
Sloane Senna Fletcher ——— 22 latka; urodzona 16 maja 2003 roku w Los Angeles. Piosenkarka, tancerka i autorka tekstów o francusko-amerykańskich korzeniach, tworząca emocjonalny pop z elementami zmysłowości i surowej szczerości. Rodzice mieli fantazję, plany i prochy, dlatego Sloane w dokumentach widnieje jako Sloane Senna Fallon Delphina-Roux Petronille Fletcher-Basset. Jedyna córka Ivonne Basset - francuskiej modelki i jedno z wielu dzieci Desmonda Fletchera - amerykańskiego perkusisty zespołu alternatywnego Hollowed Souls. Właścicielka podążającej za nią krok w krok Rue. Zwyciężyni Grammy 2025 za Best New Artist, krążą plotki, że ojciec maczał palce w tym, aby dostała statuetkę. Między 2024, a 2025 była w międzynarodowej trasie don't call him back po wydaniu drugiego albumu old receipts. Mieszkanie w SoHo. Instagram.
Sloane Fletcher jest dziewczyną, która ma w życiu wszystko, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Bo nie pozwoli, aby obcy dostrzegli więcej niż chce pokazać. O swoich słabościach do ciemnych oczu, perfum z nutami tytoniu i słodkich słów, w które nie wierzy, opowiada w piosenkach podbijając TikToka i listy przebojów, na których króluje przez tygodnie. Urodziła się z nazwiskiem znanym od dekad. Otworzyło to przed nią wiele drzwi, zza które chętnie zagląda i garściami bierze to, co jest jej oferowane. Starannie pielęgnuje swoją karierę od szesnastego roku życia, kiedy pierwszy raz podzieliła się ze światem swoimi tekstami i głosem. Filmik wybił się momentalnie, a wytwórnie rozpoczęły między sobą wojnę, aby przygarnąć Sloane pod swoje skrzydła. Pierwszy poważny kontrakt podpisała dwa lata później. Wbrew matce, która wymarzyła dla niej karierę w Hollywood. Wbrew ojcu, który kręcił nosem na popowe szmiry, ale nawet mimo swojej niechęci, o ile nie jest czymś akurat naćpany lub nie szuka swoich zagubionych dusz na pustyniach, pojawia się na koncertach.
Sloane Fletcher sama do końca nie wie, jaka jest tak naprawdę. Na scenie jest głośna, pewna, nieco niebezpieczna. Nie ma tam chwili na zawahanie, a każda sekunda jest dokładnie zaplanowana. Poza sceną wśród mniej lub bardziej znajomych osób zdaje się, że wcale z niej nie schodzi. Ciągle odgrywa narzuconą sobie rolę, tyle, że przed mniejszą publicznością. Szuka towarzystwa, które bez mówienia tego na głos, da jej hałas i adrenalinę, aby zagłuszyć wszystkie niewypowiedziane na głos emocjonalne i fizyczne potrzeby. Nie pozwala ludziom się poznać, a oni, zdaje się, że wcale też nie chcą wiedzieć co tak naprawdę w niej się kryje.
Sloane Fletcher próbuje być autentyczna, ale nie wie, gdzie zaczyna się ona, a gdzie akt.
🎶🎶🎶
James nie ruszał się przez moment, jakby musiał się od nowa nauczyć oddychać. Każdy centymetr ich styku palił go żywym ogniem. Zaciśnięte zęby, ręce zaciskające ją w jego objęciach, nie po to, żeby ją zatrzymać, ale żeby samego siebie utrzymać w ryzach. Przylgnął czołem do jej czoła. Oddychali wspólnie, ciężko, nierówno, splątani, zlani potem. Była ciepła. Drżała pod nim. Wciąż zaciskała się wokół niego dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał, a może jeszcze lepiej. Bo to nie był tylko seks. To była przysięga. To było jak zderzenie z czymś większym niż on sam. Jakby całe jego życie przed tą chwilą nie było niczym więcej niż czekaniem. A teraz… teraz wszystko, kim był, kim się stał, kumulowało się w tej jednej, nieprzyzwoicie doskonałej chwili, gdy Sloane była pod nim, wokół niego, dla niego. Stracił rachubę czasu. Leżeli tak minutę, dziesięć, może dłużej, sam już nie wiedział. Zsunął powoli dłoń na jej udo, przelotnie głaszcząc delikatną skórę, a potem ostrożnie przesunął się, nie wypuszczając jej z objęć. Po prostu obrócił ich tak, by leżeli na boku, spleceni ze sobą, bez żadnej przestrzeni pomiędzy. Pocałował ją w czoło, jeszcze cicho rozedrgany, i westchnął, jakby dopiero teraz znów mógł oddychać.
OdpowiedzUsuń— Tak pięknie na mnie wyglądasz, że nie wiem, czy na to zasługuję. — Wypowiedział to przez ściśnięte gardło, z niedowierzaniem, jakby nadal nie mógł uwierzyć, że to naprawdę się dzieje. Że ona, cała, cielesna, duszna, rozpalona i naga, była właśnie tu, pod nim. Z nim. Dla niego.
Przesunął jedną dłoń w górę, wplatając palce w jej włosy. Drugą gładził bok jej uda, podciągając jej nogę wyżej na swoje biodro.
Słyszał ją. Czuł ją. I wiedział jedno. Nie będzie umiał jej wypuścić.
— Sloane…
Było w tym jej imieniu tyle zachwytu, czułości i ulgi, że sama jego barwa mogła rozłożyć ją na łopatki. Zamknął oczy, przyciskając ją do siebie, jakby jeszcze nie mógł uwierzyć, że naprawdę tu była. Że miała go w sobie. Że to się naprawdę wydarzyło. Potrzebował czuć ją tak blisko, jej ciepło, jej oddech mieszający się z jego własnym, jej ciało dopasowane do jego tak idealnie, jakby zostali stworzeni właśnie do tego.
Ale kiedy znów westchnęła cicho, z policzkiem wtulonym w jego ramię, odsunął się delikatnie.
Wysunął się z niej z ledwo stłumionym pomrukiem, mięśniami napiętymi do granic. Opadł obok na deskę pomostu, wspierając się na łokciu. Oddychał ciężko, a jego dłoń przesunęła się wzdłuż jej uda, zostawiając tam ciepło i dreszcz. Zerknął na nią z dołu, rozedrganą, rozświetloną tylko bladym światłem księżyca i uśmiechnął się półgębkiem. Nie potrafił inaczej. Nachylił się, muskając jej biodro ustami.
— Chodź tutaj, Sloane. — Jego głos był niższy niż zwykle, ochrypły. Zarzucił sobie jej ramiona na szyję, jakby była najcenniejszym ciężarem, i z łatwością ją uniósł. Zrobiła się miękka w jego objęciach, pozwalając mu nieść się przez noc jak coś kruchego i całkowicie należącego tylko do niego.
Pomost za nimi zniknął w ciemności, a księżyc prowadził ich w stronę otwartych drzwi i czekającego łóżka. Tam mógł ją położyć, delikatnie, z czułością, jakby chciał nie tylko dać jej sen, ale też bezpieczeństwo, o jakim nigdy głośno nie mówiła, a którego potrzebowała. Potem dołączył do niej, znów obok. Znów blisko. Zasłużenie. Z nią.
Pochylił się nad nią i musnął jej usta. Powoli. Smakując, zatrzymując się na chwilę, jakby chciał zapamiętać dokładnie każdy kształt. Jej oddech. Ciepło. Ten pocałunek nie był już zachłanny. Nie musiał. Był zmysłowy, miękki, wilgotny w najpiękniejszy sposób, pełen podziękowania, ulgi, podziwu i… czegoś więcej.
OdpowiedzUsuńAle gdy tylko ich usta się rozdzieliły, James jęknął cicho, przeciągle, bardziej do siebie niż do niej i opadł czołem na jej szyję, jakby próbował się opanować. Jakby miał w sobie jeszcze morze pożądania.
— Cholera… — mruknął nisko, z cichym westchnieniem niedowierzania. Jego palce przesunęły się po jej biodrze, jakby ciało samo decydowało za niego.
— Wiesz, że doprowadzasz mnie do granic? — mruknął jej w skórę, całując bok jej szyi. Jego głos był miękki, ale pod nim pulsowało napięcie, które znowu się w nim budziło. — Powinienem być wykończony… a moje ciało już chce więcej.
Uśmiechnął się krótko, kręcąc głową w niedowierzaniu, ale nie odsuwał się. Był wciąż przy niej. Dłoń ułożył na jej żebrach, a potem przesunął nią powoli ku talii.
— Co ty ze mną robisz, Fletcher? — szepnął, patrząc jej w oczy. I wyglądał tak, jakby naprawdę nie miał pojęcia, czy to sen, czy jego nowa, szalenie uzależniająca rzeczywistość. Przez moment po prostu na nią patrzył. Oddychała nierówno, ale już spokojniej, jakby właśnie wróciła z innego wymiaru. A on? On czuł, że wciąż tam tkwi. Jego kciuk leniwie przesunął się po jej talii, nigdzie się nie spiesząc, wchłaniając dotykiem każdy centymetr jej skóry, jakby chciał się upewnić, że zostawi na niej jeszcze jeden ślad, nawet jeśli ledwie wyczuwalny.
— Powinienem dać ci odetchnąć — wymruczał, choć nie brzmiał, jakby naprawdę miał zamiar to zrobić. Jego głos był obniżony, lekko zachrypnięty, przesiąknięty czułym napięciem. — Ale do cholery… — Zsunął się niżej. Całował ją spokojnie, jakby chciał ją ułagodzić i jednocześnie rozbudzić na nowo. Policzek, ramię, obojczyk…
— Nie potrafię przestać cię dotykać. — Przysunął się z powrotem do jej twarzy. — Jesteś jak uzależnienie. Nie umiem cię wypuścić z rąk nawet na chwilę.
Pochylił się, złożył kolejny pocałunek na jej ustach. Głęboki. Rozciągnięty w czasie. A kiedy się odsunął, w jego oczach nie było już tylko pożądania, było coś więcej.
— Mam ochotę zatrzymać czas. Po prostu… tu. Z tobą. Na tej pierdolonej wyspie — wyznał cicho, z czułością, która kontrastowała z siłą jego ciała.
JH
James leżał pod nią, z sercem w gardle i palcami zatrzymanymi na jej ciele jakby dotykał czegoś świętego. Każde słowo, które wypowiadała, wpuszczał w siebie głęboko, pozwalał im rozchodzić się po jego wnętrzu jak echo, które jeszcze długo miało w nim drgać. Jej włosy opadały na jego tors, a zapach skóry i ciepło jej ciała przyprawiały go o zawrót głowy. I kiedy spojrzała mu w oczy z tą prośbą, a może to było błaganie, coś w nim pękło. Powiedziała: „Tylko mnie już nigdy nie wypuszczaj…”, a on miał ochotę zatrzymać czas.
OdpowiedzUsuńChciał odpowiedzieć od razu, ale coś mu stanęło w gardle. Jej słowa uderzyły w najczulsze miejsce. W te nieprzyjemne, kłujące myśli, które wracały każdej nocy, gdy był zbyt długo sam. Zaire. Nowy Jork. Tajemnica ich relacji. Przyszłość, której nie mógł jej obiecać.
To wszystko istniało, gdzieś tam, ale nie w tej chwili. Nie kiedy siedziała na nim, naga, rozgrzana i rozbrajająco szczera, a on czuł jej oddech na ustach. Westchnął. Cicho, głęboko. Sięgnął dłonią do jej pleców, sunąc nią powoli w górę, po kręgosłupie, jakby chciał zapamiętać każdy łuk i załamanie. Drugą dłonią przesunął się na jej kark, przysuwając ją do siebie. Ich czoła znów się stykały.
— Słyszę cię. — wyszeptał niskim, zachrypniętym głosem. — Słyszę wszystko, co mówisz… i nie wiem, co mnie bardziej zabija. To, że mogę cię mieć tylko w ukryciu… czy to, że przez całe pieprzone życie nie chciałem nikogo tak, jak ciebie teraz.
Zamknął oczy na sekundę. Oddech mu drżał. Gdy znów na nią spojrzał, był w nim ten sam błysk, który miała ona. Głód. Tęsknota. I coś więcej, ta cicha, uporczywa miłość, która wbijała mu się pod żebra, odkąd tylko przestała być „nietykalna”. Jego dłonie zaczęły znów pracować. Wolno, z wyczuciem. Jedna zsunęła się z jej karku w dół kręgosłupa, zatrzymała się na biodrze. Kciukiem zatoczył na niej kółko, a potem zjechał jeszcze niżej.
— Mówisz, że jesteś gotowa na wszystko…? — mruknął nisko, muskając nosem jej skroń. — Że chcesz, żebym cię całował, dotykał, pieprzył… kochał. W takim razie musisz wiedzieć jedno.
Ujął jej twarz w dłonie. Patrzył na nią z dołu, z intensywnością, która wbijała się w nią jak ostrze. — Nie ma już odwrotu. Bo jeśli jeszcze raz poczuję cię tak blisko, jeszcze raz zasmakuję cię w taki sposób… to nawet, jeśli wrócimy do Nowego Jorku… nawet jeśli będziesz żoną Cartera, nawet jeśli będziesz miała pieprzony pierścionek na palcu i jego nazwisko na dokumentach, ja nie będę potrafił cię oddać.
Wsunął palce między jej uda. Znów. Jakby musiał się upewnić, że to, co widział w jej oczach, było prawdą. Pocałował ją wtedy. Powoli, ale intensywnie. Z głodem, który zbierał się w nim przez miesiące. Jedna jego dłoń mocno spoczywała na jej udzie, druga znów wplotła się w jej włosy. Jęknął w jej usta, nie kontrolując tego.
— Kurwa… Co ty ze mną robisz…? — mruknął, ledwo słyszalnie, głosem zgaszonym przez ogień między nimi. Jego ciało znów było gotowe. Na więcej. Na wszystko..
Jej usta były gorące. Jak zaklęcie. Jak uzależnienie, z którego nie potrafił i nie chciał się wyplątać. Jej język zatańczył z jego, a on pozwolił, by zassała mu powietrze z płuc, myśli z głowy, kontrolę z dłoni. Zgubił się w tym, jak usiadła na jego biodrach. Jak otuliła go ciepłem i wilgocią swojego ciała. Jak przylgnęła do niego z zamkniętymi oczami, jakby oddawała mu siebie nie tylko fizycznie, ale w całości. Jego ręce nie drżały, ale było w nich coś nowego, niepokój graniczący z nabożnym podziwem. Nie potrafił oderwać od niej wzroku. Od jej skóry, od jej piersi, które unosiły się w równym rytmie z jego oddechem. Od cienia uśmiechu na jej ustach. Od połysku potu na obojczykach. Była najpiękniejsza, gdy nad nim dominowała. Bezbronna w swojej sile. Naga, a przecież nieustraszona.
OdpowiedzUsuńSłońce jeszcze nie wzeszło, ale światło lampki z sypialni tańczyło po jej ciele. Na chwilę zapomniał, że istnieje coś poza tą sypialnią.
— Jesteś… nierealna — wyszeptał, gardłowo, jakby to słowo samo go zaskoczyło. Zacisnął palce na jej udach, gdy poruszyła się delikatnie, zaledwie przesuwając się po nim, prowokując, jakby sprawdzała, jak długo wytrzyma. Nie wytrzyma długo. Jęknął cicho, gdy sięgnęła jego karku i wplotła dłonie we włosy. Jej oddech był głośniejszy. Ciepły. Miękki. Z każdym kolejnym ruchem jego ciała odpowiadało na nią jak rozgrzana stal na dotyk zimnej wody, z trzaskiem, z drżeniem. I kiedy patrzyła mu w oczy, dokładnie wtedy, gdy lekko uniosła biodra, a potem wolno opadła, James nie miał już żadnych wątpliwości.
Była jego. A on był jej.
Bez zasłon. Bez zasad. Bez powrotu.
— Tak… tak, Sloane — jęknął, nie rozkazując, ale błagając. Nie tylko o więcej ciała. O więcej niej.
— Do samego końca, pieprzona królowo chaosu.
Złożył pocałunek na jej piersi, muskając skórę wrażliwą od wcześniejszych doznań.
— Jeśli to piekło, spal mnie. — Wciągnął ją do siebie, ramionami otaczając jak twierdzę. Szeptał jej do ucha słowa, których nie był już w stanie kontrolować. — Jeśli to sen, nie budź.
A potem oddał się jej. Każdym nerwem, każdą kroplą krwi, każdym oddechem.
W całości.
Tej nocy jeszcze długo nie dali sobie zasnąć. Kiedy jedno z nich próbowało odpocząć, drugie nachylało się z pocałunkiem, sięgało dłonią, znów rozniecało ogień pod skórą. Ich ciała odnajdywały się raz po raz, niecierpliwe, zmęczone, ale spragnione siebie nawzajem. Rytm się zmieniał: od szalonych, desperackich zbliżeń, po ciche, ledwie słyszalne oddechy, splątane palce i dotyk przypominający modlitwę. Szeptali do siebie słowa, które nie zawsze miały sens. Przekleństwa, śmiechy, urwane westchnienia i zdania, które brzmiały jak wyznania, ale nie potrzebowały definicji. Byli wszystkim, czego potrzebowali, na tej pościeli, w tym pokoju, tej nocy. Sypialnia wypełniona była ich dźwiękami, drżeniem materaca, szybkim oddechem, który z czasem zamieniał się w cichy jęk ulgi, w westchnięcie spełnienia. Kiedy w końcu ich ciała się poddały wyczerpane, zgrzane, obolałe, padli obok siebie w milczeniu. Nie musieli mówić. Tylko trwali. Przylgnięci do siebie, jakby od tego zależał ich oddech. James objął ją ramieniem, wtulił twarz w jej włosy. Sloane osunęła się na jego tors, z dłonią spoczywającą na jego sercu. Ich oddechy powoli się wyrównały, a ciała, jeszcze przed chwilą szukające siebie z głodem, teraz odnalazły spokój. Za oknem świtało, gdy zasnęli. Otuleni sobą. Wycieńczeni tym, co wydarzyło się między nimi. Bez słów i bez żadnych wątpliwości. Tego poranka nie obudziło ich słońce. Ani świat. Spali długo. Jakby musieli odespać nie tylko tę noc, ale i wszystkie dni, które ich od niej oddzielały.
