tym czuje. Nie potrafił jeszcze nawet tego nazwać. Wszystko w nim było rozmyte, zgaszone, zmęczone. Jakby emocje się wypaliły, wybuchły z hukiem poprzedniego wieczoru i zostawiły po sobie tylko dym i ciszę. Nie miał siły na kolejne awantury. Na krzyk, który rozdzierał im gardła, na ciskanie słów jak ostrych noży, które zawsze wracały i cięły ich jeszcze głębiej. Był zmęczony. Ale mimo tej ciszy, mimo że teraz wszystko wokół wydawało się spokojniejsze… nie potrafił już spojrzeć na nią tak, jak wcześniej. Nie, kiedy widział na jej szyi te pieprzone ślady. Były jak znaczniki w jego głowie. Czerwone, obce. I choć już zbladły, choć próbowała je ukryć, jego wzrok i tak tam uciekał. Nie mógł się powstrzymać.
Wczoraj próbował to zignorować. Próbował wyprzeć, zagłuszyć, zalać alkoholem, zamazać pod dotykiem kogoś innego. Ale nawet wtedy, kiedy dłoń Jade sunęła po jego skórze, nie był w stanie odgonić obrazu Sloane z cudzym oddechem na szyi. To była ta niewidzialna granica. Cienka linia, którą przeszli, nie wiedząc, czy da się jeszcze cofnąć. Nie miał siły jej nienawidzić. Ale też nie był pewien, czy potrafi jeszcze kochać tak, jak wcześniej.
Carter
Carter siedział na skraju łóżka, pochylony lekko do przodu, z łokciami opartymi na udach i splecionymi dłońmi. Kiedy poczuł, jak Sloane powoli się porusza, nie odsunął się. Nie zesztywniał. Zamiast tego trwał bez ruchu, choć wewnętrznie wszystko w nim się kotłowało. Jej dotyk, ciepły i znajomy, opadł mu na ramiona z ostrożnością, której się nie spodziewał. Jakby wiedziała, że nie wytrzyma niczego więcej niż ten lekki, niemal senny kontakt. Pocałunek, który złożyła na jego skórze, był jak mgiełka, ale poczuł go aż do trzewi.
OdpowiedzUsuńZamknął oczy.
Nie dlatego, że chciał uciec. Nie tym razem. Po prostu nie wiedział, co ma powiedzieć. Nie wiedział, co chce powiedzieć. Była z nim. Przytulała się do jego szyi. Jej głos był miękki, prawie szeptem wtapiający się w jego skórę. “Chcesz porozmawiać?”, zapytała, a jemu przez moment zabrakło tchu, choć przecież to nie były słowa, które powinny dławić.
Jej obecność była bolesna. Bo wciąż ją kochał, a jednocześnie nie ufał. Nie umiał już do końca odróżnić, co było prawdziwe, a co tylko próbą utrzymania się nad powierzchnią. Przez krótką chwilę nie odpowiadał. Nie ruszał się. Pozwolił jej zostać, złożyć głowę przy jego karku, trwać w tej cichej bliskości, która kiedyś była ich językiem. Ale język się zmienił. Oni się zmienili. Oddychał głęboko, a każda cząstka jego ciała jakby analizowała ten dotyk, szukając w nim odpowiedzi, których nie dawały słowa. Zacisnął lekko szczękę. Nie chciał jej stracić. Ale też nie wiedział, czy potrafi jeszcze mieć ją blisko, tak blisko, z tym cieniem zdrady między nimi. Pochylił głowę lekko w bok, pozwalając ustom prawie dotknąć jej skroni, ale nie powiedział jeszcze nic. Nie chciał ranić, ale nie chciał też oszukiwać. Był rozdarty między tym, czego pragnął, a tym, czego nie potrafił już zignorować.
Zaire trwał w milczeniu jeszcze przez chwilę, może dłużej, niż powinien. Gdyby chodziło o cokolwiek innego, pewnie rzuciłby żartem, odsunął temat albo spławił wszystko półuśmiechem, ale nie teraz. Nie kiedy między nimi leżało tyle słów, które nigdy nie powinny były paść, i tyle gestów, które zostawiły po sobie ślad. Jej obecność była miękka. Czuła. Znajoma. Ale to już nie wystarczało, żeby wszystko inne zniknęło. Zaczerpnął powietrza głębiej, jakby przygotowywał się do czegoś większego, a jego dłoń powoli przesunęła się po jej ramieniu. Nadal ją dotykał, nie odsuwał się, nie zrywał tego kontaktu, ale jego dotyk był inny. Nie tak pewny, nie tak zakorzeniony. Jakby powoli sam z siebie znikał.
— Myślę, że… — zaczął cicho, patrząc gdzieś poza nią. — Przeniosę się do swojego penthausu… na jakiś czas
Powiedział to spokojnie. Bez złości. Bez dramatów. Jak coś nieuniknionego, co po prostu musiało wybrzmieć. W jego głosie nie było prowokacji, nie było chłodu, ale było coś znacznie trudniejszego, rezygnacja.
— Chyba… — dodał szybko, jakby chciał wyprzedzić jej reakcję, zatrzymać ją zanim sięgnie po broń. — Chyba tak będzie lepiej. Dla nas obojga.
Nie spojrzał na nią od razu. Nie chciał widzieć tego, co może pojawić się w jej oczach. Ani bólu. Ani gniewu. Ani tej głębokiej potrzeby, która jeszcze niedawno przykuwała ich do siebie jak kotwica.
— Nie potrafię teraz… być tu i udawać, że wszystko jest tak, jak wcześniej. — Przetarł dłonią twarz. Zamknął oczy na moment. Chciał się zsunąć z łóżka, ruszyć dalej, ale nie potrafił się jeszcze poruszyć. — Nie potrafię… — Powtórzył to bez większego przekonania, jakby potrzebował sam siebie o tym zapewnić. Mimo że wiedział, że żadne z nich nie uważało, że to rozwiązanie będzie dobre. Ale może było konieczne. — Nie umiem już zasypiać obok ciebie i udawać, że nic się nie zmieniło.
Słowa zawisły w powietrzu jak ołów. Nie musiał dodawać, że chodziło o to, by nie być już tutaj. W tym wspólnym łóżku, w tych czterech ścianach, które przez tak długi czas dzielili. To miejsce, które miało być ich azylem, teraz tylko przypominało o każdej rozmowie, krzyku, zdradzie i nocy, która nie powinna była się wydarzyć.
OdpowiedzUsuńNie spojrzał na nią od razu. Nie chciał widzieć, jak reaguje. Już i tak wystarczająco czuł, jak jej ciało przestaje oddychać w jego rytmie. Jak napięcie wraca między ich skórę. To nie był cios. To było rozdarcie. I chociaż wciąż mówił łagodnie, to każdy wyraz wbijał się jak drzazga pod paznokcie. Bo w tym wszystkim była też czułość. Jakby nie odchodził z wściekłością, tylko z sercem pękającym na dwie części.
Miał ochotę zapalić. Otworzyć okno. Wyjść na balkon i złapać choćby namiastkę powietrza, które nie będzie pachniało tak intensywnie jej skórą i tym wszystkim, co wczoraj do niej szeptał. Ale zamiast tego został. I jeszcze przez moment siedział w tym łóżku, obok niej. Bo mimo wszystkiego, mimo decyzji, którą właśnie wypowiedział na głos, wciąż był cholernie rozdarty.
— Nie wiem, na jak długo. Nie wiem, czy to coś zmieni. — Zmarszczył brwi. W jego twarzy było coś szorstkiego, zaciętego. Nie chodziło o gniew, bardziej o wewnętrzne zaciśnięcie, które nie pozwalało mu już mówić o „nich” w taki sposób jak kiedyś.— Ale nie jestem pewien, czy potrafię cię jeszcze dotykać, nie widząc jego.
Nie musiał mówić, o kim myśli. To imię wisiało nad nimi jak cień. Czuł, jakby coś w nim pękło, i choć nadal siedział, nadal oddychał, to był już kimś innym. Kimś, kto nie umie spojrzeć na nią tak jak kiedyś. Nie dzisiaj. Może nie jutro.
Czuł, jak zbiera mu się gdzieś pod mostkiem, ciężarem nie do zniesienia, który nie chciał się rozproszyć nawet teraz, po cichym poranku, po jej dotyku, po wszystkim, co próbowała mu dać.
Czuł się… obcy we własnej skórze.
Jakby przesiąkł tą nocą, chaosem i goryczą, które jeszcze nie opadły. Nie było w nim ulgi. Nie czuł się lepiej. Ale czuł, że to było konieczne. Inaczej zaczną ranić się bardziej, jeszcze celniej, jeszcze głębiej. Zaciągnął się powietrzem, głęboko, powoli, jakby chciał je zatrzymać na dłużej. Zatrzymać cokolwiek. Ale w środku wciąż czuł to samo. Niewyraźną, trudną do nazwania mieszaninę zawodu, bólu i… rezygnacji. Nie potrafił jej jeszcze wypuścić z rąk. Ale też nie umiał trzymać tak jak kiedyś.
Carter
Zaire siedział nieruchomo, pozwalając jej mówić. Czuł, jak jej słowa osiadają na jego skórze, delikatne, miękkie, czasem zbyt czułe, by je znieść, a jednocześnie zbyt bolesne, by je zignorować. Każda sylaba przypominała mu o tym, co było, o tym, co utracili, i o tym, że może nigdy nie będą w stanie naprawdę wrócić do punktu wyjścia. Przeszli przez zbyt wiele, zbyt mocno się poranili, zbyt głęboko zajrzeli sobie nawzajem w te miejsca, których nikt nie miał dotykać. Ale był też inny rodzaj bólu, ten, który przychodził, gdy trzymał ją w ramionach i czuł, jak wszystko w niej pęka. Ten, który podpowiadał mu, że nawet jeśli odejdzie, nawet jeśli zostawi ją na jakiś czas, nie zniknie to, co ich łączyło.
OdpowiedzUsuńBo przecież ją kochał. To właśnie czyniło wszystko tak cholernie trudnym. Gdyby nie kochał, już dawno by go tu nie było. Nie wróciłby tamtej nocy do penthouse’u. Nie zareagowałby, gdy zobaczył ją w klubie. Nie spojrzałby na te ślady na jej szyi, które paliły go od środka i nie czułby zupełnie nic. A jednak… bolało. Do szpiku.
Nie odezwał się od razu. Czuł jej łzy na szyi. Słone, ciche, upokarzająco prawdziwe. Jak wyznanie, które nigdy nie padło w słowach, ale krzyczało teraz z każdej linii jej ciała. W tej bezbronnej bliskości. W tym, jak trzymała go z nadzieją, że jej jeszcze nie odrzuci. Że może jeszcze się zawaha. Położył dłoń na jej kolanie i zacisnął nieznacznie palce, a potem się poruszył, obrócił lekko po to tylko, by przesunąć dłoń nieco wyżej, po udzie w górę, na biodro i na plecy. Gardło miał ściśnięte, a język zdradliwie ciężki. Milczał jeszcze przez chwilę, choć serce waliło mu z każdą kolejną łzą, którą czuł na swojej skórze. Nie wyrywał się. Nie odsuwał. Oddychał wolno, głęboko, jakby próbował uspokoić nie tylko siebie, ale i ją, jakby cisza między nimi była jedyną formą dialogu, na którą było go teraz stać.
— Hej… — mruknął cicho, schrypniętym głosem, z gardła ściśniętego wszystkim, co działo się w jego wnętrzu. — Nie płacz, proszę…
A potem podniósł rękę. Cicho, bez pośpiechu, jakby się bał, że jeśli wykona zbyt gwałtowny ruch, ona się rozsypie. Ujął jej twarz w dłonie. Popatrzył na nią z bliska, oczy miał zmęczone, przygaszone, ale z tą specyficzną głębią. Kciukiem otarł łzy z jej policzka. Jedną, drugą, trzecią… Nie mówił nic. Nie trzeba było. Pochylił się i musnął jej czoło krótkim, miękkim pocałunkiem. Potem drugi złożył przy krawędzi jej policzka, tam, gdzie łzy zostawiały wilgotne ścieżki. Delikatnie, z ostrożnością kogoś, kto trzyma coś kruchego w rękach. A potem przyciągnął ją do siebie, już bez oporu, bez dystansu. Otulił jej ciało ramionami i przytrzymał mocno, jakby chciał ją ochronić przed całym światem. Jakby w tym jednym geście próbował jej powiedzieć wszystko, czego nie umiał teraz ubrać w słowa.
Była jego, mimo wszystkiego. I choć nie wiedział, czy będą razem za dzień, tydzień, miesiąc, w tym momencie trzymał ją tak, jakby nie zamierzał puścić. Jakby to była ostatnia rzecz, którą potrafił zrobić. I jedyna, którą naprawdę chciał.
Trwał w tym uścisku dłużej, niż planował. Każda sekunda, w której czuł Sloane wtuloną w jego klatkę piersiową, zdawała się nadwyrężać cienką granicę, którą próbował między nimi postawić. Ta granica była niestabilna od początku, chwiała się, pękała przy każdym jej oddechu, przy każdym jej słowie, przy wspomnieniu wszystkiego, czym dla niego była. Ale on wciąż próbował ją trzymać. Jeszcze nie dlatego, że chciał, ale dlatego, że musiał. Dla niej. Dla siebie. Oddychał głęboko, cicho, jakby każdy oddech miał go utrzymać w pionie. Pachniała znajomo. Jej ciało, lekko drżące w jego ramionach, przypominało mu, dlaczego w ogóle jeszcze tu był. I jednocześnie dlaczego musiał odejść.
Zsunął dłoń z jej twarzy na kark, przyciągając ją bliżej, nie odrywając się ani na moment. W głowie miał chaos. Powinien wstać. Powinien iść, spakować się, zostawić na blacie klucze i numer do prawnika. Ale nie ruszył się. Nie był w stanie. Przez chwilę czuł się jak człowiek, który właśnie tonie i zamiast walczyć o powietrze, decyduje się pozostać pod wodą, bo tam przynajmniej było cicho.
OdpowiedzUsuńZacisnął powieki, wtulając twarz w jej włosy. Szeptała coś cicho. “Zostanę”, “poczekam”, “wciąż twoja”… Nie umiał już powiedzieć, czy chciał to słyszeć. Czy było w tym więcej nadziei, czy bólu. Bo każda z tych obietnic, każdy gest jej oddania, był jak nóż wbity głębiej. Nie dlatego, że nie chciał, żeby była. Tylko dlatego, że wiedział, jak bardzo jeszcze razy mógłby ją zranić, gdyby został. Ale nie puszczał. Jeszcze nie.
— Gdybym umiał to wszystko cofnąć… — wymknęło się z niego półgłosem, ledwo słyszalnie. Nawet nie był pewien, czy powiedział to dla niej, czy bardziej do siebie. Bo nie potrafił jej już nienawidzić, choć tak bardzo tego chciał. Nie potrafił jej też kochać w ten sam sposób, co kiedyś. Była między nimi przepaść, której nie dało się zasypać jedną nocą. Ale Sloane wciąż tam była, i on też.
Jego palce przesunęły się po jej plecach. Nie dodał już nic. Cisza między nimi znów stała się cięższa, ale nie zimna. Zawisła jak coś świętego, ostatecznego. Jak milczące porozumienie. Jak krucha ulga, która może pęknąć przy najlżejszym szepcie.
Jakby sama bliskość mogła być odpowiedzią. Jakby nią mówił: Jeszcze jestem. Nie wiem, co dalej. Ale jeszcze cię trzymam. I to też było prawdą. Bo choć wszystko w nim krzyczało, że powinni się rozstać, że nie przetrwają tego, że zbyt wiele zostało powiedziane i zrobione, to jego ręce wciąż były wokół niej. Serce nadal biło zbyt blisko jej ciała. A dusza… Dusza jeszcze nie potrafiła odejść.
Carter
OdpowiedzUsuńZaire nie odpowiedział od razu. Trzymał ją w objęciach z tą samą intensywnością, z jaką sam próbował utrzymać w ryzach to, co rozrywało go od środka. Nie rozluźniał uścisku, ale też go nie pogłębiał. Jakby właśnie teraz, w tej jednej chwili, zatrzymał się czas i tylko bicie ich serc, każde w innym tempie, każde w innym rytmie, świadczyło o tym, że jeszcze wciąż tu są. Razem. Choć już nie tacy sami.
Jej szept „kocham cię” utkwił mu gdzieś między kręgosłupem a gardłem. Poczuł, jak dreszcz przechodzi mu wzdłuż karku. Nie dlatego, że nie chciał tego słyszeć. Ale dlatego, że słyszał to zbyt wiele razy wcześniej, pośród krzyków, pośród cichych przebaczeń, pośród nocy, kiedy robili wszystko, by zapomnieć, jak bardzo się ranią. A mimo to za każdym razem wracał. Bo dla niego to wciąż miało znaczenie. Jej miłość, nawet w tej pokręconej, destrukcyjnej formie, była jedynym, co znał. Jedynym, co mu zostało.
Pochylił się lekko, opierając czoło o jej skroń. Przymknął oczy, pozwalając sobie poczuć ten jeden ostatni raz, jak to jest być czyimś całym światem, nawet jeśli to świat, który sam pomógł spalić.
— Ja też cię kocham — wymruczał w końcu. Cicho, szczerze, ze wszystkim, co jeszcze było w nim niepołamane. Ale nic nie dodał. Nie obiecał, że zostanie. Nie zapowiedział też, że odejdzie. Słowa wisiały w powietrzu, zawieszone między decyzją, a sercem, które wciąż nie umiało jej przekreślić. Mimo wszystkiego. Nie puszczał jej. Nie jeszcze. I może właśnie to było najgłośniejszym wyznaniem, na jakie było go teraz stać.
Siedział w bezruchu, z twarzą wtuloną w jej włosy, chłonąc jej zapach, drżenie ciała, ciepło. Słuchał tych słów, które wypowiedziała, jakby miały go zatrzymać i być może, na krótką chwilę, naprawdę to zrobiły. Ale tylko na chwilę.
Zacisnął powieki. Miał ochotę zostać. Pozwolić sobie na luksus niewiedzy, jakby nie było tego wszystkiego, co wydarzyło się wcześniej. Oderwał się powoli, z ostrożnością, jakby każde jego drgnięcie mogło coś w niej połamać. Albo w nim samym. Dotknął jeszcze raz jej ramienia, jakby chciał ją w ten sposób przeprosić. Za wszystko. Za to, że nie potrafił jej już zatrzymać. Za to, że kiedyś to potrafił.
— Muszę się ogarnąć — powiedział cicho, nie patrząc jej w oczy. Głos miał chropawy, jakby sam musiał przełknąć to, co właśnie powiedział.
Wstał. Bez teatralnych gestów, bez zbędnych emocji. Po prostu uniósł się z łóżka, powoli, ciężko, jakby ważył więcej niż powinien. Nie spojrzał za siebie, choć czuł jej wzrok na karku. Ruszył w stronę garderoby, zgarniając po drodze telefon i koszulkę. Ciało miał napięte, ruchy niemrawe. Ale była w tym jakaś nieodwracalność. Coś, co nie musiało być wypowiedziane. Coś, co unosiło się w powietrzu razem z zapachem jej perfum i niedopitym kubkiem wody przy łóżku.
Zabrał kilka rzeczy, wrzucając je do torby w milczeniu, bez pośpiechu, ale też bez zawahania. Nie szukał jej wzroku. Nie tłumaczył się. Nie próbował łagodzić tego, co wisiało w powietrzu.
Wszystko, co miał powiedzieć, padło wcześniej. Teraz już tylko działał. Mechanicznie. Konsekwentnie.
OdpowiedzUsuńŚniadanie, które zamówiła, leżało rozpakowane na stole. Zatrzymał się przy nim tylko na moment. Skubnął kawałek tosta, napił się łyka kawy. Mechanicznie. Jakby ciało musiało jeszcze coś zrobić, zanim będzie mógł odejść. Jakby ta jedna minuta przy stole miała odjąć ciężaru temu, co robił. Nie chciał przedłużać. Nie tego momentu. Nie tego milczenia między nimi, które było gęstsze niż kiedykolwiek.
Zapiął torbę, podniósł ją i podszedł do niej. Na moment się zawahał, nie z powodu decyzji, ale przez ciężar tego, co zostawiał za sobą. To nie był impuls. Nie ucieczka. To było odejście. Decyzja, która miała swoje echo w każdym jego ruchu.
Pocałował ją w czoło. Cicho. Delikatnie. Jakby na chwilę chciał ją znów ochronić, chociaż nie miał już prawa. Nie spojrzał jej w oczy, kiedy się odsunął. I wyszedł. Nie powiedział „do zobaczenia”. Nie rzucił „będę tęsknił”. Nie obiecał, że wróci. Zamknął za sobą drzwi i ten dźwięk był cichszy niż zwykle, jakby specjalnie.
Zrobił to tak, jak się znika naprawdę, bez rozgłosu, bez hałasu, z tą niepokojącą czułością, która bardziej bolała niż jakiekolwiek „żegnaj”. I w tym pocałunku, krótszym niż mrugnięcie, było wszystko. I wszystko się kończyło.
Carter
Trzy tygodnie. Tyle dokładnie minęło od chwili, kiedy na pomoście nad jeziorem usłyszał jej „kocham cię” i cichy szept, że nie jest gotowa wrócić. Tyle, odkąd ostatni raz trzymał Sloane w ramionach. I tyle, odkąd obudził się w pustym domku, w którym została po niej tylko niedopita filiżanka kawy i ślad zapachu jej perfum w poduszce. Kiedy napisała mu krótko „muszę to poukładać”, nie zdziwił się ani trochę. Był wściekle szczery wobec samego siebie, od początku przecież wiedział, że tak będzie. Wróci do niego. Do Cartera. Do sceny, do chaosu, do życia, które zawsze ją pociągało, z którym on nie miał szans konkurować.
OdpowiedzUsuńPrzez pierwsze dni myślał o tym dużo. Więcej niż chciał, więcej niż było dla niego zdrowo. Próbował wrócić do rutyny, ale wszystko w tej rutynie było podszyte nią. Jego mieszkanie wydawało się jeszcze bardziej puste niż zwykle, jakby ściany pamiętały echo jej śmiechu. Biegi, które zawsze były dla niego formą oczyszczenia, teraz przywodziły na myśl wspólny spacer nad jeziorem i jej bose stopy na drewnianych deskach pomostu. Zdarzały się dni, gdy telefon kusił ciężarem jednego zdania: „Wszystko ok?” Pisał je w polu wiadomości, usuwał, zamykał ekran. Wieczorami wracał myślami do domku nad jeziorem. Wcześniej unikał wspomnień, bo czuł, że są jak szkło, dotknij i potniesz sobie dłonie. Teraz zaczął je składać po kawałku: zapach mokrego drewna, parujące kubki. Pamiętał, jak mówiła: „Nie jestem gotowa” i jak całowała go tak, jakby jednocześnie przepraszała i prosiła, żeby zaczekał. Wtedy myślał, że czas ich zmieni. Teraz rozumiał, że czas tylko odsłania prawdę, którą już znają. Nie idealizował jej ani siebie. Nie robił z niej mitu ani z siebie męczennika. W jego głowie obraz Sloane był konkretami: śmiech, kiedy przypalała jajecznicę; dłoń na jego klatce piersiowej, jakby szukała pulsu, jakby chciała sprawdzić, czy żyje naprawdę. Tylko tyle i aż tyle. Wystarczająco, by wiedzieć, że było prawdziwe. Niewystarczająco, by chcieć tak żyć dalej. Ale czas robił swoje. Obrazy powoli się rozmywały, wspomnienia traciły ostrość. Ból nie znikał, ale stawał się codziennością, czymś, co niósł ze sobą bez większego zastanowienia. Z każdym kolejnym dniem myślał o niej mniej. Nie dlatego, że przestała się liczyć, ale dlatego, że zaczynał z powrotem żyć. Sloane stawała się jak blizna: wciąż widoczna, wciąż wyczuwalna pod palcami, ale nie krwawiąca przy każdym dotyku.
W tym samym czasie przyszło coś, czego się nie spodziewał. Telefon, na który czekał od miesięcy, a w który już dawno przestał wierzyć. Z wydziału. Wezwali go na rozmowę. Krótką, formalną. Poinformowali go, że decyzja o jego zawieszeniu została cofnięta. Sprawa, która położyła się cieniem na całej jego karierze, wreszcie dobiegła końca. Prokurator, a prywatnie jego była partnerka dopięła swego, uparła się, żeby to doprowadzić do końca. Wiedział, że była zawzięta, ambitna, że potrafiła rozszarpać każdą lukę w dowodach, jeśli tylko mogła udowodnić swoje racje. Ale tutaj… zrobiła coś więcej. Przepchnęła sprawę tak daleko, że przy okazji oczyściła jego nazwisko. W aktach nie zostało po zawieszeniu śladu. Jakby nigdy się nie wydarzyło. I choć James przyjął tę wiadomość z pozornym spokojem, wewnątrz czuł coś, czego nie spodziewał się poczuć: pustkę. Nie było w nim triumfu, nie było katharsis, na które tak długo czekał. Zbyt wiele się zmieniło, żeby mógł poczuć satysfakcję. Wracał do służby, tak, ale nie wracał już jako ten sam człowiek, który został z niej wyrwany.
Znów miał legitymację, znów miał odznakę, znów miał broń. Ale miał też w sobie świadomość, że przez te kilka miesięcy nauczył się o sobie więcej, niż przez wszystkie lata pracy. Nauczył się, że można żyć inaczej. Że można się zakochać i pozwolić komuś rozbić mury, które budowało się latami. A potem zobaczyć, jak ta osoba znika. I może właśnie dlatego, paradoksalnie, nie poczuł się zdruzgotany. Ani wtedy, gdy zobaczył puste łóżko, ani wtedy, gdy usłyszał, że jest z powrotem w grze. Po prostu przyjął to tak, jak przyjmował wszystko, co rzucało w niego życie: z zimną twarzą i twardym postanowieniem, że przeżyje następny dzień.
OdpowiedzUsuńPierwsze dni po powrocie były jak powolne rozciąganie mięśni po długiej kontuzji. Początkowo czuł sztywność, w raportach, w rozmowach, w codziennym rytmie. Ale detektyw James Harper miał w sobie tę naturalną czujność, której się nie traci, nawet jeśli na chwilę jest się wyłączonym z gry. To, że jego zawieszenie zniknęło z akt, miało dla niego znaczenie większe, niż chciałby przyznać. Nie chodziło nawet o reputację czy czystą kartotekę. To był symbol. Dowód, że nie walczył na próżno, że nie rzucili go na pożarcie. Że to, co zostało zabrane niesłusznie, wróciło. I choć powtarzał sobie, że niczego się po tym nie spodziewa, to prawda była taka, że dało mu to radość. Prawdziwą, niemal dziecięcą. Bycie znów w zespole śledczym miało w sobie dziwną mieszaninę goryczy i satysfakcji. Gorycz, bo wiedział, ile stracił po drodze. Satysfakcję, bo jednak wrócił, silniejszy, bardziej świadomy, z sercem wciąż bijącym w rytmie dochodzeń, pytań i tropów. Kiedy po raz pierwszy w sali przesłuchań usiadł naprzeciw świadka, kiedy poczuł znajome napięcie prowadzenia rozmowy, kiedy wiedział, że od jego słów zależy odkrycie prawdy przypomniał sobie, dlaczego w ogóle tu trafił. Na chwilę zniknęły wspomnienia domku nad jeziorem, Sloane i chaosu, jaki zostawiła w jego życiu. Na chwilę zniknęły noce pełne jej imienia w głowie. Zastąpiła je cisza i skupienie, a w tej ciszy kryła się prawdziwa radość. Nie eksplodująca, nie beztroska, ale głęboka, jak spokojne bicie serca, które wie, że znów znalazło swoje miejsce. Wrócił do służby, i choć serce miał nadal rozdarte, czuł, że w tym jednym punkcie jego życie znów jest na właściwym torze. I że niezależnie od wszystkiego, to już było coś.
James otworzył drzwi i przez moment po prostu patrzył, jakby nie wiedział, czy obraz stojącej przed nim Sloane jest prawdziwy, czy jego głowa robi sobie z niego kolejny głupi żart. Matcha w jej dłoni. Kawa w drugiej. Jej głos, ten sam, który zdążył wryć mu się w pamięć tak, że słyszał go nawet wtedy, gdy spał. Kącik jego ust drgnął, jakby chciał odpowiedzieć złośliwością, ale zamiast tego wziął od niej kubek, unosząc brew. — Wchodź. — Odsunął się w bok, otwierając szerzej drzwi. Koszula, którą miał na sobie, była rozpięta przy szyi, a materiał opinał ciało, które z powrotem odzyskało dyscyplinę. Ramiona i klatka piersiowa były wyraźnie mocniejsze niż wtedy nad jeziorem.
Kiedy przechodziła obok niego, jego spojrzenie od razu uciekło do jej włosów. Było w tym coś charakterystycznego, James zauważał detale szybciej niż większość ludzi, zawodowa deformacja. Te czerwone końcówki nie były równe, jakby ktoś zrobił je w pośpiechu albo po trzeciej lampce wina, ale na niej i tak wyglądały jak celowy zabieg stylisty.
— Wyglądasz, jakbyś uciekła z sesji zdjęciowej… albo z poprawczaka — mruknął, zamykając drzwi. Zatrzymał na niej wzrok jeszcze chwilę, jakby naprawdę chciał się upewnić, że to nie halucynacja. — Nie wiem, czy jestem gotowy na to, żeby przyzwyczaić się do ciebie w takim wydaniu.
Uśmiechnął się krótko, bez humoru. Oparł się o framugę, krzyżując ręce na piersi.
— Nie spodziewałem się ciebie tutaj, Sloane. — Jego głos nie był ani zimny, ani przesadnie ciepły, raczej wyważony, ale ciężki od rzeczy, których nie powiedział. — Trzy tygodnie ciszy, a potem stoisz pod moimi drzwiami z kawą, jakbyśmy widzieli się wczoraj.
James
James nie spieszył się z sięgnięciem po kawę, choć czuł jej zapach kusząco unoszący się w powietrzu. Patrzył na nią, jakby próbował zrozumieć, co dokładnie robi znowu w jego życiu. Trzy tygodnie… dokładnie tyle wystarczyło, żeby nauczył się wstawać bez jej obecności, żeby powroty do pustego mieszkania nie wbijały się w niego tak dotkliwie. A jednak, stojąc teraz naprzeciw niej, czuł, że cała ta mozolna robota składania się w całość posypała się w jednej sekundzie.
OdpowiedzUsuń— Zaskakujesz mnie, Fletcher. — Powiedział cicho, prawie pod nosem, ale nie spuszczał z niej wzroku. — Choć może nie powinienem być zaskoczony. Ty zawsze wracasz w najmniej oczekiwanym momencie.
Przeszedł do salonu, nie patrząc, czy idzie za nim. Zostawił ją przed drzwiami tylko raz w życiu i wystarczyło. Teraz, nawet jeśli miał w głowie mętlik, nie chciał, żeby zniknęła, zanim zdąży powiedzieć coś, co naprawdę ma znaczenie.
Przez chwilę bawił się wieczkiem, jakby musiał zająć dłonie, by nie zrobić czegoś głupiego, jak przyciągnięcie jej do siebie i pocałowanie tak, jakby ostatnie trzy tygodnie w ogóle nie istniały.
James uniósł brew, patrząc na nią z tym półuśmiechem, który znała aż za dobrze, takim, który mówił, że właśnie przyłapał ją na słownej prowokacji, ale nie zamierzał jej tego wypomnieć.
— Dobrze, poprawię się. — Westchnął teatralnie, a kącik jego ust uniósł się wyżej. — Wyglądasz cholernie dobrze, Sloane — spojrzał na czerwone końcówki, jakby chciał ocenić je chłodnym okiem detektywa, a potem powiódł wzrokiem po jej ciele. — …ale to akurat nic nowego.
Kiedy odsunęła okulary i odsłoniła oczy, przez ułamek sekundy poczuł to samo co trzy tygodnie wcześniej: że widzi ją na wylot, całą, bez maski. Tylko że teraz nie było między nimi jeziora, ciszy ani oddechu. Było tylko to mieszkanie i ciężar, który oboje przynieśli ze sobą. Kiedy padło słowo obrączka, jego spojrzenie na moment stwardniało. Przesunął dłonią po kubku, ale wzrok zatrzymał na niej.
— „Oddać właścicielowi”? — powtórzył powoli, jakby smakował te dwa słowa, które w jego ustach zabrzmiały bardziej jak zarzut niż pytanie. — Co masz na myśli?
Nie dopytywał o nią przez te trzy tygodnie, nie pisał, nie dzwonił, nie szukał jej w internecie. Milczenie było dla niego odpowiedzią wystarczającą, a brak wiadomości od niej potwierdzał, że wybrała inną drogę. Dowiedział się tylko jednego, i to przypadkiem, bo informacje tego rodzaju krążą po korytarzach szybciej niż plotki w gazetach. Przekazano mu, że Carter zażądał rozwodu, że to nie Sloane zrobiła ten pierwszy krok ku wolności. James powoli odstawił kubek na blat i wyprostował się, chowając dłonie do kieszeni spodni. Ten ruch miał w sobie coś z wycofania, ale i ze świadomej kontroli, jakby zamykał własne emocje w miejscu, do którego ona nie miała dostępu.
Patrzył na nią, jak się kręci po jego mieszkaniu, jak celowo mówi półsłówkami i liczy, że on je dokończy. Widział to już wcześniej. Tę jej umiejętność nakładania masek, które miały przykryć strach, zagubienie i wyrzuty sumienia.
James westchnął cicho. Nie spieszył się, każdy krok brzmiał w ciszy mieszkania zbyt wyraźnie, jak echo. Wiedział, gdzie leżą. Nigdy ich nie dotknął, odkąd zostawiła je tutaj, jakby były gorącym węglem, którego lepiej nie ruszać, żeby się nie poparzyć. A jednak były. Czekały.
Wrócił po chwili, trzymając je w otwartej dłoni.
— Trzymaj. — Jego głos był spokojny, może nawet zbyt spokojny. Patrzył na nią uważnie, jakby chciał wychwycić każdą reakcję, od lekkiego drgnięcia dłoni po cień na twarzy. Kiedy je zabierała poczuł muśnięcie palców na swojej dłoni. Nie dodał żadnego komentarza, żadnego „i co teraz?”, żadnego pytania. Zatrzymał je w gardle, pozwalając, by decyzja i słowa należały wyłącznie do niej.
James przesunął dłonią po karku, jakby przez chwilę zbierał odpowiedź. Jej głos, spokojniejszy, ale złamany gdzieś w środku, nie był tym, do którego przywykł..
OdpowiedzUsuń— Radzę sobie. — Powiedział w końcu, z tym chłodnym spokojem, w którym kryła się cała prawda. Nie dodał, że wcale nie przestała mu siedzieć w głowie. Że bywały dni, kiedy jej obraz nachodził go znienacka, w ciszy mieszkania, w dźwięku muzyki dobiegającym z samochodu, w porannych biegach, kiedy za każdym razem podświadomie odwracał głowę, jakby miała biec obok niego. Podwinął rękawy koszuli, odstawiając kubek z kawą na bok. Spojrzał na nią uważnie, wyglądała tak, jakby każdy krok w drodze tutaj kosztował ją więcej niż mogła przyznać. Wiedział, że jej słowa o „ogarnianiu się” to tylko wymówka. Poznał ją za dobrze, żeby wierzyć w łatwe wersje. Ale zamiast wytknąć to na głos, skinął lekko głową, jakby akceptował jej narrację, bo tak było prościej dla nich obojga.
— Wróciłem do pracy — dodał po chwili, nie spuszczając z niej wzroku. Brzmiało to zwyczajnie, ale w środku czuł coś więcej, pewien rodzaj ulgi, że przynajmniej jedna część jego życia znów stanęła na nogi. Nie powiedział jej, że zawieszenie zostało wymazane z akt, że jego dawna partnerka z prokuratury doprowadziła tę sprawę do końca. To nie była rozmowa, w której chciał się chwalić zwycięstwami. Ale mimo wszystko coś w jego głosie mogło zdradzać, że odzyskał grunt pod nogami.
— A ty? — zapytał spokojnie. — Jak się czujesz?
Nie miał na myśli koncertów, wywiadów ani fleszy, które zwykle ją otaczały. Pytał o nią, czy wciąż oddycha, czy jeszcze się trzyma, czy nie zniknęła całkiem pod ciężarem własnych decyzji.
James
James przesunął językiem po wewnętrznej stronie policzka, powstrzymując komentarz. Wiedział, że to nie była dla niej łatwa rzecz do powiedzenia, nawet w tak skróconej, chłodnej formie. Patrzył na nią, na to jak próbuje udawać obojętność, ale wiedział, że ją to rusza.
OdpowiedzUsuńRozwód. To słowo zawisło w powietrzu ciężkie i obce, mimo że przecież spodziewał się, że to w końcu nastąpi. Jego dłoń, ta sama, która przed chwilą oddała jej pierścionki, na moment zamarła w pół ruchu, zanim opadła na blat.
Nie zdziwiło go, że Sloane próbowała powiedzieć to mimochodem, tak jakby rozwód był czymś prostym, jakby właśnie wspominała o źle dobranym kolorze paznokci. Znał ją za dobrze, żeby wierzyć w tę lekkość. Wiedział, ile kosztuje ją każde słowo.
— Rozwód, hm? — odezwał się spokojnie, choć w jego głosie brzmiała nuta, której nie dało się pomylić z obojętnością. — Czyli to… jego decyzja?
Spojrzał na nią uważnie, szukając w oczach odpowiedzi, które pewnie i tak spróbuje przed nim ukryć. Zawsze próbowała.
— Czy on… — zawiesił głos, marszcząc lekko brwi. W końcu dokończył, ale ciszej, jakby to miało złagodzić ciężar pytania. — Dlaczego to zrobił?
Wewnętrznie poczuł coś, co go zaskoczyło, nie triumf, że Carter wreszcie zniknął, nie ulga, że formalnie była wolna. Raczej ten gorzki rodzaj współczucia, który czuje się, patrząc na kogoś, kto sam się doprowadził do krawędzi i teraz musi się nauczyć żyć z konsekwencjami.
Widział, jak zmierzyła go wzrokiem. Zbyt uważnie, zbyt długo, by mógł to zbagatelizować. Ten krótki błysk w jej oczach, gdy patrzyła na koszulę, pasek, na niego samego, był z jednej strony zabawny, jakby przypominał mu dawną grę między nimi, a z drugiej uderzał w coś, czego nie chciał teraz otwierać. Oddech wypuścił powoli, głębiej niż zamierzał, jakby to miało odegnać od niego te myśli, które znów, nieproszone, zaczynały krążyć pod czaszką.
Patrzył na nią jeszcze chwilę, widząc w niej jednocześnie dziewczynę, która przed trzema tygodniami trzymała go za rękę na pomoście, i kobietę stojącą teraz przed nim, wyczerpaną, ale wciąż dumną, udającą, że nic jej nie rusza.
— Widzisz, a miałem taką naiwną myśl, że przyszłaś po prostu, żeby mnie zobaczyć. — Wzruszył ramionami, jakby to było nic wielkiego, ale w oczach błysnęło coś trudniejszego do ukrycia. — Ale rozumiem, że to nie ja cię tu przyciągnąłem.
James uśmiechnął się lekko, ale to nie był uśmiech w pełni beztroski. W oczach miał ciepło, ale też cień ostrożności, jakby nie chciał pozwolić sobie na zbyt wiele. Kiedy rzucił słowa o tym, że naiwnie sądził, iż przyszła tylko po to, by go zobaczyć, uniósł brew, niby żartem, a jednak w głębi klatki czuł to znajome ukłucie, takie, które mówiło mu, że znowu próbuje się bronić śmiechem przed tym, co naprawdę czuje.
Wypuszczając powietrze z płuc, zrobił to z wyraźną intencją, jakby chciał zdusić rosnący w nim ciężar. Pod tą kontrolowaną fasadą kryła się jednak mieszanka emocji: lekkie rozczarowanie, ulga, że mimo wszystko stoi przed nim i coś, czego nie chciał nazywać tęsknotą, choć dokładnie tym to było.
James splótł ramiona na piersi i pozwolił jej mówić, wsłuchując się w każde słowo, choć brzmiały bardziej jak wyrzucanie z siebie ciężaru niż zwykła rozmowa. Dostrzegał, jak próbowała to obrócić w żart, jak uciekała w anegdoty o ojcu i jego małżeństwach, a jednak pod spodem kryło się coś o wiele głębszego. Cierpienie, którego nie chciała nazwać.
Uniósł kącik ust, a jego głos zabrzmiał spokojnie, prawie lekko.
— Sloane, jeśli już zdążyłem się nauczyć czegokolwiek przez te ostatnie miesiące, to tego, że unikanie zadawania pytań bywa gorsze niż sama odpowiedź. — Jego głos był spokojny, ale nie pozbawiony ciężaru. — Więc… O co chodzi?
James patrzył, jak odwróciła się gwałtownie, zbyt szybko, jakby potrzebowała bariery między sobą a nim. Jej sylwetka napięła się, kiedy ruszyła w stronę okna, a ruch ramion, z pozoru naturalny, dla niego wyglądał jak nerwowy odruch. Znał ją na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że to nie była zwykła ucieczka spojrzeniem. To było odsunięcie się. I to wzbudziło w nim czujność. Nie lubił, kiedy stawiała między nimi dystans, zwłaszcza taki wymuszony. Więc nie zastanawiał się długo. Ruszył za nią powoli, celowo skracając przestrzeń, którą próbowała stworzyć. Każdy krok stawiał spokojnie, jakby nie chciał jej spłoszyć, ale konsekwentnie, aż w końcu stanął na tyle blisko, że dotarł do niego zapach jej perfum. Ten sam, którego zdążył się nauczyć, a teraz przypomniał mu się jak coś znajomego, czego brakował mu od tygodni.
OdpowiedzUsuńZatrzymał się tuż za nią, na tyle blisko, że wiedziała, iż go czuje, ale jeszcze bez dotyku. Głos miał niski, szorstki od emocji, które długo w sobie tłumił.Nie uciekał wzrokiem, nie dawał jej szansy na wycofanie się w pół kroku.
— Po tym wszystkim, co już między nami padło… — dodał ciszej. — Lepiej, żebyśmy się nie bawili w półprawdy.
Miał ochotę sięgnąć do niej ręką, zatrzymać ją w tym spojrzeniu, w którym przez ułamek sekundy nie było chaosu, tylko znajoma bliskość. W środku czuł, jak jego serce przyspiesza, ale na zewnątrz pozostawał spokojny, jakby nie chciał jej dać satysfakcji z dostrzeżenia, jak mocno nadal na niego działa.
James
James milczał przez chwilę, wpatrując się w jej twarz tak blisko, że czuł każdy niespokojny oddech, każde drgnięcie ust. Widział, jak słowa cisną się jej na język, jakby bała się je wypowiedzieć na głos. W końcu odezwał się cicho, niżej niż zwykle, głosem przepełnionym tym, czego nie potrafił ukrywać:
OdpowiedzUsuń— Przepraszam, Sloane. Wtedy… poniosło nas. Mnie. — Zawahał się, zaciskając szczękę. — Nie do końca kontrolowałem to, co robiłem.
Ale jak miał to kontrolować, skoro od miesięcy nosił w sobie coś, czego nie umiał już dłużej tłumić? Jak miał być rozsądny, kiedy dotykał jej skóry, kiedy czuł jej ciało tak blisko, kiedy słyszał każdy urwany oddech, każde westchnienie tylko dla niego? Tamtego popołudnia kochał się z nią z taką intensywnością, jakby nie było jutra. Jakby każda sekunda miała być ostatnią i musiała zostawić ślad. Zaznaczał jej ciało swoim dotykiem, pocałunkami, pieszczotami, zostawiał na niej mapę, której nikt inny nie mógł odczytać. Nie myślał wtedy o Carterze, o konsekwencjach, o świecie na zewnątrz. Liczyła się tylko ona. Jej mięśnie drżące pod jego dłońmi, jej skóra rozgrzana do granic, jej głos urywający się w pół słowa.
W jego pamięci tamta noc wciąż była żywa, jakby wyrył ją pod powiekami. Nie dlatego, że była zakazana, a dlatego, że była całkowita. Bez barier, bez kłamstw, bez masek. Kochał się z nią tak, jakby miała należeć do niego i tylko do niego. Jakby wszystko, co kiedykolwiek istniało między nimi, musiało się skumulować właśnie wtedy, w tym jednym szaleńczym, gorącym, nieopanowanym akcie. I może to było szaleństwo, ale gdy wspomnienie wracało nie żałował ani sekundy.
James odsunął na moment spojrzenie, jakby sam chciał się upewnić, czy to, co powiedział, było prawdą, czy tylko wygodnym półkłamstwem. Zrzucał winę na „chwilę”, na impuls, na to, że poniosły go emocje, ale im dłużej o tym myślał, tym mniej był pewny. Bo czy naprawdę stracił kontrolę, czy raczej pozwolił jej sobie odebrać, świadomie, z premedytacją, jakby czekał tylko na moment, w którym będzie mógł się poddać? Tamtej nocy nie był ślepy. Widząc jej spojrzenie, drżenie dłoni, sposób, w jaki unosiła podbródek, jakby sama prosiła, żeby ją zdobył, wiedział, co się wydarzy. Każdy krok, każdy pocałunek, każde przesunięcie dłoni po jej skórze nie było przypadkowe. Pamiętał dokładnie, jak patrzył jej w oczy, zanim ściągnął z niej ostatnią warstwę oporu. To nie był ślepy instynkt. To było świadome przesunięcie granicy, której tyle razy nie przekroczył. A może obie prawdy były równie bolesne, że stracił nad sobą panowanie i jednocześnie chciał stracić. Że pragnienie było tak silne, że granica między impulsem a planem rozmyła się całkowicie. Kochał się z nią tak, jakby robił to po raz pierwszy i ostatni jednocześnie, ale nie potrafił już powiedzieć, czy to była desperacja chwili, czy zimna, desperacka decyzja, że jeśli ma ją mieć, to właśnie teraz. I w tym leżał ciężar, bo jeśli działał nieświadomie, mógł to nazwać błędem. Ale jeśli z premedytacją, to oznaczało, że wybrał ją ponad wszystko inne, nawet jeśli tylko na tę jedną noc.
James wciągnął głębiej powietrze, jakby musiał je na chwilę zatrzymać w płucach, żeby uporządkować własne myśli, zanim wypowie słowa. Nie chciał rzucać w nią odpowiedzią od razu, bo wiedział, że to, o co pytała, nie było zwykłym pytaniem, tylko czymś, co musiała wreszcie usłyszeć od kogoś, komu ufała. Uniósł spojrzenie, na moment przejechał dłonią po karku, jakby próbował rozładować napięcie, a potem powiedział cicho, ale pewnie:
— Nie, Sloane… dowiedziałem się dopiero później. Już po powrocie.
Zawiesił głos, pozwalając jej przetrawić te słowa. Widział w jej oczach mieszaninę nadziei i lęku, jakby czekała, czy powie coś więcej, czy przyzna, że słyszał, jak traktowali Cartera. Wziął jeszcze jeden, powolny oddech, wyraźnie czując ciężar każdej sylaby.
OdpowiedzUsuń— Sloane, to nie jest coś, co ktoś opisałby ze szczegółami przez sms. — Jego głos zabrzmiał twardo, ale bez oskarżenia. — W tamtym momencie dostawałem tylko ogólnikowe informacje.
Wiedział dokładnie, jak wyglądały takie przesłuchania. Znał nie tylko mechanizmy, ale i nazwiska tych, którzy uznawali, że przemoc bywa najszybszą drogą do odpowiedzi. Wiedział, że Carter nie wyszedł stamtąd nietknięty i że to nie był zwykły przypadek „ostrego przesłuchania”. Nie trzeba było pytać ani czytać akt, wystarczyło wiedzieć, kto przejął świadka. Nie mówił jej jedna tego wtedy. Nie mógł. Czuł, że gdyby powiedział wszystko, Sloane albo by go znienawidziła, albo zaczęła drążyć, a wtedy zderzyłaby się ze ścianą, której nie była w stanie przeskoczyć. Dlatego zostawił to w zawieszeniu tak, żeby zabrzmiało jak półprawda.
James od razu zauważył to spojrzenie, ostre, podejrzliwe, jakby chciała złapać go na kłamstwie. Odruchowo skrzyżował ramiona na piersi, a potem powoli je opuścił, świadomie nie chcąc budować między nimi żadnej bariery. Wypuścił powietrze nosem, spokojniej niż się czuł, i odezwał się tonem wyważonym, jakby chciał rozbroić jej nieufność samą szczerością:
Zrobił krok w bok, pozwalając jej zobaczyć, że nie ucieka od tematu, że staje z nim twarzą w twarz.
— Dopiero kiedy wróciłem do pracy, mogłem się dowiedzieć więcej. — Dodał ciszej. — I to też nie było coś, co leżało w aktach na pierwszej stronie.
Patrzył na nią długo, z tym swoim typowym spokojem, w którym kryło się coś więcej, świadomość, że nie próbował jej oszukać, ale też nie zamierzał jej bombardować brutalnymi szczegółami, jeśli sama tego nie chciała. James przez moment milczał, jakby ważył słowa, a potem zbliżył się na tyle, by musnąć jej ramię palcami, gest spokojny, bez nachalności, ale świadomy. Chciał, żeby poczuła, że nie chowa się za dystansem.
— Sloane, nie popieram takich metod. — Odezwał się nisko, a w jego głosie pobrzmiewał ciężar doświadczenia. — Znam je. Widziałem je. Wiem, do czego prowadzą. To nigdy nie jest sprawiedliwość, tylko przemoc pod przykrywką procedur.
James przesunął kciukiem po jej ramieniu, jakby tym gestem chciał zdjąć z niej ciężar, który od tygodni nosiła.
– Przykro mi, że go to spotkało – odezwał się cicho, uważnie dobierając słowa. – Ale, Sloane, to nie twoja wina. Prędzej czy później i tak by do tego doszło. Jeśli nie pod tym pretekstem, to pod innym.
Zawiesił głos. Poczuł, jak język zaczyna go zdradzać, jak kolejne zdania same cisną się na usta, a przecież nie miał prawa ich wypowiedzieć. Zbyt wiele by wyjawił, zbyt dużo zrzucił na nią, gdyby powiedział prawdę, że służby od dawna miały Cartera na celowniku, że jego upadek był kwestią czasu, niezależnie od niej. Ugryzł się więc w język. Zamknął w sobie resztę, choć w oczach na moment błysnęło coś więcej, świadomość, że powiedział już za dużo. Nie mógł jej przecież powiedzieć, że rozbicie jego szajki stało się priorytetem. Nie mógł wyjawić, że Carter od miesięcy był jak mucha uwięziona w sieci i że każdy jego ruch tylko przybliżał go do końca. James stał więc blisko, milczący, z dłońmi wciąż zbyt pewnie ułożonymi na jej ramionach, jakby chciał zatrzymać ją w tej jednej chwili. W tej półprawdzie, którą postanowił jej podać, zamiast całej brutalnej wersji.
James
James poczuł, jak coś w nim drgnęło, nie tyle wyrzut sumienia, ile fala wspomnień, które wdarły się bez zaproszenia. Nie trzeba było wiele: jej głos, to jedno „mocniej” wypowiedziane teraz jak przypomnienie, a w jego głowie natychmiast odżyły obrazy z tamtych nocy. Jej ciało uległe i jednocześnie prowokujące, spojrzenia, w których mieszał się bunt i oddanie, skóra pod jego dłońmi, smak jej ust, ten charakterystyczny dreszcz, gdy przesuwał się po niej twardością i pewnością. Nie umiał się odciąć od tego wszystkiego. Pamiętał, jak na niego patrzyła tamtego ranka, jakby świat nie istniał, jakby liczyło się tylko to, żeby być w jego ramionach. Pamiętał jej oddech rwący się do krzyku, jej dłonie wbijające się w jego plecy, ciepło jej wnętrza, które otulało go tak mocno, że miał wrażenie, że naprawdę mogliby się w tym zatracić na zawsze. Na moment nawet zapomniał, że stoją w jego mieszkaniu, trzy tygodnie później, z tym ciężarem rozwodu, jej win i jego półprawd. Ciało zareagowało szybciej niż rozum, mięśnie napinały się lekko, serce uderzyło mocniej, jakby instynktownie wracał do tamtych chwil. Spojrzał na nią przeciągle, uważnie, tak jakby jednym tylko spojrzeniem chciał jej powiedzieć, że pamięta. Wszystko. Że nic z tego nie zniknęło.
OdpowiedzUsuń— Pamiętam — powiedział w końcu cicho, a w tym tonie było coś więcej niż zwykłe wyznanie. Było tam wspomnienie gorącego oddechu, śladów na jej skórze, nocy, w których nie istniało nic poza nimi.
Przez chwilę miał wrażenie, że sam siebie zdradzi, że to, co nagle wezbrało mu w ciele, zaraz będzie aż nadto widoczne. Stojąc tak blisko niej, czując jej zapach, widząc te drobne zmiany w jej włosach, w jej oczach, w sposobie, w jaki na niego patrzyła, wszystko to obudziło w nim narastające pragnienie. Nie takie, które można zagłuszyć kilkoma głębszymi oddechami czy zdystansowanym tonem. To było jak powrót tamtego gorąca, tamtej intensywności, kiedy całe jego ciało pamiętało ją lepiej niż jego głowa. Czuł, jak mięśnie mu twardnieją, jak jego dłoń aż swędzi, żeby przesunąć się po jej ramieniu i przyciągnąć ją do siebie, poczuć ją znowu, tak blisko, tak pewnie, jakby nigdy nie było tych trzech tygodni ciszy, papierów rozwodowych, tych wszystkich ran. Każdy centymetr jej obecności działał na niego jak prowokacja, nawet jeśli nie robiła nic, poza staniem naprzeciwko i patrzeniem na niego z tym uśmiechem, który łamał jego kontrolę od środka. Jeszcze się hamował, jeszcze próbował oddzielić to, co chciał zrobić, od tego, co powinien. Ale w tym spojrzeniu, które przy niej zatrzymał, była już cała odpowiedź: pragnienie rosło, pulsowało, a odległość między nimi wydawała się nie do wytrzymania.
James uniósł na nią spojrzenie i tym razem nie odpowiedział od razu. Nie dlatego, że chciał ją przeciągać w tej ciszy, ale dlatego, że każda odpowiedź mogła okazać się zbyt ciężka. W końcu odezwał się spokojnie, ostrożnie, jakby ważył słowa:
— Nie znam szczegółów — zaczął, a w jego głosie zabrzmiało coś twardszego. — Carter konsekwentnie milczał, więc… domyślam się... — urwał na moment o westchnął. — Sloane, to nie jest coś o czym mogę mówić — zacisnął szczękę. Mówił półprawdami, jak zawsze, kiedy temat zahaczał o granice jego pracy. Nie kłamał, naprawdę nie miał przed sobą oficjalnych raportów, nie dostał protokołu z przesłuchania. Ale wiedział wystarczająco dużo, by zrozumieć, co spotkało Cartera. Nie musiał widzieć, żeby się domyślić.
— Trzymaj się od tego z daleka, proszę…
Kiedy patrzył na nią teraz, z tą mieszaniną strachu, troski i wyrzutów sumienia w oczach, w środku coś w nim drgnęło. W środku, głębiej, James czuł coś jeszcze. Skrytą, gorzką satysfakcję.
Nie ze złamania Cartera, ale z tego, co rozwód oznaczał. Było w tym coś, czego nigdy by nie powiedział na głos, nawet gdyby go o to przycisnęła: ulga. Nadzieja, że Sloane w końcu odetnie się od niego na dobre. Że przestanie wracać, przestanie się spalać w tym chaosie, w którym Carter wciągał ją coraz głębiej. Harper wiedział, że Zaire długo nie pociągnie. Że zacznie popełniać błędy, z których już nikt go nie wyciągnie. Że bez Sloane jako bezpiecznika popłynie, aż w końcu wpadnie i to będzie tylko kwestia czasu. I właśnie ta świadomość, ukryta głęboko w nim, dawała mu ten cień spokoju. Bo Sloane, tu i teraz, była w jego mieszkaniu. Nie w tamtym penthousie. Choć jego usta nie zdradzały nic poza krótkim, spokojnym tonem, w środku czuł się tak, jakby los po cichu przychylił mu się do serca. Nawet jeśli droga, którą tu doszli, była jedną wielką ruiną. James nie dodał nic więcej. Pozwolił, by cisza rozlała się po pokoju, jakby chciał sprawdzić, czy wreszcie to ona wypełni ją słowami, które nie będą ucieczką, a odpowiedzią.
OdpowiedzUsuń— Powiem ci coś. — Jego głos stwardniał, ale nie było w nim gniewu, tylko ciężar, taki, który niósł się pod skórą i zostawiał ślad. — Byłem pewien, że nie wrócisz. Nie po tym, co powiedzieliśmy sobie nad tym jeziorem. Nie po tym, jak wyglądałaś, kiedy odjeżdżaliśmy.
Podniósł na nią wzrok, ciemny, skupiony, badawczy. — I wiesz co? Przez chwilę było mi z tym… dobrze. — Zawiesił głos, jakby wahał się przed dokończeniem. — Wróciłem do pracy. Poskładałem swoje życie. Nawet uwierzyłem, że to tak miało być.
Przechylił głowę lekko na bok, a jego spojrzenie zsunęło się ku jej ustom. — Ale odkąd tutaj weszłaś, nie mogę myśleć o niczym innym, tylko o tym, żeby cię pocałować. — Wypowiedział to cicho, z tym samym spokojem, który jednak brzmiał jak wyznanie. — Wiem, że to pewnie nie jest dla ciebie dobry moment. Rozumiem. Musisz sobie wszystko uporządkować w głowie.
Zrobił pół kroku bliżej, ale nie dotknął jej, tylko pozwolił, by jego obecność wypełniła przestrzeń między nimi. — Chcę, żebyś wiedziała jedno. Ja tu będę. Jeśli kiedyś będziesz chciała zjeść tacos nad rzeką albo po prostu pogadać… zawsze możesz do mnie zadzwonić, albo przyjść.
James
James nie odsunął się od niej, choć czuł, że powinien. — To nie jest kwestia tego, czy powinnaś. To kwestia tego, czego naprawdę chcesz. — Patrzył w jej oczy i mówił cicho, spokojnie, jakby ważył każde słowo.
OdpowiedzUsuńPotem nastała chwila zawieszenia. James długo się wahał, jakby w tej sekundzie rozgrywała się cała wojna, którą toczył w sobie od momentu, gdy Sloane weszła do jego mieszkania. Z jednej strony wiedział, że dając się wciągnąć z powrotem w ten układ, ryzykuje wszystko. Od kiedy wrócił do policji, dostał sprawy, które dotykały bezpośrednio Cartera. To był konflikt interesów w najczystszej postaci. Każdy jego krok, każde słowo mogło mieć konsekwencje. Zawodowe, osobiste, bo gdzie kończył się detektyw Harper, a zaczynał James, który kiedyś zawiózł ją nad jezioro i całował tak, jakby jutra miało nie być? Decyzja nie była łatwa. Ale trzymanie się od niej z daleka… było jeszcze trudniejsze. Czuł, że jeśli pozwoli sobie znów wejść w tę bliskość, nadal będzie dla niej tylko słabością. Kimś, do kogo przychodzi, gdy pokłóci się z mężem. Albo gdy ten mąż podejmie decyzję, której ona sama nie miała odwagi podjąć. James nie chciał być „planem B”. Nie chciał być ucieczką. Chciał być wyborem.
Zacisnął lekko szczękę, a potem wypowiedział słowa, które cisnęły mu się na usta od dawna.
— Powiedz mi coś, Sloane. Gdyby Carter nie wystąpił o rozwód… byłabyś tu teraz? I mówiła mi to samo?
James nie odwrócił wzroku, choć czuł, jak napięcie między nimi gęstnieje do granic wytrzymałości. Patrzył jej prosto w oczy, czekając. Milczenie Sloane było wymowniejsze niż jakakolwiek odpowiedź. Widząc, jak jej usta lekko się rozchylają, jakby chciała coś powiedzieć, a potem rezygnuje, jak jej spojrzenie ucieka na sekundę, tylko po to, by znów na niego wrócić wiedział, że walczy sama ze sobą. I że ta walka nie ma nic wspólnego z nim, tylko z całym ciężarem, który niosła na barkach. James zrobił krok bliżej, świadomie skracając dystans. Jego głos, niższy niż zwykle, zabrzmiał w półmroku mieszkania jak coś intymnego, niemal zakazanego:
— Widzisz, o to właśnie chodzi... — Zawiesił słowa, jakby chciał je wbić w jej pamięć. Palce, które przed chwilą zaciskał w pięść, uniosły się powoli, jakby wbrew logice, wbrew rozsądkowi. Musnął opuszkiem kciuka jej policzek, tak delikatnie, że sam nie był pewien, czy to naprawdę zrobił, czy tylko sobie wyobraził. Skóra Sloane była ciepła, miękka, znajoma. Ten drobny gest, niby niewinny, w nim samym wywołał wstrząs, przypływ wspomnień i pragnień, które trzymał pod kluczem. Wbił wzrok w jej oczy, jakby próbował odczytać w nich odpowiedź na pytanie, którego nie miał odwagi zadać.
— Wiesz… — jego głos był cichy, chropowaty, jakby miał się złamać — …gdyby chodziło tylko o to, żeby cię dotknąć, pocałować, mieć cię blisko… to już dawno bym to zrobił. Nie pytałbym nawet, po co przyszłaś.
Jego dłoń przesunęła się lekko wzdłuż jej szczęki, zatrzymała na karku, jakby chciał ją przyciągnąć, a jednak zamarł, wciąż powstrzymując się w pół ruchu. W końcu się przełamał. Nie było w nim gwałtowności ani pragnienia, które jeszcze chwilę wcześniej drżało mu w dłoniach. Po prostu przyciągną ją do siebie i objął. Nie było w tym pożądania, nie teraz. To nie był ten moment. To było coś innego, bardziej czystego. Gest, który mówił więcej niż słowa: wiem, że nie jest ci lekko, ale pozwól sobie to przeżyć.
Przyciągnął ją tak blisko, że czuł, jak jej oddech łapie rytm wzdłuż jego klatki piersiowej. Oparła się o niego, a on nie próbował nic wymuszać, tylko trzymał, mocno, stabilnie, jakby w jego ramionach miała znaleźć chwilę ulgi od wszystkiego, co ciągnęło ją w dół. W jego głowie kłębiło się tysiąc sprzecznych myśli. Wiedział, jak łatwo mógłby się w tym zatracić, jak jeden krok mógłby zamienić to w coś, czego żadne z nich później nie cofnie. Ale trzymał się tej cienkiej granicy, świadomie. Bo teraz nie chodziło o niego ani o nich. Chodziło o nią.
Pochylił się lekko, tak że jego usta znalazły się tuż przy jej włosach. — Nic nie musisz udowadniać. — mruknął cicho. — Nie przede mną.
James
James trwał przez chwilę w milczeniu, czując, jak jej słowa osiadają w nim ciężko, a zarazem dają ulgę. To nie była odpowiedź, jakiej chciało jego serce, ale była prawdziwa. I prawdziwość zawsze cenił bardziej niż cokolwiek innego. Objęcie trwało, choć już nie tak mocne. Jego dłonie przesunęły się w dół, zatrzymując się spokojnie na jej talii. Nie było w tym presji, tylko pewność. Patrzył na nią, gdy podniosła głowę i dotknęła jego twarzy. Ten lekki uśmiech, delikatny gest, były dla niego bardziej obezwładniające niż cokolwiek innego. Zacisnął lekko szczękę, kiedy powiedziała, że chce być dla niego lepsza. Nie musiała. Już była. Ale rozumiał, dlaczego to mówiła. Jej chaos, jej lęki, jej wątpliwości, wszystko to przytłaczało ją bardziej niż był w stanie pojąć. Ale w środku wiedział, że jej „potrzebuję czasu” to nie tylko prośba. To była próba ratunku dla niej samej. A on… musiał zdecydować, czy potrafi być cierpliwy.
OdpowiedzUsuń— Dam ci tyle czasu, ile potrzebujesz, Sloane — odpowiedział spokojnie, głębszym głosem niż zwykle, jakby musiał się upewnić, że nie zadrży. — Ale nie będę udawał, że łatwo jest cię puścić.
Nachylił się minimalnie, tak że jego czoło prawie dotknęło jej czoła, ale zostawił ten ułamek przestrzeni, jakby i w tym chciał jej pokazać, że granice należą do niej.
— I pamiętaj, nie ważne, czy o drugiej, o trzeciej, o czwartej nad ranem. Czy będzie chodziło o tacos, kawę, bezsenność, dzwoń nawet z najbardziej banalną sprawą... — W jego głosie pojawił się cień uśmiechu. — Zawsze odbiorę i przyjadę, jeśli tylko będziesz tego potrzebowała.
Kiedy Sloane pojawiła się w jego mieszkaniu i zaczęła zadawać te wszystkie niewygodne pytania, James nie spodziewał się, że tak łatwo będzie mógł się z nich wywinąć. A jednak, jeśli miał jakąś umiejętność, która od lat była jego tarczą, to zdecydowanie była to zdolność zachowania zimnej krwi i niewzruszonego wyrazu twarzy w najtrudniejszych sytuacjach. Robił to na przesłuchaniach, podczas obserwacji, w rozmowach, w których każdy szczegół mógł go zdradzić. Teraz wykorzystywał to samo doświadczenie przy niej. Bo prawda była taka, że James wiedział. Może nie z bezpośrednich opowieści kolegów ze służby, bo rzadko mówili o takich rzeczach otwarcie, ale wiedział. Wiedział z doświadczenia, ze znajomości mechanizmów, jakie rządziły przesłuchaniami, zwłaszcza gdy w grę wchodziły wydziały do zwalczania przestępczości narkotykowej, zorganizowanej, czy nazwiska takiego kalibru jak Carter. Znał ten przebieg niemal krok po kroku. Wiedział, co tam padło, jakie pytania, jakie ciosy i jakie odpowiedzi. Nie musiał być obecny, żeby widzieć to oczami wyobraźni. Wszystko miał podane w raportach, wprowadzony dokładnie w postępy sprawy, kiedy po półtorarocznej nieobecności wrócił do pracy. Każdy szczegół, każdy niuans był przed nim rozłożony. A jednak teraz, stojąc naprzeciwko niej, musiał udawać, że jego wiedza ogranicza się do ogólników. Że to, co wie, to tylko fragmenty, domysły, urywki zasłyszanych rozmów. Wiedział, że gdyby powiedział jej prawdę, rozpadłoby się to, co właśnie zaczęli odbudowywać. A więc trzymał się swojej roli: spokojny, opanowany, z twarzą, która nie zdradzała niczego, choć w środku buzowało wszystko.
Kiedy wtedy, w domku nad jeziorem, pochylił się do niej i zostawił na jej ciele pierwszy ślad, poczuł ten znajomy ciężar w piersi. Nie z pożądania, to przychodziło naturalnie, nie wymagało żadnego wysiłku, ale z tej myśli, która jak ostrze przecięła mu głowę. Carter. Prędzej czy później zobaczy. Prędzej czy później Sloane wróci do tamtego świata, w którym obrączka była czymś więcej niż ozdobą, a każdy siniak, każda malinka na szyi czy ramieniu mogła być jak podpis obcego mężczyzny na jego własności.
Harper dobrze wiedział, jak to wygląda. Wiedział, jak takie rzeczy działają w głowie faceta, który i tak balansował na granicy furii i utraty kontroli. Na ułamek sekundy pomyślał więc, że powinien się powstrzymać. Że może to nie ten moment, że zostawianie śladów będzie dla niej tylko dodatkowym ciężarem. Mogła przecież wrócić i tłumaczyć się, że „nic się nie wydarzył” albo „to nie tak jak myślisz”. A on nie chciał, żeby przez niego miała jeszcze więcej kłopotów w małżeństwie, które i tak stało już na krawędzi. Ale zaraz potem ta myśl rozpłynęła się, a na jej miejsce przyszło coś o wiele prostszego, bardziej pierwotnego. Świadomie zrezygnował z powstrzymywania się. Bo dlaczego miałby to robić? Przecież te kłopoty były mu na rękę. Każdy znak, który zostawiał, był jak stempel, jak dowód, że to on, a nie Carter, miał teraz władzę nad jej ciałem. Jakby chciał powiedzieć: byłem tu, jestem tu, i nie wymażesz mnie tak łatwo. Była w tym nuta egoizmu, której nawet nie próbował wyprzeć. Czuł, że w pewnym sensie pomaga sobie, i jej, wymazać Crawforda z jej życia. Każdy pocałunek, każde mocniejsze przyciągnięcie, każdy ślad na jej skórze, to była nie tylko ich intymność. To była cicha gra o miejsce, o dominację, o przyszłość.
OdpowiedzUsuńA może, choć nie mówił o tym głośno i nie analizował za bardzo, w tle kołatała mu się jeszcze jedna, bardziej niebezpieczna myśl. Może Carter i tak długo nie pochodzi na wolności. Harper znał układ sił, znał schematy działań i wiedział, że system prędzej czy później go dopadnie. Wiedział, że sprawy, które toczyły się równolegle do ich życia, nie znikną tylko dlatego, że Sloane włożyła obrączkę. Widział, jak takie historie się kończą. I być może właśnie dlatego, zostawiając na niej ślad za śladem, czuł w środku ten dziwny rodzaj pewności: że to, co robi, to nie tylko gest namiętności. To przygotowanie gruntu pod coś, co miało nadejść. Świadomie więc pozwalał sobie na więcej, mocniej, intensywniej. Nie po to, by ją skrzywdzić, nigdy nie chodziło o to. Ale po to, by wbić się w jej pamięć, by być tym, którego nie da się zapomnieć ani wymazać, nawet jeśli Carter próbowałby walczyć do końca. Bo gdzieś pod całą tą zimną kontrolą, którą trzymał na co dzień, James Harper wcale nie był tak cierpliwy i bezinteresowny, jak próbował udawać. W głębi serca chciał, żeby Carter zobaczył. Chciał, żeby wiedział. Bo w jego mniemaniu ta wojna już była rozstrzygnięta. Teraz, kiedy patrzył na nią i słuchał o rozwodzie, wiedział, że historia zatoczyła koło szybciej, niż się spodziewał. To, czego Carter tak długo się obawiał, właśnie się spełniało. James nie był zaskoczony, może odrobinę, że stało się to aż tak nagle, ale przecież w głębi wiedział, że to musiało w końcu nadejść.
Nie powiedział jej tego, ale sam przyłożył rękę do tej układanki. To on popchnął sprawy we właściwym kierunku, pomagając wprowadzić w szeregi Slaone ludzi, którzy nie byli tym, za kogo się podawali. Ochroniarze, którzy w rzeczywistości byli policyjnymi operatorami. Zaufani mężczyźni, wtopieni w jego ekipę jak w mur. Byli dla Zaire’a niczym koń trojański, stojący tuż obok, słuchający, obserwujący, a on nawet nie zdawał sobie sprawy, jak blisko trzyma wroga. Harper rozumiał ironię tej sytuacji. Dla Sloane byli tylko kolejnymi twarzami, które przewijały się w ich świecie. Dla Cartera, gwarancją bezpieczeństwa, kolejnymi rękami gotowymi podać mu drinka albo odgrodzić od paparazzich. A dla Jamesa… byli narzędziem, które w końcu miało zadziałać. I zadziałało. Małżeństwo Sloane rozpadło się tak samo, jak struktura, którą Carter wokół siebie budował.
OdpowiedzUsuńTo była matematyka. Czas, cierpliwość i dobrze ustawione pionki. Problem polegał tylko na tym, że teraz, stojąc tak blisko niej, James czuł nie tylko satysfakcję z tego, że mechanizm zadziałał. Czuł również ciężar tego, że Sloane nie miała o tym pojęcia. Że dla niej rozwód był osobistym dramatem, bolesnym rozdziałem życia. A on wiedział, że w tle działały siły, o których nie mogła nawet marzyć. I że on sam, choć nie powiedziałby tego na głos, był jednym z trybików tej maszyny. Nie planował być cyniczny. Ale w ciszy, którą między nimi pielęgnował, rozumiał jedno: to, że Carter stracił żonę, to dopiero początek.
James
Po tamtym poranku Carter zniknął. Nie wrócił do penthouse’u. Nie odezwał się do niej. Nie szukał kontaktu, nie odpisał na żadną wiadomość. Przez kilka dni nikt nie wiedział, gdzie jest, dopóki nie pojawił się w innym stanie, z nowym koncertem na rozpisce. Potem kolejnym. I kolejnym. Zaire Carter ruszył w trasę. Nie tę planowaną, z pełnym rozmachem promocyjnym i trasą VIP po największych klubach. To była jego osobista, chaotyczna ucieczka, sznur dat wbitych na szybko, tylko po to, by nie siedzieć w miejscu. Zniknął z Nowego Jorku, jakby to miasto paliło go w dłonie. Właściwie wszystko, co zostawił za sobą, jej oddech w pościeli, słony smak łez na skórze, dotyk, którego nie potrafił zapomnieć, wszystko, co było nią, stało się dla niego zbyt ciężkie, żeby to unieść. Koncerty dawały mu ulgę na kilka godzin. Adrenalina sceny, światła, tłum pod sceną krzyczący jego imię, to było jak sztuczny tlen w płucach.
OdpowiedzUsuńAle tylko do momentu, aż zgasły światła.
W garderobach zaczęły pojawiać się nowe butelki. Z biegiem tygodni nie było już różnicy, czy to gin, whiskey czy wodka. Pił. Coraz częściej. Coraz więcej. Coraz mniej czuł.
Po alkoholu łatwiej było też wciągnąć kreskę, a czasem dwie. Nie był głupi, wiedział, że spada, ale potrzebował tego znieczulenia. Na głos w głowie, który wciąż brzmiał jej imieniem. Na obraz jej twarzy, kiedy zostawił ją w mieszkaniu i nie odwrócił się ani razu. Na wszystko, czego nie potrafił naprawić, choć naprawdę próbował.
Wmawiał sobie, że tak trzeba. Że rozwód to konieczność. Nie tylko dlatego, że się pogubili. Nie tylko dlatego, że jej nie ufał. Ale przede wszystkim dlatego, że wiedział, że jego życie prędzej czy później zawali się pod ciężarem wszystkich nielegalnych rzeczy, w które był umoczony. Czarny rynek. Brudne pieniądze. Ludzie, których nazwisk lepiej nie wypowiadać.
To już dawno przestało być tylko rapem i błyskotkami. Zaire miał zobowiązania, grzechy sprzed lat, które dobijały się do drzwi. Rozwód ze Sloane był w jego oczach jedyną formą ochrony, jaką jeszcze mógł jej dać. Odcinając ją od siebie, trzymał ją z daleka od tego bagna, które wciąż narastało pod jego powierzchnią.
Mogła myśleć, że ją zostawił, bo nie potrafił jej wybaczyć. Ale prawda była o wiele bardziej bolesna: kochał ją na tyle, by się wynieść.
Na tyle, by udawać, że już mu nie zależy. Na tyle, by zniknąć z jej życia, zanim ono samo stanie się dla niej niebezpieczne. Ale każde miasto, w którym grał, każde łóżko z przypadkową kobietą, każdy kieliszek, który unosił do ust… był tylko formą zapomnienia. I za każdym razem działało coraz słabiej.
Po sześciu tygodniach milczenia, scenicznych świateł i otępiającej gonitwy przez kolejne stany, Zaire wrócił do Nowego Jorku. Do pustego, chłodnego penthouse’u, który z dnia na dzień przestał przypominać dom. Zamknął za sobą drzwi i pierwsze co zrobił, to otworzył butelkę. Nie było już dreszczu, nie było już celebracji. Tylko potrzeba. W międzyczasie, zgubił telefon. A może go wyrzucił, już sam nie był pewien. Po jednej z imprez obudził się w bez bluzy, bez portfela, bez numeru, który był jego jedynym łącznikiem z dawnym życiem. Nie próbował go odzyskać. Nie chciał. To było jak pretekst, którego potrzebował, by zerwać kontakt z całym światem. Ktoś z jego ludzi podrzucił mu nowy aparat z numerem, którego nie znał nikt poza jego ekipą. Wylogował się ze wszystkiego. Instagram, Twitter, nawet prywatny mail. Zniknął nie tylko z życia Sloane, ale i z przestrzeni, która przez lata była jego narzędziem dominacji. Zostali tylko koledzy od butelki i garść lojalnych ludzi, którzy potrafili nie zadawać zbędnych pytań. I zespół, ci, którzy musieli z nim pracować, bo kasa nadal płynęła, choć z jego twarzy coraz częściej znikał uśmiech.
W ciągu dnia snuł się po penthousie w samych bokserkach, często z papierosem w ustach, który gasł w popielniczce, zanim zdążył go dopalić. Nie otwierał drzwi. Nie odpowiadał, kiedy ktoś stukał. W nocy włączał muzykę tak głośno, że sąsiedzi musieli dzwonić po ochronę. A potem znowu cisza.
Wciąż był tą samą legendą na zewnątrz. Wciąż uchodził za Zaire’a, którego nie da się złamać. Ale w środku… rozpadał się kawałek po kawałku. Tego wieczoru odmówił wyjścia. Chłopaki proponowali jakiś klub, znajomi z branży podsyłali lokalizacje zamkniętych afterów, Jade dzwoniła raz, drugi, a potem trzeci, ignorował wszystko. Nie miał siły. Nie miał ochoty. Zamiast tego miał zamiar zjarać się do nieprzytomności i zasnąć z głośną muzyką w tle, licząc, że może tym razem nie będzie snów. Albo że nie obudzi się wcale. Wyglądał jak siedem nieszczęść. Cera ziemista, podkrążone oczy, zrost, który kiedyś starannie przycinał, a teraz zostawił samemu sobie. Ramiona, kiedyś napięte i silne, wyglądały jakby od miesięcy nie dźwigały niczego poza ciężarem własnej głowy. Po nim było widać, jaki tryb życia prowadził przez ostatnie tygodnie. Wciąż był umięśniony, ale jego ciało straciło blask. Siniaki, które pokrywały go po kontakcie ze służbami, w końcu zniknęły. Ale wspomnienie ich nadal czasem tętniło pod skórą. Siedział w penthousie w samych spodniach dresowych, ramiona miał oparte na kolanach. Przed nim stół: tacka do skręcania, grinder, papierki, popielniczka, szklanka najdroższej whisky. Kończył skręcać blanta, palce miał przy tym bardziej precyzyjne niż wtedy, gdy podpisywał kontrakty. Czynność tak mechaniczna, że mogła być wykonywana nawet w stanie półświadomości. Już miał sięgnąć po zapalniczkę, kiedy usłyszał znajomy dźwięk otwieranych drzwi. Zamek kliknął tak pewnie i bezceremonialnie, jakby to nie był jego dom, a miejsce ogólnodostępne. Zaire nie podniósł się. Tylko wyprostował plecy, uniósł głowę, westchnął głęboko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
OdpowiedzUsuń— Zajebiście — mruknął pod nosem. — Kurwa, serio…?
Złapał za szklankę, w której było jeszcze trochę whisky, i upił łyk. Alkohol spłynął po gardle, ale nie przyniósł ulgi. Nie był nawet zaskoczony. Bo w jego życiu już nic nie miało prawa zaskakiwać. Zaire był przekonany, że to jego manager. Albo ktoś z zespołu, kto jak zwykle zapomniał zapytać, czy może wpaść, i uznał, że jego penthouse to wspólna strefa relaksu. Nie ruszył się z miejsca.
— Mówiłem, że nie chcę nikogo widzieć — rzucił podnosząc wzrok, ale nikt nie odpowiedział. Zamiast tego usłyszał stukot obcasów. Nie ciężki, bardziej… wściekle precyzyjny. Uniósł głowę. I wtedy ją zobaczył.
Sloane.
Zamarł. Na sekundę dosłownie, jakby coś zacisnęło się na jego gardle. Stała w drzwiach salonu. Ubrana tak, jakby dopiero co zeszła z jakiejś przeklętej sesji zdjęciowej albo planu klipu. Ciało podkreślone czarną kurtką z błyszczącym zamkiem, obcisłym topem i spodniami, które pewnie kosztowały więcej niż jego całe dzisiejsze życie. Ale to nie strój przykuł jego uwagę. Miała różowe końcówki włosów.
Zaire zmrużył oczy, jakby nie był pewien, czy nie ma właśnie jakiejś halucynacji po trzech tygodniach z używkami, alkoholem i bez snu.
Różowe. Kurwa. Włosy.
Nie wiedział, co było gorsze, że ją widzi, czy że wyglądała jakby miała zamiar go rozszarpać. Bo taka była jej mina. Zacięta. Ostra jak żyletka. Pełna furii, zawodu, determinacji. Zaire wbił wzrok w jej twarz. Zlustrował ją od góry do dołu z tym swoim zmęczonym, otępiałym wyrazem twarzy. Nic nie powiedział. Zaciągnął się powoli, głęboko, dym wypuszczając przez nos, zanim w końcu się odezwał, głosem szorstkim, niskim, jakby gdzieś pod spodem już wiedział, że za chwilę wydarzy się coś, czego nie cofnie.
— Zmieniłaś kolor… — mruknął. — Pasuje ci. Jak gniew.
Uśmiechnął się pod nosem. Krzywo. Cholernie zmęczony. I sięgnął po whisky.
Nie miał pojęcia, co tu robiła. Ale wiedział jedno, to nie był sen.