JH
James nie odpowiedział od razu. Jego dłoń sunęła wzdłuż jej nagich pleców leniwym ruchem, jakby badał znajomy już teren, ale wciąż nie mógł się nim nacieszyć. Kiedy w końcu uchylił powieki, spojrzał na nią tym spojrzeniem, które zostawiało ślady głębiej niż jego usta czy dłonie. Tak właśnie na nią patrzył. Jakby była wszystkim. Wczoraj. Teraz. I pewnie jeszcze długo po tym, jak to łóżko znów będzie zimne. Uśmiechnął się. Ten lekki, senny, ale pełen satysfakcji grymas, który mówił więcej niż słowa. — Podejrzana wygląda na bardzo zadowoloną, jak na osobę rzekomo wykończoną — powiedział po chwili, z ledwie wyczuwalnym rozbawieniem. Jego palce zatoczyły leniwe koło na jej biodrze, zanim przysunął ją bliżej, tak, jakby jeszcze nie czuł jej wystarczająco blisko. Zanurzył twarz w jej włosach, przymknął oczy na kilka sekund. Przesunął nosem po jej skroni, potem niżej, zostawiając ciepły, ledwie uchwytny pocałunek na jej policzku.
OdpowiedzUsuń— Może jednak przesłuchanie trzeba będzie powtórzyć. Dla pewności, że nie przeoczyłem żadnych… istotnych szczegółów. — Westchnął cicho, pozwalając dłoni zsunąć się na jej pośladek. Nie było pośpiechu. Nie teraz. James nie wypuszczał jej z objęć. I nie miał zamiaru. Póki się nie ruszy, póki świat nie wróci. A oni mieli jeszcze chwilę. W tym łóżku. W tym domu. W tym „my”, które dla niego znaczyło teraz wszystko. Oddychał głęboko, leniwie, jakby to był jedyny moment w życiu, który nie potrzebował żadnych słów ani decyzji. Zamruczał cicho w odpowiedzi na jej ostatnie słowa, muskając ustami linię jej szczęki. — Cel osiągnięty? — wymruczał. Jego dłoń powędrowała wyżej, głaskał ją przez plecy, muskając jej skórę opuszkami palców. Powoli, uważnie, jakby każda linia i napięcie w jej ciele mówiły mu coś więcej, niż słowa mogłyby przekazać. — A ja mam wrażenie, że ten „cel” to był dopiero pierwszy etap. — Zatrzymał się na moment, milczał, czując jak oddycha, jak jej ciało opiera się o jego z ufnością, która poruszyła w nim coś głębiej. — Chyba, że celem było doprowadzić mnie do stanu, w którym już nie pamiętam, kim byłem bez ciebie… — uśmiechnął się, tym razem szczerze, z nutą czegoś łamiącego się w środku. — To tak. Cel osiągnięty.
James nie był już tym samym mężczyzną, który rok temu trzymał ją w ryzach, pilnował na dystans i tłumił wszystko, co czuł. Tamten facet był twardy, nieugięty, ale pusty. Teraz? Teraz miał w ramionach kobietę, która rozbroiła go kawałek po kawałku. Spojrzał na nią spod rzęs, gdy oparła głowę w zagłębieniu jego szyi. — Wiesz, że mogłabyś tak mówić codziennie? — wymruczał. — A ja i tak za każdym razem uwierzyłbym na nowo. — Jego głos był niski, ochrypły, zaspany i miękki. Głos człowieka, który odnalazł miejsce, do którego chce wracać. Wsunął palce w jej włosy, odgarniając je z twarzy. Na razie istniało tylko to łóżko. Ona. I jego ręce, które w końcu trzymały dokładnie to, czego od miesięcy pragnęły najbardziej.
Po śniadaniu Sloane zniknęła w łazience, a James w kuchni włączył ekspres. Zapach zmielonej kawy wypełnił dom delikatnym aromatem, który przez chwilę niemal zakrył wspomnienie ciepła ich ciał. Prawie. Wziął kubek do ręki. Oparł się biodrem o framugę drzwi, które prowadziły na zewnętrzny taras. Spojrzał na pomost. Ten sam, na którym jeszcze kilka godzin temu… W głowie miał jej stłumione jęki. Jej czoło oparte o jego, jej dłonie prowadzone po jej własnym ciele, ten moment, w którym stracił nad sobą kontrolę. Gdy wszedł w nią po raz pierwszy. Każdy oddech. Jego dłoń zadrżała na uchwycie kubka. Słońce odbijało się w tafli wody, łagodnie falującej. Cała okolica wydawała się nieprzyzwoicie spokojna, jakby noc nigdy się nie wydarzyła. Jakby pomost był tylko pomostem. A przecież nie był. Flashbacki były intensywne. Ten moment, kiedy wsunęła rękę między uda i spojrzała mu prosto w oczy, nie spuszczając z niego wzroku. Albo ten, gdy błagała go, żeby powtórzył, do kogo należy. Tak, tamtej nocy nie zapomni nigdy. I choć nie planował się tak rozpaść, nie planował aż tak się otworzyć, przy niej nie miał już zbroi. Nie miał żadnego pancerza. Słowa „Nie wypuszczaj mnie, James” nadal dźwięczały w jego głowie.
OdpowiedzUsuńUśmiechnął się sam do siebie. Wciąż czuł ją na swoich dłoniach. W sobie. Czuł, jak jej paznokcie wbijały się w jego ramiona i kark, zostawiając krwistoczerwone ślady, które wyraźnie utrzymywały się na jego skórze jeszcze dziś, jak żywe dowody na to, co działo się w nocy. Na moment skupił wzrok na swoim odbiciu w szybie. Nie miał na sobie koszulki, na szyi i klatce piersiowej miał za to się kilka drobnych, czerwonych malinek i zadrapań. Westchnął. Długi, głęboki oddech. A potem… znów spojrzał na pomost.
To nie był tylko seks. To było przeżycie na poziomie metafizycznym. W głowie zakotłowała mu się natrętna myśl o tym, jak długo mogą zostać w tym zawieszeniu, zanim świat się upomni o nich z powrotem?
Za jego plecami rozległ się dźwięk otwieranych drzwi łazienki. Westchnął cicho, jakby odganiał myśli, które nie powinny jeszcze wracać. Odwrócił się powoli. I wtedy ją zobaczył. Jeszcze wilgotną od pary, otuloną ręcznikiem, z lekko potarganymi włosami i tym spojrzeniem, które zawsze go rozbrajało. I mimo tych wszystkich obrazów z przeszłości… mimo flashbacków, mimo strachu, uśmiechnął się. Bo miała rację. Cel został osiągnięty. A on, choć jeszcze nie wiedział jak, zrobi wszystko, by go nie stracić.
JH
James nie ruszył się ani o krok, kiedy Sloane weszła do kuchni, jakby w jednej chwili jego ciało przestało być zdolne do ruchu. Przez kilka sekund patrzył na nią tylko w ciszy. Mokre włosy, ręcznik z trudem zakrywający to, co jeszcze kilka godzin temu dotykał bez opamiętania, ten lekki uśmiech, który nosiła… nosiła jeszcze dla niego. Wszystko w niej mówiło jeszcze jesteśmy tu. Jeszcze należymy do tej ciszy, do tego domku, do siebie.
OdpowiedzUsuńA potem ekran telefonu rozbłysł.
James wiedział, że coś się zmieniło, zanim jeszcze się odezwała. Zobaczył to w jej oczach, gdy tylko uniosła wzrok znad jego telefonu. Drobna, ostra zmarszczka pojawiła się między jej brwiami. Usta nie były już miękkie. Głos, zupełnie inny. Chłodny, suchy. Obcy. Aż zbyt spokojny. I właśnie to wzbudziło w nim alarm. Wciągnął powietrze, prostując się nieznacznie. Zacisnął lekko szczękę, ale w jego oczach nie było winy, tylko… wewnętrzna walka. Znał ten moment, przewidział go. Nie chciał go, ale wiedział, że nadejdzie. Słowa Sloane były jak szklanka lodowatej wody rzucona prosto w jego twarz. Przeniósł spojrzenie z jej twarzy na telefon, który jeszcze chwilę temu trzymała. Nie odzywał się od razu. Przez ułamek sekundy mierzył ją wzrokiem. Jej zaciśniętą szczękę. Ramiona, które jakby zesztywniały pod ręcznikiem. Rękę, którą wciąż trzymała przy biodrze, tak, jakby walczyła, by nie roztrzaskać mu telefonu o podłogę. Przeklął w myślach. Nie dlatego, że go przyłapała, ale dlatego, że krótka wzmianka o Carterze tak łatwo mu ją odebrała. Zrobił krok w jej stronę.
— Sloane — odezwał się cicho, ale stanowczo. Ton miał niski, spokojny, z tą charakterystyczną dla siebie nutą opanowania, która jednak tym razem zdradzała też pewien żal. — Nie chciałem ci mówić, dopóki nie miałem żadnej konkretnej informacji — odezwał się w końcu, spokojnie, ale z wyraźnym napięciem pod powierzchnią. Oczy jej błysnęły, ale nie był pewien, od wody, emocji, czy łez, których jeszcze nie wypuściła. — Chciałem dowiedzieć się najpierw czegoś więcej — dodał. Zamilkł na moment, patrząc na nią długo i zbyt czujnie, zbyt intensywnie, jakby chciał przewidzieć, co się wydarzy za sekundę.
Zrobił krok w jej stronę. Nieśpieszny, uważny. Tak, jak zawsze przy niej. Zatrzymał się pół metra przed nią. Nie próbował jej dotykać. Nie teraz. Jakby wiedział, że każdy nieostrożny ruch może skończyć się źle. Nie powiedział nic więcej. Nie próbował jej uspokajać na siłę. Stał i czekał, aż to ona zdecyduje, co zrobi z tą informacją. Bo dobrze wiedział, że nawet najpiękniejsze noce mogą nie przetrwać dnia.
Nie potrzebowała wyjaśnień. Nie dała mu przestrzeni. Nie zadała pytań. Po prostu założyła, że jej nie powiedział, bo nie chciał.
I to go uderzyło. To, jak bardzo wciąż nosiła tamtego w sobie. Jak jego cień potrafił w mgnieniu oka wyciągnąć ją z tej czułości. Z ich wspólnego świata. Z jego ramion. James przełknął ślinę, ale gardło miał suche.
James spojrzał na nią z tą samą intensywnością, z jaką jeszcze przed chwilą całował jej skórę, tylko teraz w jego spojrzeniu nie było pożądania. Ona stała naprzeciwko niego. Okręcona ręcznikiem. Jeszcze przed chwilą pachniała mu jak intymność, jak nowy początek. A teraz? Teraz pachniała, jak wspomnienie czegoś, czego nie potrafi zatrzymać. Walczył ze sobą, z tym, żeby nie powiedzieć za dużo. Żeby jej nie obarczyć, nie zniszczyć tej jednej, pięknej rzeczy, którą wspólnie właśnie tworzyli. Ale już nie potrafił milczeć.
OdpowiedzUsuń— Sloane… On napadł na człowieka. Zmasakrował go. W klubie. Publicznie. Pod wpływem kokainy i alkoholu — powiedział wprost, nie siląc się już na żadne omijanie sedna. — Zatrzymanie… przesłuchanie… to było nieuniknione. Ale gdybym ci powiedział wcześniej… Gdybym rzucił to na stół wczoraj, w nocy… Powiedz, bylibyśmy tutaj teraz? — Jego głos był surowy, ale nie zły. — I ja wiem, że może powinniśmy byli porozmawiać o tym od razu. Ale, do cholery, Sloane… ja też jestem tylko człowiekiem. — Zacisnął pięści, potem je rozluźnił. Przełknął ślinę, jakby dusił w gardle więcej słów, niż pozwalał sobie wypuścić.
Westchnął ciężko, zaciskając lekko usta. Jego wzrok zsunął się na jej dłoń, którą wciąż trzymała blisko telefonu, a potem znów wrócił na jej twarz. Oczy miał zmrużone, jakby każde słowo, które zaraz miał wypowiedzieć, było czymś, co już od dawna w nim siedziało i teraz musiało wyjść na głos.
— Ale nie musisz się martwić, Sloane. Twój mąż jest nietykalny. Zaraz znów będzie pił szampana na tarasie i mówił, że to „kolejna gównoburza”.
Spojrzał na nią z mieszaniną bólu i bezsilnego gniewu. — Tacy jak on zawsze się wywijają, Sloane. — Zamilkł na moment, nie spuszczając z niej wzroku. James poczuł to, zanim jeszcze w pełni zrozumiał, co właściwie zabolało najbardziej. To nie była tylko złość w jej głosie. To nie była sama wiadomość o Carterze. To była reakcja. Sposób, w jaki zgasła. Jakby cały ich poranek, ta bliskość z nocy, ta miękkość, z którą się w niego wtulała, zostały wymazane jednym słowem. Jednym nazwiskiem. Crawford.
— Wiem, że to nazwisko robi ci w głowie burzę — powiedział cicho, głucho. — Ale nie sądziłem, że wystarczy jedna wiadomość, żebyś spojrzała na mnie tak, jakby nic między nami nie było. — James przez dłuższą chwilę stał w miejscu, jakby jego ciało zamarło pod ciężarem emocji, które dopiero co przeszły przez gardło i znalazły ujście w głosie. Nie podnosił głosu. Ale jego oczy zdradzały wszystko. Te oczy, które jeszcze parę godzin temu patrzyły na nią z czułością tak silną, że łamała powietrze między nimi, teraz miały w sobie ciężar kogoś, kto wie, że może za chwilę straci coś, co ledwo udało mu się zbudować.
JH
James wciągnął powietrze głęboko, jakby próbował w sobie zdusić wszystkie odpowiedzi, które cisnęły mu się na język. Patrzył na Sloane, ale nie było w nim pretensji. Tylko to zmęczenie… to cholernie znajome zmęczenie człowieka, który starał się być dla niej wszystkim, tarczą, kotwicą, ramieniem i powietrzem i nagle musiał znów ustąpić komuś, kto rujnował wszystko, czego dotknął.
OdpowiedzUsuńJames zacisnął szczękę. Nie odpowiedział od razu. Bo to, co usłyszał, wcale nie było pytaniem. To była kara. Ostra, precyzyjna, wymierzona w punkt, który nie zdążył jeszcze przestać pulsować od wcześniejszych słów.
— Nie, Sloane. — W końcu powiedział. Cicho, ale wyraźnie. — Nie chciałem powiedzieć „tacy jak wy”. — Stał naprzeciwko niej, jego ręce były rozluźnione, ale nie było w nim ani krzty obojętności. Przeciwnie. Patrzył na nią, jakby wszystko, co właśnie padło, musiał wchłonąć głęboko pod skórę, nawet jeśli bolało.
— Wiem, że zasłużyłaś, żeby wiedzieć, ale zasłużyłaś też na to, żeby przez chwilę żyć tak, jak dawniej, żeby oddychać, nie rozliczając się z przeszłości co pięć minut. Ale z nim nie ma przerwy, prawda? — Westchnął i potrząsnął głową jakby nie dowierzał w to, co słyszał. Przeniósł wzrok na bok, na moment, jakby musiał złapać powietrze, zanim dokończy. Wrócił jednak spojrzeniem na nią. Patrzył na jej twarz, już nie rozgrzaną czułością, tylko napiętą, ściągniętą złością i rozczarowaniem. Oczy wciąż miała piękne, ale teraz błyszczały czymś innym niż pragnieniem. Stał, patrząc jak drży. Jak z trudem utrzymuje ręcznik i jeszcze większym swoje emocje.
W końcu jego żuchwa drgnęła. Uniósł nieco głowę, jakby zebrał się na odwagę, żeby powiedzieć coś trudniejszego niż to, co już padło.
— I nie, Sloane, nie każe ci udawać, że się nie przejmujesz.— Głos mu zadrżał. Nie z gniewu, ale z jakiegoś wewnętrznego rozdarcia. — Ale może przestaniesz rzucać we mnie nożami, kiedy coś cię boli, bo nie jestem twoim wrogiem.
Zrobił krok w bok, jakby chciał dać im obojgu przestrzeń do oddychania, ale nie odwrócił się od niej. Trwał. Zmęczony. Napięty. Zaskakująco cierpliwy, choć w oczach miał coś pękniętego, może tę jedną, drobną wiarę, że uda się zatrzymać między nimi to światło, które budowali przez ostatnie godziny.
To, jak wypowiedziała te słowa „Wybacz, jeśli niekoniecznie jestem teraz w nastroju, aby przed tobą klękać” trafiło w niego mocniej, niż się spodziewał. Nie od razu, nie z hukiem. Ale cicho, głęboko, precyzyjnie. Jak wbity nóż między żebra. James odruchowo cofnął się o krok, nie fizycznie, ale wewnętrznie. Jego postawa się spięła, ramiona zesztywniały, a spojrzenie na ułamek sekundy przymknęło się jakby odcięte od zbyt jasnego światła. Nabrał tchu przez nos, powoli, głęboko, jakby próbował wypłukać z siebie gorycz. Ale nie udało się. Ona już to powiedziała a jej słowa odarły go ze złudzeń. Z każdego cichego marzenia, które zakorzeniło się w nim przez te dni spędzone razem, w tej bańce, z dala od świata. Z każdej myśli, że może jednak mają przed sobą coś więcej niż tylko tę krótką ucieczkę od rzeczywistości. Bo może nie mówił tego na głos, może sam siebie przed tym powstrzymywał, ale pragnął czegoś więcej. Po raz pierwszy od dawna. Pragnął jej nie tylko na chwilę. „Jak mogłem być aż tak głupi”, pomyślał z nagłą, palącą frustracją. Spędzili ze sobą noce, które zmieniały człowieka. Padały słowa, których nie rzucało się byle komu. Uśmiechy, które zostawały pod powiekami na lata. A teraz wystarczyła jedna wiadomość. Jedna, cholerna wiadomość i jedno chłodne zdanie, żeby wszystko się przewróciło.