Carter
Zaire nie poruszył się, gdy Sloane weszła do środka, ale w środku jakby coś zgrzytnęło. Nie spodziewał się jej, nie po tym czasie. Nie tak ubranej. Nie tak wyglądającej. Nie z takim tonem w głosie. Zaciągnął się wolno, leniwie, pozwalając dymowi wypłynąć z jego ust w chwilowym zawieszeniu, zanim uniósł spojrzenie na nią. Była piękna. Oczywiście, że była. Jak zawsze. Tylko że dziś… wyglądała jak jego własny demon. Ożywiony, pewny siebie, z różowymi końcówkami włosów i czymś ostrym pod powiekami. I przyszła tutaj, żeby go rozliczyć. Nie miał wątpliwości. Nie było w niej nawet odrobiny słabości. Nie tej, którą pamiętał. Nie tej, której się spodziewał. Uniósł brew, a kącik jego ust drgnął lekko. Nie był pewien, czy chce się zaśmiać, czy może urwał mu się kontakt z rzeczywistością.
OdpowiedzUsuń— Dzięki za komplement, mała — rzucił z nonszalancką ironią, strzepując popiół z blanta do pustej szklanki po whisky. Głos miał szorstki, jakby ostatni raz używał go do czegoś więcej niż zdawkowych odpowiedzi. — I za troskę też. Wzruszające.
Nie ruszył się z miejsca. Tylko rozparł się jeszcze wygodniej, jakby chciał jej dać znać, że to jego terytorium, jego święty spokój, do którego wbiła się nieproszona, jak kula w pierś.
— Wpadasz jak FBI na nalot… — Uniósł brew, bez śladu uśmiechu. — Chyba nie po to, żeby mi gratulować sukcesów, co?
Spojrzał na nią uważniej. Nie jak ktoś, kto tęsknił, bardziej jak ktoś, kto nie może się zdecydować, czy właśnie śni, czy umiera.
Zaire parsknął cicho pod nosem na komentarz o Jade, jakby jej obecność właśnie zaczęła go naprawdę rozbawiać, albo męczyć. Nie uniósł wzroku, wciąż gapił się gdzieś w podłogę, w dywan, którego wzoru nawet nie rejestrował. Jego głos był suchy, pozbawiony ciepła. Jakby mówił o kimś obcym. Jakby mówił o kimś, kto już nie miał z nim nic wspólnego.
— Ochroniarz za to zajmuje się tobą świetnie. — Ton miał szorstki, beznamiętny. Jakby nie mówił tego, żeby uderzyć. Raczej… żeby stwierdzić fakt. — Lśnisz, Sloane.
Ssięgnął po szklankę. Upił łyk powoli, jakby płyn miał mu wypalić coś jeszcze w gardle. Ale nic już nie piekło. Nic już nie bolało.
— Jeszcze trochę i tabloidy będą pisały, że odrodziłaś się jak Feniks, prowadzona przez jakiegoś… jebanego bodyguard-buddhę. — Parsknął pod nosem, gorzko, bez humoru. — Nieźle wam idzie.
Pociągnął kolejny łyk. I dopiero wtedy, pierwszy raz od chwili, gdy weszła, spojrzał na nią uważniej. Na te różowe końcówki, na czerwone usta, perfekcyjny makijaż. Na to, jak siedziała, jakby była kulą emocji spiętą w kobiece ciało. Nie zrobił sobie z niej żartu. Nie szydził.
To był tylko komentarz do rzeczywistości, w której już nie miał żadnego udziału.
Odchylił głowę i oparł się o oparcie kanapy, wreszcie patrząc na nią, ale nie tak, jak kiedyś. Nie z tęsknotą. Nie z bólem. Raczej z czymś, co przypominało gorzką akceptację.
— Może też powinienem go zatrudnić, co?
Wyciągnął rękę po swojego blanta, odpalił go ponownie i zaciągnął się, tym razem głęboko, jakby chciał zdusić każdą resztkę emocji, która nieopatrznie zaczęła podnosić głowę w jego środku.— Ale wiesz, jest jeden problem… — Zaciągnął się jeszcze raz. — Nie lubię psów.
Zaire przez chwilę jeszcze patrzył na nią z tej kanapy, z dołu, jakby z dystansu, jakby dzieliła ich nie tylko przestrzeń, ale cały wszechświat, którego nie umiał już zrozumieć. Albo po prostu nie chciał. Ale w końcu odłożył skręta do popielniczki, przeciągnął się powoli i podniósł z kanapy z takim oporem, jakby każdy ruch kosztował go zbyt wiele. Ciało miał ospałe, spojrzenie puste. Nie ciągnęło go do niej. Nie odwracał się od niej. Była, jak mebel. Jak wspomnienie, które stało przed nim w wersji HD, pachniało jak ona, wyglądało jak ona, ale nie docierało do środka. Nie teraz. Nie po tych sześciu tygodniach, które przeżuły go jak mięso. Z niespieszną obojętnością przeszedł do barku. Bez słowa wyjął szklankę. Przez moment trzymał ją w dłoni, jakby się zastanawiał, czy w ogóle warto. Ale nalał. Ten sam bourbon, który kiedyś pili razem. Bez zbędnych ozdobników, bez lodu. Czysty ogień. Taki, jaki był teraz w nim. Albo raczej taki, jakiego w nim już nie było. Wrócił do niej wolno, stawiając szklankę na stoliku przed jej kolanami. Bez komentarza. Bez spojrzenia. Jakby oddawał przysługę przypadkowej znajomej. Nie kobiecie, która jeszcze niedawno była wszystkim. Usiadł znów, trochę bokiem, oparł przedramiona na kolanach, splótł palce. I tyle. Nie potrzebował grać obojętnego. Był wyprany. Nie z niej, z siebie. Z emocji. Z lęków. Z miłości. Z nadziei.
OdpowiedzUsuńZ każdą kreską, którą wciągał w jakimś obcym stanie. Z każdą nocą, którą przespał z głową w poduszce cuchnącej potem i alkoholem. Z każdą godziną, którą spędził w tym mieszkaniu, czekając na nic. Nie spojrzał na nią, ale gdyby spojrzał, nie zobaczyłaby nic, co znała. Tylko wydmuszkę po człowieku, którego kiedyś kochała.
— No. To skoro już tu jesteś… — Odchrząknął, ale nawet to brzmiało pusto.
— …to mów. Co tu robisz?
Nie brzmiał wściekle. Nie brzmiał też jak ktoś, kto jeszcze przed chwilą wyglądał jak siedem nieszczęść. Brzmiał jak ktoś, kto się zmroził od środka. I kto nie wie, czy za chwilę ją wyśmieje, wywali za drzwi, czy… się złamie.
Carter
Zaire wzruszył ramionami z ciężkością człowieka, który dawno przestał cokolwiek czuć, ale pamiętał jeszcze, jak się udaje. Jego twarz pozostała kamienna, choć gdzieś pod spodem, za cienką warstwą obojętności czaił się ten znajomy, wyczerpany ból. Pociągnął kolejny łyk whisky, by go zagłuszyć, by zająć czymś ręce. Patrzył na Sloane, ale nie patrzył na nią, jakby jego wzrok przebijał się przez nią na wylot, jakby była wspomnieniem, którego nie dało się wyrzucić z głowy.
OdpowiedzUsuń— Na szczęście to już nie jest twoje zmartwienie. — mruknął cicho, kiedy skomentowała jego stan. Głos miał suchy, beznamiętny, jakby mówił o pogodzie. Odwrócił wzrok, jakby nie chciał widzieć tej troski, która mignęła mu na moment w jej oczach.
Radził sobie z tym wszystkim tak, jak potrafił, po swojemu. Bez żalu, bez żebrania o współczucie. Nie był typem, który mówił „pomóż mi”, tylko tym, który znikał za dymem, zanim ktoś zdążył zapytać, czy coś jest nie tak. A przecież wszystko było nie tak. Były wieczory, kiedy siedział na podłodze, oparty o zimną ścianę. Patrzył na wszystko, co miał, i zastanawiał się, ile musiałby wziąć, żeby już się nie obudzić. Ile trzeba wypić, żeby się nie bać. Ile wciągnąć, żeby nie pamiętać.
Ale wciąż się trzymał.
Nie dlatego, że miał siłę. Nie dlatego, że wierzył, że jeszcze wszystko się ułoży. Po prostu… jeszcze nie przekroczył tej granicy. Jeszcze nie. Bo w głębi siebie był zbyt uparty, żeby pozwolić, żeby to było jego zakończenie. Więc ładował się w kolejne trasy, w kolejne kieliszki, w kolejne dziewczyny, których nawet nie pamiętał. Odłączał się od świata, od ludzi, od wszystkiego, co go kiedyś trzymało przy życiu, i próbował to przetrwać. Nie zawsze był trzeźwy. Nie zawsze był przytomny. Ale był.
I czasami, kiedy wszystko cichło: muzyka, telefony, śmiechy z backstage’u, zostawał sam. Z sobą. Z tą pustką w środku, która przypominała mu, że zawiódł. Ją. Siebie. Ich wszystkich. Ale z jakiegoś powodu… wciąż się budził. Wciąż wstawał. Wciąż tliło się w nim coś na tyle silnego, żeby nie pozwolić temu wszystkiemu wygrać. Jeszcze nie teraz. Bo jeśli miał już naprawdę odejść, to po swojemu. Nie w ciszy, nie w rozsypce. Nie jako wrak.
Przesunął kciukiem po krawędzi pustej szklanki, jakby to miało nadać jego dłoniom zajęcie, bo inaczej… mógłby znowu sięgnąć po nią.
— Możesz spać spokojnie. Nie będziesz musiała planować mi pogrzebu. — dodał półgębkiem, z cieniem ironicznego uśmiechu. Ale nie dotarł on do jego oczu.
Słowa o wibratorze sprawiły, że uniósł brew i zerknął na nią z grymasem półrozbawienia, pół niedowierzania. W innym czasie może by parsknął śmiechem, może rzuciłby coś bezczelnego, ale teraz… jedynie westchnął cicho, jakby ten temat przerastał jego wyobraźnię.
— Możesz mi oszczędzić szczegóły, dzięki — prychnął, lekko krzywiąc usta, po czym odstawił szklankę na blat. Stuknięcie szkła o marmur rozbrzmiało w przestrzeni zbyt głośno, jakby miało podkreślić jego zmęczenie tą rozmową.
Na wzmiankę o Jamesie, o „konflikcie interesów”, głowa Zaire’a odchyliła się do tyłu. Zaśmiał się cicho, sucho, jak człowiek, który już dawno przestał traktować cokolwiek poważnie. Potem opuścił spojrzenie i utkwił je w niej, tym razem uważnie, jakby mierzył ją wzrokiem, ale nie dla pożądania. Raczej… jakby sprawdzał, czy to, co mówi, to jeszcze Sloane, czy tylko jakaś nowa wersja, której już nie znał.
— Nie rozśmieszaj mnie — wypowiedział to wolno, jakby każde słowo musiał z siebie wyciągać. — Stoisz między tym wszystkim jak święta dziewica z wybieloną kartą.
Gdy skończył mówić, przez chwilę nie ruszał się wcale. Jakby te słowa go wyczerpały. Zsunął się niżej na kanapie, rozkładając nogi i opierając łokieć o oparcie, jakby próbował znaleźć jakąkolwiek pozycję, w której nie czułby nic. Ale nie istniała taka. W końcu wziął głębszy oddech, przecierając twarz dłonią, i opuścił ją na udo.
— No to rozmawiajmy. — powiedział wreszcie, cicho, ale z nutą rezygnacji. — Słucham. Co jest jeszcze niejasne?
Odwrócił do niej głowę i utkwił w niej spojrzenie. Nie agresywne. Nie zimne. Po prostu… znużone.
— Dostałaś papiery, czego jeszcze chcesz? — Uniósł brew, ale to nie była zaczepka. Brzmiało to prawie jak błaganie, które ktoś ukrył pod warstwą chłodu. — Jeszcze jednej walki? Jeszcze jednej nocy? Jeszcze jednej kreski?
OdpowiedzUsuńWypowiedział te słowa, jakby były pytaniami retorycznymi, ale po ostatnim zdaniu zapadła cisza. Gęsta, duszna. Siedział, wciąż lekko pochylony do przodu, dłonie splecione między kolanami.
— Podpisz to… i daj mi spokój, Sloane. — Zaire uniósł wzrok znad szklanki, a głos miał spokojny. Zbyt spokojny. Jakby wszystko, co jeszcze mógł powiedzieć, już dawno spaliło mu gardło. — Farsa się skończyła. Poudawaliśmy przed publiczką. I to by było na tyle.
Brzmiało to jak zamknięcie. Jak rozdział, który trzeba wyrwać z książki i spalić, zanim rozpadnie się cały tom. Ale kiedy te słowa opuściły jego usta, coś w nim pękło. Nie pokazał tego na zewnątrz, nie zadrżał głos, nie odwrócił wzroku. Wciąż patrzył jej w oczy, jakby miał coś do udowodnienia. Sobie, jej, światu. Ale w środku… bolało. Bolało tak cholernie, że aż cisnęło mu się na usta pytanie, jakim cudem wciąż oddycha. Każde wypowiedziane słowo smakowało kłamstwem. Każda zgłoska drapała od środka jak szkło, rozrywała wnętrzności i zostawiała po sobie pustkę.
To nie była farsa. Nie dla niego. Nigdy.
Nie poudawali, przeżyli coś, co przeszło przez nich jak burza. Roztrzaskało wszystko i zostawiło tylko zgliszcza, ale przecież to było prawdziwe. A mimo to, teraz sam sobie odbierał prawo do tej prawdy. Próbował zamknąć ją w jednym zdaniu, w jednym podpisie, jakby to wystarczyło, żeby to zniknęło. Nie zniknęło.
Siedząc naprzeciw niej, próbując brzmieć jak człowiek, który już dawno się odciął, miał ochotę krzyczeć. Miał ochotę błagać, żeby jeszcze nie podpisywała. Ale zamiast tego, wybierał ból. Tłumił go whisky i dymem, udawał chłód, bo to było jedyne, co jeszcze mu zostało. Jedyne, co mógł mieć pod kontrolą. I nawet jeśli serce mu pękało w najcichszy możliwy sposób, tak, że nie było słychać nic poza jego własnym oddechem, to nie cofnął tych słów. Bo jeśli miał już cierpieć, to w ciszy. Sam.
Tylko jeden mięsień w szczęce zdradził, że cokolwiek go to rusza. Reszta pozostała martwa. Jakby jego emocje już dawno wykrwawiły się gdzieś po drodze. Wzrok miał wbity gdzieś ponad jej ramieniem. Nie mógł jeszcze spojrzeć prosto na nią. Nie po tym, co właśnie powiedział.
— Nie potrzebuję kolejnej sceny, nie chcę od ciebie niczego więcej. Tylko podpis.
Przełknął ślinę, jakby próbował połknąć coś większego niż emocje, które dusiły go od środka. Gorycz nie zniknęła. Tylko narastała, tłumiąc ból, którego nie dało się już zamaskować nawet whisky. Nawet bluntem. Nawet całym tym pieprzonym chłodem, którym się obudował. Bo prawda była taka, że żył już tylko na autopilocie. Dzień za dniem. Koncert za koncertem. Kolejna linia, kolejny drink, kolejna noc, której nie pamiętał. I choć trzymał się jakoś, choć nadal oddychał i funkcjonował, to nic z tego nie było życiem. Został mu tylko popiół po czymś, co miało być domem.
Zaire uniósł szklankę do ust i wypił resztę whisky jednym haustem, jakby to miało mu pomóc spłukać z języka smak słów, które zaraz miał wypowiedzieć. Pochylił się lekko do przodu, łokcie oparł na kolanach, dłonie splecione, a spojrzenie wbił gdzieś w przestrzeń między nimi, nie na nią, nie na jej oczy, które znał lepiej niż swoje własne.
— Jesteś wolna, Sloane. — Wypowiedział to powoli, niemal bezbarwnym tonem. — Możesz iść do tego swojego ochroniarza. Albo do kogokolwiek innego. Nie obchodzi mnie już to, z kim się pieprzysz.
Powietrze w pokoju jakby zgęstniało, ale Zaire nie zareagował. Nie poruszył się nawet, choć jego własne słowa zadudniły mu echem w czaszce tak głośno, jakby ktoś właśnie wrzasnął mu do ucha. Nie patrzył na nią. Nie mógł. Bo jeśli by spojrzał, to zobaczyłby prawdę. Tę, od której próbował uciec przez te pieprzone tygodnie. To nie była złość. Ani pogarda. Ani obojętność.
To był ból. I zazdrość. I rozpacz. Ale on potrafił je zdusić. Ukryć. Nawet jeśli kłamał. Tak bardzo, że czuł, jak pęka mu coś głęboko pod mostkiem, z każdą kolejną sekundą tej rozmowy. Bo obchodziło go wszystko. Z kim śpi. Gdzie śpi. Czy płacze w nocy. Czy kogoś przytula. Czy myśli o nim. Obchodziła go ona. Wciąż. Do bólu.
OdpowiedzUsuńZaire siedział nieruchomo przez chwilę, jakby jego ciało musiało dogonić to, co właśnie powiedziały jego usta. Jakby sam nie dowierzał, że potrafił rzucić tymi słowami z takim spokojem. Palce zaciśnięte na krawędzi szklanki pobielały, a mięśnie na szczęce napięły się boleśnie. Jego wzrok, wbity gdzieś w przestrzeń między nią a barkiem, nie drgnął ani o milimetr, jakby zbyt duży ruch mógł złamać jego ostatni cień kontroli. Wewnątrz jednak był wrzask.
Był ocean niedopowiedzianych słów, wyznań, których nigdy nie miał odwagi złożyć w jednym zdaniu, i pytań, których nigdy nie zadał, bo bał się odpowiedzi. Była miłość, tak silna, że nie potrafił jej pomieścić, więc ją odpychał. I była rozpacz. Głęboka, ciężka, przyczajona tuż za mostkiem, gotowa rozsadzić mu klatkę piersiową. Chciał ją przyciągnąć do siebie i zostać. Chciał wbić się w nią od nowa, nie tylko ciałem, ale duszą, jakby przez tę bliskość mogli odzyskać to, co stracili. Ale wiedział, że to złudne. Wiedział, że jeśli teraz zrobi krok w jej stronę, to już nigdy nie odejdzie. A ona… ona zasługiwała na coś więcej niż ten wrak człowieka, którym się stał. Więc siedział. Cicho. Zbolały. Zamknięty w sobie. I tylko serce biło mu nierówno, jakby samo chciało krzyczeć wszystko, czego on nie potrafił wypowiedzieć na głos.
Carter
Zaire westchnął ciężko, przeciągając dłonią po twarzy jakby próbował zetrzeć z niej całą tę rozmowę, całą obecność Sloane. Ale nie mógł. Była tu. Naprzeciwko niego. Pachniała jak zawsze. Brzmiała jak zawsze. I bolała dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy zamknął za sobą drzwi ich apartamentu.
OdpowiedzUsuń— Nie każ mi wracać do tego tematu, Sloane. — W jego głosie nie było krzyku, nie było nawet gniewu. Była za to potężna zmęczona cisza, która wypełniała każde wypowiedziane przez niego słowo. — Co kto komu odebrał, kto kogo zostawił, kto kogo pierwszy zdradził, kto pierwszy przestał wracać do domu.
Pokręcił głową, opierając się łokciem o oparcie kanapy. Wciąż ledwo ubrany, w dresowych spodniach, przesiąknięty dymem z niedopalonego blanta i zapachem whiskey.
— Jeśli myślisz, że twoje pieprzone opowieści o różowym wibratorze zrobią na mnie jakiekolwiek wrażenie… — Uniósł wzrok i spojrzał na nią z lodowatym spokojem. — …to lepiej od razu wyjdź i nie marnuj mojego czasu. To nie był blef. Zaire był już za daleko, za głęboko w tym swoim odrętwieniu, by udawać, że jeszcze coś go rusza. A może tylko próbował w to uwierzyć. Może miał nadzieję, że jeśli powie to wystarczająco chłodno, wystarczająco często, to stanie się prawdą. Że przestanie czuć. Ale prawda była taka, że każde jej słowo wbijało się w niego jak szkło. Nawet te najbardziej trywialne. Zwłaszcza te. Bo nawet jeśli próbował, nie potrafił przestać sobie wyobrażać, że te dwanaście trybów nie było tylko samotną zabawką. Że siódemka to nie tylko wspomnienie, ale może… nowy rytuał. Bez niego. I to właśnie go rozrywało.
Zaire uniósł wzrok, ale nie od razu odpowiedział. Wpatrywał się w nią dłużej, niż powinien. Jakby próbował przeszyć ją na wylot, odczytać, złamać albo po prostu przestać cokolwiek czuć. Ale Sloane nie odpuszczała. Patrzyła prosto w niego, nie uciekając spojrzeniem, nie cofając się nawet o milimetr. Jego żuchwa napięła się wyraźnie, a w kącikach oczu pojawiło się coś niebezpiecznie bliskiego bólowi, który próbował ukryć za zmęczeniem i chłodem. Wypuścił powietrze z nosem, cicho, powoli, jakby musiał policzyć do dziesięciu, zanim się odezwie. Ale nie zadziałało.
— A co, myślałaś, że to było jakieś wielkie pierdolone love story? — prychnął gorzko, z przekąsem, ale głos mu zadrżał w ostatniej sylabie, jakby sam siebie nie był do końca pewien. — Bajka ze szczęśliwym zakończeniem?
Gdy znowu się odezwał, ton miał niższy, cięższy.
OdpowiedzUsuń— Gdyby to coś… cokolwiek… naprawdę znaczyło, to nie musiałbym się przejmować tym, z kim się pieprzysz, Sloane. — W jego oczach nie było już chłodu. Był żar, skrywany desperacko, nieopanowany gniew i rana, która nie chciała się zagoić. — Bo nie pieprzyłabyś się z nikim innym poza mną.
Zamilkł. Głos uwiązł mu w gardle, jakby sam się przestraszył własnych słów. Przymknął powieki na chwilę, jakby walczył z czymś wewnątrz siebie. Nie był pewien, czy bardziej chce ją pocałować czy zostawić w salonie i trzaskać drzwiami tak mocno, żeby nigdy nie zapomniała dźwięku jego odejścia.
Milczał więc przez moment, jakby coś w niej jeszcze chciało go zatrzymać, może ten upór w oczach, może to, że mimo wszystkiego wciąż tu była. Ale coś w nim pękło. Już dawno. I nawet jeśli próbowała go dosięgnąć, dotrzeć przez wszystkie warstwy wkurwu, zawodu i bólu, teraz nie było tam niczego, co mogłoby jej odpowiedzieć czułością. Odwrócił się w jej stronę powoli, z twarzą, która przypominała maskę nieruchomą, nieczytelną, jakby wszystko w nim wygasło.
— Nie obchodzi mnie, co sobie myślisz, Sloane. — Jego głos był cichy, ale ostry jak szkło. — O mnie. O tym, co między nami było. To już przeszłość.
Nie było w nim triumfu. Nie było satysfakcji. Był tylko zimny, martwy ton człowieka, który wypowiedział własny wyrok i którego bolało to bardziej, niż był w stanie przyznać. Ale skoro miała go zapamiętać, to nie jako tego, który błagał. Tylko tego, który odszedł. Nawet jeśli ledwo trzymał się na nogach. Jego słowa zawisły w powietrzu jak dym, ciężkie, duszące, nie do rozproszenia. A potem… cisza. Taka, która nie zapowiadała niczego dobrego. Zaire nie patrzył już na nią z tą intensywnością, która kiedyś paliła jej skórę do żywego. Nie było w nim ognia. Nie było czułości. Ani furii. Tylko ta nieznośna, chłodna pustka, jakby cały ten rozdział już dawno spalił i zakopał pod własnymi popiołami. Ramiona napięte, szczęka zaciśnięta, wzrok wbity gdzieś ponad jej ramię. Nie chciał jej widzieć. Nie tak. Nie z tą wilgocią w oczach, którą wciąż udawała, że trzyma na wodzy. I nie z tą miną, pełną zawodu, tęsknoty i pytań bez odpowiedzi. Ale właśnie tak ją zapamięta. Zbyt piękną, zbyt prawdziwą i cholernie niebezpieczną dla kogoś, kto próbował się już pozbierać z kawałków. Palce lekko drgnęły przy biodrze, jakby chciał coś powiedzieć. Może przyznać, że bolało. Że kłamał. Że nie jest w stanie zamknąć tej przeszłości, skoro wciąż stoi przed nim. Ale nie powiedział nic. Bo Carter nauczył się jednego, im mniej dajesz, tym mniej mogą ci zabrać. Więc milczał. Patrząc na nią nie jak na kobietę, którą kochał, ale jak na echo tamtej miłości. Na cień, którego nie chciał już ścigać. Westchnął krótko, gardło miał ściśnięte, ale głos nadal był ostry jak szkło.
— Nigdy nie byłaś na pierwszym miejscu. Pamiętasz? — Zwrócił się do niej z chłodną, niemal obojętną ironią, ale w oczach coś mu błysnęło. Coś mroczniejszego. Głębszego. Nie powiedział tego, by ją tylko zranić. Powiedział, bo chciał, żeby przestała sobie coś wyobrażać. Żeby przestała trzymać się złudzeń, które już dawno się rozsypały. Bo tak właśnie było. Muzyka, hajs, lojalność wobec ulicy, potem dopiero cała reszta. Potem dopiero ona. Tak mu kiedyś powiedziała i może miała rację.
— Ciesz się wolnością. — Głos miał niski, szorstki, jakby wypowiadanie tych słów kosztowało go więcej, niż był gotów przyznać.
— Rób co chcesz, żyj jak dawniej. — Ramiona uniósł lekko w teatralnym geście, jakby oddawał jej wreszcie to, o co walczyła. Jakby to wszystko miało ją wyzwolić, a nie złamać. Kochał ją. Kurwa, kochał ją do bólu. Ale teraz musiał być twardy. I chłodny. Bo tylko tacy przetrwają, kiedy wszystko inne się wali.
Carter
Zaire przez chwilę się nie ruszał. Siedział nieruchomo, z łokciem opartym o podłokietnik. Oparł głowę o oparcie kanapy i przymknął oczy, słuchając jej głosu, który łamał się tylko tam, gdzie próbowała to ukryć. Jej słowa, gorzkie, pewne siebie, ostre jak igły, wbijały się w jego skórę głębiej niż cokolwiek innego przez te ostatnie tygodnie. Ale nie pozwolił sobie na reakcję. Nie teraz. Nie, kiedy wciąż pachniała tym samym perfumami i mówiła tak, jakby dalej byli “my”, a nie tylko “ona” i “on”, osobno. Kiedy się nad nim pochyliła, nie drgnął nawet o milimetr. Czuł jej oddech na skórze. Znajomy. Cholernie znajomy. Tak blisko, że gdyby tylko się pochylił, ich usta by się zetknęły. Ale nie zrobił tego. Nawet nie otworzył oczu. Po chwili jednak je rozchylił, a spojrzenie, które jej posłał, było jak zgaszona gwiazda, ciemne, wyprane z blasku, martwe.
OdpowiedzUsuń— Nie znasz mnie, Sloane. — powiedział w końcu. Cicho. I cholernie szczerze. — Może kiedyś ci się wydawało, że tak. Może sam w to wierzyłem. Ale to było dawno.
Przesunął dłonią po twarzy, jakby chciał coś zetrzeć, zmęczenie, żal, jej obraz z pamięci.
— Nie jesteśmy już tamtymi ludźmi. I nie wiem, kiedy przestaliśmy nimi być.
Opuścił spojrzenie, przez moment wbijając wzrok w jej kolana, później przesunął po całej sylwetce i znów spojrzał w oczy.
— Ale jeśli naprawdę myślisz, że mam w sobie jeszcze miejsce na to, żeby znowu cię wpuścić… to jesteś równie głupia jak ja, kiedy próbowałem wierzyć, że możemy to jakoś posklejać.
Zamilkł. Na dłużej. Czuł suchość w gardle, a żołądek miał ściśnięty jak pięść. Przeniósł spojrzenie na okno, na ciemniejący Nowy Jork, jakby miasto miało mu podpowiedzieć, co dalej. Jakby gdzieś w tych światłach miał znaleźć drogę powrotną do siebie. Ale nie było żadnej drogi. Nie dla niego. Nie dla nich. Zaire długo milczał. Aż za długo. Tak, że to milczenie zaczęło ciążyć w powietrzu bardziej niż jakiekolwiek słowa, które mogliby sobie jeszcze powiedzieć. W końcu przełknął ślinę. Powoli. Ciężko. Jakby coś w nim znów pękło, ale tym razem już nawet nie próbował sklejać. Patrzył na nią, nie z gniewem. Nie z tą lodowatą obojętnością, którą paradował przez większość rozmowy. Tym razem jego spojrzenie było… gorzkie. I bardzo, bardzo prawdziwe.
— Wiesz, co w tym wszystkim najgorsze? — Jego głos był cichy, chropowaty, prawie drżący. — Że ja naprawdę potrafiłem wybaczyć ci prawie wszystko. Te twoje zniknięcia. Ucieczki. To, jak sięgałaś po wszystko, żeby tylko mnie nie czuć. Bo sam robiłem to samo.
Zamknął oczy na moment, wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby.
— Ale tego, że poszłaś do łóżka z kimś innym… Z nim… — Otworzył oczy, wbijając wzrok w nią z takim spokojem, który mroził. — Ja naprawdę w końcu próbowałem się dla ciebie pozbierać.
Odchylił głowę w tył, śmiejąc się krótko, sucho. Bez radości. Zamilkł. Przełknął ciszę, która znów ich otoczyła.
— Więc nie mów mi, że mnie znasz. Bo gdybyś naprawdę znała, wiedziałabyś, że nie da się z tym żyć. Że nie da się po prostu wrócić i udawać, że to był tylko moment. Że to było nic. — W jego głosie nie było krzyku. Była rana. Rozcięta do żywego. I żadnej ulgi.
— Może i byłem potworem. Może miałem swoje brudy i błędy, które ciągnę się za mną od lat. Ale ty… ty byłaś wszystkim, co miało sens. I zniszczyłaś to równie skutecznie, jak ja zniszczyłem nas później.
Palce jego dłoni zadrżały delikatnie, zanim zaciśnięte pięści opadły wzdłuż ciała. Patrzył w przestrzeń przed sobą, jakby próbował poukładać w głowie coś, co od tygodni nie dawało mu spokoju. Coś, czego nie potrafił wypowiedzieć wcześniej, bo może nie chciał. Może bał się, że kiedy wypowie to na głos, już nie będzie odwrotu.
— Wiesz… długo się zastanawiałem, o kim wtedy śpiewałaś.
Jego głos był niższy. Chropowaty. Pęknięty gdzieś w środku. Ale nie szukał już słów, które miałyby ranić. To, co mówił teraz, było dalekie od złości. Bardziej przypominało ciche wyznanie, wypowiedziane z opóźnieniem, które ciążyło mu jak kamień.
— Kiedy wypuściłaś tamtą piosenkę… słuchałem jej w kółko. Jak pojebany. Próbowałem zrozumieć.
Patrzył jej prosto w oczy. Tak jak wtedy, kiedy jeszcze wierzył, że cokolwiek między nimi da się uratować.
OdpowiedzUsuń— Dopiero później… wszystko zaczęło mi się układać. I ten tydzień, kiedy nagle zniknęłaś. Kiedy nie odbierałaś. Kiedy ja leżałem rozwalony i próbowałem trzymać się przy życiu, a ty…
Zamilkł. Przełknął ślinę, jakby słowa miały go rozedrzeć od środka.
— Ty byłaś z nim. I nagle każda linijka nabrała innego znaczenia. Każde “nie chcę wracać”, każde “w jego ramionach czuję się lekka”, każde… — urwał. Zbliżył się, by móc zobaczyć jej twarz z bliska. Odczytać, co kryje się między jej powiekami.
— Więc powiedz mi teraz, Sloane. Spójrz mi w oczy i powiedz, że to był tylko seks. Że to, co wtedy zaśpiewałaś, to nie była prawda. Że to nie była rzeczywistość, tylko jakiś pierdolony artystyczny wymysł. Że odkąd wróciłaś on ani razu nie przeszedł ci przez myśli…
Zamilkł, ale nie cofnął się ani o krok. Patrzył na nią twardo. Bez osłony. Bez maski.
— Potrafisz to zrobić? Czy dalej mam się okłamywać, że to ja byłem tym, który coś spieprzył?
Zaire nie odrywał od niej wzroku. Nie musiał unosić głosu, nie musiał jej dotykać. Te kilka słów rozciągniętych w ciszy pomiędzy nimi miały większą moc niż wszystkie ich wcześniejsze kłótnie. Stał jakby sparaliżowany, jakby w końcu, po tygodniach ucieczki, coś w nim pękło. Coś, czego nie potrafił już utrzymać pod powierzchnią. Była cisza. Tylko ich oddechy i ten cholerny dystans, który teraz mierzył nie w metrach, ale w rozczarowaniach, w niedopowiedzeniach, w zdradzie. Carter poczuł znajome pieczenie w gardle. Ale to nie było po whisky. To było to jebane uczucie, które nie chciało się wynieść z jego ciała, mimo że próbował je zabić każdą kreską, każdym jednym shotem, każdą kolejną nocą, kiedy nie spał tylko patrzył w sufit i widział jej twarz. I słyszał tę piosenkę. Przejechał dłonią po twarzy, jakby chciał zetrzeć z niej ból, który tam został. Ale nie zszedł. Nie schodził. Bo nawet teraz, stojąc naprzeciw niej, wiedział, że to ona jest jego największą słabością. Że w niej złożył wszystko, co miał i ona to rozbiła. Może nie celowo. Może nawet nie świadomie. Ale rozbiła. A teraz… teraz on nie potrafił już nawet się bronić. Bo co miał jej powiedzieć? Że boli go to bardziej, niż wszystko, co przeżył? Że te kilka dni, o których nie chciał słyszeć, zżerały go od środka jak kwas? Zaciągnął się głęboko powietrzem i odsunął wzrok. Wiedział, że jeśli będzie patrzył dłużej, coś w nim pęknie. A nie chciał się już łamać. Nie przy niej. Nie po tym wszystkim. Bo może naprawdę nie był na pierwszym miejscu. Może nigdy nie był wystarczający. Może nie potrafił jej zatrzymać, bo ona już dawno odeszła, a on dopiero teraz to zrozumiał. jej.
— Najgorsze w zdradzie nie jest to, że ktoś się pieprzy za twoimi plecami, Sloane. Najgorsze jest to, że potem dalej patrzysz tej osobie w oczy i próbujesz uwierzyć, że jeszcze coś zostało.
Carter
Zaire nawet nie drgnął. Siedział wciąż bez ruchu, jakby jej słowa nie miały żadnego ciężaru, jakby nie przebijały się przez jego skórę, mięśnie i kości, ale się przebijały. Każde jedno. Każde, nawet to wypowiedziane półszeptem, z tym słynnym zawahaniem w jej głosie, które znał zbyt dobrze. Domyślać się… to było jedno. Zaire podejrzewał. Łączył fakty. Analizował teksty, wersy, momenty, które nie pasowały. Ucieczki. Cisze. Niewyjaśnione spojrzenia. Te cholerne malinki, których nie zrobił. To wszystko już znał. Ułożył sobie historię, ale dopiero teraz… teraz ją usłyszał od niej.
OdpowiedzUsuń„Nie zaplanowałam tego.”
Te słowa były jak roztrzaskanie kieliszka gołymi rękami. Cichy dźwięk, a po chwili, cięcie.
Głęboko. Do kości. I chociaż był wyprany z emocji, chociaż sam siebie przez te tygodnie doprowadził do stanu, w którym nie czuł nic, właśnie teraz wszystko wróciło. Z całą mocą. Tyle, że nie w formie złości. Nie we wściekłości, nie w chęci odwetu. Ból. Surowy, nieosłonięty, pełen goryczy ból. Zaire nawet nie wiedział, że może tak bardzo boleć coś, co już przecież stracił.
Westchnął. Powoli. Przeciągle. Jakby próbował znaleźć siłę, żeby nie powiedzieć czegoś, czego sam potem nie zniesie. Ale jego spojrzenie, ciemne i szkliste, uniosło się na nią. Nie uciekał już wzrokiem. Chciał, żeby widziała, że właśnie wtedy, w tej sekundzie, przebiła go na wylot.
— I co z tego? — odezwał się w końcu. Głos miał ochrypły. — Nie planowałaś tego? Co to zmienia? — Wstał. Cicho, powoli. Jakby każde jego słowo ważyło więcej niż powinno.
Zatrzymał się w odpowiednim dystansie. Nie po to, żeby się od niej odgrodzić. Po to, żeby nie złamać się jeszcze bardziej.
— I czego dokładnie nie zaplanowałaś, Sloane? — warknął cicho, już bez tej sztucznej obojętności. — Że się zakochasz? Że się wyda? Że wejdziesz do mojego domu, spojrzysz mi w oczy i powiesz mi to wszystko tak, jakby to był jakiś przypadek?
Zaire cofnął się o krok, jakby potrzebował więcej powietrza, którego i tak nie było w tym pieprzonym mieszkaniu. Czuł, jak wszystko się w nim kotłuje i choć próbował trzymać się w ryzach, jego ciało go zdradzało. Napięta linia szczęki, spięte mięśnie karku, pulsująca żyła na skroni. Patrzył na nią, jakby nie wiedział, co ma w niej zobaczyć, tę kobietę, za którą wciąż tęsknił każdą komórką ciała, czy tę, która właśnie rozkładała na czynniki pierwsze wszystko, co między nimi jeszcze kiedyś było prawdziwe.
— Sloane, omal nie zatłukłem chłopaka w klubie, a on „tylko z tobą tańczył”, „tylko cię dotknął”… — Jego głos nabrał głębi. Nie był już obojętny. Bolał. Każde słowo ciążyło. — I ty naprawdę myślisz, że po prostu pogodzę się z myślą, że ty… Za kogo ty mnie masz Sloane? Za jednego z twoich fanów?
Jego wzrok zawisł na niej na dłużej. Jakby patrzył przez nią, wprost w to, co próbuje ukryć za własnym spokojem. Zamilkł. Patrzył na nią długo. Jakby próbował się upewnić, że to, co mówi, naprawdę się wydarzyło. Że to nie kolejna popaprana halucynacja, tylko ten jeden raz nie po dragach, tylko po emocjach.
— Wiesz, o kim były teksty, które ja pisałem? — jego głos stał się twardszy, niżej osadzony w gardle. — Każdy jeden wers. Każda linijka, każdy refren? — Nie musiał mówić odpowiedzi. — O tobie.
Milczał przez chwilę, ale nie dlatego, że zabrakło mu słów. Po prostu te, które zostały, już nie leżały w jego kompetencji. Miały paść z jej ust.
— Ty śpiewałaś o nim. A ja pisałem o tobie.
To była różnica między nami.
Zacisnął szczęki. Drżała mu dłoń, której nie ukrył. Mimo że próbował wyglądać jak zawsze, dominująco, zimno, jakby nie miał już żadnych ran, to teraz wszystko się z niego sypało.
— Kochasz go? — Jego głos się załamał, ale tylko na ułamek sekundy. To nie była manipulacja. Nie była gra. To było ostatnie pytanie, które jeszcze miał odwagę zadać. Wszystko inne już wiedział.
— Po co tu jesteś, Sloane? Czego ode mnie oczekujesz? Rozgrzeszenia? Błogosławieństwa?
Zaire stał w miejscu, jakby coś go trzymało za kark i wbijało w podłogę, ale ręce miał już zaciśnięte w pięści. Oddychał ciężko, nie dlatego, że brakowało mu tchu, tylko dlatego, że powietrze wokół nich zrobiło się zbyt gęste od niewypowiedzianego bólu.
OdpowiedzUsuń— Przyszłaś z litości, żeby pogłaskać mnie po głowie, bo zobaczyłaś kilka siniaków po przesłuchaniu?
Zrobił krok w jej stronę, ale zatrzymał się na pół kroku. Jakby zbyt blisko niej paliło.
— A wiesz, kto to zrobił? Tacy jak on… — Opuścił wzrok na moment, po czym znów uniósł go na nią. Był złamany, ale nie błagał. Nigdy nie błagał. Oczy miał rozpalone, ale nie było w nich wściekłości, tylko rozpad. I coś, co wyglądało jak lęk przetarty przez rozczarowanie. Zamilkł. Zsunął dłonie wzdłuż boków, jakby chciał pozbyć się ciężaru, który nagle stał się nie do uniesienia.
— Więc nie. Nie będę twoim przyjacielem. Nie będę twoim cieniem. I na pewno nie będę kimś, kto zaakceptuje, że kobieta, którą kocha, oddała swoje serce innemu facetowi.
Spojrzał na nią z dołu, jakby w niej już nic nie było, co znał.
— Nie będę kolejnym przystankiem w twoim emocjonalnym rozkładzie jazdy.
Potarł twarz obiema dłońmi, szorując je jakby próbował coś z siebie zetrzeć. Może słabość. Może uczucie. — Więc jeśli przyszłaś tu, żeby pogadać… to już pogadaliśmy. Jeśli przyszłaś, żeby coś naprawić… jesteśmy po czasie. A jeśli przyszłaś, bo coś w tobie nadal do mnie ciągnie, to mam złą wiadomość. Spóźniłaś się, Sloane. — I wreszcie zamilkł. Ale tym razem jego cisza nie była obojętnością. Była końcem.
Zaire podszedł powoli, bez pośpiechu, jak drapieżnik, który nie musi gonić ofiary, bo wie, że już nie ma dokąd uciec. Sloane cofnęła się o krok, ale nie odeszła, stała jak zaklęta, sparaliżowana jego spojrzeniem, ciężarem, który niósł za sobą każdy jego ruch. Kiedy zatrzymał się tuż przed nią, było cicho.
Nie powiedział nic, po prostu uniósł rękę i ujął jej twarz w dłoni. Szorstka skóra jego palców objęła jej szczękę, kciukiem muskając policzek, aż mimowolnie zadrżała. Ujęcie nie było brutalne, ale nie pozostawiało wyboru. Zmuszał ją, by na niego spojrzała. By nie uciekła wzrokiem, nie udawała, że to wszystko jej nie rozbija. Ich twarze były teraz tak blisko, że wystarczyłby centymetr, jeden cholerny centymetr, żeby ją pocałować. I przez ten ułamek sekundy, przez jedno zatrzymanie oddechu, przez jeden gest, wyglądał jakby właśnie to miał zamiar zrobić. Jakby chciał sięgnąć do wspomnień, do tych chwil, kiedy jej usta były jego bezpiecznym miejscem.
Ale nie zrobił tego.
Jego oddech zatrzymał się na jej ustach. Spojrzał w jej oczy tak głęboko, że mogła poczuć, jak obnaża ją do samego rdzenia. I wtedy to padło. Chłodno. Bezwzględnie.
— Brzydzę się tobą.
Wyszeptał to z taką intymnością, z jaką kiedyś wypowiadał „kocham cię”. Zacisnął szczękę, odwrócił wzrok i odsunął dłoń, jakby się poparzył. Jakby dotknął czegoś, czego nie powinien. Nie spojrzał na nią ponownie. Nie musiał. Słowa już zrobiły to, co miały zrobić. Zostawiły ją tam, w tej samej ciszy, w jakiej kiedyś ją kochał.
Carter
To jedno zdanie. Te trzy pieprzone słowa.
OdpowiedzUsuń“Kocham was obu.”
Zaire poczuł, jak wbija się w niego jak lodowate ostrze. Nie powoli. Nie delikatnie. A gwałtownie. Głębiej i głębiej, jakby ktoś chciał dotknąć samego dna jego duszy i rozszarpać je na strzępy. Powietrze zatrzymało się w jego płucach, a całe ciało zesztywniało. Przez moment… tylko moment… wyglądał, jakby coś w nim zgasło. Jakby ogień, który zawsze płonął za jego spojrzeniem, nawet ten najbardziej autodestrukcyjny, po prostu zniknął. Zdmuchnięty.
Mogła milczeć. Mogła zaprzeczyć. Kłamać do końca. Mogła udawać, że nie rozumie pytania. Że nie czuje, że nie potrafi nazwać. Mogła zostawić mu choć tyle, złudzenie, że chociaż w tym jednym był kimś więcej. Kimś pierwszym. Jedynym. I Carter wolałby to wszystko sto razy bardziej niż prawdę, którą właśnie wypowiedziała. Bo tej prawdy nie był gotów słuchać. Nie był na nią odporny. I nie był na nią gotowy. Nikt nie był. Wpatrywał się w nią, jakby zobaczył zupełnie obcego człowieka. Jakby kobieta, którą kochał, którą trzymał nocami w ramionach, której szeptał, że będzie z nią do końca świata właśnie zginęła na jego oczach. W jej miejsce została tylko… ona. Inna wersja. Kłamliwa. Zdradzająca. Okrutnie szczera. Milczał przez długą chwilę. Patrzył. Nie drgnął, nie mrugnął, nie wziął nawet głębokiego oddechu. A potem… Zadrżał. Lekko. Jakby coś w nim pękło. Jakby ledwo trzymał w ryzach furię, która czaiła się pod powierzchnią. Ale to nie był wybuch. To było zimno. Zabójcze zimno, które zamrażało wszystko, czego dotknęło.
— Wyjdź — powiedział to tak spokojnie, że aż strasznie. — Teraz — dodał, już ostrzej. — Zanim powiem coś, czego naprawdę będę żałował. — Zrobił krok do tyłu, jakby każdy centymetr bliżej niej był trucizną. Jakby sam dotyk jej obecności palił go od środka. — Nie wiem, po co tu przyszłaś. Żeby mnie upokorzyć? Dobić? Zobaczyć na własne oczy, jak bardzo mnie rozjebałaś? — Zadrżał mu głos, ale szybko się opanował. Nie dał jej satysfakcji. — Może chciałaś zamknąć jakiś swój emocjonalny rozdział? Zobaczyć, jak kończy się twoje pieprzone love story?
Zerknął w bok, przetarł dłońmi twarz, jakby próbował zetrzeć z niej cały ten brud, który właśnie wlała mu w duszę. Zaire patrzył, jak łamie się przed nim, i nie ruszył się nawet o milimetr. Stał, jakby całe piekło, które właśnie w niej wybuchło, było mu obojętne, a przecież nie było. Każda jej łza, każdy cichy oddech, każda sekunda, kiedy nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa, wszystko to wbijało się w niego głęboko, niczym zęby w mięso. Nie drgnął jednak. Nie cofnął słów. Nie miał zamiaru jej ulżyć. Nie tym razem. Obserwował, jak się rozpada, jak tonie w jego oczach i nic jej nie ratuje. Jak drży, jakby nagle temperatura w pomieszczeniu spadła o trzydzieści stopni. Jakby jego głos był zimniejszy niż zima w Nowym Jorku. Jakby każde „brzydzę się tobą” miało wymiar fizyczny, dosłowny. Jakby ją zatruł.
— Przyszłaś, bo jesteś rozdarta i nie potrafisz zdecydować, z kim chcesz być. — Spojrzał na nią bez emocji, ale jego głos drżał, jakby ledwo się trzymał. — To nie jest miłość, Sloane. To jest egoizm.
Zamilkł. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, potem spuścił wzrok, jakby już nie miał siły dłużej patrzeć. Nie na nią. Nie na siebie.
Nie na to wszystko, co między nimi zostało.
Bo teraz nie zostało nic.
— Mam cię za to przeprosić? Pogratulować? — Wbił w nią wzrok, tak chłodny, że aż piekł. Jego głos powoli się łamał. I mimo że nadal był twardy, nadal był szorstki, było w nim coś… coś, co brzmiało jak rozpacz.
— Zdradziłaś mnie. Okłamywałaś mnie. Kochasz kogoś innego i próbujesz udawać, że to nie ma znaczenia. — Zacisnął pięści. — A teraz stoisz tutaj, patrzysz na mnie tymi zaszklonymi oczami i myślisz, że wystarczy powiedzieć „nie planowałam”? — Pokręcił głową i uśmiechnął się gorzko. — Zawsze byłaś cholernie dobra w gadaniu, Sloane. Ale twoje słowa już nic nie znaczą.
Podszedł do drzwi. Otworzył je. Z impetem. Tak, jakby próbował wyważyć barierę między nimi.
OdpowiedzUsuń— Wynoś się z mojego domu, Sloane i z mojego życia. Zabierz swoje „kocham was obu” i nigdy, nigdy więcej nie wracaj. — Stał przy tych drzwiach, odwrócony plecami, z zaciśniętą szczęką. Zacisnął dłonie w pięści, zanim znów je rozluźnił. Powoli. Jakby próbował zapanować nad własnym gniewem. Nad emocjami, które nie powinny już mieć znaczenia, ale które trawiły go żywcem.
— Podpisz i ciesz się swoją wolnością. Żyj, jak chcesz. Pieprz się z kim chcesz. Pisz o nim piosenki. Śpiewaj mu do snu. Dla mnie to koniec.
Spojrzał na nią po raz ostatni. I nie było w tym spojrzeniu już nic. Żadnego płomienia. Żadnej miłości. Tylko chłód.
— Nie chcę cię więcej widzieć. — Głos mu nie zadrżał. Nawet nie uniósł się wyżej. Zrobił krok do przodu. Nie po to, by się zbliżyć. Raczej, by ją odsunąć. Fizycznie. Jakby potrzebował, by w końcu zniknęła z tej przestrzeni, którą zanieczyściła swoją obecnością.
Carter patrzył na nią z góry, jakby właśnie był świadkiem najżałośniejszego spektaklu, jaki kiedykolwiek odegrano przed jego oczami. Ale nawet ta pogarda, która igrała w jego spojrzeniu, nie była prawdziwa do końca. W środku wszystko się w nim paliło. Żołądek mu się ściskał, oddech grzązł gdzieś w połowie drogi, jakby własne ciało nie potrafiło przetrawić tej sceny.
To był koniec. Nie teatralny. Nie dramatyczny. Prawdziwy. Jak odcięcie nożem, który nadal krwawi.
Carter
Zaire stał przy drzwiach jak granitowy posąg, nieporuszony, martwy w środku, z sercem, które jeszcze przed chwilą próbowało się szarpać, ale teraz umilkło. Jej słowa odbijały się od niego jak śnieg od asfaltu, cicho, bezgłośnie, bez śladu. I może dlatego bolały jeszcze bardziej. Może właśnie dlatego jego szczęka była zaciśnięta tak mocno, że aż pulsowała. Może dlatego jego oczy kiedyś przepełnione nienazwaną miłością do niej teraz były jak zamknięte drzwi, których nie da się już wyważyć. Nie ruszał się, gdy błagała. Nie ruszał się, gdy powiedziała, że chciała tylko jego. Że to on miał być tym jedynym. Nie drgnął nawet, kiedy łamała się przed nim jak porcelana. A przecież zawsze łapał, zanim upadła. Zawsze trzymał ją, nawet kiedy sam już nie miał siły. Nie tym razem.
OdpowiedzUsuńStał przy drzwiach, trzymając je otwarte. Na zewnątrz cisza nocnego korytarza zdawała się być litościwie obojętna wobec ich dramatu. Nie odpowiadał od razu. Gardło miał ściśnięte jakby sam musiał zmusić się do oddychania. Jakby każda sekunda obecności Sloane odbierała mu tlen.
— Przestań — powiedział cicho. Głos mu zadrżał. — Nie rób z siebie tej ofiary. Nie teraz.
Zacisnął dłonie w pięści, aż biel kostek wyraźnie odcinała się od reszty skóry. Przez moment wydawało się, że znowu się odezwie, ale tylko zamknął oczy i przełknął ślinę, jakby zbierał się na cios. Taki, który wymierzy jej samymi słowami, choć wiedział, że każdy z nich odbije się echem również w nim.
— Wiesz co jest najgorsze? — zapytał sucho, nie czekając na odpowiedź. — Że ja bym ci to wszystko wybaczył. Każdą pierdoloną rzecz. Gdybyś tylko przyszła, spojrzała mi w oczy i powiedziała: “to był błąd, kocham tylko ciebie”. — Wskazał na siebie z goryczą. — Ja bym ci to wszystko puścił płazem. Kłamstwa. Ucieczki. Wszystko. Bo jestem tak pojebany, Sloane, że wystarczyłoby mi to jedno. Ale ty nawet tego nie potrafiłaś.
Odetchnął płytko, głęboko, trzymając dłoń na framudze, jakby miał ją zaraz wyrwać z zawiasów.
— Mówisz, że chciałaś mnie. Ale kochasz też jego. Więc… którego byś wybrała, gdybyś mogła, co? Gdybyś mogła nie wybierać? Myślisz, że bym został? Że miałbym być twoim planem awaryjnym? Twoją sobotnią opcją, kiedy w piątek był zajęty?
Zmarszczył brwi, gardło ścisnęło mu się raz jeszcze, ale nie pozwolił sobie na ciszę. Nie teraz.
— Proszę cię, nie upokarzaj się bardziej. Nie ze mną. Bo to, co właśnie zniszczyłaś… to nie była tylko nasza relacja. — Pokręcił głową. — To była część mnie, którą zbudowałem na tobie. Na tym, co myślałem, że mamy.
Jego wzrok jeszcze raz przeszedł po jej twarzy, po czerwonych policzkach, zaszklonych oczach, ustach, które drżały. Jeszcze raz, bo wiedział, że to ostatni.
— Masz rację. To koniec. I nie dlatego, że cię nie kocham. — Jego głos przygasł. — Ale dlatego, że kocham cię za bardzo.
Spojrzał na nią po raz ostatni. Z bólem, z miłością i z rezygnacją.
Zaire patrzył na nią jak na duchy przeszłości. Te, które miały zniknąć, ale uparcie wracały, by ciągnąć go za sobą w dół.
W oczach Sloane wciąż widział resztki nadziei, której nie potrafił już znieść. Każda łza, każde drżące słowo… wbijało się w niego jak szkło. Ale nie miał już siły, żeby krwawić przez nią jeszcze raz.
OdpowiedzUsuń— Naprawdę? — warknął, jakby ostatnie „proszę” wypowiedziane przez nią przypieczętowało w nim coś nieodwracalnego. — Nie rozumiesz, że już nie chcę tego słuchać?
Zrobił krok w jej stronę. Gwałtowny. Jakby chciał coś zrobić, ale zatrzymał się centymetry od niej. Pięści mu drżały. Mięśnie twarzy napięte. Jeszcze sekundę dłużej, a coś by w nim eksplodowało.
— Powiedziałem: wyjdź — rzucił przez zaciśnięte zęby, nie spuszczając z niej wzroku. — Nie chcesz? To w porządku.
Obrócił się na pięcie, niemal kopiąc w stojący obok mebel. Sięgnął po kurtkę z wieszaka. Ruch był szorstki, mechaniczny. Ręce mu drżały, ale nie ze strachu. Ze złości. Ze wściekłości tak głębokiej, że czuł ją w klatce piersiowej jak ucisk.
— Skoro nie chcesz wyjść — warknął, narzucając kurtkę na plecy — to ja to zrobię. Bo nie zniosę ani sekundy dłużej w twoim towarzystwie.
Złapał kluczyki z komody, z tym samym impetem, z jakim chwilę wcześniej rzucał w nią słowami.
— Nie płacz, Sloane. — Głos mu zadrżał. — Płakać to będziesz dopiero wtedy, jak zrozumiesz, że nie wrócę. Że naprawdę mnie straciłaś. Że nie masz już dokąd wracać.
Zatrzasnął za sobą drzwi z hukiem, który odbił się echem po całym apartamencie. Schodził po schodach jak burza, z klatką piersiową rozsadzaną przez gniew i ból, które mieszały się w nim jak trucizna. Wsiadł do auta. Nawet nie zastanawiał się, ile wypił. Ręce miał wciąż rozedrgane, oczy przysłonięte cieniem tego, co zostawił za sobą. Ale odpalił silnik. Potrzebował jechać. Szybko. Głośno. Przed siebie. Byle dalej.
Byle nie czuć. Byle nie myśleć. Byle na moment przestać istnieć. Koła zapiszczały na asfalcie, a światła auta rozcięły noc. Carter zniknął w ciemności. Za kierownicą. Po alkoholu. Z sercem pełnym chaosu i głową, w której echo trzech słów nie dawało mu spokoju.
„Kocham was obu”.
Carter
Nie uganiał się za Sloane. Nawet gdy w pierwszych dniach po jej zniknięciu myśli wracały do niej uparcie, z czasem nauczył się je odsuwać. Potrzebował tego, oddechu, dystansu, chłodnej perspektywy. Wiedział, że nie może żyć jej chaosem, bo jeśli pozwoli, by to on definiował jego codzienność, to pogrzebie siebie i wszystko, na co pracował przez lata. Skupił się więc na tym, co znał najlepiej. Na pracy. Powrót do dawnego życia był jak wchodzenie w stare, wygodne buty, znajome, trochę obcierające po przerwie, ale dające poczucie stabilności. Poranne odprawy, niekończące się raporty, zakurzone akta, a potem akcje w terenie, które przypominały mu, że wciąż ma w sobie tę samą czujność i instynkt. Z każdym dniem czuł, jak tryby zaczynają pracować na nowo, jak wszystko wraca na właściwe tory. Kiedy przyszła wiadomość o awansie, nie poczuł nagłego wybuchu euforii, ale głęboką satysfakcję. Było w tym coś symbolicznego, jakby system, który wcześniej go odrzucił, teraz przyznał, że popełnił błąd. Detektyw James Harper wracał do gry, tym razem z większymi możliwościami i jeszcze większą odpowiedzialnością. Wieczór po oficjalnym ogłoszeniu awansu zapowiadał się spokojnie. Chciał po prostu usiąść w ciszy, nalać sobie szkockiej i przejrzeć notatki do świeżo przydzielonej sprawy. Kiedy usłyszał pukanie do drzwi, nie spodziewał się, że ujrzy ją. Lisę. Stała na progu w eleganckim płaszczu, z tym samym uśmiechem, który kiedyś potrafił rozbroić go w sekundę. W dłoni trzymała butelkę wina, jakby to miało wystarczyć za zaproszenie.
OdpowiedzUsuń— Gratulacje, James. — Jej głos brzmiał pewnie, ale w oczach kryło się coś więcej. — Słyszałam o awansie. Pomyślałam, że… powinnam osobiście ci pogratulować.
Dawno jej nie widział. Wspomnienia wróciły zaskakująco szybko, wspólne plany, mieszkanie, które miało być ich azylem, a także dzień, kiedy to wszystko runęło. Tego wieczoru nie spodziewał się duchów z przeszłości. A jednak Lisa przyszła, niosąc ze sobą pytania, na które James nie był pewien, czy chce odpowiadać.
Przez chwilę poczuł się tak, jakby ktoś wyrwał go z teraźniejszości i wrzucił z powrotem w dawne życie. Stojąc naprzeciw Lisy, z tą butelką wina w jej dłoni i uśmiechem, który pamiętał aż za dobrze, miał wrażenie, że cofnął się w czasie o kilka lat. Jakby wszystko to, co w ciągu ostatnich dwóch lat zdążył już opłakać i pogrzebać, nagle wróciło, świeże i nienaruszone, czekając tylko, by sięgnąć po to jeszcze raz. Znał każdy gest, każdy sposób, w jaki unosiła brew, jak lekko przechylała głowę, gdy mówiła. Te detale, które kiedyś były jego codziennością, teraz uderzały w niego z siłą wspomnienia, które nie zdążyło się jeszcze zatrzeć. Było to zarazem kojące i niebezpieczne. Kołatała mu w głowie myśl, że może, gdyby chciał, mógłby odzyskać to, co dawno temu stracił. Odzyskać stabilność, normalność, partnerkę, która znała jego świat od podszewki i potrafiła w nim funkcjonować. Mógłby odłożyć na bok chaos, który wniosła Sloane, i wrócić do tego, co znane, sprawdzone, bezpieczne. Ale właśnie ta łatwość, z jaką Lisa przywracała mu dawne życie, budziła w nim niepokój. Wiedział, że to złudzenie, że nie da się tak po prostu wymazać tego, co się wydarzyło. A jednak, przez moment, stojąc naprzeciw niej, czuł się jak mężczyzna, który nigdy nie stracił kontroli.
James siedział naprzeciwko Lisy, uważnie słuchając, jak opowiada o tym, co u niej nowego. Rozmowa toczyła się spokojnie, jakby naprawdę cofnęli się w czasie, do dni, kiedy jeszcze mieli wspólne plany, a on nie znał uczucia chaosu, które później sprowadziła do jego życia Sloane. Pił powoli, czując, jak ciepło alkoholu rozchodzi się po żołądku. Uśmiechał się, kiwał głową, odpowiadał, a jednak w tyle głowy wiedział, że to nie jest tak proste. On już nie był tym samym mężczyzną, którego Lisa pamiętała. Kiedy zabrzmiał dzwonek do drzwi, James automatycznie odstawił kieliszek i podniósł się. Nie spodziewał się nikogo więcej.
Drzwi otworzyły się i… czas jakby na chwilę się zatrzymał. W progu stała Sloane. Z charakterystycznym błyskiem w oku, z winem w ręce, z tym uśmiechem, który zawsze wydawał się bardziej wyzywający, niż ona sama chciała przyznać. A jednak w jej twarzy było coś więcej, cień zmęczenia, napięcia, jakby przyszła tu nie po to, żeby bawić się w gierki, ale bo naprawdę go potrzebowała. James zamarł w progu, widząc, jak Sloane zatrzymuje się jak rażona piorunem. Przez moment miał wrażenie, że czas zwolnił, jej półuśmiech, jeszcze przed chwilą rozjaśniający twarz, zgasł w jednej chwili, kiedy jej spojrzenie padło na kanapę. Na Lisę. To było starcie dwóch światów, których nigdy nie chciał łączyć. Lisa, uosobienie przeszłości, stabilności, życia, które dawno temu wymknęło mu się z rąk, ale które dziś nagle stało tuż obok, znów realne, znów w zasięgu. I Sloane, jego teraźniejszość, chaos, pragnienie i wszystko, co przez ostatnie miesiące go złamało i odbudowało jednocześnie.
OdpowiedzUsuńPoczuł, jak jej plecy muskają jego tors, gdy cofnęła się o krok, i to wystarczyło, żeby serce mu przyspieszyło. Jej zapach, dobrze znany, rozchodzący się wokół, mieszał się teraz z perfumami Lisy. Kontrast, który uderzał mocniej niż cokolwiek innego.
Lisa zmieszała się natychmiast, jak tylko zobaczyła Sloane w progu. Kieliszek z winem, który jeszcze chwilę wcześniej trzymała lekko w dłoni, odstawiła szybko na stolik. Podniosła się z kanapy niemal odruchowo, jakby nagle zrobiło jej się za gorąco w tym spokojnym salonie.
— Lisa… — zaczęła, poprawiając włosy i odchrząknęła, jakby chciała zyskać na czasie. — To znaczy, Elisabeth Parker — uścisnęła dłoń Sloane. Jej mina zdradzała, że ta sytuacja kompletnie ją zaskoczyła. I może nie sam fakt, że w mieszkaniu Jamesa pojawiła się jakaś kobieta, ale że tą kobietą była Sloane Fletcher. Twarz, którą znał cały Nowy Jork, i która budziła skrajne emocje, od fascynacji, po kontrowersję. Lisa spojrzała ma Jamesa, potem odetchnęła krótko, wymuszony uśmiech ledwo drgnął w kącikach ust. — I tak już się zbierałam… — dodała cicho, tonem, w którym pobrzmiewała uprzejmość wymieszana z czymś, co można było pomylić z rezygnacją.
Schyliła się, by zabrać swoją torebkę, a zanim wyszła, zatrzymała wzrok na Jamesie jeszcze na sekundę. — Jeszcze raz gratuluję ci awansu — powiedziała spokojnie, choć jej spojrzenie było bardziej wymowne niż słowa. I zaraz potem wyszła, zostawiając w mieszkaniu gęstą ciszę i napięcie, które aż drżało w powietrzu.
James stał jeszcze chwilę przy drzwiach, jakby próbował zebrać myśli po nagłym zderzeniu dwóch światów. Palcami przesunął po karku, czując, że atmosfera w mieszkaniu zgęstniała tak, że można by ją kroić nożem. Jego spojrzenie odnalazło Sloane, nieruchomą, z winem w dłoni i tym charakterystycznym błyskiem w oczach, który nie wróżył niczego dobrego.
— Przepraszam… — odezwał się w końcu, tonem spokojnym, niemal miękkim. — Nie spodziewałem się, że wpadniesz akurat dzisiaj.
Przeszedł kilka kroków w jej stronę, jakby chciał zmniejszyć dystans, a jednocześnie nie być nachalny. W jego twarzy nie było winy, ale też nie było obojętności, raczej mieszanina zaskoczenia i lekkiego zmęczenia, które wyzierało spod chłodnej maski.
— To nie było zaplanowane — dodał, szukając jej wzroku, jakby chciał się upewnić, że rozumie. — Lisa przyszła tylko pogratulować… i tyle.
Jego sylwetka zdradzała napięcie, którego nie mógł w pełni ukryć. Nawet on, ze swoją pokerową twarzą, wiedział, że Sloane nie uwierzy w byle wytłumaczenie, ale próbował z wyprzedzeniem złagodzić ostrze jej pytań.
James
James nie zareagował od razu. Stał wciąż blisko drzwi, jakby przez moment naprawdę zastanawiał się, czy nie powinien jej po prostu odwieźć i odciąć od całej tej sytuacji, zanim rozwinie się w coś gorszego. Ale Sloane zdążyła już rozgościć się w jego salonie, w tym charakterystycznym dla siebie stylu, kiedy nie prosiła o zaproszenie, tylko brała to, co chciała. Usiadła, a jej obecność natychmiast przesłoniła echo po Lisie. Wzrok Jamesa na moment przesunął się po winie i kieliszkach, a potem znów zatrzymał się na Sloane. Jej ton, ten akcent na pani prokurator, był jak ostrze wsuwające się pod żebra. Subtelny, ale wystarczająco czuły, by zdradzić, co naprawdę w niej buzowało.
OdpowiedzUsuń— Lisa… Elisabeth była tu, żeby mi pogratulować — Jego głos był spokojny, może aż nazbyt spokojny, gdy wypowiadał te słowa. Nie uniósł się, nie brzmiał na wytłumaczenie ani na obronę. To było stwierdzenie faktu. — To wszystko.
James sam do końca nie wiedział, za co właściwie przepraszał, kiedy wypowiadał te słowa przy drzwiach. Zrobił to odruchowo, tak, jakby cisnące mu się na język „przepraszam” było jedynym bezpiecznym ruchem, żeby chwilowo rozładować napięcie. Może przepraszał za to, co zdążyło przemknąć mu przez głowę w obecności Lisy, wspomnienia, które na moment obudziły w nim poczucie, że cofnął się w czasie i odzyskał coś, co już dawno pogrzebał. A może przepraszał za to, że zrobiło się niezręcznie, że Sloane wpadła w sam środek wieczoru, którego nie planował, i teraz musiał patrzeć, jak jej spojrzenie omiata butelkę, kieliszki i tę nieidealnie rzuconą na kanapie poduszkę. To jedno słowo było jak plaster przyklejony w pośpiechu, bez większego znaczenia, ale potrzebny, żeby zatrzymać narastające napięcie.
— Śliczna…? — powtórzył półgłosem, z cieniem ironii. Uśmiechnął się pod nosem, choć wcale nie był to uśmiech rozbawienia. Zatrzymał się jednak przy tych słowach, bo dobrze wiedział, że każde kolejne mogłoby być jak dolanie benzyny do ognia. Patrzył na nią przeciągle, z tym charakterystycznym wyrazem twarzy, jakby badał jej granice, czekając, aż powie coś więcej. Ale w środku… w środku czuł, jak w Sloane budzi się to, co tak dobrze znał, jej zaborczość, nawet jeśli maskowała ją neutralnym tonem. I choć wiedział, że nie ma do tego prawa, ta reakcja była jednocześnie znajoma i niebezpiecznie satysfakcjonująca.
James zebrał ze stołu kieliszki z niedopitym winem odniósł je do kuchni. Kiedy wrócił, jego spojrzenie nie uciekło ani na moment, wbite w Sloane, jakby próbował wyłapać każdy mikrogest, każde drgnięcie w jej twarzy.
— Zabrzmiało to tak, jakbyś właśnie mnie o coś oskarżała — powiedział spokojnie, z tym niskim tonem, który nie podnosił głosu, ale sprawiał, że każde słowo nabierało ciężaru. — A chyba sama przed chwilą stwierdziłaś, że mogę robić, co chcę.
Przechylił głowę, lekko, niemal wyzywająco.
— To które z tych zdań mam potraktować poważnie, Sloane?
W jego głosie nie było gniewu. To była bardziej prowokacja, jakby chciał, by sama się zastanowiła, skąd ta nuta jadu w jej głosie. A jednak w środku czuł, że jej reakcja mówi więcej niż wszystkie jej uspokajające gesty czy słowa o wolności.
— Przyszłaś tu z winem. Z planem na wieczór. — Zrobił krótką pauzę. — I nagle okazuje się, że nie jesteś aż tak obojętna, jak próbujesz brzmieć.
Oparł łokieć o poręcz fotela, przesunął kciukiem wzdłuż linii szczęki, nie spuszczając z niej wzroku. Ten drobny uśmiech pojawił się tylko w kąciku ust, ironiczny, ale bardziej pełen zrozumienia niż kpiny.
— I nie zamierzam udawać, że mi się to nie podoba. — Słowa zawisły między nimi ciężko, prawie prowokacyjnie.
James widział, jak drobny cień przeszedł przez jej twarz, ledwie dostrzegalny, ale dla niego wystarczająco wyraźny. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że Sloane umiała zakładać maski i grać twardą, ale tu, w jego mieszkaniu, w fotelu naprzeciwko niego, ta maska zaczynała się kruszyć.
James
James obserwował ją spokojnie, z tym swoim półuśmiechem, który wcale nie zdradzał, co tak naprawdę myśli. Widząc, jak nonszalancko rzuciła kurtkę, jak próbowała przykryć nerwy obojętnością, wiedział jedno: jej gra była cienka jak papier. Podniósł z blatu kieliszek, nalał jej wina do połowy i podał tak, jakby to był zwyczajny gest, bez żadnego znaczenia. Ale jego spojrzenie, to jak długo utrzymywał kontakt wzrokowy, mówiło coś innego.
OdpowiedzUsuń— Miły wieczór, to prawda — rzucił tonem, jakby potwierdzał jej przypuszczenia, a potem upił łyk z własnego kieliszka. Celowo nie użył przeszłego czasu. Kiedy usłyszał jej pytanie, uniósł brew i uśmiechnął się jeszcze szerzej, choć wciąż lekko, jakby rozbawiała go ta wymiana zdań.
— Śliczna? Tak, jest atrakcyjna. — Zrobił krótką pauzę. Powiedział to spokojnie, niby neutralnie, ale pozwolił, by słowa zawisły między nimi jak subtelny haczyk, na który mogłaby się złapać.
James podniósł brew, przyjmując jej prowokacyjny ton bez najmniejszego drgnięcia w twarzy. To był ten sam chłodny spokój, którym potrafił doprowadzić ludzi do szaleństwa, zwłaszcza ją. Usiadł naprzeciw, nie odrywając od niej wzroku, a w jego spojrzeniu błyszczała ta niebezpieczna mieszanka rozbawienia i wyrachowania.
— Wiesz — odezwał się spokojnie, z tym swoim głosem, który brzmiał bardziej jak konstatacja niż wyznanie. — Kiedyś myślałem, że to z nią spędzę życie, nie ukrywam, że w grę wchodzą pewne sentymenty. — Zrobił krótką pauzę, tylko po to, by zobaczyć, jak Sloane przy tym drgnie. — Chyba mnie rozumiesz, to tak jak z tobą i twoim mężem. A może już byłym mężem?
Nie spuścił z niej wzroku ani na sekundę, jakby mierzył jej reakcję centymetr po centymetrze, nie dając jej schronienia. Oparł się wygodniej, nonszalancko, ale każdy jego ruch wydawał się przemyślany. Zbliżył się odrobinę, zatrzymując się obok fotela, na którym siedziała. Pochylił się lekko, tak że poczuła znajomy zapach jego perfum.
— Krzyczeć nie musisz — mruknął, jakby to była poufna uwaga. — Lepiej ci wychodzi robienie scen spojrzeniem.
James widział ją aż nazbyt dobrze. To, jak nonszalancko zarzuciła kurtkę na sofę, jak kręciła paznokciem przy kieliszku, niby rozluźniona, a jednak spięta w każdym mięśniu. Znał te mikrogesty był przecież szkolony, żeby je wyłapywać, ale w jej przypadku wystarczył instynkt. Widzieć, jak próbuje maskować ogień pod chłodną miną, było prawie zabawne.
— Wiesz, Sloane — odezwał się spokojnie, nachylając się lekko w jej stronę, tak że ich spojrzenia znów zderzyły się w pół drogi — Mówisz, że mogę robić, co chcę, ale twoje oczy za każdym razem zdradzają coś zupełnie innego.
Milczał przez chwilę, po czym przesunął spojrzeniem po jej sylwetce, powoli, jakby dawał jej świadomie poczuć ciężar tej obserwacji.
Zatrzymał wzrok na jej oczach dłużej niż wypadało, pozwalając, żeby napięcie urosło.
— A awans? — Podniósł kieliszek, jakby w toaście. — Ale jeśli chcesz, żebym ci opowiedział o awansie… — uniósł brew, pozwalając ciszy opaść między nimi — …to będziesz musiała zadać to pytanie tak, żebym wiedział, że naprawdę cię to obchodzi.
Jego głos obniżył się o pół tonu, nabierając tej spokojnej, niebezpiecznej miękkości, której używał tylko wtedy, kiedy świadomie testował jej granice.
Zamilkł na moment, a kącik jego ust drgnął, jakby powstrzymywał lekki uśmiech. Był spokojny, kontrolowany, a jednocześnie bawił się tą grą, w którą ona go wciągnęła. Jakby specjalnie podrzucał jej obraz innej kobiety w jego świecie, tylko po to, żeby sprawdzić, ile wytrzyma.
OdpowiedzUsuńKiedy Sloane przysunęła się odrobinę bliżej, James nie przegapił okazji. Jej ruch nie był wielki, subtelny, ale wystarczający, żeby znalazła się w jego zasięgu. Skorzystał z tego bez zawahania sięgnął dłonią jej uda, dokładniej tam, gdzie w rajstopie zdążyło już puścić oczko. Palce musnęły delikatnie materiał, a potem zatrzymały się na tej nierówności, jakby badał ją specjalnie.
Nie zrobił tego gwałtownie, raczej z tą pewnością i kontrolą, która była dla niego naturalna. W pierwszej chwili mógł się wydawać, że to przypadkowe muśnięcie, ale zaraz jego kciuk powoli zatoczył krótki krąg wokół miejsca, w którym rajstopy się rozdarły. Skupił na tym swoją uwagę, a jednak doskonale wiedział, że nie chodziło o samą nitkę materiału.
Był to gest, który mówił znacznie więcej niż słowa: widzę cię, widzę twoje pęknięcia, twoje niedoskonałości. I wiem, że to moje miejsce, żeby je zauważać.
Jednocześnie wyczuwał w niej napięcie, wiedział, że taki dotyk rozchylał granice, które próbowała postawić. I właśnie w tym balansie James czuł się najlepiej, nie musiał niczego mówić, by wytrącać ją z równowagi.
James
James miał wrażenie, że cofa się w czasie. Do tamtych pierwszych chwil, kiedy ich relacja była jednym wielkim pasmem zaczepnych komentarzy, półsłówek i podprogowych gierek. Drażnili się ze sobą na każdym kroku, prowokowali nawzajem, niby obojętni, a w środku aż kipieli od zazdrości i napięcia. Teraz czuł dokładnie to samo, tę elektryczną mieszankę emocji, której nie dało się pomylić z niczym innym. Nie jej uśmiech, nie to, jak wyglądała w świetle fleszy, ani nawet nie sposób, w jaki potrafiła rozbrajać ludzi jednym spojrzeniem. Ta jej zaciętość, nonszalancja podszyta niepewnością, a przede wszystkim niesubordynacja, to, że nigdy nie dawała się całkowicie prowadzić, że zawsze próbowała być o pół kroku przed nim, działały na niego jak cholerny afrodyzjak. Z każdą jej prowokacją miał ochotę przywołać ją do porządku, po swojemu, tak jak tylko on potrafił. Jego spojrzenie pociemniało, ale nie od złości, to było spojrzenie głodne, skupione, przesycone pragnieniem i kontrolą, jakby w myślach wyprzedzał o krok jej kolejne zagranie.
OdpowiedzUsuń– Tak – odpowiedział niskim tonem, nie odrywając od niej wzroku. – Wspominaliśmy, jak było nam kiedyś dobrze — przytaknął, celowo, bo rozmowa z Lisą była zachowawcza i trzymała się bezpiecznych tematów. — Ale jedyne plany, jakie nas interesowały, dotyczyły nadchodzącej nocy. – Zawiesił głos, pozwalając, by niedopowiedzenie zawisło między nimi jak ciężar.
Przypomniał sobie, jak na początku drażniła go do granic, jak długo udawał, że jest ponad to, że jest odporny i jak jej w końcu uległ, bo Sloane nie pozwalała na obojętność. Owinęła go sobie wokół palca właśnie tym, swoją bezczelnością, swoim chaosem, tym, że nigdy nie dawała mu wszystkiego od razu. Zawsze zostawiała niedosyt, zawsze trzymała coś w odwodzie, jakby bawiło ją testowanie, jak daleko może go popchnąć. A on, zamiast się odsunąć, zamiast wyhamować, dał się wciągnąć. Za każdym razem, kiedy rzucała w niego zaczepnym komentarzem, czuł znajomy dreszcz. Tak samo teraz, ten chłodny ton, za którym przebijała się gorąca zazdrość, to pytanie o Lisę wypowiedziane tak, jakby jej nie zależało. To było dokładnie to, co kiedyś uczyniło ją dla niego niebezpiecznie nieodpartą.
Poczuł, jak w nim samym wraca tamto napięcie. Nie gniew, nie frustracja, ale czysta, skoncentrowana energia, głód, który wcale nie osłabł z czasem. To, jak siedziała, jak udawała obojętność, a jednocześnie drżała pod jego dotykiem, jak zaciskała palce na kieliszku, jakby to była jedyna kotwica, to wszystko sprawiało, że chciał przypomnieć jej, kto naprawdę wyznacza granice. Patrzył na nią i wiedział, że gra, że testuje, a mimo to miał ochotę złapać ją i sprawić, żeby choć przez chwilę przestała kontrolować sytuację.
James przeciągnął wzrokiem po jej twarzy, zatrzymując się na dłużej na ustach, z których przed chwilą padło kolejne zaczepne zdanie.
— Myślisz, że wolę, kiedy milczysz? — odezwał się w końcu, głos miał niższy, cięższy, podszyty tym pragnieniem, które od dawna w nim narastało. — Nie, Sloane. Lubię, kiedy krzyczysz… ale tylko wtedy kiedy z twoich ust pada wtedy moje imię.
Jego kciuk zatoczył jeszcze jedno powolne kółko na jej udzie, jakby celowo podkreślając, co miał na myśli.
Słysząc jej słowa o rozwodzie, uniósł lekko brew. Zamiast współczucia, które być może chciała usłyszeć, podał jej prawdę, surową, nieokrągloną. — Powinienem powiedzieć, że mi przykro. – Uśmiechnął się krótko, bez cienia rozbawienia. – Ale musiałbym skłamać. Więc… mogę ci jedynie pogratulować.
James odsunął dłoń z jej uda równie powoli, jak wcześniej ją tam położył, nie jak ktoś, kto ustępuje, tylko jak mężczyzna, który dokładnie wie, że jeszcze zdąży sięgnąć ponownie. Wsunął się głębiej w kanapę, opierając plecy o oparcie i rozluźniając barki, jakby cała ta sytuacja wcale nie rozgrywała się pod skórą, a była jedynie niewinną rozmową. Choć spojrzenie, które posłał Sloane, było aż nazbyt wymowne.
— Samo wyczyszczenie akt po tym wszystkim… — zaczął, odchylając głowę lekko do tyłu, a w jego głosie pobrzmiewała nuta ironii. — To byłoby trochę za mało.
Zamilkł na moment, upijając łyk wina z kieliszka, a potem spojrzał wprost na nią.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, zrobili ze mnie wroga publicznego numer jeden. A potem, kiedy dowody zaczęły mówić same za siebie, okazało się, że miałem rację, od początku — dodał spokojnie, głosem równym, jakby opowiadał jej historię kogoś obcego, a nie własną. — Przyznanie się do błędu to jedno… ale chcieli dać mi coś więcej. Siedział swobodnie, ale to była ta jego swoboda pozorna, podszyta skupieniem. Wzrok miał wbity w przestrzeń przed sobą, jakby wracał pamięcią do tamtych miesięcy, do godzin przesłuchań, do politycznych gierek, które toczyły się ponad jego głową. Nie mówił wszystkiego, nigdy nie mówił wszystkiego, ale w jego tonie brzmiało coś, co zdradzało, że kosztowało go to więcej, niż chciał przyznać. Spojrzał na Sloane, jakby sprawdzał, czy słucha, czy raczej tonie we własnych wyobrażeniach. A jednocześnie w środku czuł tę satysfakcję, której nie dało się stłumić. Wrócił. Oczyścił swoje nazwisko. I dostał więcej, niż odebrano mu wcześniej.
— No… mogę chyba powiedzieć , ze miałem też trochę szczęścia w nieszczęściu. — Jego kąciki ust drgnęły lekko. Jego głos był spokojny, ale w tonie czaiła się dwuznaczność, której nie zamierzał wyjaśniać.