Zacisnął zęby. Wściekłość nie była gwałtowna. Była ta cicha, niebezpieczna. Taka, która w nim zawsze siedziała, stara, dobrze znana. Tak samo jak rozczarowanie. Ona mogła nie zauważyć, ale dla niego każde jej słowo było jak cios, bo nie był jednym z tych, których można było dopuścić tylko do łóżka.
OdpowiedzUsuń— I nie wiem, co mnie bardziej boli. To, że używasz takich słów, żeby mnie zranić… czy to, że ci się to naprawdę udało.
James był tu cały. Z uczuciami, z walką, z chęcią. A teraz czuł, jak znów cofa się o kilka kroków w głąb siebie. Jakby na nowo zakładał ten mentalny pancerz, którego ostatnio niepotrzebnie się pozbył. — Ale rozumiem, że jestem tylko od pieprzenia na pomoście, kiedy akurat się nie myśli o mężu… — zamilkł. Nie odezwał się przez chwilę. Bał się, że jeśli otworzy usta, to powie coś, czego oboje będą żałować. Więc tylko stał. Napięty jak struna. W oczach miał błysk złości, ale jeszcze bardziej, rozczarowanie. I ból, którego nie potrafił już ukryć.
— Skoro tak bardzo cię to ruszyło — warknął przez zaciśnięte zęby, spojrzenie ostre, twarde, niemal nie do poznania — to może od razu cię do niego zawiozę, Sloane. Do twojego męża. Do faceta, który po raz kolejny zrobił burdel z własnego życia i jak zwykle spadł na cztery łapy. Może nie ma sensu tego przeciągać, co? — ciągnął, głosem niższym, ostrym jak brzytwa. Patrzył na nią, klatka piersiowa unosiła mu się ciężko. Miał wrażenie, że zaraz wybuchnie albo zamilknie na zawsze.
Przechylił głowę, nie spuszczając z niej wzroku.
— Bo chyba właśnie tam teraz chcesz być, prawda? — Słowa cisnęły mu się z ust, zanim zdążył je zatrzymać. Nie z chłodnej kalkulacji. Z tej gwałtownej mieszanki gniewu i zawodu, która zakotłowała się w nim tak szybko, że sam ledwo nadążał za tym, co czuje. — Chcesz wracać do świata, w którym jesteś tylko dodatkiem do jego nazwiska, dodatkiem do jego ego? Proszę bardzo. Ale nie stój tu przede mną i nie patrz na mnie jakbym to ja coś ci zabrał. — Zamilkł, ale nie odwracał wzroku. Przez kilka sekund było tylko napięcie. I ten jego wzrok. Zbyt cichy, zbyt intensywny. — Bo jeśli wystarczy jedno pieprzone powiadomienie, żebyś zaczęła się cofać… — mówił ciszej, ale nie łagodniej — to może ja wcale nie byłem tak blisko, jak mi się wydawało.
Zrobił krok w bok, jakby robił jej miejsce. Jakby serio był gotów to zrobić. Bo nie potrafił już walczyć z jej sumieniem za nią.
JH
James stał nieruchomo. Palce dłoni zaciśnięte, jakby to one trzymały go teraz na powierzchni. Gdyby je rozluźnił, może by się rozsypał. Nie wiedział nawet, czy bardziej chciał ją zatrzymać, czy pozwolić, by wyszła. Może właśnie to bolało najbardziej, ten absurdalny brak jasności. Bo przecież jeszcze przed chwilą całował ją w kark, trzymał pod kocem, szeptał, że ją kocha. Teraz ona stała przed nim, z udręką w oczach, zaciśniętymi pięściami i sercem w kawałkach.
OdpowiedzUsuń— Na prawdę? Jesteś tego pewna? — zapytał, gdy tak na niego spojrzała, mówiąc, że jest dla Cartera kimś więcej. — To co tutaj robisz? Ze mną? Skoro jesteście taką kurwa perfekcyjną parą? — W jego spojrzeniu było coś nowego, coś surowego i ludzkiego. Coś, czego nawet ona mogła jeszcze w Jamesie nie znać.
— Jakie później? — prychną, cicho, ale tak ostro, że każde słowo brzmiało jak cięcie. Odwrócił się powoli, a jego oczy były ciemne, zupełnie inne niż te, które patrzyły na nią jeszcze kilka godzin wcześniej z uczuciem, czułością i pożądaniem.
— Proszę cię, Sloane. Jeśli miałem jakieś złudzenia, że będzie jakieś “później”, to właśnie teraz, w tej rozmowie, rozpadły się w pierdolony pył. — Oczy mu błyszczały, nie od łez. Od gniewu. Od zawodu, który przyszedł nagle i wbił się w niego mocniej niż jakikolwiek cios, a który próbował maskować innymi emocjami. Jej głos… jego głos… ta rozmowa, wszystko już zbyt mocno w nim buzowało.
— Następnym razem po prostu poproś, żebym cię przeleciał i wyszedł. Wiem, jak to działa. Przynajmniej nie będziemy marnować czasu na głaskanie po włosach. — Zacisnął szczękę i po raz pierwszy od początku tego weekendu naprawdę się cofnął. Wszystko w nim mówiło dość. Dość walki o kogoś, kto wciąż wraca tam, gdzie ją niszczą. Dość udawania, że to nie boli.
— Więc tak, jeszcze dziś wieczorem będziesz mogła klęknąć. Ale nie przede mną. — Głos mu zadrżał, ale nie przestał. — Przed swoim mężem. Jeśli w ogóle będzie na ciebie czekał.
Cisza, która zapadła po jego słowach nagle urosła do rozmiarów całego domu. I ten dom, który jeszcze chwilę temu był ich bezpieczną przystanią, teraz stał się tylko kolejnym miejscem, które będzie chciał zapomnieć. Miejscem nie do zniesienia.
James zatrzymał się na moment, gdy usłyszał słowa, które wypluła w jego stronę. „Pierdol się.” Nie spojrzał na nią od razu. Ale kiedy to zrobił, jego spojrzenie było zupełnie inne niż wcześniej. Mroczne. Pełne gniewu, ale i czegoś jeszcze. Tej iskry, która nigdy nie znikała między nimi, nawet w takich momentach. Zwłaszcza w takich momentach. Uniósł brew. Usta rozciągnęły się w czymś między uśmiechem a kpiną.
Przysuną się do niej. Oparł dłonie o blat po obu jej stronach, powoli, bez pośpiechu, z tą charakterystyczną precyzją, która zawsze mówiła jedno: mam nad tobą kontrolę, nawet jeśli myślisz, że to ty rządzisz. Ale napięcie w jego ciele wrzało, jak ziemia tuż przed trzęsieniem. Patrzył na nią uważnie. Widział jej błyszczące oczy, drżące usta, ramiona spięte w gniewie, który podszyty był czymś więcej. Czymś, co znał. Czymś, co nie raz zamieniało się w coś o wiele intensywniejszego niż zwykła kłótnia.
— Powinnaś bardziej uważać na słowa, Sloane. — Jego głos był cichy, ale twardy jak stal. — Bo „pierdol się” w twoich ustach brzmi dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy mnie prosisz, żebym wziął cię od tyłu i nie przestawał, aż zapomnisz, jak masz na imię.
Zawiesił głos. Nie uśmiechał się. Patrzył jej prosto w oczy, jakby chciał ją rozerwać samym spojrzeniem. Gniew wciąż pulsował w jego żyłach. Głęboki, ciemny i gorący, nie taki, który wybucha, ale ten, który się tli, wypalając od środka.
Nie potrafił tego zatrzymać. Nie po tym, co mu powiedziała. Nie po tym, jak jednym zdaniem potrafiła go zrównać z ziemią.
OdpowiedzUsuńPochylił się lekko. Oddech Jamesa był równy, choć oczy błyszczały gniewem i… czymś więcej. Czymś, co niebezpiecznie wibrowało między nimi. — Bo jeśli mam być twoim pieprzonym lekarstwem… — zniżył głos do szeptu przy samym uchu — to może w końcu pora brać mnie regularnie, a nie tylko wtedy, kiedy masz atak paniki. — Nie drgnął. Nie uśmiechnął się. Patrzył na nią z góry, z cieniem chłodnej prowokacji, który brzmiał jak groźba i obietnica w jednym. To, jak stała przed nim, dumna, wściekła, rozdarta i naga pod tym cholernym ręcznikiem, sprawiało, że coś w nim klikało. Instynkt. Ten sam, który zawsze budziła. Napięcie. Silniejsze niż wcześniejsze. Głębsze.
— Wiesz jaka jest między nami różnica, Sloane? Ja nie pieprzę ludzi po to, żeby o czymś zapomnieć. Ja pieprzę cię dlatego, że nie potrafię przestać o tobie myśleć, nawet jak mnie wkurwiasz do granic. — Sloane działała mu na nerwy, ale też… działała na niego. Chciał ją, ale nie tak, jak przed chwilą, z delikatnością i czułością. Teraz chciał pokazać jej, kto tu naprawdę trzyma władzę. Kto trzyma ją w garści, choć ona udaje, że to ona rządzi.
— Znasz mnie, Sloane. Wiesz, jak smakuje ta wersja mnie, którą próbujesz teraz wezwać. Złość wciąż pulsowała w jego żyłach, ostra, gorzka, lodowata. Miał ochotę odwrócić się i zostawić ją tu, z tym jej bezlitosnym językiem i niekonsekwencjami, które rozrywały go od środka. Ale kiedy patrzył na nią tak blisko, zarumienioną od gniewu, z piersią unoszącą się ciężko pod tym skąpym ręcznikiem, z oczami rozpalonymi emocjami, których sama nie potrafiła nazwać, coś się w nim przekręciło. Złość nie zgasła. Ale zmieniła formę. Przeobraziła się w głębokie, tętniące napięcie, tę znajomą falę kontroli, która z nim zawsze szła w parze, kiedy ktoś próbował przejąć nad nim władzę. A Sloane właśnie to próbowała zrobić. Ugryźć. Uderzyć. Odebrać mu przestrzeń, godność, pozycję. Nieświadomie pchnęła go tam, gdzie nie był od dawna, do potrzeby pokazania, kto tu naprawdę rządzi.
— Wiesz, czego tak naprawdę potrzebujesz? — mruknął nisko, z głosem szorstkim, twardym, ciemnym jak dym. — Bo kiedy krzyczysz i gryźniesz, to nie bunt, Sloane. To błaganie, żeby ktoś w końcu cię przytrzymał. Utrzymał. Żebyś przestała się topić we własnym chaosie.
Oczy Jamesa zwęziły się lekko, jak u drapieżnika, który już nie reaguje emocjami, tylko instynktem. Patrzył na nią bez cienia miękkości. Była blisko. A on był gotowy ją złamać, w tym sensie, który sprawiał, że poddawała się cała, z drżeniem, które pojawiało się zawsze wtedy, gdy przestawała walczyć i zaczynała oddychać tylko dla niego.
— Bo gdybyś naprawdę chciała iść… — Zawiesił głos. — To już by cię tu nie było. — Nie musiał jej dotykać. Sama jego postawa, głos, bliskość, dominowały nad nią bardziej niż jakikolwiek fizyczny gest. Palce drgnęły, jakby odruchowo chciał sięgnąć do niej, przycisnąć ją do ściany, zerwać jej ten cholerny ręcznik i przypomnieć jej, że jego nie odpycha się bez konsekwencji. Jego spojrzenie zsunęło się niżej, na jej drżącą rękę, zaciśniętą na ręczniku.
— Powiedz to znowu, Sloane. — wyszeptał z uśmiechem, który był cieniem tego, co mogliby mieć. — „Pierdol się”. — Miała wybór, uciec albo zostać. — Może tym razem zrobię to dokładnie tak, jak naprawdę tego chcesz. — James był gotowy. Gotowy przejąć kontrolę. Pokazać jej, że może próbować walczyć, rzucać w niego wszystkim, co w niej najostrzejsze, ale w końcu i tak będzie musiała się zatrzymać. I że on będzie tym, który ją złapie, utrzyma i przypomni, że nie musi dalej uciekać. Nie przed nim. Nie tutaj. Nie dziś.
Jego wzrok nie opuścił jej ani na moment. Nie wtedy, gdy ręcznik zsunął się z jej ciała, lądując bezgłośnie na blacie stołu. Nie wtedy, gdy jego imię przecięła kolejnym „pierdol się”, jakby była gotowa do końca stawiać opór, nawet gdy jej ciało wyraźnie przestało już walczyć. James nie drgnął. Nie ruszył się ani o centymetr, choć każda komórka jego ciała krzyczała, żeby to zrobić. Żeby zatopić dłonie w jej biodrach i przyciągnąć ją do siebie. Ale nie zrobił tego. Jego spojrzenie, ciężkie, mroczne, niemal nieruchome, pozostało skupione tylko i wyłącznie na jej twarzy. Ani razu nie zjechał wzrokiem niżej. Nie musiał. Miał ją już nagą, nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie. Wściekłą. Spiętą. A jednak gotową. Zacisnął mocniej dłonie na krawędzi stołu po obu jej stronach, tak blisko, że czuła jego oddech na ustach, a jednocześnie tak niewzruszenie, jakby zbroja, którą miał na sobie, była kuloodporna nawet na nią. Przez krótką chwilę czas jakby się zatrzymał. Wziął głęboki wdech jakby powietrze, którym oddychał, paliło go od środka.
OdpowiedzUsuń— To wszystko? To miał być twój ruch? — Zapytał w końcu, głosem głębokim i ochrypłym od napięcia. Ton był chłodny, ale jego twarz pozostała spokojna. Tylko drobne drgnięcie szczęki zdradzało, ile go kosztuje utrzymanie się w tej pozycji. Ile go kosztuje nie złamać tej odległości, nie rozerwać tej gry. Nie zjechał spojrzeniem niżej, chociaż jej ciało było wystawione na pokaz jak zaproszenie. Nawet nie drgnął. Całe jego ciało było jak żywa stal, napięte, oddychające ciężko, gotowe eksplodować w każdej chwili.
Zlustrował ją wzrokiem nie jak kochanek, tylko jak mężczyzna, który właśnie zadaje wyzwanie.
— Myślałaś, że wystarczy się rozebrać i wszystko wróci na swoje miejsce?
Jego oczy błysnęły. Nie złością. Nie rozczarowaniem. Czymś… głębszym. Jakby zobaczył ją naprawdę. Zobaczył w niej nie tylko buntowniczkę, która chciała go zranić. Zobaczył kobietę, która umierała, żeby się poddać. Tylko nie potrafiła. James nachylił się jeszcze odrobinę. Oddechy się zderzyły. Była naga. On, nieporuszony. Ale każdy mięsień jego ciała drżał pod napięciem. Jakby za chwilę miał eksplodować.
— Że rzucisz ręcznik, rozchylisz nogi, a ja powiem: “W porządku, zapomnijmy o wszystkim”?
Jego usta skrzywiły się w czymś, co nie było uśmiechem, ale raczej kpiną. Nie dotknął jej. Nawet nie poruszył palcem. Ale jego cisza po tych słowach krzyczała.
— To takie proste?
Głos miał twardy jak kamień. Ironia wybrzmiała jak cios. Ale prawda była taka, że tylko ona mogła dostrzec, że to, co mówił, było kłamstwem. Gdyby naprawdę mu się przyjrzała, nie z dystansu, nie przez filtr własnej złości, zobaczyłaby prawdę. Że z każdym jej ruchem, z każdym przesunięciem ciała, z każdym milimetrem odkrytej skóry jego kontrola kruszyła się. I choć stał bez ruchu, ramiona miał napięte jak stalowe liny. Palce na krawędzi stołu zaciskał tak mocno, że aż pobielały mu kostki. Jakby tylko siłą własnych dłoni był w stanie utrzymać się w miejscu i nie rzucić się na nią. Jakby musiał fizycznie zakotwiczyć się w rzeczywistości, bo jego ciało, wbrew woli, już go zdradziło. Serce tłukło mu się o żebra. Czuł znajome napięcie w podbrzuszu, które narastało z każdą sekundą, gdy patrzył, jak siedzi naga na stole, udając, że jej to nie rusza. Ale James widział to drżenie w jej dłoniach. Słyszał niepewność w głosie, mimo słów pełnych jadu.
Gdyby chciała, mogłaby rozerwać ten teatr pozorów jednym słowem, spojrzeniem, dotykiem. Ale nie robiła tego. I może właśnie dlatego, kiedy znów się odezwał, brzmiał nie jak facet, który się kontroluje tylko jak ktoś, kto zbliża się do granicy i… czeka, aż ktoś go do niej popchnie.
OdpowiedzUsuń— Poprosisz, Sloane. — mruknął cicho, nie odrywając wzroku od jej oczu. — Zawsze prosisz. — Zrobił ledwie widoczny krok do przodu. Tak, by nie dotknąć, ale tak, by ciepło jego ciała rozlało się wokół niej. By poczuła, że on tam jest. Cały, obecny, gotowy.
— Jeśli nie słowami, to spojrzeniem. Mruknięciem. Sposobem, w jaki rozchylisz usta. Albo oddechem, który weźmiesz tuż przed tym, jak znów zaczniesz mówić rzeczy, których potem będziesz żałować. — Zawiesił głos. Jego wzrok, choć twardy, zadrżał od czegoś głębszego. Od instynktu, który nie chciał już czekać. — Poprosisz. Bo to jedyna rzecz, którą robisz szczerze.
Potem się wyprostował. Dumny. Powściągliwy. Jakby znów przywdział zbroję. Stał tam nadal, a jego cień kładł się na niej jak ciężar.