— Rzadko kiedy życie daje coś w zamian, kiedy wcześniej zabiera aż tyle.
Nie doprecyzował, czy mówi o awansie, który naprawiał wizerunek i przywracał mu pozycję, czy o tym, że w całym tym chaosie ich drogi zetknęły się mocniej niż kiedykolwiek. Nie musiał. O to chodziło, o zostawienie jej w zawieszeniu, o pozwolenie, by sama zdecydowała, co chciał jej właśnie powiedzieć.
Patrzył na nią z tym ciemnym, przeciągłym spojrzeniem, które mówiło więcej niż słowa. I choć wciąż utrzymywał ton neutralny, w środku buzowało w nim to samo co na początku, kiedy Sloane bezczelnie wkroczyła w jego życie i rozmontowała jego spokój od środka.
James
James nie dał się sprowokować ani jej gniewem, ani jadem w głosie. Widział, jak zaciska szczękę, jak jej ciało zdradza, że jest na granicy wybuchu, i właśnie dlatego uśmiechnął się półgębkiem, spokojnie, z tą swoją nieznośną pewnością siebie.
OdpowiedzUsuń— Może innym razem. — Powiedział spokojnie, tonem sugerującym, że to wcale nie był żart, tylko realna obietnica zawieszona w powietrzu.
— Wiesz… i tak znowu będziemy się przecinać w pracy, przy tych samych sprawach. — Zrobił krótką pauzę. Nie odrywał jednak od niej wzroku. Wiedział, że wcale nie chciała, żeby zadzwonił. Chciała, żeby zaprzeczył, żeby zapewnił ją, że to nie ma znaczenia. Ale James rzadko dawał jej to, czego oczekiwała wprost, wolał podsycać ogień, patrzeć, jak się miota.
— Wypadało trochę oczyścić atmosferę, w końcu nie rozstaliśmy się w najlepszych okolicznościach. — Dodał, opierając przedramię na oparciu sofy i pochylając się lekko w jej stronę. Widział napięcie w ramionach, drobne drgnięcia palców zaciskających się na kieliszku, nawet ten błysk w oczach, który zdradzał, że jego słowa trafiły w samo sedno.
Jego ton był spokojny, ale w spojrzeniu czaiła się wyraźna prowokacja, niemal wyzwanie. Jakby chciał jej powiedzieć: Zastanów się dobrze, czy naprawdę chcesz, żebym sprawdził, gdzie przebiega twoja granica.
James parsknął krótkim, pozbawionym rozbawienia śmiechem, kiedy usłyszał o „rozwydrzonej małolacie”. Oparł łokieć o podłokietnik fotela i przechylił głowę, żeby dokładniej przyjrzeć się jej twarzy.
— Rozwydrzona małolata? — powtórzył wolno, jakby smakował każde słowo. — Wiesz, że tak o tobie nigdy nie pomyślałem. Nawet wtedy, gdy odstawiałaś największe cyrki.
Mówił spokojnie, ale w oczach miał to samo ciemne rozbłyskiwanie, które pojawiało się, gdy przesuwała granice. — Ale może coś w tym jest.
Oparł się wygodniej, znów zakładając tę maskę pozornego spokoju, którą Sloane tak nienawidziła, bo nigdy nie wiedziała, ile pod nią kryje. Podniósł kieliszek, jakby chciał wznieść toast, a potem zawiesił spojrzenie na niej na dłużej, aż musiała poczuć, że jego uwaga wbija się w nią jak ostrze.
— Ale skoro już pytasz… nie wiem, czy bym zamienił to „rozsypane życie” na coś spokojniejszego. — Zrobił krótką pauzę. — To miało swoje… atuty.
Ostatnie słowa rzucił ciszej, celowo, żeby musiała się nad nimi zatrzymać. James był uzależniony od adrenaliny. Nie od alkoholu, nie od papierosów, nie od dragów, które potrafiły rozłożyć na łopatki nawet najtwardszych, tylko właśnie od tego dreszczu, poczucia ryzyka, balansowania na granicy. Przez lata znajdował to w pracy. W pościgach, w przesłuchaniach, w momentach, kiedy na karku czuł oddech kogoś, kto nie miał nic do stracenia. To trzymało go przy życiu i sprawiało, że nie zatonął w chaosie.
A potem przyszła Sloane.
Ona dawała mu ten sam zastrzyk, tylko inaczej. Nie chodziło o akcje na mieście, o śledztwa czy grzebanie w dowodach. Z nią każdy moment był jak spacer po linie nad przepaścią. Jedno jej spojrzenie, jedno przesunięcie ręki po jego skórze wystarczało, żeby zalała go fala napięcia. Każdy pocałunek, każde słowo podszyte grą było jak strzał czystej adrenaliny. To właśnie dzięki temu przetrwał ten czas, kiedy zawiesili go, kiedy był publicznym wrogiem numer jeden, a wszyscy, których znał, odwracali wzrok. Nie rozpadł się, bo miał w sobie tę potrzebę ryzyka, a Sloane była jego największym ryzykiem.
Bez niej pewnie znalazłby inne źródło, ale prawda była taka, że ona potrafiła wyzwolić w nim to samo, a może nawet więcej. Z nią adrenalina mieszała się z czymś, czego nigdy się nie nauczył, z uczuciem. To było o wiele groźniejsze niż pościgi i strzały, i chyba właśnie dlatego nie potrafił się od niej odciąć.
James oparł łokieć o oparcie kanapy, przekręcił się lekko w jej stronę. W ustach trzymał jeszcze posmak wina, ale uwaga skupiona była wyłącznie na niej.
OdpowiedzUsuń— Szczęśliwy… — powtórzył jej słowa cicho, jakby smakował je przez chwilę, zanim pozwolił im wybrzmieć. — To chyba zbyt duże słowo jak na tę instytucję. — Uśmiech, który posłał, był krótki, bardziej ironiczny niż pogodny. — Ale powiedzmy, że czuję satysfakcję. Taką… czystą, chłodną. Z tego, że udowodniłem, że nie byłem wariatem ani zdrajcą. No i że miałem rację.
Jego głos był spokojny, wyważony, ale pod spodem czuć było twardość. Wciąż pamiętał, jak to było, kiedy traktowali go jak obcego.
— W praktyce? Więcej samodzielności, mniej papierów, większa decyzyjność — kontynuował, powoli przesuwając spojrzenie po jej twarzy, jakby badał, jak bardzo ją interesuje jego odpowiedź. Uniósł lekko brwi, jakby chciał dodać coś w stylu „tyle”. Nie potrzebował opakowywać tego w wielkie słowa ani wyjaśniać jej każdego niuansu. Wystarczało, że wiedziała, że wrócił na swoje miejsce.
Jego spojrzenie przez moment zawisło na niej, na sposobie, w jaki siedziała, z kieliszkiem przy ustach, nogą nonszalancko założoną na drugą, udającą obojętną. Przyszła tu z winem. Bez zapowiedzi, z tą swoją udawaną nonszalancją, w ubraniu, które krzyczało „zobacz mnie, nawet jeśli nie chcesz”. Powtarzała, że nie obchodzi jej, co robi i z kim, ale każde jej słowo, każdy spięty mięsień i drobne uniesienie brwi zdradzały coś innego. Po co przyszła? Chciała tylko sprawdzić, czy jeszcze ją trzyma w głowie? Czy może naprawdę tęskniła? A może miała mu coś ważnego do powiedzenia i odciągała rozmowę, bo bała się przejść do sedna? James nie był naiwny. Wiedział, że Sloane rzadko działała bez powodu.
James
James przyglądał się jej twarzy, kiedy mówiła a raczej walczyła sama ze sobą, z tym, co widziała, co sobie dopowiedziała i czego nie potrafiła zignorować. Nie musiał już niczego analizować. Wszystko było w jej oczach, w sposobie, w jaki zaciskała palce na kieliszku, jak nagle uciszyła ten chaos słowami. I jak wbijała paznokcie w samą siebie, bo nie potrafiła przyznać, że zabolało. Widział już ją w wielu stanach: po alkoholu, na scenie, zła, roztrzęsioną, wyniosłą, zaśmianą, zalaną łzami. Ale zazdrość, którą teraz starała się stłumić, ona miała w sobie coś nowego. Prawdziwego. Czułego. Bo choć ton jej głosu był kąśliwy, James nie słyszał już tej dobrze znanej dumy. L
OdpowiedzUsuńSiedział cicho, pozwalając jej mówić, wypuścić siebie żółć, wyrzucić tę frustrację, którą tylko jego obecność mogła uruchomić.
„Och, czyli będzie następny raz?”
Nie odpowiedział od razu.
— Nie wiem. Może. – Mruknął półgłosem, ale jego ton był bardziej miękki niż poprzednio. Spojrzał na nią spokojnie, bez prowokacji. Nie odwracał wzroku. Nie uciekał w temat pracy, chociaż to właśnie praca była dla niego bezpiecznym portem przez ostatnie miesiące.
– Miał. – Potwierdził cicho i przekrzywił lekko głowę, nadal nie zabierając dłoni z jej uda. – Nie pozwalał mi myśleć o tym, co nieodwracalne. Zmuszał, żebym się działał. Reagował. Czuł. — Zawiesił głos na chwilę. Przez jego twarz przemknął cień wspomnienia, może o tym, jak wracał do pustego mieszkania, które jeszcze do niedawna wypełniały jej perfumy, śmiech, wrzaski i echo kroków na drewnianej podłodze.
— I wbrew pozorom… potrafił zaskakiwać.
Wzruszył ramionami. — Ten chaos… ty… byłaś inna niż wszystko, co znałem. – Spojrzał znów na nią. – To wciąga. Uzależnia. Nawet jeśli czasem boli.
Mógłby mówić dalej, ale coś w niej sprawiło, że zamilkł. Może to ten cień smutku w jej oczach, którego nie chciała pokazać.
Kiedy zażartowała o oczyszczeniu Nowego Jorku, pozwolił sobie na cień uśmiechu. Ale tylko na chwilę.
— Można tak powiedzieć. Myślisz, że mamy tu teraz mały konflikt interesów?
Wsunął się lekko w głąb kanapy, nie odrywając wzroku od Sloane, jakby próbował ją prześwietlić na wskroś. Cisza między nimi zadrżała, bo nie była już obojętna. Tętniła czymś nienazwanym, jakimś wspomnieniem, którego oboje bali się przywołać.
Nachylił się odrobinę bliżej, skracając dystans między nimi, ale nie dotykając jej więcej. Nie zmieniał pozycji, nie próbował wejść z butami w jej przestrzeń. Nie musiał.
— Zawsze lubiłaś być w centrum uwagi — powiedział miękko, patrząc w przestrzeń, niby mimochodem, niby w oderwaniu od tematu, ale oczy pozostały skupione tylko na niej. — Nawet jeśli udawałaś, że cię to nudzi.
Jego głos był cichy, niski. Nie drażnił, nie ociekał jadem. Był spokojny, ale miał w sobie ładunek czegoś więcej. Czegoś, co pamiętało, jak potrafiła zamrozić salę jednym spojrzeniem. Albo rozpalić całe pomieszczenie krótkim śmiechem.
— Pamiętam, że robiłaś wszystko, żeby nikt nie mógł odwrócić wzroku.
Nie mrugnął. Nie uśmiechnął się.
Nie potrzebował gestów, żeby wiedziała, że mówi prawdę.
— A dzisiaj… — nachylił się trochę niżej, jakby miał powiedzieć coś, czego nikt inny nie mógł usłyszeć — dzisiaj, kiedy tylko weszłaś, wszystko inne przestało mieć znaczenie.
Potem odchylił się lekko i znowu sięgnął po kieliszek, upijając niewielki łyk. Dał jej sekundę. Tyle wystarczyło, żeby jego milczenie zawisło między nimi jak coś ciężkiego i gęstego. Coś, czego nie dało się zignorować.
— Dobrze, że przyszłaś — rzucił nagle, prawie bezbarwnie, jakby rozmawiali o pogodzie, ale w jego spojrzeniu coś się tliło. — Nawet jeśli tylko po to, żeby mnie wkurzyć. — Kąciki jego ust drgnęły niemal niewidocznie.
Zawiesił głos i nie dopowiedział nic więcej. Bo nie musiał.
Wystarczyło jedno spojrzenie, przesuwające się po jej profilu, dłużej zatrzymujące na szyi, na obojczykach odsłoniętych przez bluzkę, na drobnym poruszeniu mięśni, gdy zaciskała palce na nodze. On wszystko widział. Wszystko rozumiał.
OdpowiedzUsuńI właśnie teraz, kiedy była tak blisko, a jednocześnie wciąż na dystans, dawał jej strzępki. Niewielkie, precyzyjne, żeby nie uciekła. Żeby chciała więcej.
— Nie zapytałaś mnie, co pomyślałem, kiedy stanęłaś w tych drzwiach. — Dodał cicho, znów wracając wzrokiem do jej twarzy. — A szkoda.
Spojrzał w jej oczy na tyle długo, że w powietrzu zawisło napięcie, którego nie dało się już zignorować. Ale nie ruszył się. Pozwolił, by to ona zdecydowała, czy chce znać odpowiedź.
James
James nie odpowiedział od razu. Przez chwilę milczał, trzymając spojrzenie na niej, jakby ważył każde słowo, które miał zamiar wypowiedzieć. Może właśnie dlatego, że tuż przed nim siedziała kobieta, która znała go lepiej, niż chciałby przyznać, nie chciał powiedzieć byle czego. W końcu jednak odchylił się lekko do tyłu i oparł ramię o oparcie kanapy.
OdpowiedzUsuń— Nie spodziewałem się ciebie tutaj. Zwłaszcza… po tym wszystkim. Pomyślałem, że to jakiś żart... – Powiedział to powoli, z nutą rozbawionej rezygnacji. — Że po tym wszystkim, po tym jak po raz kolejny zniknęłaś bez słowa… po tym, jak sam sobie w końcu wmówiłem, że mam to za sobą… że akurat dziś, z nikąd, staniesz w moich drzwiach.
Przez moment tylko patrzył gdzieś przed siebie, z tą charakterystyczną dla siebie mieszanką opanowania i czegoś bardziej surowego. Napięcie zawisło między nimi jak szklana tafla wystarczyłby jeden ruch, jedno słowo, by pękła.
W końcu odłożył kieliszek.
— Pomyślałem, że to najgorszy możliwy moment — zaczął cicho, tonem prawie łagodnym, ale nieobojętnym. — Że nie powinno cię tu być. Że jeszcze chwila i schrzanię coś, co być może mógłbym zbudować na nowo.
Zawiesił głos, przesunął spojrzenie na jej usta, potem z powrotem na oczy. Nabrał powietrza, jakby przyznanie się do reszty wymagało więcej odwagi niż wszystko, co do tej pory razem przeszli.
— A potem… poczułem ulgę. Pojebaną, absurdalną ulgę. I poczułem, że oddycham. Pierwszy raz od tygodni. — Milczenie po jego słowach było ciężkie. Głębokie. — I pomyślałem jeszcze jedno — dodał, nie odrywając wzroku od jej twarzy. — Że jeśli zaraz odejdziesz, nie zatrzymam cię. Bo nie chcę cię znowu o coś błagać. Ale jeśli zostaniesz… to nie pozwolę ci znów zniknąć tak, jak ostatnio.
W tej chwili nie było w nim ani prowokacji, ani gry. Tylko czysta, surowa prawda, którą pozwalał jej zobaczyć, jakby specjalnie się nie bronił. Jakby właśnie w tym odkryciu dawał jej wybór. Pozostawił jej milczenie.
Uniósł brew, badając jej reakcję. Wypowiedział to bez cienia złośliwości, za to z tą charakterystyczną dla siebie, cholernie spokojną pewnością. Nie musiał podnosić głosu, by zabrzmieć ostro. Złapał na tym, że jego myśli zaczynają dryfować w stronę odpowiedzi, które chciałby od niej usłyszeć. Potrzebowała go? Tęskniła? James wiedział, że Sloane nie ustąpi łatwo. Zbyt dobrze znał ten błysk w jej oczach, mieszaninę buntu i prowokacji, która zawsze pojawiała się wtedy, gdy czuła się osaczona. Tym razem jednak postanowił nie odpuszczać i zamiast się cofnąć, podbił stawkę.
Ale nie odsunął dłoni z jej uda. Nie cofnął się nawet o centymetr. Czekał. Nie na słowa. Na sygnał, choćby najmniejszy.
— Nie chcę tracić czasu na rozmowy o mojej byłej — powiedział cicho, niemal mrukliwie. — Bo jedyną kobietą, która mnie interesuje… jesteś ty, Sloane.
Nie musiał się powtarzać. Nie musiał jej przekonywać. Ton jego głosu był wystarczająco klarowny. Sposób, w jaki patrzył, bez cynizmu, bez gry zdradzał, że nie mówił tego, by ją uspokoić. Mówił to, bo to była prawda.
— Nie mam pojęcia, po co naprawdę przyszłaś — dodał po chwili. — Może sama jeszcze tego nie wiesz. Ale cokolwiek to jest… cholernie się cieszę, że tu jesteś.
Nie chodziło o winę. Ani o przeprosiny. Po prostu… była. I on właśnie to przyjął, bez żądań, bez oczekiwań. Tylko z tą trudną do zniesienia szczerością, która zawsze istniała między nimi nawet gdy wszystko inne było kłamstwem.
OdpowiedzUsuńNachylił się znowu nieco bliżej, pochylając głowę tak, że teraz dzieliły ich centymetry.
– Więc kiedy pytasz, czy będzie następny raz, Sloane… – urwał, szukając jej wzroku – …to wszystko zależy od ciebie, od tego, czy to tylko jednorazowe, czy może to coś, czego mogę się złapać. Bo jeśli zamierzasz znowu zniknąć bez słowa na kilka tygodni to powiedz mi to od razu.
Dłoń na jej udzie wciąż czekała. Otwartą stroną do góry. Nie popychał. Nie naciskał. Ale jeśli ją znał, a znał, to wiedział, że właśnie teraz będzie testować. Może powie coś raniącego. Może się zaśmieje. Może zaatakuje. Ale jeśli zamiast tego… po prostu położy na jego dłoni swoją? To byłby początek. Albo koniec wszystkiego.
James
James siedział przez chwilę w bezruchu, czując jej dłoń splecioną z jego i ciężar jej ciała na sobie, jakby to miało cokolwiek zrównoważyć wszystko, co wcześniej się wydarzyło. Jakby ten prosty, spokojny dotyk mógł zatrzymać cały chaos świata. A może właśnie mógł. Patrzył na nią z dołu, z mieszaniną czułości i niepokoju, jakby jego serce właśnie nadganiało wszystkie te momenty, w których ją tracił, powoli, po kawałku, przez niedopowiedzenia, przez jej ciszę, przez jego milczenie. Teraz mówiła. Teraz była. A on miał cholerną ochotę jej uwierzyć.
OdpowiedzUsuńCzuł, jak mięśnie pod skórą drgają mu nieznacznie od napięcia, którego jeszcze nie zrzucił. Czuł zapach jej skóry, znajomy aż do bólu. Widok jej jasnych włosów w jego mieszkaniu, znowu, wyglądał jak coś z równoległej rzeczywistości, której nie miał prawa mieć, ale jednak ją trzymał. Dłoń w dłoni.
— Nie musisz mi się tłumaczyć — powiedział w końcu, cicho, ochryple, jakby sam musiał się przekonać, że wypowiedział te słowa. — Ale dobrze, że to zrobiłaś. Bo czasami bywało tak, że… siedziałem tu dokładnie tak samo i zastanawiałem się, czy coś się stało. Czy mam prawo o ciebie jeszcze walczyć, czy już dawno wszystko przegrałem.
Jego wolna dłoń sięgnęła do jej twarzy, przesuwając się po linii żuchwy, jakby upewniał się, że to naprawdę ona, naprawdę tutaj, naprawdę znowu jego. A może jeszcze nie „znowu”. Może tylko „na chwilę”. Ale teraz to była ich chwila.
— A wiesz co jest najgorsze? — mruknął, pochylając się lekko, aż ich twarze dzieliły centymetry. — Że za każdym razem, kiedy znikałaś, przysięgałem sobie, że to już ostatni raz. Że nie pozwolę, żebyś wróciła i znów mi to zrobiła. Ale jak tylko pojawiasz się w drzwiach, jak teraz… Cały plan, cała złość, znika. Wystarczy jedno spojrzenie. Jedno „hej”. Jedno „James”.
Zamknął na moment oczy. Jego głos nie był prośbą. Nie był też rozkazem. Był wyznaniem. Zmęczonym. Prawdziwym. Bez maski. I mimo tego całego zmęczenia w oczach Jamesa coś się tliło. Cień nadziei. Bardzo słaby, ale żywy. Zapalony w tej jednej sekundzie, w której Sloane wplotła palce w jego dłoń. Coś w niej drżało. Może głos, może ręce, może sam fakt, że tu była i mówiła takie rzeczy. Ale nie uciekła. Nie tym razem. I to było warte więcej niż jakiekolwiek wyjaśnienia. Jego dłonie spoczywały na jej udach, pewne i uziemiające, jakby właśnie tam powinny zawsze być. Przesunął nimi powoli w górę, po materiale, który podwinął się jeszcze bardziej, po nagiej skórze, którą znał z pamięci, ale teraz odkrywał jakby na nowo. Każdy centymetr przypominał mu o czymś, co stracił. Co odrzucił. Co wróciło.
A może tylko przyszło się pożegnać. Jeszcze nie wiedział. Dotarł do jej talii, a potem objął ją całą. Przyciągnął ją do siebie, wolno, ale zdecydowanie. Tak jak zawsze, jakby bał się, że się rozpadnie, jeśli zrobi to za gwałtownie. Albo że się rozpłynie, jeśli nie zrobi tego wcale. Przytulił ją do siebie, mocno, bez słów. Po prostu objął. Jego twarz schowała się na moment w jej szyi, oddech wplótł się w jej skórę. I tak trwali. Przez długą chwilę nie było już niczego poza nimi. Ani Lisy. Ani przeszłości. Ani niedopowiedzianej przyszłości. Była tylko ta chwila, gorąca, drżąca, prawdziwa. Gdy w końcu uniósł głowę, spojrzał na nią z bliska. Palcami przejechał po materiale jej bluzki na plecach, potem znów wrócił dłońmi do jej ud, obejmując ją na nowo.
James
Miasto jeszcze dudniło mu w skroniach, mieszanina alkoholu, śmiechu kumpli i bicia serca, które wciąż pracowało jak na ringu. Nico świętował zwycięstwo w turnieju bokserskim, smak triumfu miał w ustach jak whiskey, ostra i lepka jednocześnie. Był na haju, nie z narkotyków, ale z wygranej, z poczucia, że cały świat leży u jego stóp.
OdpowiedzUsuńW klubie światła pulsowały, dym mieszał się z zapachem perfum i potu. Był lekko podpity, oczy szkliste, ruchy swobodne, pełne nonszalancji, jakby cała przestrzeń należała tylko do niego. Wszedł pewnym krokiem, rzucając chłodne spojrzenia w stronę znajomych twarzy, które od razu wyciągały do niego ręce, gratulowały, klepały po ramieniu. Ale jemu to nie wystarczało, zwycięstwo nigdy nie było dość sycące, zawsze brakowało kolejnej dawki emocji.
I wtedy ją zobaczył.
Z daleka, pośród tłumu roztańczonych ciał, dostrzegł Sloane. Pulsujące światło przecinało jej sylwetkę, a on poczuł to znajome ukłucie w brzuchu, mieszankę złości i tęsknoty, jakiej nie potrafił nazwać. Wiedział, że się rozwiodła po raczej burzliwym związku z raperem. Plotki dotarły do niego już wcześniej, gdzieś pomiędzy kieliszkiem a toastem. Informacja osiadła w nim jak iskra, którą teraz rozpalał alkohol.
Uśmiechnął się półgębkiem, cynicznie, z tym charakterystycznym błyskiem w oku, który oznaczał kłopoty. Wbił spojrzenie w jej ruchy, w sposób, w jaki przyciągała uwagę jak zawsze, nawet kiedy udawała, że tego nie chce.
Ruszył w jej stronę.
Parkiet rozstępował się przed nim jak morze przed statkiem, a on szedł powoli, z tą nieśpieszną pewnością siebie, jakby wiedział, że każdy krok przyciąga spojrzenia. Alkohol dodał mu swobody, dłonie wsunął do kieszeni, oczy wbite w nią jak w ofiarę.
Zatrzymał się dopiero przy niej, blisko, tak że ich ramiona niemal się otarły. Facet, który tańczył obok niej, spojrzał na niego z lekkim wyzwaniem, ale Nico tylko zmrużył oczy i jednym ruchem dłoni odciągnął Sloane do siebie, nie pytając, nie tłumacząc się. Było to naturalne, bezdyskusyjne jakby zawsze miał do niej prawo.
— No proszę… — jego głos zabrzmiał niżej, niż chciał, lekko zachrypnięty od alkoholu i dymu. — Patrzcie, kogo my tu mamy.
Uśmiechnął się krzywo, z tą nutą prowokacji, którą znała aż za dobrze. Pachniał whisky i zwycięstwem. Jego spojrzenie wgryzało się w jej twarz, badało, ile w niej zostało z tej dawnej Sloane, a ile z tej kobiety, którą właśnie zastał samotnej, pięknej i na nowo wolnej.
— Słyszałem, że celebrujesz rozwód… — rzucił, zbliżając się jeszcze odrobinę, tak że ciepło jego oddechu musnęło jej skórę. — Idealna noc, żebyśmy się znowu spotkali, hm?
Prawdę mówiąc, sam nie pamiętał już, dlaczego im nie wyszło. Rozchodzili się powoli, w rytmie własnych ambicji, ona wiecznie z głową w muzyce, w śpiewaniu, w gonitwie za sceną i perfekcją, on pochłonięty boksem, treningami, kolejnymi walkami. Ich światy coraz częściej mijali się jak dwa pociągi jadące w przeciwnych kierunkach. Trudno było się zgrać, trudno było oddychać tym samym tempem. A jednak teraz, kiedy patrzył na nią na parkiecie, miał wrażenie, że te wszystkie powody były błahe.
Nico
Nico poczuł, jak coś w nim się zatrzymuje, gdy zarzuciła mu ręce na szyję. Alkohol pulsował w jego żyłach, ale ten dotyk, znajomy zapach perfum, śmiech, który uderzył mu prosto w klatkę piersiową, to wszystko ściągnęło go z powrotem do miejsca, którego niby nie chciał odwiedzać.
OdpowiedzUsuńByła inna. Korona z tanimi diamencikami połyskiwała na jej głowie jak kiczowaty trofeum, a mimo to wyglądała w niej jak królowa parkietu. Ruchy lekkie, naturalne, trochę prowokacyjne, trochę beztroskie. On zaś stał przed nią, cięższy, starszy, z bliznami na twarzy i alkoholem w oddechu.
— Pojebane — powtórzył za nią, unosząc brew. Głos miał zachrypnięty, wciąż przesycony dymem i whiskey. Ich rytm wtopił się w muzykę, biodra sunęły zgodnie, jakby to było coś, co zawsze robili. Jakby nic ich nigdy nie rozdzieliło.
Czy tęsknił? Może. Ale bardziej brakowało mu tego uczucia, które dawała, poczucia, że jest najważniejszy, że cała sala znika, kiedy patrzyła tylko na niego.
Nico parsknął cichym, bezczelnym śmiechem, gdy padło pytanie o „uroczą dziewczynę”. Nachylił się do jej ucha, a ciepło jego oddechu rozlało się po jej szyi.
— Moja urocza dziewczyna rzuciła mnie kiedyś dla jakiegoś rapera… — słowa przeciągnął leniwie, jakby smakował je na języku. — Ale słyszałem, że chyba im nie wyszło.
Nie musiał mówić nazwiska. Ona wiedziała. I on wiedział, że ona wie. Ścisnął lekko jej talię, przyciągając bliżej. Z muzyką pod skórą, z alkoholem w żyłach, ruszyli w rytm, jakby to było coś naturalnego, wdrukowanego w ciało. Ona przesuwała dłońmi wzdłuż własnych ud, bioder, a on podążał za nią, czasem dotykając, czasem tylko muskając spojrzeniem. Ich taniec miał w sobie coś z gry, coś z wojny i coś z seksu.
W połowie utworu Aria pojawiła się z tacą shotów, a Nico sięgnął po dwa kieliszki. Jeden podał Sloane, drugi zatrzymał dla siebie. Ich palce zetknęły się przy szkle, przelotny dotyk wywołał krótkie spięcie, jak iskra.
— Za nowe początki? — rzucił, unosząc szkło w jej stronę, po czym wychylił zawartość jednym ruchem. Alkohol ściął go w gardle, ale zaraz rozlał się ogniem po ciele.
Sloane roześmiała się, wypiła swojego, a potem od razu wróciła do tańca, kręcąc biodrami tak blisko, że czuł zapach jej skóry i słodkich perfum. Nico objął ją mocniej, prowadząc w rytmie, jakby chciał pokazać, że parkiet, muzyka i ona należą do niego.
Zmieniali tempo, tak jak zmieniały się piosenki, czasem płynnie i lekko, czasem ciężko i zmysłowo, kiedy ciała zderzały się z mocniejszym beatem. Przeplatali ruchy kolejnymi shotami, kolejnymi prowokacyjnymi spojrzeniami. Jej uśmiech mieszał się z jego półdrwiną, a w powietrzu gęstniało napięcie, elektryczne, zmysłowe, znajome aż do bólu.
I w tym wszystkim, gdy wir parkietu porywał ich coraz mocniej, Nico miał wrażenie, że to, co się kiedyś rozpadło, dziś nie miało znaczenia.
Patrzył na nią, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół, jej śmiech, ten lekki chaos w oczach. Myślał, że nie pamięta już, dlaczego im nie wyszło. Ona była za bardzo pochłonięta muzyką, on boksem. Zawsze mijali się w biegu, nigdy nie potrafili złapać wspólnego rytmu. Ale teraz, na parkiecie, wydawało się, że znowu go znaleźli.
— Zmieniliśmy się, Sloane — mruknął, przesuwając dłonią po jej biodrze. — Ale chyba wciąż potrafimy tańczyć razem.
Nico
James nie odpowiedział od razu. Zamiast tego patrzył na nią, jakby coś wewnątrz niego właśnie się łamało, ale nie w ten dramatyczny sposób, nie z trzaskiem, lecz cicho, głęboko, z ulgą. Jak napięcie puszczające po tygodniach zaciskania szczęki. Jak myśl, której nie chciał do siebie dopuścić, a która właśnie zaczynała nabierać kształtu.
OdpowiedzUsuńOna tu była. Nie jako mgła z przeszłości, wspomnienie na ekranie telefonu czy wyrzut sumienia. Była z krwi i kości, ciepła, pachnąca znajomo i niemożliwie realna. Mówiła do niego jak ktoś, kto w końcu zrozumiał, że nie można ciągle wracać tylko po to, żeby zniknąć. I że nie wszystko da się udawać, nie przy nim. Ujął jej twarz w dłonie, kciukiem przeciągnął po jej policzku, tuż pod miejscem, gdzie skóra zaróżowiła się od emocji. Nie oderwał wzroku ani na sekundę.
— Myślisz, że nie wiem, że kiedy tylko robi się za blisko, za poważnie, to zaczynasz planować ucieczkę?— powiedział cicho. Nie było w tym wyrzutu. Było zrozumienie. Znajomość jej mechanizmów obronnych, jej chaotycznego serca. Może właśnie za to ją kochał, bo nikt nie potrafił się tak skutecznie bać i tak uparcie wracać.
— Ale skoro pytasz… — uśmiechnął się lekko, jednym kącikiem ust, jak wtedy, gdy próbował ukryć, że coś go cieszy bardziej, niż powinno.
— …to tak. Chcę iść z tobą na randkę. Taką prawdziwą. Bez uciekania tylnymi drzwiami, bez słów, które trzeba będzie potem wycofywać. I bez niego w tle.
To ostatnie powiedział z lekkim naciskiem, patrząc jej w oczy. Nie po to, by ją zranić, ale by zaznaczyć granicę. Tu, teraz, oni. Bez duchów. Jego ręce zsunęły się z jej twarzy na plecy, potem niżej, znów na uda. Przyciągnął ją delikatnie bliżej, do siebie, jakby właśnie w niej znajdował równowagę, której tak długo mu brakowało.
— Wiesz, Sloane… — westchnął miękko — …mogłaś się nie odzywać tygodniami, znikać, pojawiać się bez uprzedzenia i walić mi drzwiami życia jak huragan. Ale za każdym razem, kiedy wracałaś… — jego głos stężał, ale nie był oskarżycielski — …ja nadal chciałem, żebyś została. Nawet kiedy byłem na ciebie wściekły, nawet kiedy mówiłem, że mam dość.
Nie puszczał jej. Nie pozwalał, by znów się wycofała. W milczeniu pochylił się i pocałował ją w czoło. Cicho, spokojnie. Jakby składał na niej obietnicę, nie głośną, nie dramatyczną. Ale szczerą.
Potem odsunął się lekko i spojrzał na nią z półuśmiechem, nieco drapieżnym, nieco czułym. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę. Milczał, ale w jego oczach nie było już wahania. Przesunął kciukiem po linii jej żuchwy, a potem uniósł głowę, pochylając się ku niej. Nie był to pośpieszny, łapczywy pocałunek. Nie było w nim nic z gry, którą jeszcze przed chwilą toczyli. To nie była kolejna rozgrywka, cios, którym chciał ją pokonać, ani odpowiedź na jej słowa. To był moment, w którym po prostu przestał walczyć z tym, czego pragnął. Pocałował ją spokojnie, z namysłem. Jakby wreszcie dostał to, na co tak długo czekał. Usta Jamesa dotknęły jej ust pewnie, ale z czułością.
Nie przysuwał jej bliżej, nie próbował przejąć kontroli, wręcz przeciwnie, pozwalał jej zdecydować, czy odwzajemni ten gest. Ale to, co czuła w jego dotyku, nie pozostawiało miejsca na wątpliwości: chciał jej. Teraz. Tu. Bez masek, bez udawania, bez całego pieprzonego chaosu wokół. Z jednej strony przytrzymał jej twarz, z drugiej dłonią objął udo, przytrzymując ją na sobie jakby w obawie, że jeszcze zniknie. Kiedy pocałunek się kończył, nie odsunął się od razu. Jego oddech mieszał się z jej oddechem. Czoło oparł o jej czoło, oczy nadal miał zamknięte. Głos był już szeptem.
— Nie potrzebuję żadnych gier, Sloane…
Otworzył oczy, patrząc prosto w jej.
— Tylko ciebie.
James
Nico poczuł znajome ciepło, gdy jej ciało przylgnęło mocniej do jego torsu. Ten dotyk był inny niż tysiące przypadkowych rąk, które przez lata kładły się na nim w klubach. Sloane zawsze miała w sobie coś, co rozbrajało. Jej śmiech wibrował mu w uchu, a palce muskające kark sprawiały, że napięcie w ramionach malało. Gdy rzuciła prowokacyjne zdanie, uniósł brew i uśmiechnął się półgębkiem,
OdpowiedzUsuń— Nie zapomniałem — mruknął, patrząc na nią spod przymkniętych powiek, z tym charakterystycznym półuśmiechem.
— Wygląda na to, że nauczycielka nie była taka zła — odciął się niskim, zadziornym tonem, przesuwając dłonią po jej plecach. Jej propozycja, żeby iść zapalić, sprawiła, że parsknął krótkim śmiechem. Pachniała alkoholem, wolnością i tą samą lekkomyślnością, którą znał.
— Jasne. — Skinął głową w stronę wyjścia na taras. Nie puszczając jej dłoni, poprowadził ją przez tłum. Ludzie ustępowali, niektórzy rzucali krótkie spojrzenia, na nich, na ich energię, na to jak łatwo zdominował parkiet i odciągnął ją od wszystkich innych. Muzyka dudniła im w plecach jeszcze chwilę, zanim przeszli przez ciężkie drzwi na taras. Na zewnątrz uderzył ich chłodniejszy powiew powietrza, zmieszany z miejskim hałasem i światłami, które migotały pod nimi. Taras był wysoki, otoczony szklanymi barierkami, a panorama miasta rozciągała się jak migoczący ocean.
Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, choć palił rzadko właściwie tylko wtedy, kiedy miał w sobie tyle alkoholu, że nikotyna wydawała się naturalnym przedłużeniem wieczoru. Wsadził jednego do ust, odpalił go, zaciągną się głęboko dymem i podał go jej, trzymając blisko ust, tak że musiała nachylić się, by go przejąć. W tym geście było coś znajomego, intymnego, tak prostego, że aż bolało. Dopiero potem wsunął między wargi kolejnego papierosa i odpalił, już dla siebie, chowając zapalniczkę z powrotem. Oparł się plecami o barierkę, z dłonią luźno opartą na krawędzi. Patrzył na nią spod lekko zmrużonych powiek, a dym unosił się leniwie między nimi. Na ustach miał uśmiech, nie prowokacyjny, nie cyniczny jak na parkiecie, ale inny, miększy, prawie niedowierzający. Jakby naprawdę nie mógł uwierzyć, że stoi tu, że znowu ją widzi.
— Kto by pomyślał… Sloane Fletcher — odezwał się cicho, przeciągając sylaby, jakby sam sprawdzał, czy jej imię wciąż dobrze leży mu na języku. Przez moment nic nie mówił. Zaciągnął się papierosem, a potem, wolno, sięgnął dłonią do jej głowy. Palcami poprawił koronę, która przekrzywiła się podczas tańca.
— Królowa… — mruknął, patrząc na nią spod półprzymkniętych powiek. — Pasuje ci.
Jego uśmiech poszerzył się, a drugą dłonią sięgnął do różowej szarfy, która wciąż wisiała na jej ramieniu.
— A to… — uniósł materiał, na którym błyszczał napis Just Divorced. — …to nie twój styl.
Jednym ruchem ściągnął ją z niej, machnął nią w powietrzu jak flagą, a potem zarzucił jej przez barierkę, pozwalając, by szarfa opadła gdzieś na ciemny bruk przed klubem.
— Jesteś za młoda i za piękna, żeby chodzić z etykietką „po przejściach”. — Spojrzał na nią tak, jakby naprawdę uważał, że w tej chwili jest najpiękniejszą kobietą w Nowym Jorku. — Wystarczy korona i miano królowej.
Dym wymieszał się między nimi, a on oparł się ramieniem o barierkę, pozwalając sobie na moment ciszy, podczas którego tylko patrzył, jak zaciąga się i wypuszcza chmurę w powietrze.
— Królowa nie musi nikomu tłumaczyć, skąd przyszła ani co zostawiła za sobą — powiedział w końcu, wolno, przeciągając słowa. — Wystarczy, że pojawia się w klubie i wszystko nagle kręci się wokół niej.
Skinął głową w stronę drzwi, zza których dudniła muzyka.
OdpowiedzUsuń— Widziałem, jak na ciebie patrzą. — Podszedł bliżej, zmniejszając dystans, aż jej plecy niemal dotknęły chłodnego metalu balustrady. — Jakbyś była czymś więcej niż tylko dziewczyną na parkiecie. A ty po prostu… jesteś sobą.
Zaciągnął się jeszcze raz i odwrócił głowę na bok żeby wypuścić dym dalej, nie pomiędzy nich. — I to jest właśnie to, co mnie w tobie zawsze wkurwiało i pociągało jednocześnie. — Uśmiechnął się krzywo, z tym znajomym błyskiem w oku. — Że nawet kiedy jesteś „po przejściach”, dalej wyglądasz jakbyś mogła zdobyć każde miejsce, w które wejdziesz.
Nico
Nico parsknął krótko, kącikiem ust, a potem potrząsnął głową, jakby chciał zgasić jej słowa, zanim naprawdę zdążą się rozwinąć. Przysunął się o pół kroku bliżej, zostawiając między nimi dystans tylko na oddech i dym papierosa.
OdpowiedzUsuń— Nie — powiedział spokojnie, ale tak stanowczo, że trudno było to odebrać jako luźną uwagę. — Po prostu królowa. Bez innych etykiet.
Patrzył na nią wprost, intensywnie, bez uciekania wzrokiem.
— Twoja pozycja jest na tyle ugruntowana, że nikt cię nie zdetronizuje. — Uśmiechnął się krzywo, w jego oczach błysnęła znajoma pewność siebie, podszyta odrobiną drwiny. — Nie musisz się obawiać.
Wsunął papierosa między wargi, zaciągnął się mocno i na chwilę odwrócił wzrok w stronę rozświetlonego miasta, jakby chciał zebrać myśli. Wypuścił dym w bok, a potem wrócił spojrzeniem do niej. To spojrzenie było cięższe niż zwykle, mniej grające, bardziej… obecne.
— A to, że jesteś po przejściach… to cię nie definiuje. — Odezwał się wolno, przeciągając sylaby, jakby każde słowo ważyło więcej, niż pozwalał przyznać. — To nie są czasy, kiedy ktoś wiesza ci na piersi szkarłatną literę i każe chodzić z nią do końca życia.
Nachylił się w jej stronę, aż mógłby dotknąć jej policzka, gdyby tylko wyciągnęła głowę. W jego tonie nie było już kpiny, tylko coś, co brzmiało prawie jak surowa szczerość.
— Teraz są czasy wolności. A ty masz święte prawo popełniać błędy, jak każdy inny człowiek.
Wbił w nią spojrzenie, jakby chciał sprawdzić, czy naprawdę w to wierzy. A potem, dla równowagi, uniósł brew i półgębkiem dodał:
— Zresztą, ty i tak zawsze robiłaś to po swojemu.
Nico uniósł brew, kiedy usłyszał jej słowa. „Jesteś inny…”, to zabrzmiało prawie jak oskarżenie, ale i jak komplement. Oparł się wygodniej o barierkę, skręcił lekko głowę w bok, żeby złapać ją w pełnym świetle padającym z klubu, i uśmiechnął się tym swoim półuśmiechem, od którego zawsze robiło się gorąco i nieprzyjemnie jednocześnie.
— Inny? — powtórzył z udawaną powagą. — Przystojniejszy? Mądrzejszy?
Zaśmiał się krótko, zachrypniętym głosem, jakby samą myśl uznał za absurdalną. Potrząsnął głową i spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
— Nie, mądrości to chyba wciąż mam deficyt. Ale przystojniejszy? — skinął lekko głową, udając, że to całkiem logiczne. — To akurat mogę ci przyznać.
Zaciągnął się papierosem, dmuchnął dym w górę i uśmiechnął się jeszcze szerzej, tym razem już zupełnie bezczelnie.
— Więc jak, podoba ci się moja „nowa wersja”?
Zaśmiał się krótko, nisko, ten śmiech bardziej czuło się w klatce piersiowej niż w uszach. Cofnął się o krok, jakby dawał jej przestrzeń, ale wzrok wciąż wbijał w nią intensywnie, czekając na jej reakcję.
— Tylko nie mów, że zrobiłem się nudny, bo wtedy będę musiał coś spalić albo wywołać awanturę, żeby udowodnić, że wciąż jestem sobą.
Nico uśmiechnął się szerzej, przechylając głowę lekko w bok, jakby ją oceniał.
— Patrzysz na mnie tak, jakbyś sama nie wiedziała, czy mam cię rozbawić, czy pocałować. — Rzucił to z bezczelnym błyskiem w oku, odchylając się o barierkę tak, by wyglądał na zupełnie wyluzowanego. Pstryknął popiół z papierosa, a potem wskazał nią na nią, jakby właśnie wygłaszał werdykt.
— Ale jeśli chciałabyś wiedzieć, co się we mnie nie zmieniło… — zaczął, przeciągając słowa, jakby chciał ją trochę podrażnić samym tonem. Zamilkł na sekundę, patrząc prosto w jej oczy, tak intensywnie, że przez chwilę mogła zapomnieć, jak się oddycha. Potem kącik jego ust drgnął w charakterystycznym, aroganckim półuśmiechu. Nachylił się lekko, opierając dłonie po obu stronach barierki, jakby zamknął ją w niewidzialnej klatce swojego spojrzenia.— …to chyba to, że wciąż potrafię sprawiać kłopoty.
Zaśmiał się krótko, tym swoim niskim, trochę chropowatym śmiechem, który zawsze brzmiał bardziej jak prowokacja niż prawdziwa wesołość. Podniósł rękę i lekko, z rozmysłem, zaczepił palcem o ramiączko jej sukienki, poprawiając je. Puścił jej krótki uśmiech, taki, który obiecywał więcej, niż powinien. Nachylił się bliżej, tak że dzieliły ich ledwie centymetry, a jego głos zniżył się jeszcze bardziej. — I mam dziwne wrażenie, że ty dalej jesteś tą, która chce w nie wpadać razem ze mną.
OdpowiedzUsuńZrobił pół kroku w tył, jakby chciał ją zostawić z tym zdaniem i strzepał resztę popiołu z papierosa zgniatając niedopałek w popielniczce.
Nico
Nico roześmiał się głośno, autentycznie, kiedy padło z jej ust „panie szybki numerek w szatni”. Odchylił lekko głowę, a jego śmiech zabrzmiał tak, że kilka osób obróciło się w ich stronę. Podniósł rękę, pogroził jej palcem, jakby była niesforną uczennicą.
OdpowiedzUsuń— Ej, ej, ej… — wciąż się uśmiechał, rozbawiony. — Wcale nie był taki szybki. I zdecydowanie wart wspomnienia, skoro wciąż o nim gadacie.
Mrugnął do niej porozumiewawczo, a w oczach zabłysła mu ta sama iskra, którą znała aż za dobrze.
Kiedy jej palce musnęły siniaka na jego policzku, odchylił głowę lekko w bok, pozwalając jej na ten dotyk. Wyglądał przy tym prawie dumnie, jakby te ślady były medalami.
— Szkoda, że nie widziałaś tego drugiego — rzucił półgębkiem, a na ustach zatańczył krzywy, samouwielbiający uśmiech. — Wyglądał gorzej.
Uśmiechnął się szerzej, a jego oczy błysnęły tą samą mieszaniną arogancji i magnetyzmu, która zawsze go zdradzała. To nie było chwalenie się, bardziej pokazanie, że on wciąż żyje tym, co kocha, nawet jeśli kosztuje go to krew.
— Może i jestem trochę poobijany, ale obroniłem swój tytuł.
Była w tym nuta triumfu, ale i coś głębszego. Walka kosztowała go sporo, czuł wciąż pulsujący ból w żebrach, w barku, w dłoniach. Pamiętał moment, gdy arena wrzała, a on ledwo stał na nogach, jednak podniósł ręce w geście zwycięstwa. Tłum był jak fala, która go niosła, a jednocześnie go zalewała. Ten rodzaj euforii był lepszy niż alkohol i bardziej niebezpieczny niż jakiekolwiek dragi.
A potem usłyszał jej słowa o ramiączku. Zerknął na nią spod przymrużonych powiek, jakby ocenił całą sytuację i zdecydował się dorzucić własną prowokację.
— Nie myśl sobie, że jestem taki łatwy — mruknął z tym półuśmiechem, który balansował między drwiną a obietnicą. — Jeśli chcesz mnie przelecieć, Sloane, to musisz się trochę postarać. — Nachylił się jeszcze bliżej i stuknął lekko czubkiem palca w jej nos, prowokującym gestem, który tylko podkręcił napięcie. — Zabrać mnie chociaż na jakąś randkę.
Jej głos był miękki, ale oczy świeciły się tym samym głodem chaosu, który zawsze go do niej przyciągał. Ale kiedy tak stał blisko niej, przypomniał sobie, że kiedyś naprawdę im to wychodziło. Może nie w klasycznym sensie, ale było w tym coś, co sprawiało, że każde wyjście, każda noc kończyła się tak, jakby należeli tylko do siebie. Pamiętał, że wtedy było im dobrze. A kiedy zaczęło się rozsypywać, żałował tego bardziej, niż potrafił przyznać nawet przed sobą. Wiedział jednak, że żyli w dwóch różnych światach. Ona gnała za sceną, za muzyką, za światłami reflektorów, a on musiał oddać siebie w całości boksowi. Treningi, rygor, dyscyplina, pochłaniały go tak bardzo, że nie zostawało nic na kompromisy. Rozumiał to. I może dlatego teraz jego żarty brzmiały lżej, niż czuł naprawdę.
Nico spojrzał w dół, na jej palec muskający jego skórę pod koszulą. Ten drobny gest, niby niewinny, sprawił, że w gardle zrobiło mu się sucho. Rozchylił wargi, jakby miał coś powiedzieć, ale zamiast słów wydobyło się z niego krótkie, ciężkie westchnięcie.
— Londyn… — powtórzył, uśmiechając się pod nosem. — Pamiętam. Ty miałaś koncert, ja miałem trochę za dużo wolnego czasu i jeszcze więcej whisky.
Podniósł wzrok i zmrużył oczy, wpatrując się w nią tak, jakby chciał sprawdzić, czy i ona pamiętała każdy szczegół tej nocy.
— Intensywna? — parsknął krótkim śmiechem, drgając kącikami ust. — To chyba delikatnie powiedziane.
Palce przesunął wzdłuż jej ramienia, leniwie, jakby od niechcenia, choć doskonale wiedział, że robi to celowo.
OdpowiedzUsuń— Z tobą zawsze kończyło się intensywnie, Sloane. Nawet jak miało być zwyczajnie.
Jego głos stwardniał na moment, a spojrzenie przygasło, jakby wróciły do niego tamte fragmenty życia.
— Lubiłem te kłopoty. — Nachylił się bliżej, jego usta znalazły się niebezpiecznie blisko jej skroni, ale jeszcze się nie dotknęli. — Może czas odkurzyć ten nawyk.
Nico przytrzymał jej dłoń, tę, którą wślizgnęła się pod jego koszulę, nie pozwalając jej od razu się wycofać. Jego spojrzenie stało się cięższe, ciemniejsze, choć usta wciąż wykrzywiał ten półuśmiech, jakby czerpał przyjemność z tego, że balansują na granicy.
— Pytanie brzmi… — mruknął nisko, niemal przy jej uchu, tak że słowa rozlały się jej po skórze jak ciepły oddech. — …na jakie kłopoty masz dzisiaj smak?
Odchylił się odrobinę, żeby móc zajrzeć jej prosto w oczy. Jego spojrzenie było pewne siebie, prowokujące, a jednocześnie niosło w sobie obietnicę chaosu, w którym łatwo się zgubić i równie trudno oprzeć. Zwolnił uchwyt, przesuwając kciukiem po jej nadgarstku, a potem zaśmiał się krótko, zadziornie, jakby odpowiedź znał już wcześniej.
— Bo jeśli chodzi o mnie… — dodał, przekrzywiając głowę w bok — …to nie mam w zwyczaju odmawiać sobie przyjemności.
Nico
Był w nim dziwny dualizm. Szalony i spokojny zarazem. Potrafił rzucić się w noc, w środek tłumu, śmiać się głośno i tańczyć tak, jakby świat należał do niego, ale równie dobrze potrafił usiąść z boku, obserwować i nie potrzebować niczego poza ciszą i własnym oddechem. Jego życiem był sport, więc o ile od czasu do czasu imprezował, jak tej nocy, kiedy świętował zwycięstwo, to w gruncie rzeczy prowadził zdrowy tryb życia. Nie ćpał, nie wlewał w siebie morza alkoholu. Wiedział, że jeśli chce stać na ringu i wygrywać, musi być twardy, czysty i zdyscyplinowany. Może z nią potrafiłby się włamać na dach albo do zamkniętego basenu na szczycie wieżowca. Zrobić coś szalonego, co jeszcze długo potem wspominaliby z uśmiechem. Ale nigdy nie byłby tym, który da się ponieść do kaplicy w Vegas, by przypieczętować chaos obrączkami. Nico lubił ryzykować, ale wiedział, kiedy ryzyko przestaje być ekscytujące, a zaczyna być samobójstwem. Nico zaśmiał się pod nosem, niski, chrapliwy dźwięk rozniósł się między nimi, kiedy usłyszał jej słowa. Miał tę swoją minę, pół drwiącą, pół poważną, która mówiła jedno: właśnie tam zmierzali.
OdpowiedzUsuń— Czyli klasyka — mruknął. — Kłopoty, których nie wiadomo, czy żałować, czy powtarzać.
Ściągnął papierosa spomiędzy warg, strzepnął popiół w bok i spojrzał na nią tak, jakby chciał ją spalić samym spojrzeniem. Oparł się biodrem o barierkę, przyciągając ją bliżej, aż poczuła pod palcem, że jego tors napina się pod materiałem koszuli.
— Słyszałaś kiedyś, żebyśmy cokolwiek robili inaczej? — spytał, unosząc brew. — Ty i ja nie byliśmy stworzeni do spokojnych historii.
Przesunął dłonią z jej ramienia w dół, aż do łokcia, wolno, jakby chciał zapamiętać każdy centymetr jej skóry. Zatrzymał się dopiero przy nadgarstku, oplatając go lekko, bez siły, ale na tyle pewnie, żeby poczuła, że ją trzyma.
— Dobrze to słyszeć… — jego uśmiech wrócił, ten bezczelny, znajomy — …bo też mam ochotę na takie kłopoty…
Na moment spuścił wzrok na jej usta, jakby sam siebie pytał, czy przekroczyć tę linię. Z powrotem spojrzał jej w oczy, przymrużone, błyszczące, ale zdecydował oddać jej prym.
— Ty decydujesz, królowo.
Nico patrzył na nią w sposób, który jednocześnie przyciągał i rozbrajał. Niby trzymał dystans, niby nie naruszał granic, ale jego obecność była tak gęsta, że czuła ją na skórze. Każdy jego ruch był pozornie przypadkowy, raz barkiem musnął jej ramię, raz palce niby tylko poprawiły koszulę, a jednak przy okazji przesunęły się po jej dłoni, zostawiając po sobie ten elektryczny ślad, który zawsze zostawiał. Był wypity, widać to było po lekko zwężonym spojrzeniu, po nieco cięższym kroku, kiedy przenosił ciężar ciała, po tym, jak whisky i dym wplatały się w jego oddech. Ale nie na tyle, by stracił orientację. Wciąż był Nico, trzeźwy tam, gdzie naprawdę miało to znaczenie. Świadomy, że każde ich zbliżenie ma swoje konsekwencje. W stanie, w którym łatwiej o impulsy, ale wystarczająco klarownym, by wiedzieć, że podejmuje decyzję.
A właśnie to go ekscytowało.
Patrzył na Sloane tak, jakby mierzył ją wzrokiem od nowa, przypominał sobie każdy szczegół, który kiedyś znał na pamięć, ułożenie jej ust, miękkość skóry na szyi, to, jak jej ramiona drgały przy śmiechu. Czuł znajome napięcie, jak wtedy, gdy wchodził na ring: adrenalina mieszała się z ciekawością, czy wyjdzie z tego zwycięsko.
Przesunął dłonią wzdłuż jej przedramienia, wolno, tak, że każdy centymetr zdawał się wydłużać czas. Nie był to chwyt, bardziej gest. I choć wydawałoby się, że nie dotyka jej naprawdę, w praktyce każde muśnięcie niosło ciężar czegoś więcej.
OdpowiedzUsuńZaciągnął się jeszcze raz papierosem, a potem wyrzucił go za barierkę. Odwrócił głowę, by spojrzeć na nią odrobinę z góry. Oczy miał przymrużone, błyszczące od światła odbijającego się w szkłach klubowych lamp. Z jednej strony miał świadomość, że wchodzą w tę samą wodę, z której kiedyś już wyszli. Że to historia, którą oboje dobrze znają. Z drugiej czuł, że ta noc pachniała inaczej. Nie rutyną, nie powtórką, tylko czymś świeżym. Ekscytującym właśnie dlatego, że wiedział, w co się pakują, a mimo to chciał wejść w to jeszcze raz.
Nachylił się bliżej, na tyle, by ciepło jego oddechu zatańczyło na jej policzku. Uśmiechnął się tym swoim półuśmiechem, którego nigdy nie mogła rozszyfrować ani do końca złośliwym, ani całkiem czułym.
Nico przeciągnął kciukiem po jej dłoni, jakby chciał się upewnić, że jeszcze przez chwilę zostanie w tym zawieszeniu razem z nim. Wypuścił powoli powietrze, a potem uśmiechnął się krzywo, ten jego półuśmiech, w którym mieszała się prowokacja i obietnica.
— Chodź — mruknął nisko, jakby to słowo miało większą wagę niż wszystkie wcześniejsze żarty.
Ścisnął jej dłoń pewniej, odrywając ją od barierki i pociągnął lekko w stronę schodów prowadzących z tarasu. Nie tłumaczył się, nie dopowiadał. Jakby oczywiste było, że pójdzie za nim. I był w tym cały Nico, zero planu, zero wyjaśnień, tylko decyzja, podjęta w pół sekundy, podszyta tą ekscytacją, że znów wchodzą razem w kłopoty.
Nico
Nico nie oglądał się za siebie, gdy ruszyli w dół schodów, ale czuł jej obecność tuż obok. Jej śmiech wibrował mu w uszach, a echo jej słów o „Sloane i Nico, znowu razem” wywołało w nim znajomy dreszcz.
OdpowiedzUsuń— Porywam cię? — rzucił przez ramię, uśmiechając się pod nosem. — Nie przypominam sobie, żebyś stawiała opór.
Zerknął na nią bokiem, zatrzymując spojrzenie o ułamek sekundy dłużej, niż powinien. Korona błyszczała w migających światłach korytarza, a on, zamiast się nabijać, pokręcił głową, jakby widok ten autentycznie go rozbawił i… rozczulił.
— Może faktycznie się nie zmieniłem. — Przyznał cicho, a potem, już głośniej, z tym swoim szelmowskim półuśmiechem: — Ale myślę, że „Sloane i Nico, znowu razem” brzmi trochę jak ostrzeżenie.
Schodząc po schodach, wyglądał na wyluzowanego, choć w oczach błyszczała ekscytacja, jakby właśnie wracali do gry, którą kiedyś przerwali w połowie. Zatrzymał się na moment, tuż przy wyjściu, i przechylił się ku niej niby przypadkiem zbliżając usta do jej ucha.
— Pytanie tylko… dla kogo? — dodał niższym tonem, prawie mrucząc. Odchylił się, puszczając jej spojrzenie, które było mieszanką rozbawienia i tego dobrze znanego, niebezpiecznego błysku.
Nico uśmiechnął się kątem ust, jakby właśnie namyślał się nad jakimś małym przestępstwem i wtedy zaskoczył ją pomysł, który w jego głowie pojawił się naturalnie, jakby czekał tylko na odpowiedni moment.
— Mam pomysł — mruknął, nachylając się, by szeptem powiedzieć jej do ucha. Jego oczy błysnęły w półmroku; w głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia i planowania. To było dokładnie to: mały skok w nieznane, zabawa na granicy, którą oboje umieli robić najlepiej.
Szli szybko, niemal bezszelestnie przez ulicę, miasto za nimi brzęczało, ale tu między ich krokami panowała inna cisza, taka, która sprzyjała psotom. Nico miał plan: pamiętał, gdzie portier układał gazetę i że zwykle jego oczy robiły się ciężkie po północy. Wiedział też, że drzwi obrotowe w tym gmachu skrzypią tylko wtedy, kiedy ktoś na nie wbije, wystarczyło wejść delikatnie.
Przybliżyli się do fasady. Nico zatrzymał się w cieniu, rozglądając się, jakby mierzył ryzyko. Był w stanie przewidzieć, że nie będzie trzeba siłować się z niczym: wystarczyło kilka cichych ruchów i trochę śmiałości. Przez drzwi obrotowe wsunęli się niemal teatralnie, bez hałasu, z miną współpracujących złodziejaszków. Nico spojrzał na nią i uśmiechnął się szerzej, szelest miękki w gardle jak obietnica.
Nico wiedział, co robi. Bywał tu wcześniej i znał rytm tego miejsca. Portier na nocnej zmianie zwykle przysypiał w fotelu, telewizor mrugał mu nad głową, a gazeta opadała bezwładnie na kolana. Szli pochylając się, jak nastolatki na zakazanym terenie. Kiedy Sloane zaczęła chichotać, Nico natychmiast przesunął dłoń na jej usta uciszając ją, chociaż sam nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Ciii… — wyszeptał z rozbawieniem, a jego wargi zawisły tuż przy jej uchu. — Nie mogę cię zabrać na skok stulecia, jeśli będziesz mnie tu zdradzać swoim chichotem.
Palce miał gorące, pachniały nikotyną i whisky, czuł, że jej uśmiech tylko się powiększa. To było figlarne „uspokój się, bo będzie jeszcze śmieszniej”. A gdy oboje próbowali stłumić śmiech, ich barki trzęsły się w tym samym rytmie, zupełnie jak kiedyś, gdy razem pakowali się w podobne głupoty.
Nico pociągnął ją dalej, korytarzem prowadzącym prosto do recepcji. Przesunął palcami po blacie recepcji, rozglądając się. Portier rzeczywiście na chwilę przymknął oczy, pochylony nad gazetą. Nico zrobił krok do przodu, sprawny i szybki, jak cień. Pochylił się przez ladę, tak, jakby robił to setki razy, i niemal bez wahania wyciągnął spod blatu pęk kart. Odwrócił się w jej stronę i uniósł brew, jakby mówił: patrz na mistrza, a potem, triumfalny i rozbawiony, wrócił do niej z tym samym dziecięcym błyskiem w oczach.
Potem już tylko mocno ścisnął jej dłoń i zaciągnął ją do windy. Drzwi zamknęły się za nimi, a kiedy kabina ruszyła w górę, rzucił jej spojrzenie pełne tej samej iskry, którą miała w oczach.
OdpowiedzUsuń— Déjà vu, hm? — szepnął. — Robiliśmy coś podobnego na jednej z pierwszych randek.
Zerknął na nią z ukosa, unosząc brew. — Tylko wtedy skończyło się trochę… bardziej mokro.
Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, był mieszanką wspomnienia i obietnicy.
— Ochroniarz gonił nas trzy przecznice, a ty udawałaś, że mnie nie znasz. Taki mały flashback.
Potem, zanim jeszcze kogokolwiek było można obudzić, chwycił ją za rękę i pociągnął ku windzie.
— Wtedy to był mały skandal, pamiętasz? Teraz będzie przyjemniej. — Wcisnął przycisk i drzwi zamknęły się niemal od razu. W windzie, przy blasku kontrolki, ich sylwetki skleiły się w cieniu. Wcisnął przycisk windy, pochylając się lekko do niej, jego ramię otarło się o jej niby przypadkiem. Jego spojrzenie było rozświetlone adrenaliną i śmiechem, a mimo tego, że wypił, widać było, że ma pełną kontrolę i świadomość tego, co robią.
— Do góry — mruknął, z lekką nutą triumfu w głosie. Nico stał spokojnie, ale w ruchach był napięty, jak bokser przed rundą: skupiony, gotowy i jednocześnie rozbawiony, bo wiedział, że robi coś zakazanego i to go kręciło.
Przypomniał sobie tamten wieczór z pierwszych randek: przypadkowy pocałunek przy fontannie, ekscytacja, że robią coś nielegalnego i cudownie wspólnego. Teraz widział to wszystko w zwolnionym tempie, jej dłoń w jego, ciepło skóry, błysk w oku i świadomość, że za chwilę znów będą tam, gdzie kiedyś. Basen na dachu, pusta tafla wody, ich śmiechy tłumione przez dach, wystarczyło tylko, by on pociągnął za właściwy sznurek.
Nico czuł, że decyduje się wejść w tą samą wodę nie po przypadkowym skoku, ale świadomie i ten wybór sprawiał mu satysfakcję, którą trudno było ukryć.
Drzwi na ostatnim piętrze otworzyły się bezszelestnie, a przed nimi rozciągnęła się półmrok rozświetlany tylko delikatnym blaskiem spod tafli wody. Basen świecił od spodu chłodnym, turkusowym światłem, które falowało lekko na suficie i odbijało się w ich twarzach. Cała reszta pogrążona była w ciszy i cieniu.
Za panoramicznymi szybami Nowy Jork lśnił tysiącami świateł, jakby samo miasto szykowało się, by być świadkiem ich nocnej eskapady.
Nico odwrócił się do niej przodem, rozłożył szeroko ramiona, jakby właśnie prezentował jej prywatne królestwo. Na jego twarzy malował się bezczelny, triumfalny uśmiech.
— Voilà — mruknął. — Tylko dla ciebie.
Podszedł wolnym krokiem do baru, który znajdował się nieopodal basenu, i bez chwili wahania odchylił się przez ladę. Szybko namierzył butelkę szampana i dwa wysokie kieliszki. Ułożył je w dłoniach jak trofeum, po czym wrócił do niej z miną zwycięzcy.
Przykucnął przy krawędzi basenu i ustawił kieliszki na jego brzegu, a obok postawił butelkę, którą otworzył wprawnym ruchem, tak że korek odbił się z głuchym echem. Krople musnęły jego skórę, a on od razu odwrócił się do niej z tym charakterystycznym błyskiem w oku.
— No i? — uniósł brew. — Mówiłem, że z tobą nigdy nie kończy się zwyczajnie.
W tle turkusowe światło odbijało się w tafli wody, a nad ich głowami rozciągała się nocna panorama miasta, monumentalna, a jednak jakby na wyciągnięcie ręki.
Nico
Nico nie usiadł od razu. Stał tam przez chwilę dłużej, trzymając w dłoni kieliszek, a spojrzenie zawiesił na niej. W półmroku, z nogami zanurzonymi w wodzie i koroną, która błyszczała jak tania biżuteria w świetle odbitym od tafli basenu, wyglądała jak królowa jego własnej, dziwnej bajki. Dopiero potem osunął się obok niej, blisko, może trochę za blisko.
OdpowiedzUsuń— To nie przypadek, Sloane — rzucił cicho, z tym szelmowskim półuśmiechem, od którego robiło się jej miękko w kolanach. — Los musi mieć do nas słabość. Albo się z nas nabija. W sumie jedno i drugie wychodzi na to samo.
Oparł łokcie o kolana i przechylił głowę w jej stronę, a jego ramię niby przypadkiem musnęło jej ramię. Był lekko podpity, rozluźniony, ale w jego spojrzeniu nie było mętliku, wciąż trzymał jasność, tę ostrość, którą musiał mieć w ringu. Wiedział, co się dzieje i wiedział, że to właśnie ta chwila, w której podejmuje decyzję. Wejść drugi raz do tej samej wody. Spróbować, czy ta chemia, która paliła ich dawniej, naprawdę nigdy nie zgasła. I ta myśl, zamiast go przerażać, ekscytowała go jak żadna walka.
Podniósł swój kieliszek i stuknął nim lekko o jej szkło.
— Za łamanie zasad — powtórzył powoli, patrząc jej w oczy. — I za to, że wciąż umiemy to robić razem. — Uniósł kieliszek, wychylił łyk i uśmiechnął się szerzej. — I wiesz co? — dodał, przesuwając wzrokiem po jej twarzy, jakby chciał wyczytać z niej każdy cień, każdą emocję. — Też się cieszę, że to byłem ja.
Potem, niby od niechcenia, odłożył kieliszek na brzeg i odchylił się lekko do tyłu, opierając na dłoniach. Woda w basenie odbijała światła miasta, a on, patrząc na nią, wyglądał jak ktoś, kto mimo wszystkich siniaków i blizn właśnie wrócił do miejsca, które od dawna miał w pamięci. Jego spojrzenie na moment złagodniało, ale zaraz potem w kącikach ust pojawił się ten znajomy, bezczelny półuśmiech.
— Mam nadzieję, że to „porwanie” spełnia twoje oczekiwania— mruknął niskim tonem, przechylając się lekko w jej stronę.
Jego spojrzenie błądziło między jej oczami a rozchylonymi wargami, jakby badał, jak daleko może się posunąć, zanim ona zdecyduje się na ruch.
— Chociaż… — dodał z rozbawieniem, sięgając palcami po jej koronę i lekko ją poprawiając, jakby naprawdę przypominał jej o roli, którą tej nocy pełniła. — Może masz w głowie jeszcze jakieś wymagania, których nie uwzględniłem?
I zatrzymał spojrzenie wprost na niej, wyraźnie czekając na odpowiedź.
Nico podniósł kieliszek, dopił resztę szampana jednym pociągnięciem i odstawił go na bok. Przez chwilę patrzył na Sloane w ciszy, jakby zastanawiał się, jak bardzo chce podkręcić atmosferę. Potem jego dłonie powoli powędrowały do guzików koszuli. Rozpinał je jeden po drugim, bez pośpiechu, z tą pewnością siebie, którą nosił jak drugą skórę. W półmroku światło z tafli basenu odbijało się na jego klatce piersiowej, kiedy materiał zaczął się rozsuwać.
Zamaszystym ruchem wstał, zostawiając koszulę luźno zwisającą z ramion. Sloane podniosła na niego spojrzenie, a on posłał jej prowokacyjny uśmiech, lekko przechylając głowę.
— No co… — przeciągnął z udawaną niewinnością, rozkładając ręce tak, jakby sam siebie prezentował. — Nie po to znalazłem nam prywatny basen w chmurach, żeby z niego nie skorzystać.
Zsunął z ramion koszulę, przerzucił ją niedbale na barowy stołek i podszedł bliżej, stając naprzeciw niej. Nachylił się, żeby odebrać jej kieliszek i odstawić obok swojego.
— Poza tym… — dodał, patrząc na nią spod lekko przymrużonych powiek, w jego głosie zabrzmiała prowokacja podszyta uśmiechem. — Jestem pewien, że zdążyłaś już zapomnieć, jak dobrze wyglądam bez ubrania. A tak nie może być… — Nico cofnął się krok od krawędzi, a jego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej, kiedy spojrzał na Sloane.
OdpowiedzUsuńByło w nim coś z chłopaka, którego pamiętała sprzed lat, tego, który zawsze łączył w sobie bezczelność z odrobiną teatralności. Najpierw zrzucił buty. Zrobił to niedbale, jednym kopnięciem, tak że jeden z nich poleciał kawałek dalej i stuknął o posadzkę. Potem spojrzał na nią z wyraźną satysfakcją, jakby już sama ta nonszalancja miała być pokazem. Jego palce powoli powędrowały do rozporka spodni. Rozpiął go, jak aktor grający pod publikę, cały czas patrząc na nią spod półprzymkniętych powiek. Złapał materiał obiema dłońmi, odciągnął lekko w bok i rozłożył ręce, prezentując się z miną kogoś, kto właśnie daje jej darmowy spektakl.
— No i jak? — rzucił zaczepnie, unosząc brew, jakby czekał na jej werdykt. — Wciąż nieźle mi idzie robienie wrażenia, hm?
Po tym krótkim teatrze zsunął spodnie całkiem i odrzucił je na bok, zostając jedynie w bokserkach. Nie pozwolił jej nawet na dłuższą reakcję, odwrócił się, zrobił dwa szybkie kroki i odbił od posadzki. Z pluskiem wpadł do podświetlonej wody, rozpryskując taflę i zalewając pobliskie kafle kropelkami.
Kiedy wynurzył się na powierzchnię, przeczesał włosy dłonią do tyłu i spojrzał na nią rozbawionym, triumfującym wzrokiem.
— No dalej, Fletcher. — Zawołał, unosząc się w wodzie i rozchlapując ją dłońmi w jej stronę. — Chyba nie zamierzasz siedzieć na brzegu i tylko patrzeć?
Nico
Nico nie spieszył się z odpowiedzią. Patrzył na nią spod przymrużonych powiek, jakby specjalnie przeciągał chwilę, pozwalając, żeby napięcie samo między nimi gęstniało. Oparł się mocniej o krawędź basenu, ramiona rozciągnął na boki.
OdpowiedzUsuń— Skromność… — mruknął, jego głos niósł się miękko, ale z tą charakterystyczną szorstkością, którą zawsze miał po alkoholu i papierosach. — …jest dla skromnych ludzi.
Spojrzał na nią intensywnie, nie uciekając wzrokiem nawet na sekundę. Krople spływające po jego skroni odbijały światło, a w jego oczach było coś niepokornego.
— Szkoda życia na chowanie się, udawanie, że jesteś kimś mniejszym niż naprawdę jesteś. — Dodał powoli, a kąciki jego ust uniosły się w tym znajomym, bezczelnym półuśmiechu. — Ty to rozumiesz lepiej niż ktokolwiek, Sloane.
Zaśmiał się cicho, krótko, a potem odchylił się minimalnie, znów opierając na krawędzi. Ręką zahaczył o butelkę szampana, podniósł ją i od niechcenia uniósł w górę, jakby to miało być jakieś wygłoszenie toastu.
— Skromni ludzie kończą tam, gdzie nikt ich nie pamięta. — Stwierdził bez większego patosu, po prostu z tą swoją pewnością siebie, która brzmiała jak fakt, a nie teoria. — A ja nie mam zamiaru się tam znaleźć.
Przepłynął kawałek bliżej. Na jego twarzy malował się szeroki uśmiech, z tych, które Sloane pamiętała: lekko zuchwały, trochę triumfalny.
— A ty jeszcze chcesz mi odejmować punkty za brak muzyki. — Zaśmiał się krótko i pogroził jej palcem, jakby naprawdę wzięła go na egzamin.
Nico uniósł brew, kiedy sukienka opadła na posadzkę, a ona zsunęła się do wody. Nie spieszył się z komentarzem, pozwolił ciszy przez chwilę pracować, obserwując jak woda oplata jej ciało i jak włosy rozchodzą się miękko wokół ramion.
— Powinnaś wiedzieć — odezwał się w końcu niskim tonem, w którym mieszało się rozbawienie i prowokacja — że każdy mój plan prędzej czy później prowadzi do tego, żebyś się rozebrała. Zapomniałaś już?
Zanurkował na sekundę i wynurzył się tuż obok niej, tak blisko, że krople z jego włosów spadły na jej ramiona. Oparł się o krawędź basenu, rozciągając ramiona szeroko, jakby to było jego królestwo, a ona właśnie dobrowolnie weszła w środek.
— I muszę ci powiedzieć… — przesunął spojrzeniem po jej sylwetce bez najmniejszego skrępowania, kończąc je na jej oczach. — Nie zawiodłem się.
Przepłynął bliżej, woda poruszyła się, muskając jej biodra. Zatrzymał się tuż obok, tak że ciepło jego ciała czuło się nawet pod chłodem basenu.
— Patrz na nas teraz — rzucił półżartem, ale z tym błyskiem w oczach, który zdradzał, że mówi serio. — Basen w chmurach, szampan, ty w tej koronie. I w koronce… Gdybyśmy kiedykolwiek mieli pisać podręcznik o nieskromności, to wyglądałby właśnie tak.
Nachylił się trochę bliżej, ale zamiast pocałunku tylko musnął palcami wodę tuż przy jej biodrze, rozpryskując kilka kropel.
— Wygląda na to, że porwanie oficjalnie weszło na wyższy poziom.
Nico uniósł brew, widząc jej spojrzenie, które balansowało gdzieś pomiędzy prowokacją a miękkością. Nie zamierzał tego rozplątywać, wolał wciągnąć ją jeszcze głębiej w tę grę.
— Wiesz co jest najlepsze? — zagadnął, głosem niższym, ale podszytym rozbawieniem. — Ty też nie jesteś od tego, żeby tonować. Ty jesteś od tego, żeby palić scenę, robić hałas i zostawiać ludzi z otwartymi gębami. — Słowa padły spokojnie, ale jego oczy świeciły znajomą intensywnością, która sprawiała, że każde zdanie brzmiało jak wyzwanie.
— A ja — zaśmiał się krótko, półgębkiem, jakby odpowiedź była oczywista. — Ja żyję, żeby wkurwiać tych, którzy myślą, że mogą mnie ograniczyć.— Jego dłoń zanurzyła się w wodzie i dla żartu musnął jej biodro, jakby przez przypadek, choć oboje wiedzieli, że w tym nie było nic przypadkowego.
— Zgrany duet. — Powiedział już ciszej, niższym głosem. Zaśmiał się cicho, krótko, a potem odchylił się minimalnie, znów opierając na krawędzi. Ręką zahaczył o butelkę szampana, podniósł ją i wyciągną w jej stronę.
Nico
Nico pozwolił, żeby jej dłoń zacisnęła się na jego karku. Nie uciekał od tego dotyku, wręcz przeciwnie, wyprostował się lekko w wodzie, jakby chciał, żeby miała go jeszcze bliżej. Krople ściekały mu po skroni, spływały po mocnej linii żuchwy i rozciętej wardze. Nie cofnął się, gdy znów musnęła ją palcem, chociaż rana go zapiekła, wciąż była świeża. Patrzył na nią intensywnie, niemal zbyt długo, w taki sposób, że można było zapomnieć, gdzie się jest.
OdpowiedzUsuńJego oczy błyszczały w półmroku odbitego światła, a półuśmiech, którym obdarzył ją w końcu, miał w sobie coś bardziej ciepłego niż zadziornego. Palce Nico leniwie zatoczyły ścieżkę na jej talii pod wodą, niby przypadkowo, a jednak wystarczająco, żeby zostawić po sobie ciepło, które przebijało się nawet przez chłód basenu.
— Wcale nie musisz tonować Sloane — odezwał się spokojnie, niższym głosem, takim, który bardziej się czuło na skórze niż słyszało. — Wystarczy, że znajdziesz ludzi, przy których możesz być sobą. Tą wersją siebie, w której czujesz się najlepiej, najszczęśliwiej. Nie bardziej, nie mniej… taką, jaką chcesz być naprawdę.
Nachylił się bliżej, brodą niemal musnął jej skroń, a palce na jej udzie zacisnęły się mocniej, jakby chciał podkreślić wagę słów.
— Wiem, co mówię, Sloane. — Jego ton był pewny, ale nie arogancki. — Bo trochę cię znam. Może lepiej, niż byś chciała.
Odsunął się odrobinę, żeby móc znów spojrzeć jej w oczy. I w tym spojrzeniu było wszystko, wspomnienia, niedopowiedzenia i coś, co przypominało niemą obietnicę.
Nico nie odpowiedział od razu na jej pytanie. Patrzył na nią długo, jakby ważył słowa, ale też jakby sam siebie badał, czy chce pozwolić, by ten wieczór skręcił w inną stronę niż tylko lekki flirt i wspomnienia. Krople wody spływały mu po karku, a on podciągnął się na rękach bliżej krawędzi basenu, tak że jego tors wynurzył się z wody. Zgięte ramiona naprężyły się mocno, a jego spojrzenie utkwiło w niej z powagą, która kontrastowała z wcześniejszym żartobliwym tonem. Sięgnął po kieliszki, które wcześniej odstawił na bok, trochę za daleko i przysunął je bliżej, a potem dolał do nich szampana. Przekazał jej jeden z nich. Przesunął kciukiem po jej nadgarstku, niby niewinnie, ale z tą znajomą precyzją, jakby chciał ją zająć drobnym gestem i jednocześnie sprawdzić, czy oddycha tak samo płytko jak on.
— Zróbmy tak… — zaczął wolno, obniżając głos do tego niskiego, chropowatego rejestru, którym zawsze potrafił uderzyć dokładnie w odpowiednie miejsce. — Odpowiem ci. Ale pod jednym warunkiem. Trzy pytania. Osobiste. Ty i ja. Żadnego owijania w bawełnę, żadnego zgrywania się czy omijania tematu. Odpowiadamy prosto, szczerze. Tylko dla nas.
Nachylił się bliżej, tak że jego oddech musnął jej policzek, a dłoń, która jeszcze przed chwilą leżała luźno na krawędzi basenu, przeniosła się na jej talię pod wodą. Przyciągną ją do siebie tak ze zetknęli się ze sobą. Przesunął wzrokiem po jej twarzy i dekolcie, zatrzymując na chwile wzrok na jej koronkowej bieliźnie. Uśmiechnął się nieznacznie i pokręcił głową, jakby ta sytuacja wydawała mu się wręcz niewiarygodna. Jeszcze jakiś czas temu Sloane była w burzliwym i szalonym związku, wzięła ślub w Vegas i wydawało się czerpie z życia i swojej kariery garściami. A teraz była tutaj, z nim i wydawało się, że to, co przeżyła wcale nie było takie kolorowe na jakie wyglądało w mediach.
— Bo jeśli teraz cię pocałuję… — urwał, a na jego ustach pojawił się półuśmiech, zbyt świadomy, żeby udawać przypadek. — To nie będę potrafił przestać. I nie porozmawiamy przez najbliższe kilka godzin.
Na koniec uniósł brew, niby zaczepnie, ale w oczach miał tę powagę, która jasno mówiła, że naprawdę czeka na jej decyzję.
Nico
Nico ucieszył się na jej odpowiedź, uśmiech pojawił się na jego twarzy tak naturalnie, jakby właśnie tego się spodziewał, jakby na to czekał. Kiedy poczuł, że Sloane rozplotła nogi z jego pasa, przesunął dłonie na jej talię i uniósł ją do góry, pomagając jej usiąść z powrotem na brzegu basenu.
OdpowiedzUsuń— Chłodzić w wodzie będziemy się później — rzucił półżartem, jeszcze mokry, jeszcze z tym błyskiem w oczach. Potem sam podciągnął się na przedramionach i jednym ruchem wyskoczył z wody. Krople spływały po jego skórze, błyszcząc w przygaszonym świetle, a gdy stanął obok, podał jej dłoń. Pociągnął ją delikatnie, żeby pomóc jej wstać.
Na moment odszedł, zostawiając za sobą ślady mokrych stóp na marmurowej posadzce. Zerknął za kontuar, jakby znał to miejsce lepiej niż powinien, i wrócił po chwili z dwoma białymi, miękkimi szlafrokami hotelowymi. Jeden rzucił niedbale na podwójny leżak, z miękkim, wodoodpornym materacem, a z drugim bez słowa okrył nim ramiona Sloane, pozwalając, by materiał miękko opadł na jej skórę.