To nie była tylko jej uległość, to nie były tylko te momenty, w których milczała, spuszczała wzrok i oddychała tak, jakby tylko czekała, aż ją dotknie. Nie. To właśnie te zacięte, prowokacyjne chwile, kiedy stawiała się z ogniem w oczach, działały na niego równie mocno. Bo każda szarpanina słowna, każda kąśliwa odpowiedź, każda próba pokazania, że to ona dyktuje zasady, była jak pieprzona przynęta. I James Harper, choć wmawiał sobie, że zna tę grę, łapał się na nią za każdym razem. Bo Sloane miała nad nim tę samą władzę, jeśli nie większą. On mógł napinać mięśnie, robić krok do przodu, zagarniać przestrzeń i mówić niskim, twardym głosem. Mógł przy niej stać tak blisko, jakby zaraz miał ją posiąść na stole, ale wiedział. Doskonale wiedział, że wystarczyłby jeden jej ruch. Jedno pierdolone „przypadkiem”. Wystarczyłoby, żeby się zsunęła ze stołu, dotknęła go choćby skórą biodra, musnęła go ustami w miejscu, gdzie już dawno nie było powietrza, tylko czysta, dotknęła go w miejscu, które już teraz pulsowało od napięcia, od tej niewypowiedzianej potrzeby. Wystarczyłoby, by przyłapała go na gorącym uczynku. I byłby jej. Złamany. Bez broni. Bez dystansu. Bez kontroli.
I nawet jeśli wydawało mu się, że to on ją testuje, prawda była dużo bardziej brutalna. To ona trzymała nóż przy jego gardle. I mogła go użyć, powoli… z rozmysłem. A on nie zrobiłby nic, żeby ją zatrzymać.
JH
James milczał, patrząc na nią z tym niebezpiecznie cichym spokojem, który przychodził tylko wtedy, gdy w jego wnętrzu już wszystko płonęło. Jej ciało było nagie. Odsłonięte. Gotowe. Wyzwanie wypisane w sposobie, w jaki przechyliła głowę, jak spojrzała mu w oczy, z tą nieznośną pewnością siebie, która ścierała się z jego kontrolą i z każdym jej słowem próbowała ją przejąć. Kiedy zapytała, czy może udawać, że nie myśli o tym, jak chciałby ją ukarać, coś w jego szczęce zadrżało. Zgrzytnęło. Utrzymał spojrzenie. Jakby nic się nie stało. Ale ona znała go już zbyt dobrze, żeby nie dostrzec tych drobnych sygnałów.
OdpowiedzUsuńNie odpowiedział od razu. Powoli przesunął wzrokiem po jej ciele, nie jak wygłodniały kochanek, ale jak sędzia, który sam decyduje, kiedy i jak wymierzyć wyrok. Przesunął językiem po wewnętrznej stronie policzka i wciągnął powietrze nosem. Głęboko. Cicho. Jakby musiał się upewnić, że jeszcze ma nad sobą władzę. Że nie rzuci się na nią w tym momencie. Bo chciał. Każda cząstka jego ciała tego chciała.
Wciąż trzymał dłonie oparte o stół. Palce bielały od nacisku, jakby ten mebel był jedyną kotwicą trzymającą go w miejscu. A potem odezwał się, tonem niskim, niemal beznamiętnym, a jednak zadrżało w nim coś, co ścinało powietrze.
— Wiem, co teraz próbujesz zrobić — powiedział, a jego głos zabrzmiał jak wyzwanie. Jakby rzucił jej w twarz lodowatym spojrzeniem i pełnym kontroli szeptem, który miał ją rozbroić, nie musząc nawet podnieść tonu.— Ale widzisz… te momenty, w których jesteś tak uparta i zacięta, działają na mnie równie mocno, co chwile, gdy jesteś pode mną, cicha i uległa. Kiedy zamykasz oczy i się poddajesz.
Zbliżył twarz jeszcze trochę, ale nie dotknął jej. Trzymał się blisko, niemal prowokująco, jakby chciał, żeby poczuła jego obecność nie tylko przez ciało, ale i przez to napięcie, które między nimi pulsowało jak napięta struna.
— A ja nie jestem pewien, Sloane… — powiedział głosem niższym, szorstkim od napięcia, które ledwo trzymał w ryzach. — Która z tych wersji kręci mnie bardziej. — Przesunął spojrzeniem po jej ciele. Tym razem bez wstydu. Bez żadnych ograniczeń. Powoli. Surowo. Oceniająco. — Ta, którą mogę ukarać… — Jego głos zawisł w powietrzu jak nóż. — …czy ta, która karze mnie. — Westchnął. Usta otworzyły się lekko, ale zaraz się zacięły. Oczy na moment się zamknęły, jakby musiał odciąć się od tego obrazu, który sam sobie właśnie zaserwował. W jego głosie była stal, ale ręce nadal trzymały się stołu. A jego ciało… zdradzało go bezlitośnie. Był twardy. Wściekły. I gotowy, by się złamać. Ale nie teraz. Nie pierwszy. James nie drgnął, gdy ostatnie słowa padły z jej ust. Nie zareagował na jej uśmiech, na prowokacyjny ton, na to, że rozlała się przed nim jak święto ofiarowania, z zadartym podbródkiem i oczami mówiącymi “no dalej, złam mnie.” Stał przez moment zupełnie nieruchomo. Jakby pozwalał jej się nagrzać do granic. Jakby smakował to napięcie z zamkniętymi zmysłami. A potem zrobił coś, czego Sloane się nie spodziewała.
Zrobił powolny krok w bok, przesuwając się po drewnianej podłodze bez najmniejszego dźwięku. Sięgnął ręką po jedno z kuchennych krzeseł. Uniósł je tylko odrobinę, jakby od niechcenia. I przeciągnął bliżej stołu, bliżej niej. Zamaszyście, ale bez gwałtowności.
Nie spojrzał na nią od razu. Najpierw spojrzał na krzesło. Potem usiadł. Jak mężczyzna, który właśnie zajął swoje miejsce w teatrze i wie, że akt się zaraz zacznie. A potem… dopiero wtedy podniósł na nią wzrok. Zamrugał wolno, a potem delikatnie odchylił się na oparcie, jakby chciał pokazać, jak bardzo nie robi to na nim wrażenia. Jak bardzo jest panem sytuacji. Ale jej uważne oczy dostrzegły coś jeszcze.
Ten ślad napięcia w jego szczęce. Drganie mięśnia pod brodą. Zbyt spokojny oddech, który zdradzał, że jego ciało walczyło z własną reakcją. Nie musiała go dotykać, by wiedzieć, że był twardy jak kamień. Wystarczył sposób, w jaki rozparł uda na krześle. W jaki wyeksponował się przed nią, gotów, dostępny, czekający, ale wciąż nieporuszony. Odwoływał się tym samym do jej słów, tych, które padły na pomoście. Przekrzywił głowę. Powoli przesunął dłońmi po udach, jakby chciał coś poprawić, ale nie poprawił niczego. Po prostu się ułożył. Idealnie. Jak wyzwanie.
OdpowiedzUsuń— Może właśnie ta wersja ciebie mnie rozwala najbardziej… Ta, która mówi o karze, ale trzyma uda zaciśnięte, jakby od tego miało zależeć życie. Ta, która mówi, że już nie będzie prosić…
Przesunął wzrokiem po jej twarzy, zatrzymując się na ustach. Nie ruszał się. Nawet oddech miał płytki i kontrolowany. Ale tylko pozornie.
— Ta, która myśli, że trzyma kontrolę. — Rozłożył ręce w prowokującym geście. — Dopóki jej tej kontroli nie odbiorę.
A potem… spojrzał niżej. W końcu. Zjechał wzrokiem z góry na dół. Bardzo powoli. Bez słowa. Jakby oceniał. Jakby smakował. Jakby chciał, żeby to jego spojrzenie zostawiło na niej ślad.
Milczał, rozparty w tym cholernym krześle. Wyzywający. Cały dla niej. I właśnie dlatego tak kurewsko nieosiągalny. Zawiesił na niej wzrok. Dłużej. Głębiej. Nie było w nim już złości. Była tylko ta jedna rzecz, surowa dominacja zamknięta w spokojnym wyczekiwaniu. Ręce rozsunął wzdłuż podłokietników. Jakby chciał jej dać dostęp. Jakby chciał jej dać wybór. Jakby mówił: „Rób co chcesz. Pokaż na co cię stać.” I wtedy pojawił się ten uśmiech. Mały. Bezlitosny. Zdecydowany. Taki, który nie potrzebował słów. Sloane wiedziała. Wiedziała, że James właśnie zagrał według jej zasad, ale na swoich warunkach, że będzie musiała coś oddać, żeby coś zyskać.
— Masz dwa wyjścia — rzucił. Tylko dwa. Albo zacząć dotknąć siebie, albo dotknąć jego. James to wiedział. Wiedział dokładnie, co się w niej dzieje. Nie spuszczał z niej wzroku. Był bezlitosny w tej ciszy. W tej niewzruszonej, męskiej postawie, która mówiła więcej niż jakiekolwiek słowa. Z każdym mijającym uderzeniem serca widział, jak jej ciało zaczynało reagować silniej niż słowa.
Jak napinała palce. Jak lekko zacisnęła uda. Jak zadrżała, gdy jego wzrok przesunął się po jej skórze. Czekał. Jak sędzia. Jak wyrok. Jeśli chciała ulgi, musiała wybrać. Siebie. Albo jego.
JH
James obserwował ją przez chwilę, a jego usta znów drgnęły w tym wyzywającym półuśmiechu, który nie miał nic wspólnego z rozbawieniem. Ten uśmiech był jak ostry, niebezpieczny. Gdy się odezwał, jego głos był głęboki, niski, przesiąknięty obietnicą czegoś znacznie mroczniejszego, niż to, co do tej pory między nimi padło.
OdpowiedzUsuń— Znasz odpowiedź. — Przechylił lekko głowę, nie spuszczając z niej wzroku. — Chyba że… chcesz to usłyszeć głośno. — Zawiesił głos, jakby sam delektował się myślą, co będzie dalej.
— Chcesz, żebym ci to powiedział? — Głos zsunął się niżej, był bardziej szeptem niż mową. — Żebym opisał ci, co bym zrobił, gdybyś się przesunęła tylko odrobinę bliżej?
Jego uśmiech zmienił się, był teraz ciemniejszy, wolniejszy, głębiej osadzony w pysze i pożądaniu.
— Lubisz, kiedy mówię, co z tobą zrobię, prawda? — rzucił, nie czekając na odpowiedź. Zamilkł na moment. Wbił wzrok w jej usta. Potem znów w oczy. — Powiedz tylko słowo, Sloane. — Jego głos brzmiał teraz jak rozkaz. — A wszystko ci opowiem. Każdy szczegół. Każdy pieprzony krok.
Jego ręce wciąż były oparte o podłokietniki krzesła, ale palce poruszyły się niespokojnie.
— Ale wtedy… — Głos stał się niemal niedosłyszalny. — Będziesz musiała mi pokazać, że umiesz słuchać.
James nawet nie drgnął, kiedy jej stopy znalazły się między jego nogami, nie sięgnęły go, ale sam ich ciężar, sama świadomość, że są tak blisko, uderzyła go mocniej niż dotyk. Krew w nim pulsowała zbyt głośno, a serce waliło tak intensywnie, że miał wrażenie, że za chwilę ta cisza między nimi się od tego rozpadnie. Zamiast tego przymrużył lekko oczy, opierając się swobodniej na oparciu krzesła. Wyciągnięty, szeroki, cholernie opanowany. Jakby panował nad wszystkim. Jakby jej gra była przewidywalna, a wynik z góry przesądzony i był. Ona tylko jeszcze o tym nie wiedziała.
— Nie — poprawił ją cicho, powoli, z niemal bezlitosną cierpliwością. — Masz dwa wyjścia.
Trzecie… to tylko iluzja. — Zawiesił spojrzenie na jej nogach. Nie wulgarnie. Nie bezpośrednio. Patrzył jak ktoś, kto zna wartość tego, co ma przed sobą.
— Jedno z nich da ci ulgę, a drugie da ci władzę… — Przechylił głowę, spojrzenie wróciło do jej oczu. Milczał przez moment, ale w jego oczach wszystko się działo, myśli, prowokacje, złość, pożądanie, coś dzikiego. Coś pierwotnego, co tłumił z wysiłkiem, trzymając ciało nieruchomo, choć każdy mięsień chciał ruszyć się naprzód.
Dotknął jej stopy. Najpierw lekko, opuszkami palców. Skórę miała napiętą od oczekiwania. I może od frustracji. Przesunął dłoń w górę, powoli, celowo, wzdłuż jej łydki, aż niemal do kolana. Potem cofnął się dokładnie tą samą drogą, z tą samą drażniącą dokładnością. Jakby z niej czytał. Każdy impuls, każdą myśl, każdą chęć, którą próbowała w sobie zdusić. Ujął jej stopę dłonią i poprowadził ją tam, gdzie napięcie w jego spodniach było już nie do ukrycia. Gorąco. Mocno. Pulsująco.
Zamknął oczy na ułamek sekundy. Tylko jeden, jakby pozwalał sobie na odrobinę słabości. Ale gdy otworzył je ponownie, były ciemniejsze. Cięższe. Głębsze. Pozostawił ją tam, pod swoją dłonią, jakby pilnował, że jej stamtąd nie zabierze. Jakby mówił jej bez słów: Patrz, co robisz. Patrz, do czego doprowadziłaś. I teraz zrób coś z tym, jeśli masz odwagę.
Uśmiechnął się. W ten sposób, który znała aż za dobrze. Ten, który zwiastował wszystko, tylko nie ulgę. Złośliwy. Prowokujący. Spokojny do granic wytrzymałości.
— Wiesz, jakie jest pierwsze? — Palce zacisnęły się odrobinę mocniej na jej stopie. Po to, żeby przypomnieć jej, że może ją w każdej chwili pociągnąć do siebie. I że oboje tego chcieli.
Powiódł po niej spojrzeniem od stóp do głowy, a potem znów zawiesił je na jej ustach.
OdpowiedzUsuń— Chcę, żebyś zeszła z tego stołu… powoli. — Jego głos był niskim, szorstkim pomrukiem. — Chcę, żebyś uklękła przede mną. Nie jak dziewczyna, która błaga. Ale jak ta, która wie, co ma zrobić. I która robi to, bo chce. Bo ma nad tym władzę.
Delikatnie docisnął jej stopę, nie za mocno, ale wystarczająco, by poczuła, jak bardzo jest na granicy. Jak bardzo się dla niej trzyma.
— Chcę patrzeć, jak się zbliżasz. Jak łapiesz mnie za pasek i odsłaniasz to, czego potrzebujesz. Jak wciągasz powietrze, zanim dotkniesz mnie ustami. — Głos mu zadrżał, ale nie przestał. Nie mógł. Teraz już nie.
Wsunął jej stopę jeszcze odrobinę głębiej między swoje uda, pozwalając, by poczuła twardy nacisk jego podniecenia, ukrytego tylko cienką warstwą materiału.
— I kiedy już poczuję twoje usta… — Przełknął ślinę. Przymknął na chwilę oczy. Nie dlatego, że chciał coś ukryć. Wprost przeciwnie, bo wyobrażał sobie dokładnie ten moment.
— Zrobisz ze mną, co chcesz, a ja ci na to pozwolę. Bo jestem chory z pragnienia. Bo należę do ciebie dokładnie w tym cholernym momencie. Oddam ci władzę, Sloane — mruknął nisko, bez uśmiechu, ale z tym rozbrajającym ciężarem, który spadał na nią jak jego ciało wtedy, gdy przygniatał ją do materaca, do ściany, do czegokolwiek, co było pod ręką.
Spojrzał na nią z góry, mimo że siedział. Bo jego spojrzenie miało ciężar. Miało w sobie władzę, której nie musiał wymuszać. Zawiesił głos. Ale nie odciął się od niej. Wciąż był blisko. Wciąż oddychał tym samym powietrzem, które parzyło jej kark i sprawiało, że żołądek zaciskał się z napięcia.
— Potrzebujesz więcej opisów, księżniczko? — spytał cicho, chropawym głosem, który wbijał się w skórę jak palce.
— Bo jeśli tak, mogę kontynuować. Powiem ci dokładnie, co zrobisz. Gdzie usiądziesz. Jak cię ułożę. Gdzie zostaniesz pocałowana, a gdzie ugryziona.
Zamrugał wolno, niby leniwie, a jednak z uważnością drapieżnika.
— Ale może wystarczy ci to, że nie wypuszczę cię do Nowego Jorku, dopóki nie dostanę tego, czego chcę. I dopóki ty nie dostaniesz tego, czego tak cholernie ci trzeba.
James uśmiechnął się kątem ust. Ten uśmiech był leniwie bezczelny, dokładnie taki, jak jego pozycja na krześle, rozparty, z odsłoniętym karkiem i lekkim luzem w spojrzeniu, który tylko na pierwszy rzut oka wydawał się opanowaniem. Bo nie był. To było obnażenie całego napięcia, które w nim buzowało, ale które trzymał w ryzach tylko po to, żeby patrzeć, jak ona się z tym męczy.
JH
Jej język był jak ogień, a spojrzenie, jak ostatni ostrzał przed kapitulacją. James siedział nieruchomo, jakby każde drgnienie mogło rozsypać wszystko, co zbudował wokół siebie przez te lata, samokontrolę, chłód, dystans.
OdpowiedzUsuńNie ruszył się, nawet gdy jej dłoń powędrowała w górę jego uda. Nie wtedy, gdy pocałunkiem przypieczętowała swoje wyznanie. Ani gdy zostawiła na jego szyi ślad, którego będzie szukał w lustrze jeszcze długo po tym, jak odejdzie. Jeśli w ogóle odejdzie. Oddychał ciężko, przez zaciśnięte zęby. Każdy jej ruch wbijał się w niego jak gwóźdź. Każde słowo rozdzierało resztki jego ostrożności.
Nie miał zamiaru być delikatny. Nie miał już w sobie tej wersji siebie, która potrafiła patrzeć na nią i nie dotykać. Ale to, co czuł teraz, nie było tylko pragnieniem. To była furia. To był głód.