Na stoliku obok leżaka ustawił ich kieliszki i butelkę. Nachylił się lekko, spojrzał na nią spod uniesionej brwi i roześmiał się cicho.
— W razie gdyby było nam ciężko mówić… tu mamy małą pomoc.
Nico skinął brodą w stronę szampana, a w jego oczach znów zatańczyły iskierki, tym razem podszyte obietnicą rozmowy, ale i wszystkim, co mogło się wydarzyć potem. Usiadł na podwójnym leżaku, rozciągając się na nim swobodnie, jakby był jego własnością. Wyciągnął rękę do Sloane, a gdy tylko jej dłoń znalazła się w jego, zaśmiał się krótko i pociągnął ją ku sobie tak, że niemal wpadła mu na kolana.
— No chodź, rozwódko, nie udawaj, że wolisz tam stać i marznąć — mruknął półżartem, poprawiając jej szlafrok na ramionach. Kiedy w końcu się wygodnie ułożyli, jego plecy oparły się o miękkie, podwyższone oparcie, a ona znalazła swoje miejsce oparta o niego, z jego ramieniem przerzuconym przez jej klatkę piersiową. Zostawił jej przestrzeń, ale zarazem stworzył coś w rodzaju schronienia, w którym mogli się zatopić. Byli blisko. Tak blisko, że wystarczyłby jeden ruch, by sięgnąć spojrzeniem i spotkać się oczami. A jednak ta pozycja dawała im też możliwość odwrócenia głowy, ucieczki wzrokiem w stronę tafli wody albo rozświetlonego miasta, jeśli rozmowa okaże się zbyt trudna, zbyt ciężka.
Nico przesunął dłonią po jej ramieniu, niby od niechcenia, ale każdy jego gest miał w sobie tę miękką intencję, jakiej nie trzeba było tłumaczyć. Sięgnął po butelkę, uzupełnił kieliszki i podał jej jeden, unosząc przy tym własny.
— No, to teraz mamy idealne warunki do „nagiej prawdy” — rzucił z rozbawieniem, choć jego głos przybrał też ten poważniejszy ton, który rezerwował tylko na takie momenty.
Nico przekręcił głowę w jej stronę, pozwalając sobie przez moment na dłuższe spojrzenie. Było w nim coś miękkiego, choć zarazem ciężkiego, jakby słowa, które miał wyrzucić, od dawna krążyły mu po głowie, ale nigdy nie znalazł odpowiedniego momentu.
— Wracając do twojego pytania… Możemy potraktować je jak rozbieg — zaczął cicho, opierając kieliszek o kolano, a palcami drugiej dłoni bawił się materiałem szlafroka na jej ramieniu. — To nie był ojciec. Ani żadna dziewczyna. To byłem ja. Sam siebie próbowałem ograniczyć. Stonować, jak to nazwałaś.
Na chwilę zamilkł, wzrok uciekł mu w stronę panoramy miasta, jakby łatwiej było mówić do migoczących świateł niż wprost do niej. Jego szczęka lekko się napięła, a potem wypuścił powietrze przez nos i znów spojrzał na Sloane.
— Spotykałaś się kiedyś z kimś… za dobrym? — Spytał powoli, jakby każde słowo miało wagę. — Bo ja tak. I to bardzo chujowe uczucie. Bo wiesz, że ta osoba zasługuje na więcej, że powinna być z kimś lepszym, spokojniejszym, ale jakimś cudem dała ci swoje serce, a ty potrafisz je tylko… złamać.
Uniósł kącik ust w półuśmiechu, ale tym razem bez lekkości, jakby próbował przykryć nim coś, czego nie dało się ukryć.
— Próbowałem się zmienić, ale zawsze kończyło się tak samo. Zamiast dawać, tylko raniłem. Bo nie da się długo udawać kogoś, kim się nie jest.
Podniósł kieliszek do ust, upił łyk, a potem znów położył go na kolanie. Dłoń, która dotąd bawiła się materiałem jej szlafroka, powędrowała wyżej, muskając delikatnie jej kark, jakby szukał w tym dotyku potwierdzenia, że jeszcze go słucha. Nico przechylił głowę, a jego spojrzenie na chwilę straciło tę kontrolowaną lekkość, którą zwykle tak dobrze nosił. Kciukiem przesunął po jej karku, wolno, jakby uspokajał gestem własne myśli. — Ja mam w sobie dużo emocji, Sloane. — Jego głos zabrzmiał chropowato, bez tej żartobliwej nuty, którą lubił uciekać od poważnych spraw. — Czasem ich jest po prostu za dużo. I wtedy… muszę je wyrzucić. Pokłócić się. Pokrzyczeć. — Zaśmiał się krótko, ale bez wesołości, bardziej jakby sam siebie znał aż za dobrze. — A potem równie gwałtownie się pogodzić.
OdpowiedzUsuńNa jego twarzy pojawił się półuśmiech, ten znajomy, bezczelny, ale z domieszką szczerości.
— Spokój mnie nudzi. — Wzruszył ramionami. — Nie umiem żyć w ciszy i przy stole pełnym poprawnych rozmów, chodzić na eleganckie gale i rozmawiać o funduszach. Wiesz, że z tego samego powodu nie mam kontaktu z własnym ojcem. A ta dziewczyna… była z tego świata.
Uniósł na nią spojrzenie spod lekko zmrużonych powiek. Było w nim coś surowego, szczerego, ale i niebezpiecznie znajomego, tego właśnie Nico, którego Sloane pamiętała. Ten, który potrafił wyprowadzić z równowagi i w tej samej sekundzie sprawić, że chciało się wpaść mu w ramiona.
— Taki jestem. Nie potrafię udawać, że jest we mnie cisza, kiedy coś ciągle wrze. I nie mogę stałe sprowadzać kogoś na złą drogę. Jak z tym filmikiem… wiesz dla mnie to było nic, a dla niej, jak koniec świata.
Opadł plecami głębiej w miękkie oparcie leżaka, a dłoń, którą miał na jej karku, nie cofnęła się. Przeciwnie, spłynęła
— Dlatego nauczyłem się… nie ograniczać samego siebie. — Westchnął. — Bo jak się duszę, to nie tylko ja się topię, ale i ta druga osoba.
Mówiąc to, nie odrywał wzroku od niej. Jego palce błądziły po jej ramieniu, zostawiając na skórze mokre ślady, a on sam wyglądał tak, jakby każde słowo, które wypowiadał, było kawałkiem prawdy, której nie potrafił już zatrzymać. Nico nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek mówił to komuś wprost. Zwykle trzymał takie rzeczy w środku, zbyt mocno zakorzeniony w dumie i przekonaniu, że facet powinien dźwigać swoje ciężary po cichu. Ale teraz, leżąc obok Sloane, czuł, jakby słowa same wydostawały się z niego, mimo że nie planował ich wypowiedzieć. Było w tym coś dziwnie naturalnego. Jakby nie musiał się pilnować ani ważyć każdego zdania. Miał wrażenie, że właśnie ona mogła go zrozumieć. Sloane znała jego żywiołowość, jego chaos, i sama miała w sobie podobną iskrę. Nie musiał udawać spokojniejszego, bardziej ułożonego, „łatwiejszego do zniesienia”. Miał wrażenie, że jeśli ktokolwiek miałby pojąć, dlaczego nie umiał żyć w ciszy, dlaczego potrzebował krzyku, kłótni i równie gwałtownych pojednań, to właśnie ona.
Nico
Nico mówił od serca, bez maski i bez gier, a jednak na jego ustach wciąż czaił się półuśmiech. Nie ten cwaniacki, którym zwykle rozbrajał ludzi, ani prowokacyjny, jakim potrafił doprowadzić Sloane do szału, ale lżejszy, spokojniejszy, jakby opowiadanie tej historii wcale nie było dla niego ciężarem. Wbrew pozorom to go nie bolało. Nie było w nim tej goryczy, jakiej Sloane się spodziewała. Może kiedyś, w tamtym czasie, to rozdrapywało mu skórę od środka, ale teraz… teraz Nico mówił o tym jak o czymś, co się wydarzyło, a nie jak o ranie, która wciąż krwawi. Głos miał niski, miękki, i było w nim więcej spokoju niż żalu. Patrzył na nią cały czas, jakby sprawdzał, jak jego słowa osiadają w jej głowie i czy ona je rozumie. A ona rozumiała. I to sprawiało, że ten uśmiech utrzymywał się na jego twarzy jeszcze mocniej, bo nie czuł się już z tym sam.
OdpowiedzUsuńNico parsknął krótkim śmiechem, takim, który nie miał w sobie ani krzty złośliwości, tylko lekkie przyznanie racji.
— No właśnie, Sloane. — Podniósł na nią spojrzenie, a w jego oczach czaił się ten znajomy błysk, którego brakowało jej przez wszystkie miesiące. — I dlatego to się nie udało.
Oparł łokieć o podłokietnik leżaka, palcami leniwie obracając kieliszek, w którym szampan połyskiwał przy świetle odbijającym się od tafli basenu. Był swobodny, ale każde jego słowo niosło w sobie ciężar prawdy.
— Wiesz ile mnie to kosztowało, żeby być tu, gdzie jestem. — Kiwnął lekko głową, jakby chciał, by przypomniała sobie wszystkie tamte czasy, gdy zaczynał. — Żeby wyrwać się z ram, które wyznaczył mi ojciec.
Nico wzruszył ramionami, jakby to było nic, ale w jego głosie czuło się, ile uporu i zaciętości wtedy w sobie zgromadził.
— Poradziłem sobie, bo byłem na tyle uparty, że nie widziałem innej opcji. Nie miałem planu B. — Spojrzał na nią intensywnie, jakby szukał w jej oczach potwierdzenia, że wie, co to znaczy. — A Sophia… ona też miała w sobie tę iskrę buntu. Tylko że ona chyba nie miała tej determinacji, żeby naprawdę coś zmienić.
Westchnął, ale wciąż uśmiechał się lekko, jakby mówił o kimś, kogo już dawno odpuścił, a nie o osobie, która jeszcze jakiś czas temu była częścią jego życia.
— Jakby bała się, że ta iskra spali jej całe życie. I trochę tak było, ten filmik… Sloane ja nawet nie potrafiłem się tym przejąć, a dla niej to miało jakieś konkretne konsekwencje w domu, na uczelni…
Odchylił głowę do tyłu, spojrzał w sufit pawilonu i przez kilka sekund milczał. Woda wciąż błyszczała w świetle neonów za ich plecami, a on bębnił palcami o szkło kieliszka, jakby potrzebował tej monotonii, żeby zebrać myśli.
Nico roześmiał się krótko, takim śmiechem, w którym brzmiało coś między niedowierzaniem a ironią. Potrząsnął głową, mokre kosmyki opadły mu na czoło, więc przeczesał je palcami do tyłu.
Podparł się wygodniej na łokciu, pochylając lekko w jej stronę, jakby chciał uchwycić każdy detal na jej twarzy. Przesunął kciukiem po krawędzi swojego kieliszka, jakby bawił się dźwiękiem szkła. Spojrzenie jednak nie uciekło ani na chwilę od Sloane, było skupione, intensywne, trochę wyzywające. Nico na moment ucichł, jakby jej pytanie naprawdę trafiło głębiej, niż się spodziewał.
Kiedy w końcu odezwał się, głos miał spokojny, ale pewny.
— Nie. — Przeniósł spojrzenie na Sloane i uniósł lekko kącik ust, tym razem bez typowego dla siebie zaczepnego błysku. — Nie żałuję. Wiesz, ona… płakała przeze mnie tyle razy, że gdybym teraz powiedział, że tęsknię to byłoby to kurewsko egoistyczne.
Przesunął dłonią po karku, jakby chciał rozładować napięcie, a potem westchnął cicho.
— Bo ja wiem, Sloane. Wiem, że nie potrafiłbym się zmienić na tyle, żeby być dla niej odpowiedni. — Pokręcił głową z uśmiechem, ale nie z tym aroganckim, którym zwykle zbywał trudne tematy — bardziej z takim rezygnującym, szczerym. — A ona zasługiwała na kogoś, kto nie rozwali jej życia swoim szaleństwem.
Na chwilę zapatrzył się w taflę basenu, jakby jego myśli gdzieś się rozproszyły, a potem znowu zerknął na blondynkę obok, lekko przekrzywiając głowę.
Nico nachylił się lekko w jej stronę, bawiąc się obrąbkiem kieliszka, jakby nieświadomie szukał ujścia dla energii, która w nim buzowała. W oczach miał coś między spokojem a tą znajomą iskrą, kiedy wreszcie wypowiedział swoje myśli na głos:
OdpowiedzUsuń— Bo wiesz… jeśli jesteś z kimś szczęśliwa tylko wtedy, kiedy nie jesteś naprawdę sobą… to i tak prędzej czy później się posypie. — Jego głos zabrzmiał zaskakująco miękko, jak na niego, bez cienia kpiny. — To trochę jak granie roli, której nie umiesz zagrać do końca. W końcu zmęczysz się udawaniem.
Uniósł brew, jakby zaraz miał dorzucić coś żartobliwego, ale powstrzymał się. Zamiast tego pozwolił sobie na krótki uśmiech, taki, który nie przykrywał szczerości. Oparł głowę o miękkie oparcie leżaka i spojrzał na Sloane z boku, dając jej przestrzeń, ale nie uciekając wzrokiem.
Nico parsknął krótkim, rozbawionym śmiechem, a jego ramię poruszyło się nieznacznie, jakby przygarnął ją jeszcze bliżej, reagując na jej uwagę o „dobrych ujęciach”.
— No widzisz? — rzucił zaczepnie, przekrzywiając lekko głowę. — Jestem człowiekiem wielu talentów. — Uśmiechnął się szerzej, wyraźnie rozbawiony, jakby zupełnie nie czuł ciężaru tematu, który dopiero co poruszali. Potrafił obracać w żart nawet coś, co innym przywoływało by niesmak. Zerknął na nią spod półprzymkniętych powiek, a kącik ust drgnął mu jeszcze raz.
— Ale… zdaje się, że ty też masz na koncie premierę filmiku, który trochę napsuł ci krwi. — Podniósł brew prowokacyjnie, a ton głosu miał miękki, prawie ciepły, choć kryła się pod nim dobrze znana nuta zadziorności. Podparł się mocniej na łokciu, jakby chciał złapać lepszy kąt do obserwowania jej reakcji, i przez moment wyglądał tak, jakby faktycznie bawiło go wyciąganie tego wspomnienia na światło dzienne. Ale w jego oczach było coś jeszcze czujność, czy Sloane odpowie żartem, czy jednak tym razem mu przyłoży.
— Co się wtedy stało?
Nico
Nico parsknął śmiechem, tym swoim lekkim, trochę bezczelnym, który zawsze brzmiał tak, jakby nic na świecie nie było w stanie go przytłoczyć.
OdpowiedzUsuń— Oczywiście, że byłem wniebowzięty! — Pokręcił głową, wciąż się uśmiechając. — W końcu każdemu facetowi marzy się tak… spektakularne kardio po ciężkim treningu siłowym... — Dodał z ironią, ale w jego oczach było widać, że sam traktuje tamten „skandal” bardziej jak anegdotę niż bliznę. Nico przechylił głowę w jej stronę, a jego spojrzenie zmiękło, choć wciąż trzymał się tego półuśmiechu, który dodawał lekkości nawet najcięższym słowom. Przesunął palcem po jej dłoni, tak jakby rysował niewidzialny wzór, dając jej chwilę, by odetchnęła. — Wtedy trzeba chyba… pobyć chwilę samemu. — odezwał się spokojnie, bez patosu, jakby mówił o czymś, co sam już zdążył przerobić. — Albo z kimś, kogo naprawdę dobrze się zna. — Uniósł lekko brew, celowo nie spuszczając z niej wzroku. — I przypomnieć sobie, kim się jest. — Jego głos był miękki, ale pewny. Nie próbował jej pouczać, nie stawiał się w roli mentora. To brzmiało raczej jak podpowiedź od kogoś, kto sam miał za sobą podobny bałagan w głowie i wiedział, że żadna ilość blichtru, hałasu ani ludzi wokół nie pomaga. W tym czasie Nico opadł głębiej na oparcie leżaka, ale nie odsunął się od niej. Ramieniem wciąż muskał jej ramię, jakby wbrew pozorom zależało mu, żeby zachować ten kontakt.
Nico parsknął śmiechem tak głośno, że przez chwilę odbił się on od szklanych szyb basenu. — No widzisz, Fletcher. — rzucił z udawaną powagą, unosząc brodę tak, jakby zaraz miał zacząć prawić kazania. — Teraz to ze mnie taki mędrzec gawędziarz. Będę ci serwował same złote myśli.
Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, pochylił się lekko i trącił ją łokciem w bok, nie za mocno, ale na tyle, żeby podskoczyła i rozlała kilka kropli szampana ze swojego kieliszka. Śmiech Nico wciąż brzmiał w jej uchu, miękki i naturalny, a oczy błyszczały tym samym rozbawieniem, jakie miała wrażenie, że pamiętała sprzed lat.
— Spokojnie. Nie zamieniłem się w twojego coacha od życia. Chyba…
Potem jednak, na moment, spoważniał. Uśmiech wciąż mu się trzymał kącika ust, ale głos nabrał nieco niższego, bardziej miękkiego tonu:
— Powiem ci jedno… gdybym nie był egoistą, zakończyłbym to dużo wcześniej. — Przyznał szczerze, bez owijania. — Zrobiłem to stanowczo za późno. I zachowałem się wtedy, jak dupek. — Uniósł lekko ramiona, jakby nie próbował się usprawiedliwiać, tylko stwierdzał fakt. — I jeśli żałuję, to właśnie tego. Bo to była ma prawdę dobra dziewczyna, wiesz, z sercem na dłoni, a ja…? Szkoda gadać.
Gdy zaczęła mówić, jego spojrzenie wyraźnie złagodniało. Milczał, pozwalając jej wyrzucić z siebie słowa, które najwyraźniej ciężko było wypowiedzieć. Wodził kciukiem po jej dłoni, którą trzymał, jakby tym drobnym gestem chciał pokazać, że słucha i że nie zamierza jej przerwać.
Nico nie przerwał jej ani jednym słowem, kiedy zaczęła mówić. Tylko patrzył, najpierw uważnie, a potem trochę ciężej, jakby każde kolejne zdanie kładło mu się na ramionach. Czuł, jak jej palce przesuwają się po jego przedramieniu, ale tym razem to nie było rozproszenie, tylko jakby kotwica, która trzymała go przy niej, żeby nie wyrwał się z tej rozmowy. Uniósł lekko brew, a potem przymknął oczy, jakby potrzebował chwili, by to przetrawić. Nico odsunął kieliszek, który trzymał w dłoni, zostawiając go na stoliku.
Potem przesunął rękę po jej nodze, od kolana aż do kostki, ruchem powolnym, trochę jakby chciał sprowadzić ją z powrotem do tej chwili, do niego, do tu i teraz.
OdpowiedzUsuń— Może to zabrzmi brutalnie, ale… rozumiem. — dodał po chwili, patrząc jej prosto w oczy. — Ja też miałem takie momenty, kiedy wiedziałem, że zaraz coś zjebię. Że to nie jest dobre ani dla mnie, ani dla niej, ani dla kogokolwiek. Ale robiłem to, bo przez pięć minut czułem się sobą.
Zawiesił głos i uśmiechnął się krótko, choć uśmiech ten nie sięgnął oczu.
— Wiesz… pewnie cię nie zdziwi, że widziałem te filmiki. — Odezwał się dopiero, gdy ona skończyła. Nie brzmiał, jakby ją oceniał, bardziej jak ktoś, kto konstatuje coś oczywistego. — I zastanawiam się, czy to właśnie dlatego powiedziałaś, że zniszczyłaś swoje małżeństwo. — Przechylił głowę, patrząc jej prosto w oczy. — Czy to było wtedy? Tamtej nocy się rozstaliście?
Uśmiechnął się lekko, przełamując ciężar pytania. — Możesz to potraktować jako pytanie pomocnicze. Nie liczy się do naszej trójki. — Zaśmiał się krótko, jakby chciał rozładować napięcie, które wisi nad nimi.
Nico
Nico roześmiał się głośno, opierając głowę o miękkie oparcie leżaka. Przesunął dłonią po twarzy, jakby musiał się upewnić, że dobrze usłyszał.
OdpowiedzUsuń— Urocze brunetki, hm? — uniósł brew i spojrzał na nią z rozbawieniem, w którym pobrzmiewała lekka zaczepka. — Fletcher, czy ty masz jakieś własne doświadczenie w tym temacie? Bo wiesz, ja nie dyskryminuję. — Uśmiechnął się szelmowsko, a jego ton był lekki, pełen tej starej beztroski, którą znała aż za dobrze. — Kardio z blondynkami też przyjmuję, żeby nie było.
Dopiero po chwili, kiedy śmiech ucichł, wrócił spojrzeniem do sufitu, a potem zsunął je na ich splecione dłonie. Był spokojniejszy, poważniejszy, jakby naprawdę chciał odpowiedzieć.
— Wtedy wydawało mi się, że tak — powiedział cicho, bez zawahania, choć w jego głosie brzmiało coś, co zdradzało, że mierzył się z tym od dawna. — A teraz? Teraz nie wiem, czy kochałem ją… czy bardziej to, jak się przy niej czułem. Jak ktoś, kto wreszcie jest potrzebny. Ktoś, kto… nie jest tylko tym gościem od boksu, od kłopotów, od wiecznych wybuchów.
Przesunął kciukiem po jej dłoni, niby od niechcenia, ale w tym geście było coś miękkiego, intymnego.
— Ona widziała we mnie więcej. Więcej niż ja sam kiedykolwiek widziałem. I to uzależniało. — Uśmiechnął się, ale to był ten lżejszy, trochę smutny uśmiech. — Na pewno coś do niej czułem. Nie wiem, czy to była miłość taka, wiesz… prawdziwa, czy tylko pragnienie, żeby ktoś taki został przy mnie.
Nachylił się odrobinę, żeby móc spojrzeć jej prosto w oczy. — No i to, że teraz o tym gadam, to pokazuje, że miała dla mnie znaczenie.
Nico słuchał jej w skupieniu, nie przerywając, nawet gdy w jej głosie pobrzmiewała gorycz, a słowa wybrzmiewały ciężko. Jego spojrzenie było poważne, nie szukał żartów, nie rozpraszał jej, pozwalał jej mówić, jakby wiedział, że tego właśnie teraz potrzebuje.
— Czasem zdradza nas własne ciało, hmm? — rzucił w końcu, spokojnie, niemal szeptem, z tym charakterystycznym dla siebie półuśmiechem, który nie był ani lekceważeniem, ani rozgrzeszeniem. Raczej stwierdzeniem faktu, którego oboje byli świadomi aż za dobrze. Daleki był od tego, by ją oceniać. W jego własnym życiu nie brakowało zdrad. Pamiętał aż za dobrze tamte noce, kiedy zasypiał obok dziewczyny, która była „jego”, a budził się z poczuciem winy, bo jeszcze kilka godzin wcześniej szukał emocji w cudzych ramionach. Nie był święty. Nigdy nie próbował udawać, że jest. Dlatego nie patrzył na nią z wyrzutem, patrzył, jak na kogoś, kto zwyczajnie się potknął. Tak samo jak on wielokrotnie.
Nachylił się lekko, by móc spojrzeć jej w twarz. W jego głosie zabrzmiała ciekawość, ale i nuta wahania, jakby ważył każde słowo, nie chcąc jej zranić, a jednocześnie pragnąc zrozumieć do końca.
— Ale zaraz… — przeciągnął ton, unosząc brwi. — Powiedziałaś, że byłaś z Carterem szczęśliwa. A teraz mówisz, że od miesięcy miałaś w głowie swojego byłego ochroniarza. — Zatrzymał się na moment, jakby chciał jej dać chwilę oddechu. — To powiedz mi, Fletcher… czy w takim razie naprawdę byłaś wtedy taka szczęśliwa? Bo to nie brzmi jak jednorazowy skok w bok, który nic nie znaczy. To brzmi jak coś… dużego.
Coś mu się nie zgadzało. Słowa Sloane brzmiały jak układanka, w której kilka elementów uparcie nie chciało pasować do całości. Mówiła o szczęściu, a jednocześnie o tym, że od miesięcy miała w głowie innego faceta. Mówiła o miłości, a zaraz obok o romansie, który rozgrywał się w jej myślach długo przed tym, zanim stał się faktem. Wyglądała teraz na bardziej zagubioną, niż przypuszczał. Jakby sama nie wiedziała, gdzie zaczyna się prawda, a gdzie kończą się wymówki. Nico przesunął dłonią po materiale szlafroka, który otulał jej ramię, jakby sam ten gest miał go przytrzymać przy niej, zanim wyrzuci pytanie, które od dłuższej chwili chodziło mu po głowie. Jego spojrzenie było uważne, wpatrzone prosto w nią, bez cienia rozbawienia czy prowokacji.
OdpowiedzUsuń— Dlaczego akurat on, Sloane? — odezwał się nisko, spokojnie. — Dlaczego miałaś w głowie tego ochroniarza?
Zrobił krótką pauzę, pozwalając, by ciężar pytania zawisł między nimi.
— Co takiego w nim było, czego nie miał Carter? — zapytał wprost, jakby chciał dotknąć samego sedna, odrzeć sprawę z warstw kłamstw i półprawd, do których tak łatwo było się uciec.
Nico
Sloane trochę go przyłapała. Nico od razu to poczuł, ten błysk w jej oku, lekko uniesioną brew, ton głosu, który sugerował, że wie więcej, niż mówi. Zamiast się spiąć, roześmiał się szczerze, takim rozbrajającym śmiechem, jakby właśnie ktoś przyłapał go na czymś, co od dawna było oczywiste.
OdpowiedzUsuń— Dobra, masz mnie — rzucił z rozbawieniem, kręcąc głową. — Można powiedzieć, że to był mój własny… cholernie pokręcony, miłosny trójkąt.
Wsunął dłoń we włosy, przeczesał je do tyłu i jeszcze raz się uśmiechnął, tym razem z odrobiną autoironii.
— Widzisz, ja też mam swoje za uszami. Alex i Soph… to były koleżanki. A ja… przez jakiś czas byłem z Alex. Naprawdę dobrze nam się układało, zero dram, wszystko na miejscu. Tylko że, kurwa… — zawiesił głos na moment, spojrzał w bok, jakby chciał sobie zebrać myśli — coś mnie cały czas ciągnęło do Sophii.
Wypuścił powietrze z lekkim śmiechem, ale było w nim trochę goryczy.
— No i Alex miała tego dość. Zostawiła mnie. Dla mojego kumpla, żeby było śmieszniej. A z Sophią i tak mi nie wyszło. — Rozłożył ręce, jakby sam podsumowywał swój własny bałagan. — Klasyczny Miller, co?
Spojrzał na Sloane już spokojniej, z tym lekkim, łobuzerskim półuśmiechem. Jakby właśnie przyznał się do winy w procesie, ale zrobił to na własnych zasadach, z humorem i dystansem.
Nico uniósł ręce w obronnym geście, jakby uprzedzał jej komentarz, a na ustach wciąż błąkał mu się półuśmiech.
— Ej, żeby było jasne, nie zrobiłem tego z premedytacją — powiedział spokojniej, choć w jego głosie wciąż pobrzmiewała nuta śmiechu. — W pewnym momencie sam nie wiedziałem, czego chcę i czego potrzebuję. Jakbym był rozdarty na pół.
Opadł z powrotem na oparcie leżaka, wpatrując się przez chwilę w sufit basenu, jakby tam mógł znaleźć odpowiedź na to, co w nim siedziało. Palcami lekko uderzał o własne kolano, nerwowy, ale bardziej w tym szczerym, bezbronniejszym wydaniu, niż zwykle.
— I wiesz, próbujesz się oszukać, że to tylko chwilowe, że zaraz przejdzie. A nie przechodzi. Tylko narasta. I zanim się obejrzysz, to już wszystko się sypie.
Dopiero wtedy spojrzał na Sloane, prosto, bez wygłupów, bez tej warstwy żartów, którą często przykrywał trudne rzeczy.
— I wtedy człowiek czuje się jak totalny dupek, bo zamiast wiedzieć, mówić i działać, to po prostu dryfuje, aż wszystko się rozpieprzy.
Nico słuchał jej w milczeniu, a z każdą kolejną chwilą jego spojrzenie stawało się coraz bardziej miękkie. Nie dlatego, że chciał ją rozczulić czy dać poczucie ulgi, raczej dlatego, że naprawdę go poruszała.
W pierwszej chwili chciał się odezwać, rzucić jakiś żart, rozładować ciężar, ale nic nie padło. Pozwolił jej mówić. Siedział z łokciem opartym o oparcie leżaka, drugą dłonią przesuwając bezwiednie po jej ramieniu, jakby chciał jej dać sygnał: jestem, mów dalej. Kiedy skończyła, nie od razu odpowiedział. Uśmiechnął się pod nosem, ale tym razem nie było w tym kpiny.
— Wiesz… to brzmi kurewsko pogmatwanie — powiedział w końcu, tonem spokojnym, ale ciepłym. — Ale nie jesteś pierwszą osobą, która utknęła pomiędzy dwoma różnymi światami.
Popatrzył na nią uważnie, jakby badał, czy dobrze dobiera słowa.
— James daje ci grunt pod nogami. Bezpieczeństwo. Pewność, że jak spierdolisz, to złapie cię w ostatniej sekundzie. Carter daje ci ogień, dreszcz, poczucie, że żyjesz i że jak kocha, to tak, że zapominasz o całej reszcie. — Przerwał, a w kąciku ust pojawił się cień uśmiechu. — A ty jesteś Sloane Fletcher. Chcesz mieć jedno i drugie.
Odchylił głowę, spoglądając przez moment w sufit, a potem znów na nią.
— Ja też tak miałem. Z Alex i Soph. Jedna dawała spokój, druga chaos. Jedna była przewidywalna, druga paliła mi krew w żyłach. I zgadnij co? Próbowałem złapać balans, a skończyłem z pustymi rękami.
Zawiesił na niej spojrzenie, tym razem już całkowicie serio, bez osłon.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, co najbardziej mnie uderza? — Nachylił się lekko ku niej. — Kiedy mówisz, że byłaś szczęśliwa z Carterem, bo jak ktoś ci siedzi w głowie miesiącami… to znaczy, że to szczęście nie było pełne. Że czegoś ci brakowało.
Nie brzmiał oskarżycielsko. Bardziej jak ktoś, kto doskonale rozumie i wcale nie ocenia.
Nico podparł się mocniej na jednym łokciu, a drugą dłonią poprawił szlafrok na jej ramieniu, jakby ten prosty gest miał ją utrzymać bliżej. Wpatrywał się w nią chwilę, z tym półuśmiechem, który nie znikał mu z twarzy, ale w oczach nie było już żartu. Były poważne, skupione, jakby próbował przejrzeć ją na wskroś.
— Powiedziałaś mi dużo o Carterze, o Jamesie, o tym całym pieprzonym chaosie… — zaczął wolniej, trochę ciszej niż wcześniej. — Ale powiedz mi jedno, Sloane. Kiedy ostatni raz czułaś się naprawdę sobą? Nie na scenie, nie w świetle reflektorów, nie w tej całej grze… tylko w życiu.
Zawiesił głos, dając jej przestrzeń.
— Kiedy było ci beztrosko, lekko? Kiedy nie musiałaś myśleć o tym, kim masz być dla innych? — dodał, przesuwając opuszkiem palca po jej dłoni, którą wcześniej gładziła jego ramię. Nie nachalnie, raczej jakby chciał ją zakotwiczyć w tej chwili. Patrzył na nią tak, jakby odpowiedź miała dla niego większe znaczenie, niż sam był gotów przyznać. Jakby naprawdę chciał wiedzieć, nie z ciekawości, a dlatego, że zależało mu na tym, żeby ją zrozumieć.
Nico
Nico parsknął śmiechem, takim takim szczerym, który rozluźnił przez chwilę ciężar ich rozmowy.
OdpowiedzUsuń— No to mamy tu swoją mini-terapię, co? Całkiem za darmo — rzucił z przekąsem. — Tylko że nie obiecuję cudów. My tu nie robimy nagłych napraw, bardziej takie chaotyczny emocjonalny oddział ratunkowy, po pijaku.
Zsunął się nieco na leżaku, opierając ciężar na łokciach i patrząc na nią uważnie. Potem zrobił te swoje półpoważne, półżartobliwe spojrzenie.
— Wiesz, zachowałem się wtedy jak straszny dupek. Naprawdę. Obróciłem wszystko tak, żeby to Sophia poczuła się winna.
Nico, kiedy to mówił, był daleki od teatralnych gestów. Raczej taki, jakim znała go najlepiej naturalny, szczery, bez sztucznych póz. Pokręcił głową ze śmiechem podszytym wstydem.
Pochylił się lekko w bok, żeby dać jej małego kuksańca ramieniem, takiego „nie traktuj mnie jak mędrca, bo spieprzyłem wystarczająco dużo”.
— Nie chciałem jej więcej mieszać w głowie.
Przesunął dłonią po twarzy, jakby odgarniać jakieś wspomnienie. Jego głos zrobił się spokojniejszy, trochę zmęczony, ale szczery.
— A Alex… to świetna dziewczyna i cieszę się, że jest szczęśliwa, nawet jeśli związała się z moim kumplem. Jak wiesz, serce nie sługa.
Oparł się na łokciach, przesuwając się lekko niżej na leżaku. Palcami wolnej dłoni przejechał po karku, jakby chciał rozmasować napięcie albo zrzucić z siebie wspomnienia, które wciąż trochę ciążyły.
— Moje lekarstwo było proste i głupie: rzuciłem się w wir pracy. Treningi, walki, powtarzanie tych samych rund, aż nie zostawało czasu na myślenie. I to jakoś działało.
Jego dłoń odruchowo powędrowała na udo, przycisnął ją mocniej, jakby chciał podkreślić dyscyplinę i ciężar pracy, który wpakował w te miesiące. Jego spojrzenie zmiękło, a usta lekko się uniosły w półuśmiechu takim, w którym mieszała się duma z niedowierzaniem, że faktycznie przez to przeszedł.
— Pamiętasz tamtą porażkę rok temu, na igrzyskach? Piekło. Ale po niej… poskładałem się na nowo. Trenowałem tak, że ledwo stałem na nogach. I dzisiaj piłem szampana. Nie dlatego że był to koniec jakiegoś etapu, bardziej dlatego, że dotarłem gdzieś dalej niż myślałem. Tak trochę za wygraną, a trochę za to, że wstałem po tym wszystkim.
Spojrzał na nią prosto, a w jego oku było coś z tej mieszanki dumy i zmęczenia.
— Więc tak — przyznał pół-żartem, pół-na-ostro — mówię o wygranej, ale też o tym, że część mnie zawsze będzie myślała o tym, co poszło nie tak między nami. I o tobie. I o Sophii. I o tym, że czasem wszystko się miesza: sport, życie, relacje.
Pokiwał głową, jakby podsumowując i dodał z lekkim uśmiechem:
— Nie mówię, że to było bez sensu. Coś straciłem, ale też znalazłem w sobie coś, co pozwoliło mi przetrwać. A może po prostu nauczyłem się nie karmić własnych demonów…
Jego dłoń mimowolnie odnalazła jej rękę na jego przedramieniu. Nie trzymał jej mocno, nie ściskał, ot, lekkie muśnięcie kciukiem jej skóry, takie ciche „jestem tu”, które u niego zawsze mówiło więcej niż słowa.
Nico słuchał jej spokojnie, bez przerywania. Patrzył, jak rysuje te niewidzialne wzory na jego dłoni, i nawet lekko rozluźnił palce, jakby chciał dać jej jeszcze więcej miejsca na te szlaczki, które były jej sposobem na wyrzucenie napięcia.
— To może powinnaś zrobić dokładnie to samo, co ja wtedy — odezwał się po chwili, cicho, ale bez wahania. — Skupić się na sobie. Odpocząć od tego całego rollercoastera, który cię wykańcza. Nie spieszyć się z deklaracjami, bo serio, nic ci nie ucieknie. Może dopiero wtedy coś się wyklaruje.
Uniósł na nią spojrzenie, miękkie, ale poważne. — Czasem trzeba zrobić krok w tył, żeby złapać oddech, wiesz? A mam wrażenie że ty cały czas biegniesz sprintem.
Jego kciuk przesunął się lekko po wierzchu jej dłoni, gest niewielki, ale intymny, jakby chciał jej powiedzieć, że może zwolnić i nikt jej za to nie ukarze.
Nico skinął lekko głową, jakby dopiero teraz kończył myśl, którą od dłuższej chwili układał sobie w głowie.
OdpowiedzUsuń— I jeśli naprawdę masz być z którymś z nich… to będziesz. — Wzruszył ramieniem, a na jego ustach pojawił się krótki, spokojny uśmiech. — Bo tak to działa. Nieważne, ile razy będziesz próbowała się od tego odciąć albo wmówić sobie, że to koniec… jak ma być, to wróci. A jak nie, to zostanie tylko wspomnieniem.
Powiedział to z takim spokojem, jakby sam przećwiczył tę prawdę dziesiątki razy na własnej skórze.
Nico nachylił głowę, jakby sam siebie zaskoczył własnymi słowami, i przez moment patrzył gdzieś ponad jej ramieniem, zamiast prosto w nią.
— A może… mooożeee każdy z nich miał być tylko lekcją. — Wypowiedział to wolniej, miękko, jakby chciał najpierw przetestować ciężar tego zdania. — Drogą do tego, żebyś poznała siebie. Sprawdziła, czego tak naprawdę chcesz, a czego nigdy nie będziesz w stanie zaakceptować.
Na chwilę zamilkł i westchnął lekko przez nos.
— I może, tylko może… wcale nie masz skończyć z żadnym z nich. — Nico przechylił głowę, jakby sam się zastanawiał nad tym, co właśnie powiedział. Jego spojrzenie zawisło na tafli wody w basenie, na odbijających się w niej światłach miasta. Palcem wolnej dłoni przesunął po jej przedramieniu, niespiesznie, jakby rytmicznie odmierzał jej myśli.
Nico
Nico przeciągnął dłonią po karku, jakby rozciągał spięte mięśnie, a potem uniósł na nią rozbawione spojrzenie.
OdpowiedzUsuń— Teraz mam chwilę oddechu, wiesz? — przyznał, z tym swoim swobodnym tonem. — Mały odpoczynek od walk, trochę regeneracji… ale zaraz znowu zaczynam treningi. To nigdy się nie kończy. — Wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste.
Palcami lekko poprawił jej kosmyk włosów, który przykleił się do mokrego torsu i z uśmiechem dodał:
— Prędzej ty zaprosisz mnie na swój koncert w roli honorowego gościa, niż ja ciebie na jakąś galę boksu. — Nachylił się odrobinę, jakby chciał podkreślić wagę następnych słów. — Choć spokojnie, tego też nie przegapisz. Nie ucieknie ci.
Nico uśmiechnął się szelmowsko, jakby dopiero teraz złapał sens jej słów. Jego dłoń, która wcześniej odgarnęła z jej twarzy kosmyk, przesunęła się leniwie wzdłuż jej ramienia, aż do nadgarstka, który ujął lekko, bez pośpiechu.
— No właśnie… — zaczął spokojnie, trochę niższym głosem. — Pytasz o trzecią opcję, a tymczasem siedzisz tu, na moich udach, mokra od wody, w szlafroku, który skradłaś z hotelu. — Spojrzał jej w oczy z tym rozbrajającym błyskiem, który znała aż za dobrze. — Może odpowiedź jest prostsza niż ci się wydaje.
Oparł głowę o miękkie oparcie leżaka, ale ani na chwilę nie odrywał od niej spojrzenia. Był jednocześnie rozluźniony i skupiony wyłącznie na niej, jakby wszystko inne, basen, miasto za szybą, cała noc, było tylko tłem.
Nico zaśmiał się cicho, tym swoim niskim, rozbawionym śmiechem, i odchylił się nieco na oparciu. Spojrzał na nią z tym dziwnym, rozbrajającym błyskiem w oku.
— Przeżyłbym kolejne zrujnowanie mi życia, mam w tym doświadczenie — powiedział powoli, jakby ważył każde słowo. Nie dał jej czasu na odpowiedź. Złapał jej dłoń, pociągnął powoli ku sobie i nim Sloane zdążyła w pełni zareagować, przyciągnął ją bliżej, wprawiając w ruch, który zakończył się tym, że usiadła mu okrakiem na udach. Lekko się cofnął, dopasowując jej ciężar do własnej sylwetki, a jego ręce w naturalny sposób objęły ją w talii, pewnie, ale delikatnie, jakby już odruchowo znał każdy punkt, w którym lubiła być trzymana.
Szlafrok przesunął się po jej biodrach, mokre włosy oblały mu ramię, a ich oddechy zetknęły się bliżej niż przed chwilą. Basen zaiskrzył w tle, dźwięk miasta był gdzieś dalej, tam, gdzie nie miał dostępu do ich małej bańki. Nico odchylił głowę, aby spojrzeć jej prosto w oczy; w tym spojrzeniu było wszystko: bezczelność, czułość i ten stary, znajomy pociąg do kłopotów.
— Więc? — mruknął nisko, palcami lekko sunąc po jej biodrach w rytm, jakby chciał sprawdzić, czy ona się zgadza. — Chcesz zrujnować czyjeś życie jeszcze raz?
Jego dłoń przesunęła się wyżej, osiadła na jej talii i lekko przyciągnęła ją bliżej, tak że poczuła ciepło jego torsu. Kciukami rozmasował skórę tuż nad kością biodrową — gest prosty, intymny, działający jak kotwica. Uśmiechnął się przy tym półszeptem, blisko jej ust:
— Bo ja mam w sobie odporność na szkody spowodowane tobą.
W oczach miał ten znajomy błysk, mieszaninę wyzwania i obietnicy, że nie skończy się tylko na słowach. Powoli wsunął dłonie pod jej szlafrok, jakby nie musiał się spieszyć, zatrzymując je przy zgięciu jej bioder. Uścisnął delikatnie, prowokacyjnie, tak jakby testował, ile jeszcze może. Uśmiechnął się krótko, kciukami zataczając powolne kółka na jej skórze, jakby badał jej reakcję. Nie spieszył się, pozwalał napięciu narastać, czekając, czy Sloane odwzajemni grę czy ucieknie wzrokiem. Nie spieszył się; pozwolił, by napięcie narastało powoli, dotyk, oddech, bliskość. Jego spojrzenie tańczyło po jej twarzy, od oczu, przez usta, po linię żuchwy. Palcami zatoczył powolny krąg na jej skórze, jakby zachęcał, by sama podjęła decyzję.
Nico
No proszę, co za ładna imienniczka ♥
OdpowiedzUsuńDziękuję za powitanie i życzę długich i angażujących wątków.
D e l p h i n e
Nico parsknął śmiechem na jej słowa, jakby chciał udowodnić, że naprawdę nie miał w sobie ani odrobiny strachu przed tym, co nadchodzi.
OdpowiedzUsuń— Jestem otwarty na propozycje — rzucił niskim tonem, wciąż z tym szelmowskim błyskiem w oczach.
Gdy tylko poczuł jej usta muskające jego szyję, westchnął głęboko, przeciągle, nie kontrolując już tego odruchu. Zatrzymał dłonie na jej biodrach, a palce zacisnął nieco mocniej, jakby właśnie tam chciał ją zakotwiczyć. Kiedy materiał szlafroka zsunął się z jej ramion i spłynął w dół, Nico poczuł, jak jego umysł nagle przestawia się na zupełnie inny tryb. Wszystkie rozmowy, wspomnienia, ciężary, które przed chwilą między nimi krążyły, jakby wyparowały, pozostawiając tylko to, co tu i teraz.
Uniósł lekko brodę, dając jej jeszcze większy dostęp do swojej szyi, a wolną dłonią przesunął po jej plecach, badając linię kręgosłupa aż do dolnych partii pleców. Jego spojrzenie stało się bardziej mętne, skupione tylko na niej, jakby nic poza nią w tej chwili nie istniało.
— No to… chyba już zdecydowałaś, Fletcher — mruknął, a w jego głosie było coś między rozbawieniem a cięższą, gęstą obietnicą.
Nico nie czekał na kolejne słowa ani gesty z jej strony. Wystarczyło mu to jedno muśnięcie ust i szelest materiału zsuwającego się z jej ramion, żeby w środku coś mu się przestawiło. Jego dłoń, dotąd zatrzymana przy zgięciu bioder, wsunęła się śmielej pod szlafrok, obejmując mocniej jej talię i przyciągając ją do siebie tak, że nie było już miejsca na żaden dystans. Drugą dłonią przesunął się wzdłuż jej pleców, zatrzymując na karku, a potem wplatając palce w mokre włosy. Nachylił się i bez ostrzeżenia przejął jej usta w pocałunku, zdecydowanym i głębokim, takim, który nie dawał jej szans na odwrotne ruchy. Pociągnął ją mocniej na siebie, aż osiadła na nim w pełni, a szlafrok rozchylił się jeszcze bardziej, odsłaniając jej skórę na jego dotyk. Nico całował tak, jakby chciał udowodnić, że żadna z ich rozmów i wyznań nie była w stanie wytrącić go z tego instynktu, tego, który zawsze pchał go, żeby brać to, czego pragnął. Usta przesunął wzdłuż jej szczęki, potem niżej, na szyję, zostawiając na niej mokre, gorące ślady. Wdech między kolejnymi pocałunkami był cięższy, chrapliwy.
— Ostrzegałem cię już chyba, że jak zacznę, to nie przestanę? — wymruczał przy jej uchu, a palce na biodrach przesunął wyżej, prowokacyjnie, jakby chciał przypomnieć jej, że to on teraz prowadzi.
Nico nawet nie próbował hamować tego, co buzowało mu pod skórą. Zbyt długo trzymał się w ryzach, zbyt długo skupiali się na słowach, które, choć ważne, nie były w stanie zagłuszyć tej rosnącej między nimi chemii. Teraz miał ją na sobie, czuł jej ciężar, ciepło i zapach, i wiedział, że to jest moment, w którym przejmuje inicjatywę całkowicie.
Ściągnął dłonie z jej pleców tylko po to, by pewniej ująć ją w pasie i zmusić biodra do mocniejszego zetknięcia z jego ciałem. Pochylił się gwałtownie, jeszcze raz wplątując palce w jej włosy i odchylając lekko jej głowę, żeby mieć pełny dostęp do szyi. Pocałunki, które zostawiał na jej skórze, były natarczywe, głębsze, każdy z nich z odrobiną zaborczości, jakby chciał wgryźć się w każdy centymetr, który miał na wyciągnięcie ust.
Złapał brzeg szlafroka i rozsunął go jeszcze bardziej, sunąc dłonią po jej nagim udzie aż do góry, zatrzymując się prowokacyjnie przy linii biodra. Drugą ręką znów przyciągnął ją bliżej, tak że materiał ledwo się ich jeszcze trzymał.
Nico
Nico ani przez sekundę nie miał zamiaru się z nią siłować o kontrolę, wręcz przeciwnie, z przyjemnością poddał się jej tempu, pozwalając, żeby to ona narzucała rytm. Czuł, jak w nim rośnie napięcie, ale równocześnie satysfakcja z tego, że to Sloane przejmuje prym, sprawiała, że zamiast hamować jej ruchy, przyjmował je z coraz większą ochotą. Oddał jej usta, pozwalając, żeby to ona pogłębiała pocałunek, jakby smakowała go na własnych warunkach. Ciepłe, wilgotne uderzenia jej oddechu mieszały się z jego własnym, coraz cięższym i bardziej urywanym. Gdy jej dłonie chwyciły jego, prowadząc wzdłuż pleców aż do zapięcia stanika, poczuł znajome ukłucie podniecenia, które jeszcze mocniej podsyciło ogień w jego wnętrzu. Nie spieszył się jednak z tym gestem. Zamiast od razu go rozpiąć, musnął kciukami jej skórę, tuż przy linii materiału, i nachylił się tak, by raz jeszcze złożyć na jej szyi kilka krótkich, głodnych pocałunków. Uśmiech, który w tym momencie rozciągnął mu usta, był nieco drapieżny, ale też pełen uznania. Podobało mu się, że Sloane nie tylko reagowała, ale też przejmowała inicjatywę.
OdpowiedzUsuńMimo że jego dłonie znalazły się tam, gdzie chciała, nie od razu spełnił jej niewerbalne życzenie. Zamiast tego pozwolił jej poczuć, że choć oddawał jej prym, on wciąż był obecny w tej grze, dopiero wtedy, kiedy poczuł, że napięcie między nimi osiąga kolejną granicę, jego dłonie w końcu posłusznie wprawnym ruchem rozpięły zapięcie. Pozwolił, by materiał opadł na podłogę obok nich. Świadomość tego, że nic już nie powstrzymuje jej ciała, zbudowało jeszcze większą intensywność. Jego palce przesunęły się wzdłuż kręgosłupa w dół, zostawiając na skórze ciepły, drażniący ślad.
Było w tym coś elektryzującego, to, że pozwalał jej prowadzić, ale jednocześnie zachowywał tę charakterystyczną dla siebie pewność. Patrzył na nią spod półprzymkniętych powiek, jakby w pełni delektował się każdym ruchem, który do niego należał, a który teraz składała mu w ofercie.
Kiedy ich spojrzenia spotkały się nad kolejnym, głębokim pocałunkiem, Nico uśmiechnął się pod nosem, jakby czerpał przyjemność nie tylko z samego dotyku, ale też z tego, jak bardzo Sloane była w tej chwili skupiona wyłącznie na nim. Przesunął dłonie z powrotem na jej biodra, mocniej je chwytając, jakby chciał przytrzymać ją w miejscu, by nie mogła zbytnio się odsunąć. Dzieliły ich tylko cienki materiał bielizny, przez co z łatwością mogła wyczuć jak bardzo jego ciało domagało się jej.
— Nie mam zamiaru przestawać. — Jego głos zabrzmiał przy jej wargach, niski, chropowaty, przepełniony czymś, czego nie próbował maskować. Słowa wymieszał z kolejnymi pocałunkami wrażliwej skóry przy uchu i wzdłuż szyi, a jego oddech był gorący i niespokojny. Zsunął się nieco niżej, w stronę obojczyków, zostawiając tam krótkie, zachłanne pocałunki, jednocześnie czuł pod palcami, jak jej ciało reaguje, jak napina się pod jego dotykiem i właśnie w tym momencie zatrzymał się na sekundę, unosząc głowę i patrząc jej prosto w oczy. Nico pozwolił jej jeszcze przez chwilę czuć, że to ona ma nad nim przewagę, że przytrzymując go za ramiona i przygważdżając do materaca, trzyma ster w swoich dłoniach. Ale w nim buzowała już ta znajoma siła, której nie umiał długo tłumić. Palce zsunęły się po jej bokach, zatrzymując się na moment przy linii żeber, jakby chciał poczuć, jak mocno unosi się jej ciało przy każdym oddechu.
Przechylił biodra, wytrącając ją lekko z równowagi, aż ułożyła się bliżej niego. Wsunął jedną dłoń we włosy Sloane, mocno, ale z tą znajomą czułością, którą pamiętała, przyciągając jej głowę do siebie, pogłębiając pocałunek, aż obojgu brakowało tchu.
OdpowiedzUsuń— Taką cię pamiętam… — wymruczał między urywanymi pocałunkami, zanim przesunął usta na jej obojczyk. Zostawiał ślad za śladem, powoli schodząc niżej, a jego dłonie były nieustępliwe, jedna błądziła po nagiej skórze pleców, druga zacieśniała chwyt na jej udzie, unosząc je wyżej, by bardziej przylgnęła do jego bioder. Materiał jej szlafroka leżał już gdzieś na ziemi, a jego powoli zsuwał się coraz niżej, zostawiając ich w półmroku. Nico nie odrywał od niej spojrzenia, gdy tylko na moment oderwał się od jej skóry. Spojrzenie głodne, ale też pewne, że właśnie tego chce.
Nico
Nico roześmiał się w jej usta, krótko, ochryple, jakby jej zniecierpliwienie było dla niego najprzyjemniejszą prowokacją.
OdpowiedzUsuń— Skoro prosisz tak ładnie… — mruknął nisko, a zamiast od razu spełnić jej rozkaz, jeszcze przez moment pozwolił jej cierpieć w tym napięciu. Usta trzymał przy jej, ale co chwilę cofał się o milimetr, drażniąc ją tym brakiem. Nico poczuł, jak całe powietrze na moment zatrzymuje mu się w płucach, gdy jej dłoń wsunęła się pod materiał bokserek. Jego oddech urwał się gwałtownie, wyszarpany, ciężki, jakby na sekundę naprawdę zapomniał, jak się oddycha. Palce, które miał wplątane w jej włosy, zacisnęły się mocniej, niemal instynktownie, a mięśnie ramion naprężyły się jak cięciwa. Z gardła wyrwało mu się niskie, chrapliwe westchnięcie, pół drogi między jękiem a mruknięciem. Oderwał usta od jej warg tylko po to, żeby oprzeć czoło o jej skroń, zębami lekko przygryzł wargę, jakby w ten sposób mógł się powstrzymać przed całkowitą utratą kontroli. Ale to już było bez szans.
— Kurwa, Sloane… — warknął szeptem, zachrypnięty, tak jakby jej imię wyrwało się z niego bezwiednie, spalając gardło. Jego biodra drgnęły, szukając bliższego kontaktu z jej dłonią. Jego ciało reagowało impulsywnie, gwałtownie, jakby nie było już żadnej bariery, żadnej kontroli.
W dłoni która spoczywała na jej biodrze, zabrakło już cierpliwości, wsunął ją gwałtownie wyżej, po krzywiźnie jej talii, jakby potrzebował poczuć jej skórę całą dłonią, mocno, pewnie, żeby zakotwiczyć się w tym, co się właśnie działo. Jego spojrzenie, kiedy uniósł głowę i spojrzał na nią, było rozpalone, ciężkie od pożądania i zupełnie szczere. Jakby w tej jednej chwili nie było na świecie absolutnie niczego poza tym, że jej dłoń była na nim, a on całkowicie oddawał się tej reakcji.
Oderwał się od niej tylko po to, by jednym płynnym szarpnięciem zrzucić z ramion szlafrok. Zsunął też bokserki do połowy ud, nie bawiąc się już w powolność. Przeciągnął dłonią po jej plecach w dół, aż zatrzymał się na pośladkach, ścisnął je mocno, przyciągając ją do siebie tak. Oddychał ciężko, przysuwając usta do jej ucha.
— Teraz lepiej? — wymruczał z tym charakterystycznym dla siebie, zaczepnym tonem. Jego głos był ochrypły od pożądania, ale wciąż prowokacyjny. Chciała, żeby się rozebrał? Teraz nie było już odwrotu i Nico dawał jej to jasno do zrozumienia każdym gestem, każdym mocniejszym dotykiem. Stracił resztki cierpliwości, tej samej, którą tak długo udawał, że ma. Nachylił się i ujął jej dolną wargę zębami, lekko pociągając, a potem całując ją głębiej, z tą surową intensywnością. Jego dłoń, która do tej pory zaciskała się mocno na jej biodrze, powędrowała niżej. Z początku powoli, z rozmysłem, przesuwając palcami po delikatnej linii jej uda, jakby chciał najpierw przypomnieć sobie każdy centymetr jej skóry. Nie czekając dłużej, wsunął palce pod cienką warstwę materiału, który jeszcze ją od niego dzielił. Znalazł ją bez wahania, pewny, zdecydowany, jakby dokładnie wiedział, gdzie szukać i co zrobić, żeby od razu poczuła, że nie zostawi jej tego długu.
— Nie myśl, że tylko ty masz karty w ręku… — wyszeptał jej do ucha, niskim, chrapliwym głosem, a jego palce pracowały dalej, bezlitośnie i konsekwentnie. Oddech Nico był teraz urywany, nierówny, ale w jego ruchach nie było zawahania. Teraz jego ciało mówiło szybciej niż myśli, a dłonie znalazły swój własny rytm. Jej dotyk palił go żywym ogniem, ale w nim samym buzowała ta sama żądza odwetu i potrzeba, żeby oddać jej wszystko z nawiązką.
Nico działał, pewnie, zdecydowanie, bez wahania, ale nie odebrał jej kontroli. Wręcz przeciwnie, pozwalał jej prowadzić ten szalony rytuał, bo w jej wydaniu to było tak cholernie gorące, że nie chciał tego zatrzymać. Każdy pocałunek, który mu dawała, wbijał się w niego jak słodki nóż. Bolesny i rozkoszny jednocześnie.
Jego ciało reagowało gwałtownie, jakby każdy jej ruch był rozkazem. Szarpane, urwane oddechy, drżenie mięśni, napięcie w szczęce, kiedy próbował zapanować nad sobą choć odrobinę, żeby nie wyrwać jej steru z rąk.
Nico
Nico patrzył, jak Sloane zsunęła z siebie ostatni skrawek materiału i przez sekundę miał wrażenie, że świat naprawdę stanął w miejscu. W półmroku, z mokrymi włosami przyklejonymi do skóry i tą koroną przekrzywioną na głowie, wyglądała tak cholernie kusząco, że aż zabolało go w środku. Kiedy osunęła się na niego, jego ciało zareagowało szybciej niż rozum. Z uchylonych ust wyrwało mu się urwane, niskie westchnienie, tak intensywne, że aż musiał zacisnąć palce na jej biodrach, żeby upewnić się, że naprawdę jest tu z nim, że to nie wyobraźnia. Uczucie, jak objęła go sobą, było obłędne, gorące, wręcz hipnotyzujące. Przez krótką chwilę nie potrafił złapać oddechu, jakby to, że go w sobie przyjęła, odcięło mu dostęp do powietrza.
OdpowiedzUsuń– Właśnie tak… – szepnął, a jego głos brzmiał tak ochryple, że bardziej przypominał pomruk. Spojrzenie przyciemniało mu od pożądania. Każdy centymetr jej ruchu sprawiał, że jego mięśnie napinały się do granic, a serce waliło jak oszalałe. Czuł, że topi się w niej, że całe jego ciało reaguje w jednej fali, pulsując i szarpiąc się na granicy przyjemności i szaleństwa. Jego oddech rwał się, urywał, przeplatał z niskimi pomrukami, a palce na jej ciele zaciskały się mocniej, jakby chciał ją zatrzymać przy sobie, spiąć ich jeszcze ciaśniej, jakby to było w ogóle możliwe. Było to uczucie obłędne, wręcz przytłaczające w intensywności. Takie, które nie zostawiało miejsca na nic poza nią.
Nico nie wytrzymał długo w tej cierpliwej grze, którą prowadziła Sloane. To, jak na niego opadła, jak otuliła go ciepłem swojego ciała, sprawiło, że coś w nim pękło. Puściły hamulce. Jego dłonie, które dotąd trzymały ją pewnie za biodra, zacisnęły się mocniej, aż poczuła twardą siłę jego chwytu. Uniósł ją lekko, po czym zdecydowanym ruchem przyciągnął z powrotem na siebie, narzucając im rytm. Powolny tylko przez pierwsze sekundy, bo zaraz przyspieszył, wychodząc jej na przeciw, jakby chciał odcisnąć się w niej na długo po tym, gdy ta noc się skończy. Urwane westchnienia uciekły z jego ust, zamieniły się w cięższy oddech i gardłowe pomruki, gdy obserwował jej twarz z bliska. Widok, jak wygina się nad nim, był dla niego jak narkotyk. Wolną dłonią wsunął się pod jej plecy, przyciągnął ją bliżej, żeby znów poczuć jej usta na swoich. Pocałował ją zachłannie, z siłą, która zdradzała, że nie ma już żadnych zahamowań.
Nico nie zamierzał zostawić wszystkiego tylko w jej rękach. Po kilku mocniejszych pchnięciach nagle zatrzymał ruch, dociskając ją do siebie mocno, jakby dawał sobie kilka sekund na wytchnienie, na to by wytrzymać dłużej. Dłonie zacisnął mocno na jej udach i jednym, zdecydowanym ruchem przewrócił ich tak, że to on znalazł się nad nią. Materac pod nimi zaskrzypiał, a w oczach Nico pojawił się błysk, ten sam, który Sloane pamiętała sprzed lat. Teraz to on decydował. Przytrzymał jej nadgarstki nad głową, zbliżając się do niej tak, że ich oddechy mieszały się w jedno. Jego usta opadły na jej szyję, a biodra zaczęły poruszać się mocno i rytmicznie, wbijając ją głębiej w materac. Jego ciało pracowało jak maszyna, a spojrzenie, którym na nią patrzył, było surowe i pełne głodu. Palce Nico powędrowały po jej żebrach w dół, aż do talii, a potem mocno przyciągnął ją do siebie, sprawiając, że ich ciała zderzały się ze sobą bez żadnej przerwy.
W tej chwili nie było już miejsca na grę czy kontrolę. Nico zmienił zasady i całym sobą pokazywał jej, że teraz to on prowadzi. Głęboko, intensywnie, z każdą sekundą bardziej. Czuł, jak ciało Sloane drży pod nim i poddaje się, a to tylko podkręcało go jeszcze bardziej.
— Możesz mnie zrujnować, Sloane — szepnął w jej usta, jakby już nie mógł dłużej wytrzymać samego napięcia, które wisiało między nimi.
— Rozjeb mnie do końca… a ja ci za to jeszcze podziękuję.
Nico pochylił się tak, że jego czoło niemal ocierało się o jej skroń, a oddech uderzał gorącem w jej ucho. Rytm jego bioder był mocny, bezlitosny, a dłonie wbijały się w jej uda tak, że Sloane nie mogła nawet drgnąć.
Jęknął, przygryzając jej ramię, a potem uniósł twarz, żeby spojrzeć jej w oczy. Był cały rozpalony, spocony, z zaciskającą się szczęką i błyskiem w jasnych tęczówkach, które paliły się czystym pożądaniem. Wbił się w nią mocniej, głębiej, tak że z jego gardła wyrwał się urwany jęk. Nico nie przestawał mówić, jakby podsycało go każde jej drgnięcie. — Bo kurwa… właśnie takiego spustoszenia od ciebie chcę.
OdpowiedzUsuńPochylił się jeszcze niżej, muskając jej ucho gorącym oddechem. Było w tym coś obłędnego, to poczucie, że w tej chwili ma ją całą, że odbiera od niej każdy jęk, każde drgnięcie ciała.
— Zrób ze mną, co chcesz… — mruknął, a jego biodra znów przyspieszyły, bezlitosne, nie dające jej ucieczki ani złapania oddechu. — A ja i tak wrócę po więcej.
Nico
Nico był już daleko poza punktem, w którym miałby jakąkolwiek kontrolę nad tym, co się z nim działo. Każdy jej jęk wbijał się w niego jak nóż, ale zamiast ranić, nakręcał, pchał go mocniej, głębiej, szybciej. Słyszał, jak wypowiada jego imię, jak szepta coś między przekleństwem a błaganiem, czuł, jak wbija paznokcie w jego plecy i zostawia ścieżki piekącego bólu, a on reagował na to z dziką rozkoszą. Zanurzył się w niej do końca, a kiedy zacisnęła uda mocniej, jakby nie chciała go już nigdy wypuścić, z gardła Nico wyrwał się urwany jęk. Nachylił się jeszcze bliżej, ich ciała sklejone były tak, że nie istniała już żadna granica. Oddychał jej w usta, a jego biodra poruszały się nieprzerwanie, aż sam ledwo wytrzymywał. Jego oczy błyszczały obłędnym głodem, jakby tylko to miało znaczenie, żeby zobaczyć w jej twarzy ten moment.
OdpowiedzUsuńI zobaczył. Najpierw drgnięcie powiek, potem urwane, głośne westchnięcie, aż w końcu jej ciało napięło się pod nim, zadrżało i rozpłynęło w falach rozkoszy. Zaciskała się na nim tak mocno, że niemal tracił oddech. Jej krzyk zmieszał się z jego imieniem, a on nie puścił jej nawet na sekundę, biodra wciąż wbijały się w nią, jakby chciał ją unieruchomić na zawsze.
Kilka kolejnych pchnięć i sam przestał walczyć. Pochylił się, zatopił twarz w jej szyi i pozwolił, żeby fala przeszła przez niego gwałtownie, brutalnie, zostawiając go bez sił. Jego westchnięcie, niskie, przeciągłe, niemal bolesne odbiło się echem między nimi. Nico jeszcze przez chwilę trwał w niej, jakby nie miał najmniejszej ochoty pozwolić, by ta bliskość się skończyła. Jego oddech wciąż rwał się ciężko, pojedyncze drżenia mięśni zdradzały, że sam jeszcze nie całkiem ochłonął po tym, co właśnie się wydarzyło. Czoło oparł o jej skroń, a palce przesunął wzdłuż jej boku, zahaczając niedbale o jej żebra, aż osiadły na talii, przytrzymując ją lekko, jakby mogła mu nagle zniknąć.
– Może i nie wiem w co się pakuję… – wychrypiał nisko, z drapieżnym uśmiechem, którego Sloane mogła poczuć na swojej skórze, bo wciąż mówił jej wprost do ucha. – …ale bardzo mi się to podoba.
Jego głos miał w sobie ten szorstki ton, pełen obietnicy i podniecenia, jakby właśnie odkrył coś, czego wcale nie chciał już puszczać. Delikatnie przygryzł jej ucho, a potem złożył na szyi pojedynczy pocałunek, spokojniejszy, niemal leniwy, kontrastujący z chaosem sprzed chwili. — Pasuje mi takie pieprzone szaleństwo, Fletcher — dodał, podciągając ją bliżej, tak żeby jej ciało jeszcze mocniej przylgnęło do jego. — I chętnie pomogę ci w tym całym „szukaniu siebie”…
Nico zawisł nad nią na przedramionach, wciąż ciężko oddychając, ale już spokojniej, jakby stopniowo wracał do rzeczywistości. Ciało Sloane drżało jeszcze od resztek napięcia, a on patrzył na nią tym swoim półuśmiechem zadziornym i cholernie zadowolonym.
Nie spieszył się. Zsunął usta na jej policzek, potem na linię żuchwy, niżej na szyję, którą przed chwilą znaczył znacznie mocniej. Teraz całował ją leniwie, czule, zostawiając miękkie ślady, które paliły, ale w inny sposób niż przedtem. Sunął powoli w dół, muskając ramiona, obojczyk, kawałek po kawałku jej rozgrzanej skóry. Każdy pocałunek był spokojny, jakby chciał podziękować jej w ten sposób, a jednocześnie pokazać, że wcale nie zamierza się od niej odsunąć. Jego włosy łaskotały jej skórę, kiedy przesuwał się wzdłuż, zatrzymując się w różnych miejscach, przy sercu, na brzuchu, zostawiając krótkie, czułe pocałunki, które były kontrastem wobec tego szaleństwa sprzed chwil.
Westchnął cicho w jej skórę, jakby to było wszystko, czego w tej chwili potrzebował.
— Wiesz… — wymruczał między pocałunkami, przesuwając się wyżej, zatrzymał się na piersiach, które obsypał serią krótkich, ciepłych pocałunków. — …Mogłabyś mnie tak niszczyć co noc.
Każdy kolejny pocałunek był wolniejszy, bardziej czuły, jakby Nico chciał zmienić tempo całej noc, z szaleństwa i pożądania w coś intymniejszego, co paliło od środka w zupełnie inny sposób
Nico
Jej ciało powoli uspokajało się pod nim, choć drżenie jeszcze nie opuściło ud, a oddech wciąż rwał się ciężko, nie było już w tym szaleństwa, tylko miękka ulga. Nico nachylił się, by przycisnąć kilka spokojnych pocałunków do jej szyi, potem policzka, aż w końcu ust. Nie było w tym presji, nie było pośpiechu. Tylko miękkość i znajome ciepło, które rozlewało się w nim, gdy czuł ją tak blisko. Palcami wodził wolno po jej bokach, jakby odrysowywał linię jej ciała na pamięć. Uśmiechał się do niej leniwie, jeszcze z oddechem drgającym od wysiłku, ale w jego spojrzeniu nie było już tej dzikiej furii, a spokój, którego oboje chyba potrzebowali.
OdpowiedzUsuńSłońce już zaczynało przeciskać się przez przeszklenia nad basenem, oświetlając ich nagie sylwetki, a woda wciąż pachniała chlorem, mieszając się z ich zapachem. Była cisza, przerywana tylko ich oddechami i szumem klimatyzacji. Nico przejechał kciukiem po jej rozgrzanym policzku, czując jeszcze jak jej serce wali pod jego klatką piersiową.
I wtedy usłyszał.
Metaliczny stukot, najpierw ledwie wyłapany gdzieś w tle, a potem wyraźniejszy. Dźwięk windy zatrzymującej się na tym piętrze. A zaraz po nim echo kroków odbijające się od kafelków w korytarzu prowadzącym do basenu. Nico momentalnie zesztywniał, odrywając od niej czoło. W oczach pojawiła się czujność, odruch, którego nie dało się w nim zagłuszyć.
— Kurwa… — wymruczał, sięgając po swój szlafrok leżący gdzieś obok, zgarniając go w pośpiechu. — Ktoś tu idzie.
Ich dotychczasowe ciepło i leniwość zostało rozerwane w sekundę. Nico poderwał się, podając jej materiał, który wylądował gdzieś przy ich nogach. Całe to rozluźnienie zmieniło się w nerwowe ruchy, kiedy zaczęli zbierać swoje ubrania porozrzucane wokół leżaka.
Nico, z typową dla siebie szybkością, zarzucił na ramiona szlafrok. W drugiej ręce już zbierał swoje bokserki, spodnie, koszulę i buty. Sloane, z przekrzywioną koroną i rozmazanym makijażem, zdążyła narzucić na siebie swój szlafrok i zgarnąć biustonosz ze stolika, nie siląc się na większy porządek. Wszystko działo się szybko, chaotycznie, szelest ubrań, szuranie po kafelkach, ciche śmiechy między ich urywanym oddechem. A potem drzwi się otworzyły.
W progu stanęła kobieta ze szczotką i wózkiem do sprzątania. Starsza, zmęczona, z miną, która w jednej sekundzie przybrała wyraz niedowierzania, kiedy jej wzrok padł na nich rozczochranych, czerwonych na twarzach, zbierających od niechcenia porozrzucane ubrania i kieliszki.
— To… — zaczął Nico, unosząc ręce w obronnym geście, po czym od razu przyjął ton aktora pierwszej klasy. — Przepraszam, my tu pracujemy… to próba. Tak! Performance art. Próba sceny do teledysku. Ona jest piosenkarką, ja… ehm… konsultantem artystycznym.
Sloane parsknęła cicho pod nosem, chowając twarz w dłoni, jakby próbowała się powstrzymać przed śmiechem.
— A ten szampan i szkło… to rekwizyty. Trochę się, no, rozlało… — Nico rozłożył ręce, jakby chciał przekonać kobietę, że widzi przed sobą najnormalniejsze na świecie zjawisko. — Ale spokojnie, żadnych strat nie będzie. Za wszystko zapłacimy.
Sięgnął do kieszeni spodni, w których jeszcze przed chwilą próbował się zapiąć, i wyciągnął złożony plik banknotów. Bez liczenia wsunął jej go do ręki.
— Za szkody. Za ciszę. I za to, że pani nie będzie mówiła nikomu, że widziała coś, czego nie było. — Mrugnął porozumiewawczo, po czym złapał Sloane za nadgarstek.
— Chodź, królowo performance’u, nim przyjdzie jury od spraw hotelowych. — rzucił z szerokim uśmiechem i pociągnął ją w stronę windy.
Drzwi windy zamknęły się za nimi, a Sloane oparła plecy o lustrzaną ścianę, z trudem hamując śmiech. Plastikowa korona dalej tkwiła na jej głowie, przekrzywiona jeszcze bardziej niż wcześniej, a rozmazany tusz nadawał jej wygląd kompletnej rozkosznej katastrofy. Śmiech odbił się od ścian windy, a w powietrzu wciąż wisiało gorące napięcie, tyle że zmieszane teraz z lekkością i absurdem całej sytuacji. Gdy tylko drzwi się otworzyły, Nico złapał Sloane za rękę i pociągnął ją za sobą. Wybiegli z hotelu jak para uciekających nastolatków po skoku na sklep. Nocne powietrze uderzyło ich chłodem, a oni tylko przyspieszyli, śmiejąc się głośno. nosząc rękę, żeby zatrzymać pierwszą lepszą taksówkę.
OdpowiedzUsuńNico
Nico uniósł rękę, zatrzymując pierwszą lepszą żółtą taksówkę. Kierowca spojrzał na nich z lekkim rozbawieniem, kiedy wpadli do środka w samych szlafrokach, ale nie zadał żadnych pytań. Nowy Jork widział już chyba wszystko.
OdpowiedzUsuńNico podał swój adres, a jego głos zabrzmiał zadowoleniem, jakby to była najprostsza i jednocześnie najlepsza decyzja na świecie. Spojrzał na Sloane, a kącik ust drgnął mu w półuśmiechu. — Nie zamierzam jeszcze oddawać… — Usiedli blisko siebie na tylnym siedzeniu, jeszcze rozgrzani od biegu i wszystkiego, co wydarzyło się przy basenie. Sloane wtuliła się w niego, a on objął ją ramieniem, wciąż czując jej ciepło i wilgoć na skórze.
W jego apartamencie czekał na nią ten sam zapach, ta sama atmosfera. Ciemne meble, minimalistyczny układ, na półka obładowana trofeami i zdjęciami. Nawet ułożenie poduszek na kanapie wyglądało identycznie. Jakby czas stanął w miejscu. Jak krok w przeszłość, w moment, kiedy Sloane była tu częściej, kiedy to miejsce znała jak własne. Każdy szczegół zdawał się szeptać wspomnieniami.
Nico zatrzymał się tuż za nią, jeszcze w progu mieszkania. Zanim zdążyła obejrzeć każdy kąt, przyciągnął ją do siebie i po prostu pocałował krótko, ale mocno, tak jakby chciał tym przypieczętować to, że naprawdę znaleźli się tutaj razem.
— Nie muszę chyba mówić, żebyś czuła się jak u siebie? — mruknął, zostawiając klucze na tym samym stoliku, na którym zawsze je rzucał. Potem odsunął się z lekkim uśmiechem, zdjął z ramion szlafrok i rzucił go byle gdzie.
— Daj mi dwie minuty — mruknął, kierując się w stronę łazienki. Słychać było szum wody i szybkie, sprawne ruchy. Kiedy wrócił, wyglądał już bardziej jak on, ogarnięty, z mokrymi jeszcze włosami, wciąż w samych bokserkach. Otworzył lodówkę, wyciągnął butelkę whisky, a potem dwie szklanki. Ustawił wszystko na stoliku przy kanapie i odchylił się na oparcie, rozluźniony, zadowolony, czekając, aż ona do niego wróci.
Kiedy tylko usłyszał odgłos drzwi łazienki, uniósł spojrzenie. Widok Sloane w jego mieszkaniu, jej rozpuszczone włosy, bose stopy na znajomej podłodze, uderzył w niego mocniej niż niejedna walka w ringu. Była w jego przestrzeni, jakby nigdy z niej nie zniknęła. Nie dał jej nawet szansy, żeby usiadła obok. Wciągnął ją od razu na siebie, jakby to miejsce, od dawna należało do niej. Oplotła go zapachem świeżości i znajomego ciepła, a Nico objął ją ramionami, przyciągając mocno, jakby nie chciał, żeby znów gdzieś mu zniknęła. Westchnął ciężko, ale w tym westchnieniu nie było zmęczenia, tylko ulga. W tej chwili, z jej ciężarem na sobie, z jej ramionami oplatającymi szyję, był gotów odpłynąć. Jedną dłonią przesunął powoli po jej plecach, drugą przytrzymując ją w talii, jakby chciał podkreślić, że wcale nie zamierza puszczać.
OdpowiedzUsuń— Dziękuję, Sloane… — wymamrotał niskim, zmęczonym głosem, w którym brzmiała i szczerość, i ten specyficzny rodzaj ulgi. — Za to, że jesteś. Za to, że w końcu pogadaliśmy jak ludzie. I, kurwa… — uśmiechnął się pod nosem, otwierając na chwilę oczy, żeby spojrzeć jej prosto w twarz — …za najlepszy seks.
Pochylił się, muskając jej usta krótkim, miękkim pocałunkiem, bez pośpiechu, bez tego całego napięcia sprzed paru godzin.
— Serio. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuł się tak, jak teraz.
Potem odchylił głowę na oparcie kanapy i zamknął oczy z tym spokojnym uśmiechem, który rzadko gościł na jego twarzy.
Nico
Nico uniósł lekko kącik ust, czując jej włosy pod brodą i jej oddech na swojej szyi.
OdpowiedzUsuń— Zaniedbaliśmy, to fakt. Ale… cholera, Sloane, jeśli taki jest efekt tego zaniedbania, to może czasem warto. — jego głos był chropowaty, miękki od zmęczenia i ciepła. Uniósł rękę i pogładził ją po plecach, a potem leniwie zatoczył kciukiem krąg tuż pod łopatką. — Też tęskniłem. Za tym, jak nic nie musi być poukładane, a i tak ma sens. Za tym, że ty i ja potrafimy rozwalić świat, a potem i tak się z tego śmiać.
Zanurzył na chwilę twarz w jej włosach i westchnął, zostawiając krótkie, ciepłe pocałunki na skroni. Nie do końca wiedział, dokąd to prowadzi. I w gruncie rzeczy to właśnie było dla niego najwygodniejsze. Nie należał do ludzi, którzy potrzebują deklaracji od zaraz, którzy łapią za gardło i pytają „kim dla siebie jesteśmy?”. To nie w jego stylu. Najczęściej, gdy tylko czuł taki nacisk, zamykał się w sobie, odcinał i uciekał. Lepiej mu wychodziło, kiedy wszystko rozwijało się powoli, bez presji, jak w tym starym powiedzeniu o wolno gotowanej żabie. Niby nic się nie dzieje, a na końcu i tak orientujesz się, że jesteś już w tym po uszy. I że chcesz wyłączności. Na razie było mu dobrze tak, jak jest, z jej ciepłem na jego ciele, chaosem zmieszanym ze spokojem i tym dziwnym uczuciem, że nawet jeśli świat się pali, oni potrafią znaleźć kawałek ciszy, który należy tylko do nich.
Nico zaśmiał się cicho, gardłowo, aż jego klatka zatrzęsła się pod jej policzkiem.
— Oczywiście, że miałem dobry seks, Sloane. — mruknął półżartem, z tą charakterystyczną pewnością siebie, jakby naprawdę nigdy nie musiał się o to martwić. Potem jednak jego ton złagodniał, nabrał ciężaru i szczerości. — Ale seks z tobą… to jest seks z tobą. — podkreślił, jakby samo to zdanie miało wytłumaczyć całą różnicę. — Nie do podrobienia. I dobrze o tym wiesz. — Uniósł jej brodę palcem, żeby spojrzała mu w oczy. — Można mieć tysiąc historii, ale ta z tobą zawsze będzie wyróżniać się na tle innych. — Nachylił się i zostawił leniwy pocałunek na jej ustach, bardziej czuły niż prowokacyjny. Najczęściej Nico nie musiał w zdobywanie kobiet wkładać zbyt wiele wysiłku. Same się wokół niego kręciły, same podsuwały, jakby wystarczyło tylko skinąć palcem, a zrobią, co zechce. Z początku dawało mu to satysfakcję, później zaczęło go zwyczajnie nudzić. Nie wymagało to od niego niczego, żadnej gry, żadnego pościgu, żadnego prawdziwego wyzwania. A on właśnie to lubił najbardziej. Chciał zdobywać, testować granice, wyciągać reakcje, na które nie każdy był gotów. Kobiety, które same kładły mu się na tacy, rozleniwiały go. Sprawiały, że tracił zainteresowanie szybciej, niż się pojawiało. Sloane była inna. Od zawsze. Nie dawała się wciągnąć w prosty schemat, nie pozwalała, by to on dyktował wszystko od początku do końca. Potrafiła go zirytować, a sekundę później rozpalić do czerwoności. Umiała grać, ale nigdy nie była przewidywalna. W jej wydaniu to wszystko nabierało intensywności, która go nakręcała. Z nią każdy pocałunek, każdy gest był jak kolejny poziom, który trzeba było odblokować. Nic nie było podane na srebrnej tacy, a to właśnie czyniło ją tak cholernie pociągającą.
I właśnie dlatego nie potrafił odpuścić. Nico wiedział, że to, co miał ze Sloane, nie było zwykłym romansem, który mógł spalić w ciągu jednej nocy i zapomnieć. Nie dało się jej zepchnąć w kategorię „kolejna dziewczyna, którą poznał po walce” – bo w jej przypadku każda chwila była inna. Każdy pocałunek palił jak nowy, każdy dotyk zaskakiwał, a każde słowo mogło albo wbić szpilę, albo rozpalić jeszcze mocniej. To go uzależniało.
Ona sama w sobie była wyzwaniem, a on zawsze miał słabość do wyzwań. To, że potrafiła mu się przeciwstawić, że nie pozwalała się zdominować w całości, że potrafiła wywrócić stolik, gdy wydawało mu się, że trzyma wszystkie karty( właśnie to sprawiało, że nie mógł się od niej oderwać.
OdpowiedzUsuńNico przesunął dłonią po jej biodrze, unosząc brew z tym półuśmieszkiem, który zawsze oznaczał, że zaraz coś palnie.
— To co, królowo… gdzie mnie zapraszasz na drugą pierwszą randkę? — rzucił żartobliwie, mrugając do niej. — Tylko nie mów, że znów na basen, bo sprzątaczki mogą mieć do nas pretensje do końca życia.
Nico