Gdyby trzymała się jego planu, wszystko potoczyłoby się inaczej, ale w momencie w którym złapała go za kark i wpiła się w jego usta, oddał jej to z całą siłą, na jaką go było stać. Usta brutalne, niespokojne. Pocałunek bez początku i końca, jakby całowali się od zawsze, jakby każde “nigdy więcej” było kłamstwem. Wsunął dłoń we włosy Sloane i szarpnął lekko, odrywając jej usta od swoich, tylko po to, by spojrzała mu w oczy, dokładnie w tej chwili, gdy jej ciało wciąż na nim drżało.
— Mówisz, że nie potrzebujesz delikatności… — warknął jej przy ustach. — Czego potrzebujesz?— Jego palce zacisnęły się na jej biodrze. — Dam ci wszystko, Sloane… Wszystko czego chcesz… — Jej usta smakowały jak prowokacja i obietnica, jak wszystko, czego sobie odmawiał, a czego teraz już nie potrafił dłużej trzymać w ryzach. Nie miał nawet czasu pomyśleć. W momencie, gdy jego kark znalazł się w jej dłoni, a usta sięgnęły jego ust z taką zachłannością, że odebrała mu dech, James zareagował jak instynkt, jak zwierzę. Z warczeniem, które bardziej przypominało odgłos z piersi niż z gardła, złapał ją w pasie i brutalnie wciągnął na swoje kolana. Jej nagie ciało zderzyło się z jego klatką piersiową, ramiona oplotły ją automatycznie, a jej uda zacisnęły się po bokach jego bioder. Przycisnął ją do siebie mocno, z taką siłą, jakby chciał ją zmiażdżyć. Jakby tylko to, że trzyma ją blisko, mogło uchronić go przed eksplozją wszystkiego, co w nim wrzało. Jego dłonie były wszędzie, na jej plecach, na udach, na karku, wplątane w mokre włosy. Jedna z nich zsunęła się niżej i bez żadnej delikatności chwyciła ją za pośladek, ściskając mocno, drugą przytrzymywał ją za kark, nie pozwalając jej odsunąć się choćby o centymetr.
— To ty to zaczęłaś… — syknął przez zaciśnięte zęby, przerywając pocałunek tylko na tyle, by wypowiedzieć te słowa przy jej ustach. — Ale tę fantazję zabieram ze sobą, nie wywiniesz się z tego… — Jego usta znów pochłonęły jej wargi, całując je dziko, głęboko, łapczywie. Bez uprzedzeń, bez planu. Jakby chcieli zetrzeć się na proch nawzajem. Siedząc na nim, mogła poczuć, jak napięte jest jego ciało. Jak jego krocze wręcz pulsuje między jej udami, jak jego ręce są zbyt silne, zbyt pewne, zbyt głodne. Jakby nie tylko ją przyciągał, ale zakotwiczał przy sobie, wbijając się w nią palcami, językiem, oddechem. I wreszcie, jednym ruchem okręcił sobie jej włosy wokół dłoni, odchylił jej głowę do tyłu, a jego usta przesunęły się po jej szyi, zębami, językiem, ciepłym oddechem.
— Należę do ciebie — warknął przy jej uchu, nim je lekko ugryzł. — I zamierzam ci to dziś udowodnić. Tak, że nie zapomnisz.
Nie było już żadnej gry. Była siła. Było władanie ciałem. Była zaborczość, której już nie zamierzał się wypierać.
To przypominało ich pierwszy raz. Nie był wtedy delikatny. Nie był cichy. Nie był zaplanowany. Był jak teraz, dziki, niekontrolowany, jakby pękła tama, która trzymała w nich wszystko, czego bali się nazwać. Ich ciała znały się już dawno, ale ta bliskość… To było coś innego. Nie było miejsca na udawanie. James trzymał ją tak mocno, jakby mógł wcisnąć ją w siebie. Jakby chciał zatrzymać ją pod skórą. Oddychali gwałtownie, nierówno. Usta odnajdywały się, zderzały, przylegały do siebie tak, jakby chcieli zniszczyć dystans między sobą, jakby sam pocałunek mógł ich odrodzić. Sloane była rozpalona, jej ciało drżało od natężenia doznań i oddechu Jamesa, który osiadał ciężko na jej skórze. Jego dłonie nie szukały, one brały. Bez pytania. Zaborczo. Jakby wszystko, co było jej, już dawno należało do niego. A potem… jego usta opadły niżej. Wciąż trzymał ją na kolanach, jej uda ciasno obejmowały jego biodra, gdy jego pocałunki zaczęły przesuwać się w dół, przez linię szczęki, podbródek, szyję. Nie spieszył się. A jednak czuła, że ledwo się powstrzymuje. Że to tylko cienka granica między tym, co robił teraz, a tym, co zamierzał jej zrobić za moment. Wsunął twarz w jej dekolt i zassał skórę tuż nad linią piersi. Jego język był gorący, ślad po nim, wilgotny, zaczerwieniony i od razu chłodzony jego oddechem. Z ręką na jej plecach odchylił ją do tyłu, by mieć, by móc zejść niżej. Pocałował najpierw jedną pierś, potem drugą, powoli, jakby czcił, nie tylko smakował. Ale tylko przez moment. Bo zaraz potem otoczył ustami sutek i zassał go z siłą, która zmusiła ją do stłumionego jęku. Palcami przytrzymał jej drugą pierś, kciukiem powoli zataczając kręgi wokół napiętego punktu, zanim i tam przesunął się ustami. Był zachłanny. Dokładny. Cały skupiony na niej, na jej dźwiękach, na drżeniu, na tym, jak jej ciało wyginało się ku niemu w niemej prośbie o więcej. Językiem kreślił ślad, jakby zaznaczał: to miejsce jest moje. I każde kolejne. Jęknęła, gdy jego zęby zassały wrażliwą skórę, a język nie zostawiał jej ani chwili na oddech. James był wszędzie z dłonią, z ustami, z potrzebą, która kipiała z niego tak, że aż ją piekła. Trzymał ją mocno, jakby bał się, że jeśli ją puści, rozpadnie się cały ten moment, a razem z nim on sam. Jego usta oderwały się od jej skóry. Ciężko dyszał, z czołem przyciśniętym do jej piersi, jakby szukał tam spokoju, którego już nie potrafił znaleźć. A potem uniósł głowę. Spojrzał na nią z dołu, a jego oczy płonęły. Jej jęki były jak benzyna w ogniu, a jej ciało na jego kolanach jak pułapka, z której nie chciał uciekać. I nie zamierzał. Gdy jego usta odklejały się od jej piersi, były mokre, gorące, obłąkane. Jego oddech rwał się jakby z głębi klatki piersiowej, ciężki i nieskładny. Oparł czoło o jej obojczyk i zacisnął dłonie na jej biodrach. Mocno. Tak mocno, że mogłaby mieć ślady jeszcze przez kilka dni. I dobrze. Chciał, żeby miała. Chciał, żeby bolało, żeby czuła. Żeby każdy skurcz mięśni, każdy ruch przypominał jej o tej chwili.
OdpowiedzUsuń— Kurwa, Sloane… — jego głos był ochrypły, jakby zdarty od powstrzymywania się zbyt długo. — Chcę to zrobić. — Nie był już w stanie udawać.— Teraz. Natychmiast. Potrzebuję cię czuć. Całą. Wokół mnie. Mokrą, ciasną i moją. — Pocałował ją znowu, ale tym razem to nie był pocałunek. Zęby na wardze. Język brutalnie wciśnięty między usta. Jego ręce, które ślizgały się w dół, chwytając ją za tyłek, dając jej klapsy i dociskając do siebie, aż jego twardość przylgnęła do niej przez materiał spodni.
— Słyszysz mnie? — mruknął jej w ucho. — Tak głęboko, że nie zapomnisz, jak się nazywasz.
Przygryzł jej ucho, jęknął w jej kark, wciskając się w nią mocniej. — Chcę cię pieprzyć. Chcę, żebyś krzyczała moje imię. — Złapał ją za gardło, nie mocno, ale tak, by czuła jego siłę, jego obecność, jego władzę.
— Powiedz mi, że chcesz tego samego, Sloane. Powiedz mi, że chcesz, żebym cię wziął tak, jak oboje tego potrzebujemy. Bez udawania. Bez granic. — Jego ręce ścisnęły ją mocniej, przesunął biodrami tak, że czuła go jeszcze wyraźniej między nogami, twardego, gotowego, niecierpliwego.— Albo to zrobię , albo się spalimy. Sloane nie zdążyła nawet odpowiedzieć. Bo w jednej sekundzie jego dłonie zacisnęły się mocno na jej udach, a w następnej poderwał się z krzesła, biorąc ją ze sobą jak nic nie ważącą. Jej nogi same oplatały go wokół bioder, ręce zacisnęły się na jego karku, ale to on trzymał całą kontrolę. Z jękiem opadł z nią z powrotem na blat stołu, usadzając ją gwałtownie, rozchylając jej nogi, przysuwając się między nie z siłą, która nie zostawiała miejsca na pytania. Drewno zaskrzypiało pod ich ciężarem, ale James nie zwracał na to uwagi. Był jak zwierzę, które w końcu dorwało zdobycz. Ale ta zdobycz go kochała. I właśnie dlatego zamierzał ją mieć bez żadnych hamulców. Jego palce sięgnęły w dół, szarpiąc się z paskiem spodni. Wargi miał rozchylone, oczy czarne od pragnienia. Brwi zmarszczone. Oddech rwany. Klnął pod nosem, gdy materiał nie chciał puścić.
OdpowiedzUsuń— Kurwa, no dalej — warknął, ciągnąc z frustracją za pasek, który przez chwilę opierał się jego palcom. Kiedy pasek w końcu ustąpił, z jękiem ulgi, prawie triumfu, rozpiął spodnie, sięgając do wnętrza, gotowy. Nie, zdesperowany. Uniósł na nią spojrzenie, gorące, szalone, przesycone wszystkim, co trzymał w sobie zbyt długo.
— Jesteś idealna — powiedział niskim, drżącym tonem, jednocześnie rozkładając jej uda jeszcze szerzej, dłonią wsuwając się między jej uda, żeby ją poczuć. Ciepło. Mokro. Gotowość.
Jęknął tylko. Jakby już był w niej. Jakby to wystarczyło, żeby stracić głowę.
— Kurwa, idealna.
JH
Gdy to usłyszał, coś w nim pękło. Nie był już w stanie myśleć. Nie był w stanie czekać. To nie były słowa, które chciał usłyszeć. To były słowa, których potrzebował. Była gotowa. Nie tylko jej ciało, ale wszystko. Głos. Serce. Oddech. Ona cała mówiła do niego: weź mnie. Teraz. Z gardła Jamesa wyrwał się niski dźwięk, pomiędzy warknięciem a jękiem ulgi, jakby właśnie przekraczał punkt bez odwrotu. Bo przekraczał.
OdpowiedzUsuńChwycił ją mocno za biodra i przyciągnął do samej krawędzi stołu. Jej pośladki niemal wysunęły się poza blat. Była gotowa. Napięta. Otwarta. I kurewsko mokra. Jego palce jeszcze raz przesunęły się po jej wnętrzu. Jedno muśnięcie. Drugi raz.
— Cholera… — sapnął. Uniósł na nią spojrzenie. Ich oczy się spotkały, jej dzikie, poddane i błagalne, jego… obłąkane. I wtedy wszedł. Jednym, brutalnym ruchem. Głębokim. Do końca. Stół zaskrzypiał pod ich ciężarem, a Sloane wydała z siebie gardłowy, przeciągły jęk, który nie był ani delikatny, ani powściągliwy.
To było wołanie rozkoszy i rozdarcia jednocześnie. James nie dał jej czasu na przyzwyczajenie. Wsunął się jeszcze raz. I jeszcze. Mocniej. Szybciej. Jakby próbował sięgnąć dna. Jakby próbował ją od środka odcisnąć na sobie.
Owinęła go nogami tak ciasno, że ledwo mógł oddychać. A on… kochał to. Ich ciała uderzały o siebie, a każdy kolejny ruch był bardziej brutalny niż poprzedni. Trzymał ją za gardło, dociskając do stołu, a jednocześnie pochylał się nad nią, by widzieć każdy grymas na jej twarzy. Widział jej ekstazę. Widział, że go błaga. Choć jeszcze nie powiedziała tego głośno.
Szarpnął biodrami mocniej. Znów. I znów.
Nie było odwrotu. Ich oddechy odbijały się echem w drewnianej kuchni. Stół skrzypiał pod ciężarem ich ciał, a powietrze było tak gęste od gorąca, że można je było kroić nożem. James poruszał się w niej z dzikością, z jaką nie pozwalał sobie na nic w życiu. Surowo. Bez żadnego filtra. Bez strachu, że ją zrani. Bo wiedział, że ona chce dokładnie tego, wszystkiego, co w nim było najbardziej pierwotne. Ale nie zamierzał poprzestać na tym.
Wyszedł z niej nagle, z ostrym westchnięciem, które równie dobrze mogło być przekleństwem. Jej ciało uniosło się lekko, drżące, spragnione, jakby próbowało go zatrzymać, ale on już się odsunął. Jego dłonie spoczęły na jej udach, a potem ostro ściągnął ją ze stołu, zostawiając za sobą ślad mokrych pocałunków i ciepła. Jej stopy zderzyły się z chłodną podłogą, ale nie miała czasu zareagować. Obrócił ją. Jedną ręką objął jej talię, drugą oparł o jej plecy i popchnął ją lekko, ale stanowczo, tak, że musiała oprzeć się dłońmi o blat. Drewno zaskrzypiało znów, tym razem pod naciskiem jej ciała. Usta rozchyliła bezgłośnie, próbując złapać powietrze, ale to, co czuła, już dawno przekroczyło granice słów. Zrobił to ponownie. Tak głęboko, że nogi ugięły się pod nią na moment, a gardłowy jęk wyrwał się z jej ust, drżący, niekontrolowany. Czuła każde napięcie jego mięśni, każde szarpnięcie bioder. Nie było tu miejsca na grę. To był akt posiadania.
Podniósł dłoń spoczywającą na jej pośladku i opuścił ją z powrotem z głośnym, palącym klapsem. Echo uderzenia odbiło się w jej głowie szybciej niż ból dotarł do skóry. Ale nie krzyknęła. Wręcz przeciwnie, wypięła się jeszcze bardziej, napierając na jego ruchy, dając mu ciche przyzwolenie. Prośbę. Drugi klaps. Szybszy. Silniejszy. Na drugim pośladku.
Jęknęła. Całym ciałem. James sapnął ciężko, a potem pochylił się nad nią, tak że jego tors dotykał jej pleców. Usta przy jej uchu, gorące i wilgotne. Chwycił jej włosy. Nie delikatnie, splótł je wokół dłoni, mocno, ciasno, jakby próbował nią sterować. I pociągnął lekko, odchylając jej głowę. Nie po to, żeby ją zranić, tylko żeby ją czuć. Żeby była jego. W pełni. W każdej sekundzie. Drugą dłonią sięgnął do jej gardła. Palce objęły szyję pewnie, dominująco. Pociągnął ją do siebie, tak że jej plecy przylgnęły do jego torsu. Byli w ruchu. Złączeni. Nierówni w oddechach, ale doskonali w rytmie. Drapieżni. Dzicy. Rozsypujący się w sobie.
— Jesteś moja — wypluł cicho, prawie z czułością, której sam się nie spodziewał. — Nigdy o tym nie zapominaj…
Dusił się jej obecnością, ale nie chciał niczego innego. I nawet jeśli nie mówiła tego na głos, każda jej reakcja, każdy szarpnięty oddech, każda próba złapania równowagi, gdy uderzał w nią z siłą, jakiej nie znała, krzyczała mu dokładnie to samo: “Nie przestawaj.” Jej plecy wciąż napierały na jego tors, piersi unosiły się w rytmie gwałtownego oddechu, a gardło pod jego dłonią drżało z każdym jej jękiem. Była idealna. Idealna w tym, jak się wyginała. Jak zaciskała się na nim. Jak pozwalała mu prowadzić się bez oporu. Bez lęku. Jakby była stworzona tylko dla niego i tylko dla takich chwil. Ruchy jego bioder były mocne, rytmiczne, aż ich ciała zderzały się z tym samym, obłędnym dźwiękiem, wilgotnym, grzesznym, tak cholernie satysfakcjonującym, że sam jęknął z niskiego gardła. Coraz głębiej. Coraz mocniej. Jego palce sięgnęły w dół, do jej najbardziej czułego miejsca. Zaczął ją pieścić, mocno, pewnie, dokładnie tak, jak wiedział, że trzeba. Nie był delikatny. Nie było czasu. Chciał tego teraz. Potrzebował. Słyszał jej jęki. Czół, jak jej ciało się napina. Jak mięśnie zaciskają się wokół niego. Jak biodra same wychodzą naprzeciw jego ruchom. Jak jej palce wbijają się w krawędź stołu, nie mogąc utrzymać się dłużej.
OdpowiedzUsuń— Daj mi to — wyszeptał z rozkosznym gniewem. — Pokaż mi, jak wyglądasz, kiedy się łamiesz. Kiedy jesteś cała moja.
I wtedy poczuł to. Jej ciało zesztywniało. Wydobyła z siebie dźwięk, cichy, wysoki, niekontrolowany. Jakby właśnie eksplodowała w jego ramionach. I to go złamało. Szarpnął biodrami jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Aż dłoń zacisnęła się mocniej na jej szyi, a druga zacisnęła się boleśnie na jej biodrze. Zamarł cały świat. Tylko on. Tylko ona. Tylko pulsująca, gorąca ekstaza.
Sapnął ciężko, uderzając czołem o jej ramię, a potem… rozlał się w niej, gorący, z przeciągłym, urwanym jękiem, który bardziej przypominał ryk niż oddech. Zacisnął zęby, trzymając ją przy sobie, jakby nie mógł znieść nawet centymetra dystansu. Pulsował w niej. Jeszcze. I jeszcze. Aż nie został w nim żaden oddech. Żadna siła. Tylko ona. Tylko ta chwila. Czuł, jak dosłownie znika w niej. I jak wraca na nowo. Obnażony. Rozbrojony. Zniszczony. Ukojony. Kiedy rozluźnił dłoń na jej szyi, nie wypuścił jej. Zostawił ją przy sobie. Przytulił ją plecami do swojego torsu. Jeszcze w niej. Jeszcze jedno. Jeszcze jedno zatrzymanie świata. Szeptem, którego sam się nie spodziewał, powiedział jej przy uchu:
— Nigdy już nie będziesz tylko twoja.
Czoło oparł o jej kark. Oddychał ciężko, gorąco, łapczywie. Jakby właśnie wynurzył się spod powierzchni po zbyt długim zanurzeniu. Jakby jej skóra była powietrzem.
Trzymał ją nadal — dłoń wciąż oplatała jej szyję, choć już lekko, niemal z czułością. Druga wciąż spoczywała na jej biodrze. Delikatnie cofnął dłoń z jej szyi.
Złożył na niej pocałunek. Ledwo wyczuwalny. Jak przeprosiny, choć nie miał za co przepraszać. Przylgnął twarzą do jej ramienia. Zamknął oczy. I przez chwilę… był po prostu mężczyzną, który trzymał w ramionach kobietę, którą znał już zbyt dobrze, by udawać, że to tylko gra. Jego palce nieświadomie przesunęły się po jej brzuchu. Pochylił się i złożył cichy, niemal nieistniejący pocałunek na skórze między jej łopatkami. Nie z pożądania. Nie z potrzeby. Z czegoś innego. Z podziękowania? Z lęku? Z ulgi? Nie potrafił powiedzieć. Milczenie nie było niezręczne. Było… gęste. Jakby każdy z nich mierzył się teraz z tym, co zostało, gdy ogień już się wypalił. Wreszcie odsunął się, ale tylko po to, by ująć ją w ramiona i delikatnie odwrócić. Przyciągnął ją do siebie. Czuł jej oddech. Delikatny ruch żeber. Czuł jej puls. Czuł wszystko. Znał każdą linię jej ciała teraz. Ale i tak nie mógł się nasycić. Nie o ciało już chodziło.
— Sloane — wyszeptał, tak cicho, że mógłby to wziąć z powrotem, gdyby chciał. — Jeśli jeszcze raz mnie tak odepchniesz…
Nie dokończył. Nie potrafił jej zagrozić. Bo wiedział, że zrobi to. Może nie jutro. Może nie tu. Ale zrobi to. Bo taka była. Bo taka zawsze była. Podniósł jej podbródek tak by na niego spojrzała.
— Po prostu… nie rob tego więcej
JH
Wzięli prysznic osobno. Nie dlatego, że się od siebie odsunęli. Ale dlatego, że po tym, co się wydarzyło, każde z nich potrzebowało chwili tylko dla siebie. Woda miała zmyć nie tylko pot i dotyk, ale też coś, co jeszcze nie miało imienia, coś ciężkiego, co przylgnęło do ich skóry razem z oddechami i słowami wypowiedzianymi między pocałunkami. James nie spieszył się. Stał pod strumieniem zimnej wody z zamkniętymi oczami, pozwalając, by jego myśli wreszcie się rozlały. Ale nie znalazł odpowiedzi.
OdpowiedzUsuńTylko pytania. Kiedy wyszedł z łazienki, nie zastał jej w salonie. Cisza go uderzyła. Dopiero uchylone drzwi prowadzące na pomost zdradziły, że nie była daleko. Wyszedł. Wciąż w czarnych krótkich spodenkach, bez koszulki. Włosy miał jeszcze wilgotne, a ciało zimne.
Siedziała na ręczniku na pomoście, w kostiumie kąpielowym, z nogami opuszczonymi nad wodę. James podszedł bez słowa, z miękkim, cichym krokiem, ale wiedział, że wyczuła jego obecność. Ona zawsze wiedziała, kiedy był blisko. Zatrzymał się za nią, patrząc na linię jej karku, na ramiona rozgrzane od słońca, na włosy związane niedbale gumką, której końce przesiąkły od wilgoci. Nie odwróciła się. I on nie powiedział nic. Usiadł powoli za nią, plecami opierając się o drewnianą barierkę pomostu. Ciało miał nadal ciężkie, rozciągnięte w środku jak po walce, której nie da się wygrać ani przegrać, można się tylko wykrwawić. Jego ręce odnalazły jej biodra i pociągnął ją ku sobie, delikatnie, ale stanowczo, aż jej plecy oparły się o jego tors a głowa mimowolnie spoczęła na jego obojczyku. Wsunął jedną nogę pod jej, by ją otulić, zamknąć w sobie, jakby była czymś kruchym, co mógłby utrzymać tylko wtedy, gdyby nie pozwolił jej się odsunąć ani na centymetr. Ramiona miała otulone gęsią skórką.
Milczeli. Przez chwilę nie było nic poza rytmem ich oddechów i dźwiękiem wody muskającej drewniane pale. W oddali popołudniowa cisza przecinała się z pierwszymi ptakami, ale na pomoście panowała gęsta, ciężka jak para mgła, która nie chciała opaść. James czuł, że jeśli nie powie jej wszystkiego teraz, to wrócą do miasta z niedopowiedzianym ładunkiem, który rozerwie ich na pierwszym zakręcie. Westchnął przez nos. Cicho. Krótko. W końcu odezwał się cicho, głosem, który nie próbował być wyważony.
— Zabrali go z apartamentu — odezwał się cicho, bez dramatyzmu, ale z tą specyficzną, twardą nutą w głosie, która mówiła: to się wydarzyło, naprawdę. Palcami gładził jej dłoń, przesuwając opuszkami po ścięgnach, jakby próbował siebie uspokoić. Albo ją.
— Poszło cicho. Dyskretnie. Żadnych paparazzi, żadnych przecieków. — Przerwał. Spojrzał na taflę wody. Wciąż gładką. Tak samo złudną, jak cisza po skandalu. — On… był przygotowany. Zabezpieczył wszystko, co trzeba. Nie miał przy sobie żadnych substancji. Żadnej broni... — urwał jakby powiedział za dużo. Musial przy niej bardziej ważyć słowa.
Jego głos stwardniał, jakby dopiero teraz dotarło do niego, co tak naprawdę się stało.
— Od razu zajął się nim jego adwokat. Nie pierwszy lepszy prawnik z katalogu. Ten sam facet. Którego używają politycy, jak coś spieprzą. Albo bogaci deweloperzy, gdy ktoś znajdzie ciało na budowie. — James prychnął, ale nie było w tym rozbawienia. — Gość, który nie zadaje pytań. Po prostu czyści.
Wsunął nos w jej włosy, jakby potrzebował zaczerpnąć jej zapachu, żeby wrócić na powierzchnię z tej lawiny myśli.
Przymknął oczy. — I nie powiedziałem ci, bo… — zaciął się — bo obawiałem się, że jak tylko o tym wspomnę, natychmiast pobiegniesz ratować jego świat. Mówił spokojnie, bez oskarżeń. To nie była gra. To było spowiedź. Spowiedź faceta, który nie potrafił się już chować za rolą.
— Po prostu… chciałem jeszcze przez chwilę mieć cię dla siebie. Bo on miał cię przez kilka ostatnich miesięcy a ja mam tylko kilka dni.
Wsunął palce pod jej dłoń i splotł z nią palce, ciasno, tak jak robi się to z kimś, kogo się nie chce wypuścić, a nie z kimś, kogo się tylko trzyma.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że to było kurewsko samolubne. Ale nie będę udawał, że żałuję, że nie powiedziałem ci wcześniej. I nie żałuję. — Przysunął usta do jej ucha. Mówił cicho, jakby tylko dla niej. — Bo każda sekunda, którą mam tu z tobą, bez niego między nami, jest tego warta.
Nie całował jej. Nie naciskał. I może to było właśnie to, pierwszy raz, kiedy James Harper nie próbował być większy od błędu, który popełnił. Tylko przyznał się do człowieka, którym naprawdę był.
Zamknął oczy. Odchylił głowę do tyłu, opierając ją o drewno za sobą, i przez chwilę tylko słuchał plusku wody i odległego krzyku ptaka. Ale dręczyła go jedna myśl. Zakorzeniała się w nim głęboko. I w końcu powiedział to, co od dawna kotłowało mu się w gardle.
— Co będzie, jak wrócimy?
Jego głos był spokojny, ale podszyty czymś, czego nie mógł zamaskować. Niepewnością. A może strachem. Nie o siebie. O nią. O to, co między nimi stanie się, gdy zgasną świece, a wróci świat, który zawsze ich rozdzielał.
— Mam się znowu usunąć w cień? Mam udawać, że ta noc… że te wszystkie noce… to tylko jakiś wyjątek od reguły?
Przerwał, nie dlatego, że zabrakło mu słów. Tylko dlatego, że wreszcie przestał chcieć się domyślać. Nie chciał więcej interpretować spojrzeń, niedopowiedzeń, gestów. Chciał wiedzieć. Być może miał na ten temat pewne wyobrażenia, ale po tym poranku, po tym jak zareagowała na samo wspomnienie o Carterze, nie wiedział już co ma o tym wszystkim myśleć.
— Powiedz mi, czego ode mnie oczekujesz... — Jego głos był cichy, miękki, ale w tych słowach była prawda. Prosta, bolesna prawda. Wciągnął powietrze przez nos, dłonią sięgając do jej brzucha, przyciskając ją mocniej do siebie.
— Bo po tej nocy… po tym wszystkim, co było między nami… — zamilkł na ułamek sekundy, głos mu stwardniał — nie wiem czy będę potrafił udawać, że cię nie pragnę. Że cię nie chcę.
Pocałował ją w ramię. Jeden, spokojny pocałunek. Jak kropka.
— Więc jeśli masz zamiar odejść… powiedz mi o tym teraz.
James
James zamilkł, gdy Sloane mówiła. Nie przerywał jej ani jednym ruchem, chociaż każde kolejne słowo wbijało się w niego głębiej niż poprzednie. Gdy powiedziała, że wie o tym, co można znaleźć w mieszkaniu Cartera, drgnął, nie z zaskoczenia, ale z gorzkiego potwierdzenia, że ona naprawdę wie. Że nie chodziło już o domysły. Wie i to akceptuje. Zacisnął lekko szczękę.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… — Powtórzył. James milczał przez kilka długich sekund. W jego oczach nie było złości tylko coś głębszego, cięższego. Coś, co się w nim zbierało od miesięcy.
— I wiesz, że przyjdzie taki moment, kiedy on się nie wywinie?
Nie patrzył na nią od razu. Patrzył w jezioro. Jakby w odbiciu własnej twarzy w tafli szukał jakiejś odpowiedzi, która pozwoli mu zaakceptować to, co się dzieje.
— Że w końcu nie będzie czystego telefonu, ani adwokata, który zrobi z tego pokaz iluzji. Że będzie krew, albo będzie trup, albo będzie za późno na wyjaśnienia.
Odwrócił się powoli do niej i dopiero wtedy jego wzrok spotkał jej spojrzenie. Nie uciekał wzrokiem. Nie oskarżał. Po prostu patrzył. Mocno. Uważnie.
— Może nie dziś. Może nie za miesiąc. Ale ten świat… on ma swój zegar. I Carter nie może wiecznie go oszukiwać. Gra w grę, w której prędzej czy później każdy przegrywają.
Przesunął dłonią po jej udzie. Nie pożądliwie. Nie z czułością. Z realnym, gorzkim strachem w dotyku.
— I to nie jest o tym, że nie umiem przegrywać, Sloane. To o tym, że jak cię stracę, to chcę, żebyś jeszcze oddychała.
James odchylił głowę na drewnianą barierkę za plecami i przez chwilę patrzył w ciemniejące niebo nad jeziorem.
A kiedy zapytała o klub… o nagrania… o cały ten świat, od którego właśnie próbowali się oderwać, odetchnął ciężko i przeciągnął dłonią po karku, jakby to, co miał powiedzieć, wymagało więcej siły, niż chciał przyznać.
— Tak, Sloane… to był viral. — Głos miał niski, zmęczony, ale nie chował się za żadnym tonem.
Na moment zawiesił wzrok gdzieś za jej ramieniem, na spokojnej tafli jeziora. Jakby widok nieporuszonej wody miał go uziemić.
— Ale już przycichło. Wiesz, jak to działa. Nowy dzień, nowy skandal. Show biznes ma pamięć złotej rybki.
Zacisnął usta. Zamilkł na moment, czując jak jej dłonie nadal trzymają jego ramiona.
James milczał chwilę, jakby ważył słowa. Wciąż miał wzrok wbity gdzieś w przestrzeń nad wodą, ale jego ciało, napięte, czujne, zdradzało, że wszystko, co zaraz powie, będzie wynikiem nie emocji, ale doświadczenia. Policjanta. Faceta, który widział to od środka, znał schematy, wiedział, jak działa system i jak się w nim układa karty, zanim ktoś w ogóle je zobaczy.
— To, co się stanie dalej… zależy głównie od od Xaviera. — Jego głos był spokojny, ale nie beznamiętny. — Od tego, czy pójdzie na ugodę.
Spojrzał na nią z boku, unosząc lekko brwi.
— Jeśli się na to zdecyduje sprawę można będzie uznać za zamkniętą bez formalnego procesu.
Przetarł dłonią kark, jakby mimo chłodu znów czuł gorąco sytuacji, która wracała echem.
Patrzył na nią, jakby szukał czegoś pod powierzchnią słów, może resztek decyzji, może woli walki. Może tylko prawdy. Jego dłonie zacisnęły się mocniej wokół jej talii, tak jakby właśnie to jedno, ten dotyk, był wszystkim, co miał.
— Wiem, że nie jesteś bezduszna, Sloane — powiedział cicho, choć jego głos był twardszy niż wcześniej. Nie chłodny. Ugruntowany. — Ale nie mogę udawać, że wystarczy mi kilka wspólnych dni w domku, jeśli potem znikniesz znowu w jego świecie.
Uniósł jedną dłoń do jej karku, kciukiem przesuwając delikatnie po jej szyi. James nie musiał słyszeć słów wprost. Umiał czytać między słowami. Przez lata pracy nauczył się wychwytywać wszystko to, co nie zostało wypowiedziane. Z tonu głosu. Z zawahania. Z oddechu, który przyspieszał nie wtedy, kiedy powinien. Patrzył na Sloane i wiedział. Nie z jej spojrzenia, nie z tego, jak wtulała się w niego na pomoście. Wiedział z tej chwili milczenia, która nadeszła po tym, jak powiedziała, że kocha i jego, i Cartera. Że nie wie, jak to pogodzić.
OdpowiedzUsuńTo nie była decyzja, jeszcze nie. Ale to był kierunek. I James czuł, że ich historia… nie wyjdzie poza te ściany. Ten pomost. Ten las.
Wypuścił cicho powietrze nosem, nie poruszając się ani o milimetr. Trzymał ją w ramionach, jakby wiedział, że właśnie teraz powinna czuć się bezpieczna. Bo może później już nie będzie miała do czego wrócić. Może ich historia właśnie dlatego była taka intensywna. Bo podświadomie oboje wiedzieli, że jest tymczasowa.
— Nie wiem, co będzie, kiedy tam wrócimy. I nie wiem, kim dla siebie będziemy wtedy. Ale wiem, kim byliśmy tutaj. I to… — urwał, dopiero po chwili kończąc, głosem niższym, bardziej szorstkim — …to się we mnie nie zatrze.
Nie poprosił, by została. Nie powiedział, że jej potrzebuje. Bo nie chciał, by kiedykolwiek powiedziała „zostałam”, a potem żałowała. Bo czy mógł zrobić więcej? Czy miał w zanadrzu jeszcze jakieś karty? Jeśli nie wystarczało jej to, co jej do tej pory dał, to co miał jej jeszcze zaoferować?
Zacisnął mocniej rękę na jej talii. Nie patrzył na nią. Patrzył w wodę, która zaczęła łapać odblask pomarańczowego światła. Zachód słońca był łagodny. Prawie niezauważalny. Taki, jak ich koniec. Cichy. Bez krzyku. Bez zamknięcia drzwi. Bo choć czuł, jakby właśnie odliczali ostatnie minuty czegoś, co nigdy nie miało prawa przetrwać, to właśnie w tym momencie trzymał ją najbliżej. Jakby miał pewność, że niedługo już nie będzie komu.
JH
Noc była lepka i duszna, przesiąknięta dymem, potem i drogim alkoholem, którego smak Zaire ledwo już czuł na języku. Wracał jak automat, nie tyle do domu, co do miejsca, które nie przypominało już tego, czym było jeszcze parę dni temu. Buty uderzały o marmurową posadzkę penthouse’u, echo niosło się w zbyt cichych korytarzach, jakby wszystko w tym miejscu zamierało razem z jej nieobecnością. W środku panował bałagan, resztki wspólnego życia, które wciąż trzymało się tu kurczowo, mimo że dusza tego domu zniknęła. Ale był ktoś, kto czekał. Rue. Pisnęła radośnie i podbiegła, merdając ogonem z taką siłą, jakby chciała wytrzepać z siebie tęsknotę. Zaire uklęknął i dotkną jej miękkiej sierści. Pies wylizywał mu policzki, jakby chciał wypełnić pustkę, która rozciągała się wokół nich od czasu zniknięcia Sloane.
OdpowiedzUsuńWziął prysznic, zmywając z siebie kolejne godziny imprezy, obcych ludzi, zapach perfum, które nie należały do niej. Strumień wody spływał po jego karku i plecach, a Zaire opierał dłonie o chłodne kafle, próbując się nie rozejść. Myśli dudniły mu w głowie jak bas z klubowego głośnika. Wyszedł, wytarł się byle jak. Przeszedł korytarz, minął kuchnię, pustą sypialnię gościnną, aż w końcu stanął przed ich drzwiami. Jego dłoń zawahała się przy klamce, ale ostatecznie ją nacisnął.
I tam była.
Leżała. Na ich łóżku. Z jedną nogą pod kołdrą, drugą ledwo przykrytą. Poduszka zniekształcona pod jej policzkiem. Włosy rozrzucone, jakby rozniosły się po całym materacu. Oddychała spokojnie, jakby nic się nie stało. Jakby te wszystkie dni rozpaczy, jego areszt, jego paranoje były snem, a nie brutalną rzeczywistością.
Zaniemówił. Nie odezwał się. Nie podszedł od razu. Przez chwilę po prostu na nią patrzył, a potem po cichu wszedł do łóżka, czując znajome ciepło materaca. Jej ciepło. Leżał obok, ale jej nie dotknął. Patrzył w sufit. Czuł, jak przyspiesza mu tętno, ale nie z ekscytacji, tylko z napięcia, które nie opuszczało go od tamtej nocy.
Poranek przyszedł zbyt szybko. Czy w ogóle udało mu się zasnąć? Blade światło sączyło się przez zasłony. Zaire obudził się pierwszy, niepewnie, jakby sam nie wierzył, że ta noc się wydarzyła. Przez moment po prostu na nią patrzył. Miała na sobie jego koszulkę. Rękaw zsunął się jej z ramienia. Oddech miarowy, głęboki. Wyciągnął rękę. Delikatnie. Bez hałasu. Pogładził jej włosy. Odgarnął je z karku, jak robił to setki razy. I wtedy to zobaczył. Czerwone ślady na jej szyi. Malinki, drobne siniaki. Na kości obojczyka, głębiej, bliżej ucha, tuż pod żuchwą A potem jeszcze jeden, niewielki siniak na biodrze, jakby ktoś objął ją zbyt mocno, zbyt pewnie, zbyt obco. Cofnął rękę. Zadrżała mu dłoń. Serce przyspieszyło. Tętno uderzyło mu w uszy. Wstał z łóżka niemal bezgłośnie, jakby był włamywaczem we własnym domu. Przymknął oczy. Usta zacisnęły mu się w cienką linię. Czuł, jak coś rośnie w jego klatce piersiowej. Nienazwane. Surowe. Pierwotne. Żal? Wściekłość? Poczucie zdrady? A może to było coś innego, świadomość, że sam nie zostawił jej innego wyjścia? Usiadł na fotelu obok łóżka. Dłonie splótł ze sobą. Znieruchomiał. Patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Nie miał już żadnych odpowiedzi. Nie był pewien, czy zasłużył na pytania.
Zaire drgnął, jakby jej głos wyrwał go ze stanu zawieszenia, półsnu, półczuwania, który zdawał się trwać od godziny. Spojrzał na nią przez sekundę z pustką, która była bardziej mechanizmem obronnym niż brakiem emocji. Ale kiedy ich spojrzenia się spotkały… coś w nim pękło. Uśmiechnął się. Niespodziewanie łagodnie. Tak, jakby nic się nie stało. Jakby te dni nie istniały. Jakby ich świat wcale się nie rozpadł na kawałki, które próbował poskładać samymi oczami, patrząc na nią w ciszy.
— Hej — odpowiedział cicho, z lekkim uniesieniem kącików ust. Jakby to było tylko powitanie po normalnej nocy, nie powrót po piekle. Jakby nie zauważył tego, czego nie powinien zobaczyć. Jakby jego serce wcale nie waliło tak mocno, że niemal czuł je w gardle.
Podniósł się z fotela i zrobił krok w jej stronę. Powoli, bez pośpiechu, jakby bał się spłoszyć coś kruchego i świętego. I może właśnie tak na nią patrzył, jakby znów zobaczył dziewczynę, dla której był gotów podpalić świat. Dziewczynę, której tak kurczowo się trzymał, nawet gdy wszystko inne przestawało mieć sens. Uklęknął przy łóżku.
OdpowiedzUsuń— Nie wiedziałem, czy to był sen, czy naprawdę wróciłaś — powiedział cicho, z uśmiechem, który w innych okolicznościach byłby czuły, prawdziwy. Ale teraz był niepewny, miękki, zbudowany z tego, co zostało. Jakby chciał jeszcze przez kilka minut udawać, że nie widział. Że wszystko jest dobrze. Że nie ma śladów. Ani domysłów. Ani żadnej wyimaginowanej twarzy, która teraz w nim pulsowała razem z krwią. Wyciągnął dłoń, ale nie dotknął jej od razu.
Zatrzymał się w połowie ruchu, jakby coś w nim walczyło.
— Wyspałaś się? — zapytał łagodnie, niemal głupio. Głos miał niski, lekko zachrypnięty od milczenia i dymu. — Chcesz kawy? Albo… cokolwiek. Zamówię nam śniadanie, hm?
Brzmiało to tak, jakby próbował rozbić napięcie i może sam się uchronić przed tym, co tak naprawdę czuł. Bo jeszcze chwilę temu siedział w tym fotelu, patrzył na jej ciało i nie mógł oddychać. Teraz oddychał zbyt lekko. Jakby każde słowo mogło przekłuć tę chwilową bańkę spokoju, zanim wróci prawda. Jeszcze nie teraz. Jeszcze przez moment chciał się łudzić.
Carter
Zaire skinął lekko głową, jakby zgadzał się z czymś, czego nawet nie wypowiedziała. Wstał z kolan, powoli, z wyczuciem, nie gwałtownie, nie jak ktoś, kto chce się zbliżyć za szybko. Czuł, że nie wolno mu przyspieszać. Jeszcze nie. Nie odezwał się, ale jego spojrzenie złagodniało. Przez chwilę wyglądał tak, jakby naprawdę chciał uwierzyć, że są w miejscu, z którego mogą zacząć od nowa. Że to tylko jedna z ich burz, która przejdzie. Że mogą udawać, że naprawdę wczorajszego wieczoru nie było.
OdpowiedzUsuńAle nie potrafił do końca udawać. Nie teraz. Nie, kiedy wciąż miał przed oczami te ślady na jej ciele. Nie, kiedy wiedział, że ktoś inny zostawił je tam, gdzie tylko on powinien. Mimo to, kiedy powiedziała „wiesz, że możesz mnie dotknąć?”, nie zrobił tego od razu. Uśmiechnął się tylko, lekko, niepewnie, z czymś, co przypominało dawnego Cartera. Tego, który był bardziej chłopakiem z sąsiedztwa niż legendą sceny.
Na trzeźwo Zaire był kimś innym. Ciszej oddychał. Wolniej chodził. Słowa nie wybuchały w ustach jak granaty. Na trzeźwo wszystko było bardziej… duszne. Ale też prawdziwe. Pod wpływem był w stanie wykrzyczeć każdą emocję, rozpieprzyć pokój hotelowy. Był jak ogień, który się nie cofa. Jak chłopiec, który całe życie uczył się, że miłość trzeba bronić siłą, że jak boli, to walić, krzyczeć, niszczyć. To znał. To umiał. Ale teraz… teraz był trzeźwy.
I właśnie dlatego nie podszedł do niej od razu. Dlatego nie zerwał z niej tej koszulki, żeby sprawdzić, ile jeszcze śladów zostawił na niej ktoś inny. Dlatego nie zapytał kto to był, nie zażądał nazwiska, nie złapał jej za nadgarstki, żeby spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała prawdę. Nie zrobił tego. Jeszcze nie. Bo trzeźwy Carter nie rozładowywał złości pięściami. Nie wściekał się od razu. Trzeźwy Carter milczał. Czekał. Aż ból osiądzie głębiej. Aż zazdrość zacznie sączyć się jak trucizna. Aż serce przestanie walić jak młot i zostanie tylko ten szum w głowie. Ale to była cisza przed burzą. Taką, która zbiera się długo. Nie grzmi od razu. Tylko zamiera w powietrzu. I kiedy ona mówiła spokojnie, kiedy go dotykała, kiedy udawała, że nic się nie wydarzyło, w nim coś już pękało. Tylko jeszcze się nie rozsypało. Jeszcze się trzymało na ślinę i dumę. Jeszcze był ten moment, kiedy mógł się oszukiwać, że to nie boli. Że może to tylko przypadek. Że może sobie coś ubzdurał. Gdyby był na kokainie, krzyczałby. Gdyby był na whiskey i tabletkach, już dawno przeklinałby jej imię, próbując zetrzeć z jej skóry każdy ślad. Ale był trzeźwy. I to było najgorsze. Bo trzeźwy Carter myślał. I myślenie bolało dużo bardziej niż cokolwiek, co kiedykolwiek wciągnął.
Zaire wzruszył lekko ramionami, wciąż w tym kontrolowanym bezruchu, który bardziej przypominał napięcie niż spokój. Jego wzrok zatrzymał się gdzieś między pościelą a własnymi dłońmi. Wreszcie odezwał się cicho, ale z wyraźnym znużeniem.
— Nie wiem. Może koło trzeciej. Może później. — Głos miał ochrypły, zmęczony, pozbawiony tej ostrej pewności, którą zwykle rzucał w jej stronę. Odetchnął głębiej, jakby coś w nim się przemieściło, jakby odsunął od siebie tysiąc słów, które chciały się z niego wyrwać, ale wiedział, że nie jest gotowy na żadne z nich. Nie teraz.
Spojrzał na nią, naprawdę spojrzał i choć jego spojrzenie było krótkie, było w nim coś, czego nie miał w sobie od dawna: miękkość.
OdpowiedzUsuń— Cieszę się, że wróciłaś. — Nachylił się lekko nad krawędzią łóżka. Ujął jej dłoń i zanim zdążyła się poruszyć czy coś powiedzieć po prostu pocałował wnętrze jej dłoni. W taki sam sposób, w jaki robił to zawsze w takich chwilach, pomiędzy jedną burzą a drugą. Jak wtedy przy stole w Vegas. Pomiędzy jedną awanturą a drugą. Tak samo. Delikatnie. Skupiając się na tym jednym, krótkim geście. Nie patrzył na jej szyję. Nie na to, co widział wcześniej. Jakby w tej jednej chwili postanowił, że zatrzyma się dokładnie tu. Potem powoli się podniósł.
— Zamówię śniadanie. — Tylko tyle. Żadnych planów na później, żadnych słów na temat tego, co dalej. Wyszedł z sypialni cicho, zostawiając za sobą tylko zapach swoich perfum i pustkę w przestrzeni, którą jeszcze przed chwilą wypełniało jego ciało. Jakby zniknął z powietrza, ale nie z niej. Nigdy z niej.
Carter
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJames poczuł, jak coś w nim napina się i kruszy jednocześnie, gdy jej łzy dotykały jego skóry z pokorą większą niż jakiekolwiek słowa. Chciał coś powiedzieć. Miał już gotową odpowiedź. Zdanie, które wbiłoby się między nich jak ostry klin i może właśnie dlatego w ostatniej chwili zamilkł. Chciał jej powiedzieć, że gdyby naprawdę była z nim aż tak szczęśliwa, jak twierdziła, to na jego pytanie o przyszłość nie odpowiedziałaby “nie wiem”. Że w tym jednym słowie ukryła się cała prawda, której nie potrafiła jeszcze wypowiedzieć głośno. Że to właśnie “nie wiem” było wyrokiem, nawet jeśli nieświadomym. Ale wtedy poczuł jej policzek mocniej wtulony w swoje ramię. Usłyszał ten cichy, wstrzymywany oddech. I poczuł wilgoć, ciepłą, pełną ciężaru, którego nie chciała już dźwigać sama. Widział wiele rodzajów łez w swoim życiu, wymuszone, teatralne, rozpaczliwe, pełne żalu, skruchy, pustki. Ale te… te nie były dla pokazów. Nie były argumentem w rozmowie. One po prostu były, czyste i ciężkie, wypływające z niej jak zbyt długo tłumiony strumień. W nich nie było kalkulacji. Była tylko szczera bezradność. I właśnie przez te łzy… zdusił w sobie to, co miał powiedzieć.
OdpowiedzUsuńNie dlatego, że zmienił zdanie. Nie dlatego, że stracił czujność. Po prostu zrozumiał, że teraz nie był czas na słowa, które miały ranić, nawet jeśli miały być prawdą. A może zwłaszcza dlatego, że były prawdą. Zamiast tego wciągnął głębiej powietrze i pozwolił jej zostać. Przytulić się. Schować. Dotrwać w jego objęciach jeszcze chwilę dłużej zanim rzeczywistość znów upomni się o swoje. Jego ramiona zacisnęły się na niej mocniej. Nie z potrzeby zatrzymania jej na siłę. Raczej z odruchem ochronnym jakby jej rozpadające się od środka ciało mogło znaleźć w jego dotyku choć cień spokoju. Nie odsunął się. Nie skomentował łez. Oddychał równo, powoli, pozwalając, by jej oddech się z nim zgrał. Dopiero po chwili odezwał się cicho, niskim, matowym głosem, który wydawał się wychodzić gdzieś spod mostka.
— Wiem, Sloane. Wiem, że jesteś szczęśliwa. — Nie zadrwił. Nie powtórzył tego, by jej przypomnieć, jak dramatycznie to zabrzmiało. Po prostu przyjął to do siebie jak dar, który i jego boleśnie dotykał. — I nie wyobrażasz sobie nawet, jak bardzo chcę ci ten spokój dawać codziennie.
Potem przez moment zamilkł. Dłoń przesunął powoli na jej kark, palcami rozczesując pojedyncze kosmyki, jakby układał je w jakiejś cichej medytacji.
— Ale nie uciekniemy. Żadne z nas nie jest stworzone do uciekania, nie po tym, przez co przeszliśmy.
Uśmiechnął się gorzko, nie zobaczyła tego, ale mogła poczuć.
— Wiesz, co czuję, kiedy trzymam cię tak, tutaj? Że wreszcie jestem we właściwym miejscu. Że moje dłonie są tam, gdzie powinny być. Że moje serce jest tam, gdzie miało zawsze być.
Zamknął na moment oczy, pochylając głowę tak, by oprzeć czoło na jej skroni.
— I tak samo wiem, że kiedy wrócimy… nic z tego nie będzie już takie samo.
Nie mówił tego z wyrzutem. Nie było w nim oskarżenia. Był w nim tylko fakt. Cichy, niewygodny, palący między żebrami.
— Nie jesteś bezduszna. Nie dla mnie. Ale wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? Że ja ci nie mam czego wybaczać. Bo od pierwszego dnia wiedziałem, że jestem na przegranej pozycji. I zostałem. Bo chciałem choć kilka dni żyć tak, jakby to mogło się udać.
Jego głos był surowy i zmęczony, ale nigdy wcześniej tak bliski prawdy.
— I zrobiłbym to jeszcze raz.
Złapał ją za rękę, tę, która kreśliła szlaczki po jego klatce piersiowej, i przyłożył do swojego serca. Milczał, pozwalając, by jego oddech opadł razem z jej. Czuł jej skórę, jej łzy, jej dłoń i ciężar tych słów, które między nimi zapadły.
JH
Carter stał przy oknie z filiżanką w dłoni, ale nie pił. Kawa dawno już przestała parzyć palce, ale on nawet tego nie zauważył. Wpatrywał się przed siebie, nieruchomo, jakby próbował przeniknąć wzrokiem przez szkło, przez panoramę miasta, która rozciągała się za szybą. Wysokie wieżowce, słońce rozlewające się złoto-szarym światłem między budynkami, wszystko to było odległe. Niewidoczne.
OdpowiedzUsuńBo on nie patrzył na miasto.
On patrzył w siebie.
Oczy miał lekko przymrużone, brwi ściągnięte, jakby walczył z czymś w środku. Żuchwa napięta, palce zaciskające się od czasu do czasu na uchwycie filiżanki, choć nieświadomie. Milczał. Nie mówił ani słowa. A mimo to było w nim głośno.
Z boku wyglądał jak posąg, nieporuszony, wyciosany z jakiegoś twardego kamienia, z którego można było czytać wyłącznie po drobnych drgnięciach. Po zaciskających się ustach. Po niewielkim ruchu ramion, jakby ledwo utrzymywał napięcie w środku. Stał przy oknie jakby to ono miało dać mu odpowiedzi, których bał się usłyszeć z jej ust. Jakby próbował się uspokoić, policzyć w myślach do dziesięciu. Albo do tysiąca. Ale im dłużej patrzył na odbicie miasta, tym bardziej to wszystko rozłaziło mu się w palcach.
Carter odwrócił głowę, gdy usłyszał znajomy stukot jej kroków. Stał oparty o blat, boso, w szerokiej koszulce i spodniach od dresu, z opuszczonymi ramionami i obciążonymi myślami, których nie dało się wyczytać z twarzy. W jednej dłoni trzymał kubek z kawą, w drugiej telefon, na którym sprawdził status zamówienia. Zablokował ekran i odłożył go na bok.
— Tak — Odpowiedział krótko uśmiechając się do niej łagodnie. — Zaraz tu będzie.
Kąciki ust uniosły się w miękkim, cichym uśmiechu. Niewymuszonym. Ciepłym. Prawdziwym. Takim, jakiego dawno między nimi nie było. Widział, jak uważnie go obserwuje, znał ten wzrok. Czekała. Na coś. Może na pytanie. Może na oskarżenie. Może na to, żeby wreszcie coś się wydarzyło. Ale on tego nie dał. Nie jeszcze.
— Dobrze wyglądasz. — Powiedział cicho, a jego głos był bardziej szorstki niż zamierzał. — Trochę za dobrze, jak na kogoś, kto źle spał.
Przez ułamek sekundy zapomniał o wszystkim. O minionym tygodniu. O areszcie. O krwi. O śladach, które widział na jej skórze. O każdej nocnej godzinie, w której nie wiedział, gdzie jest i z kim. Widział tylko ją. W ich kuchni. Całą. Żywą. Z tą samą twarzą, którą znał lepiej niż własną.
Nie podszedł od razu. Pozwolił jej jeszcze przez chwilę być w tej przestrzeni bez przymusu, bez konfrontacji. Ale jego oczy… one mówiły wszystko. Tęskniły. Analizowały. Obserwowały każdy drobny szczegół, jakby chciał się upewnić, że to naprawdę ona. Że wróciła. I może, przez tę jedną chwilę, naprawdę był tylko mężczyzną, który kochał kobietę. Bez całego gówna, które ich otaczało.
Rue przetoczyła się pod jego nogami i szturchnęła go nosem. Odruchowo pogłaskał ją po głowie.
— Próbowała mnie zmusić do aportowania. Przegrałem. — Zaire spojrzał na psa i parsknął cicho. — Przynajmniej ty wiesz, czego chcesz, co? — rzucił półgłosem do psa, z ledwo zauważalnym uśmiechem, który równie dobrze mógł być grymasem. Rzucił jej zabawkę w głąb mieszkania. W tym samym momencie zadzwonił dzwonek. Rue podniosła głowę a potem zerwała się i pobiegła w stronę wejścia, jakby to ona miała odebrać zamówienie. Carter poszedł za nią. Słychać było wymianę kilku krótkich zdań, jego stłumione „dzięki”, brzęk kluczyków, lekkie trzaśnięcie plastikowej torby. Po chwili wrócił z dwoma pakunkami, które ustawił na stole. W kuchni rozniósł się zapach gorących tostów, syropu klonowego, aromat podsmażanych malin.
Miał wszystko. Penthouse z widokiem, którego zazdrościli mu wszyscy. Muzykę, która robiła miliony w pierwszych dwudziestu czterech godzinach. Zegarki, samochody, ludzi na skinienie palca. Sypialnię, w której spała kobieta, o którą kiedyś modlił się, zanim jeszcze miał prawo marzyć. Miał władzę, wpływy, miał nazwisko, które niosło się echem po całym mieście. A mimo to, czasem czuł się, jakby nie miał nic. Jakby wszystko, czego dotykał, rozpadało się w jego dłoniach. Jakby niczego nie był w stanie utrzymać na dłużej niż chwilę. Jakby ludzie, którzy mówili mu „kocham”, tak naprawdę tylko wypowiadali słowo, nie znając jego znaczenia. Jakby był zbudowany z pustki i cienia i za każdym razem, gdy próbował się ogrzać, przypalał tych, których miał obok.
OdpowiedzUsuńTak, Sloane wróciła.
Ale czy naprawdę wróciła?
Stał przy tym oknie, w tym cichym, kosztownym wnętrzu i nie czuł się ani bogaty, ani potężny, ani kochany. Czuł się zmęczony. Rozbity. Jakby balansował na krawędzi czegoś, czego nie umiał nazwać. Wystarczyło jedno spojrzenie w jej stronę, jedno wspomnienie tych śladów, które widział na jej szyi i udach, żeby znów zacząć krwawić od środka.
Carter
Zaire nie odwrócił się od razu, kiedy poczuł ją na swoich plecach. Trwał tak chwilę, jakby ważył wszystko, co mogłoby paść z jego ust. I może właśnie dlatego cisza była głośniejsza niż jakiekolwiek słowa. A jego bezruch gorszy niż gniew. W końcu wzruszył ramionami. Ledwo zauważalnie. Jakby jej obecność nic nie znaczyła. Jakby był zupełnie gdzie indziej myślami, emocjami, planami na następny dzień.
OdpowiedzUsuń— Mówiłaś, że się nie wyspałaś — powiedział cicho, tonem zbyt lekkim, zbyt swobodnym, żeby pasował do napięcia, jakie w nim buzowało. Ale nie spojrzał na nią od razu. Nadal patrzył przez okno, jakby miasto miało mu odpowiedzieć na pytania, których nie umiał jeszcze zadać. Nie zrobił jej awantury. Nie rzucił żadnego oskarżenia. Nie zażądał żadnego wyjaśnienia. A jednak… coś w nim było. Coś, co osiadało jej w żołądku jak ciężar. Cisza z jego strony była cięższa niż jego krzyki.
— Może po kawie będzie lepiej — dodał po chwili, z tym samym pozornym luzem, który tylko pogłębiał uczucie, że coś jest nie tak.
Nie był zły. Nie był czuły. Nie był nawet obojętny.
Gdyby był pijany, gdyby miał we krwi to, co miał wtedy w klubie, może właśnie teraz wyrzuciłby z siebie wszystko. Rzucił kubkiem, roztrzaskał słowa jak szkło na kaflach. Zrobił awanturę, bo przecież zasługiwał na wyjaśnienia. Na prawdę. Na cholerne: „tak, to były jego ślady”. Ale był trzeźwy. I przez to bardziej ludzki. A ludzie, kiedy kochają, nie zawsze chcą wiedzieć wszystko od razu. Więc tylko westchnął. Ciężko.
Zaire zesztywniał na dźwięk jej szeptu. Czuł jej dłonie na swoim ciele, jej policzek oparty o jego plecy, ale nie zareagował od razu. Jakby potrzebował chwili, żeby przetrawić jej słowa. Żeby się upewnić, że naprawdę to powiedziała.
„Tęsknię za tobą.”
Zacisnął lekko szczękę. Westchnął przez nos i dopiero po kilku sekundach odwrócił się powoli, obejmując ją. Jego spojrzenie błądziło po jej twarzy, krótko, nie zatrzymywało się w jednym miejscu. Nie szukał kontaktu wzrokowego. Nie szukał żadnej czułości.
— Tęsknisz? — powtórzył, jakby nie do końca wierzył, że dobrze usłyszał, bez oskarżenia, ale z czymś, co niepokoiło. — Przecież tu jestem Sloane…
Uniósł brew jakby to było najbardziej logiczne pytanie, jakie mógł zadać. Jakby nie widział powodu, by za nim tęsknić, skoro fizycznie stał przed nią. Jakby nie rozumiał, że można być z kimś w tym samym pokoju, a jednocześnie czuć się tak, jakby dzielił ich cały kontynent.
A może rozumiał. I właśnie dlatego to pytanie zabolało bardziej, niż jakakolwiek pretensja.
Jego twarz nie zdradzała emocji. Żadnej złości, żadnego bólu. Tylko ten spokój… ten cholerny spokój. Stał bez ruchu, jakby ważył każdą możliwą reakcję, jakby w jego głowie toczyła się walka, do której ona nie miała dostępu. Cisza trwała o sekundę za długo, a jego ciało napięło się tak ledwie zauważalnie tak.
Dłoń uniósł jakby odruchowo, ale nie był to przypadek nic, co robił w tej chwili, nie było przypadkowe. Palcami sięgnął do jej karku, wplótł je w pasmo włosów. Delikatnie, z niepokojącą czułością, odgarnął je na bok. Zrobił to powoli, uważnie jakby się nią zachwycał. Jakby niczego nie zauważał. Jakby była po prostu jego żoną, a nie kobietą, która na tydzień znikła i wróciła z ciałem znacznym przez kogoś innego.
Potem się poruszył. Powoli. Z pozornym spokojem. Zbliżył się do niej bez słowa.
Nie powiedział nic.
Nie zapytał.
Nie poprosił.
Nachylił się i pocałował ją. Dokładnie tam, gdzie jeszcze parę godzin temu całował ją ktoś inny. Dokładnie na tych drobnych śladach, przypudrowanych, ale nie na tyle, by ich nie zauważył.
Robił to powoli, z premedytacją. Nie był to pocałunek pełen pożądania. Był… niemal tkliwy. Zbyt tkliwy. Zbyt cichy. Zbyt pewny.
OdpowiedzUsuńPrzesunął ustami po jednym z tych miejsc i zatrzymał się przy uchu, czując, jak jej ciało drży czy z napięcia, czy strachu, nie potrafiłby teraz powiedzieć.
— Przecież nic się nie stało, prawda? — szepnął jej do ucha, tak miękko, że aż niebezpiecznie.
Uśmiechnął się, ale nie było w tym uśmiechu nic ciepłego. Cofnął się o krok. Jego wzrok znów był spokojny. Za spokojny.
— Śniadanie stygnie.
Potem się odsunął. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby nie zostawił jej z trzęsącymi się kolanami i sercem uwięzionym w gardle. I wrócił do swojego śniadania, spokojnie, z tą samą miną, którą miała granit.
Carter
James nie odpowiedział od razu. Milczał, wciąż trzymając ją w ramionach, mocno, pewnie, jakby tylko ta siła mogła uchronić ich przed tym, co nieuniknione. Oparł policzek o jej głowę, zamykając oczy. Słuchał jej łez. Jej słów. Jej serca bijącego w rytmie niepokoju. I wiedział. Wiedział, że każde z tych zdań, nawet te najbardziej czułe, były pożegnaniem, choć nie wypowiedzianym wprost. Jakby ta chwila miała ich oboje zapisać w czasie, zanim wszystko się rozpadnie.
OdpowiedzUsuńJej pytanie, to jedno, proste, ale rozdzierające „A ty? Jesteś ze mną szczęśliwy?” rozłożyło go na czynniki pierwsze. Tak, był. Ale to nie było już takie szczęście, które dawało skrzydła. To było to szczęście, które nosi się jak ciężar, bo człowiek wie, że nie potrwa długo. Bo James nie znał drugiego takiego miejsca na świecie, w którym czułby się bardziej sobą niż wtedy, kiedy Sloane zasypiała na jego ramieniu. Ale też nie znał drugiej osoby, która mogłaby tak boleśnie przypominać mu, że nie wystarczy być tym właściwym, jeśli ktoś nie potrafi odejść od złego.
— Jesteś moim szczęściem i moim przekleństwem — powiedział w końcu. — Wszystko, co robię od kiedy się pojawiłaś, robię z myślą o tobie. Nawet jeśli sam siebie w tym tracę.
Podniósł dłoń i delikatnie przesunął ją po jej mokrym policzku, zatrzymując się na linii żuchwy. Kciukiem starł ostatnią łzę, która dopiero miała spaść. Oddychał ciężko. Nie z wysiłku, ale z goryczy, która zaczynała zaciskać się wokół jego klatki jak obręcz.
— Wyobrażam sobie nas codziennie. Te wszystkie poranki i wieczory, których jeszcze nie mieliśmy. Przez cały ten czas. Ale wyobraźnia nie wystarcza, Sloane. Nie na dłuższą metę.
Wsunął palce w jej włosy, splótł je delikatnie, jakby dotykał czegoś kruchego, co za chwilę może się rozsypać. Bo właśnie to czuł. Ich. Rozsypujących się.
— Mówisz, że gdybyś mogła… została byś ze mną. Ale nie możesz, prawda?
Spojrzał na nią z dołu, jego wzrok był zmęczony, ale nie zrezygnowany. Jeszcze nie.
— Moglibyśmy wyjechać. Ale ty nie chcesz zostawić sceny. Nie chcesz przestać śpiewać. Nie chcesz przestać być Sloane Fletcher. Gdybyśmy to zrobili, prędzej czy później byś mnie znienawidziła…
Objął ją znowu, mocno. Tak, jakby chciał jej to wszystko wdrukować w skórę. Swoje słowa, swoją obecność. Żeby została z nią, gdy wróci do niego. Bo już wiedział, że wróci.
— Wciągnęłaś mnie w to, a ja dałem się wciągnąć. Świadomie. Do samego końca.
Jego palce zsunęły się znów na jej twarz. Podniósł ją lekko, żeby spojrzała mu w oczy. Chciał, żeby to zapamiętała. Nie jako jego ból. Nie jako rozczarowanie. Ale jako coś prawdziwego.
W jego głosie nie było oskarżenia. Była akceptacja. I głęboki, prawdziwy żal. Bo właśnie w tej chwili zrozumiał, że kocha kobietę, która kocha go z całych sił… ale nie może z nim zostać.
— Kocham cię, Sloane. I nie ma w tym żadnego „ale”. Może właśnie dlatego muszę pozwolić ci wrócić.
I nawet jeśli to go złamie, nie powstrzyma jej. Bo wiedział, że kiedy miłość staje się więzieniem, to nie jest już miłość. A on nigdy nie chciał być dla niej kolejnym klatką. Nie był na przegranej pozycji. Nie w jej oczach. Ale w tej grze nie chodziło już o wygraną. Tylko o przetrwanie tego, co zaraz ich rozdzieli.
JH
Zaire był cicho. O wiele za cicho, jak na siebie.
OdpowiedzUsuńSiedział naprzeciwko niej, z łokciem opartym o blat, obracając w palcach widelec, jakby ten kawałek metalu nagle stał się najciekawszym przedmiotem w kuchni. Rzucał spojrzenia – niby ukradkowe, a jednak wyczuwalne. Patrzył, jak nie kończy kawy. Jak trzyma kubek w dłoniach, jakby to był jedyny punkt zaczepienia w całym pomieszczeniu. Jej pytanie zawisło między nimi.
Nie odpowiedział od razu. Nie powiedział „tak”, nie powiedział „nie”. Zamiast tego tylko uniósł wzrok, powoli, a potem wzruszył ramionami z miną kogoś, kto słyszy pytanie o pogodę, a nie o wspólne wyjście po tygodniu piekła.
— Możemy. Jeśli chcesz — powiedział z pozorną neutralnością, ale ton miał cięższy niż stal.
Brzmiał… obojętnie. Ale nie był obojętny. Nie on. W tej ciszy był chłód, który parzył. Zbyt spokojna postawa. Zbyt powściągliwy głos. Zbyt mało Cartera w Carterze. Bo kiedyś wybuchał. Wściekał się. Rzucał słowami, których żadne z nich potem nie potrafiło cofnąć. A teraz? Teraz był opanowany. Za bardzo. Jego spojrzenie znów powędrowało na jej szyję. Nie zatrzymał się na niej długo. Może ułamek sekundy. Ale to wystarczyło, by znów poczuła ten znajomy skurcz w brzuchu. Jakby patrzył nie na skórę ale przez nią.
Kiedy znalazła się tuż obok, uniósł dłoń i bez słowa dotknął jej palców. Nie mocno. W taki sposób, że mogła się cofnąć. Ale nie zrobiła tego. Więc powoli, bardzo powoli, ściągnął jej dłoń bliżej swojego torsu . Czuł bicie własnego serca. Zbyt szybkie. Pulsował nim gniew i coś jeszcze. Coś, co nie miało nazwy. Popatrzył jej w oczy. Długo. Bez uśmiechu. Dłonie zacisnął na jej talii, bardzo lekko, ale wystarczająco pewnie, by poczuła, że nie jest to przypadkowy dotyk. Przesunął je wyżej, przez jej żebra, pod materiałem cienkiej bluzki. Prawie drżał. Nie z zimna. Ze świadomości. Kiedy opuszki palców dotarły do miejsca, które pamiętał, tam, gdzie wcześniej widział ślad. Niewielki siniak. Ledwie cień przemilczanego faktu. Zatrzymał się tam. Został. Kciukiem zataczał wokół śladu niewielkie koła. Drugą dłonią sięgnął do jej szyi. Oparł palce tuż pod uchem, a potem delikatnie, niemal jakby ją uspokajał, musnął jej usta. Tylko raz. Krótko. Ale cicho. Jak zapowiedź. Zbliżył się do niej na tyle, by mógł szeptać do ucha.
— Czy… tęskniłaś za mną, kiedy zostawiał na tobie ten ślad? — spytał szeptem. Cicho. Ale to nie była prosta ciekawość. To był wyrok, zawieszony między ich ciałami. Dotknął jednego z nich opuszkiem palca. Powoli. Cicho. Jakby to nie był ślad po innym mężczyźnie, tylko coś, co musiał rozczytać alfabetem dotyku.
— Ten tu… — szepnął i pochylił się bardziej, jego oddech otulił jej skórę. Pocałował ślad. Wolno, z niemal nabożną czułością, która nie miała nic wspólnego z miłością. To było… posiadanie. Zaznaczenie terenu.
Albo coś gorszego, sprawdzenie reakcji.
— I ten. — Przesunął ustami dalej, do drugiego miejsca. Palce ułożył na jej szyi, delikatnie, ale stabilnie, jakby ją przytrzymywał, chociaż nigdzie się nie ruszała. Drugą ręką wciąż był przy jej talii. Prawie pod bluzką. Tyle, ile trzeba było, żeby wiedziała, że czuje jej oddech i napięcie mięśni. — I tu też. — Znów pocałunek. Ten ostatni blisko ucha. Ale to nie był pocałunek miłości. To był pocałunek świadomości.
Sloane lekko zadrżała i on to poczuł.
Uśmiechnął się, ale nie ona tego nie widziała.
Bo to był uśmiech, który pojawił się na sekundę, nim znowu sięgnął do jej ucha i wyszeptał:
— Czy tęskniłaś za mną, kiedy ci to robił? — Palce wsunął głębiej, dokładnie tam, gdzie kończyła się jej bluzka. Tam, gdzie skóra była wrażliwa i wciąż mogła boleć. Jego głos nie był ani zimny, ani ciepły. Był zbyt spokojny, by to było normalne. — Czy wymawiałaś moje imię? — Przesunął kciukiem po jej dolnej wardze.
Wciąż trzymając ją blisko, tak blisko, że nie mogła nie czuć bicia jego serca. Odchylił się lekko, tylko na tyle, by popatrzeć jej w oczy.
Nie unikał wzroku. Nie drżał. Był zatrważająco obecny, tak fizycznie i emocjonalnie, jak tylko on potrafił być. Palcem dotknął jej policzka, potem przesunął do brody. Kciukiem raz jeszcze sięgnął do szyi. Tam, gdzie kiedyś ją całował, teraz odnajdywał obcy ślad.
OdpowiedzUsuń— Powiedz, Sloane. — Cicho. Bez gniewu.
Ale z żądaniem, którego nie mogła zignorować. Z bliska. Z tej odległości, z której wystarczyło jedno drgnięcie jej źrenicy, by wiedzieć, że coś ukrywa. Że kłamie. Albo że się boi. Albo jedno i drugie naraz. Jego kciuk wciąż był przy jej ustach. Dłonie na jej ciele. Wciąż dotykał tych śladów, jakby je kolekcjonował. Ale potem… po prostu się wyprostował. Cisza między nimi zadziałała jak tłumik. Ale tylko na sekundę.
— Jeśli nie…To nie pieprz, że za mną tęskniłaś.
Bo nie lubię jak ktoś mi kłamie prosto w oczy.
— Głos miał niski. Miękki. Nie uniósł go ani o ton. Nie warknął. Nie uderzył. Ale w jego oczach, przez ułamek sekundy, przemknęło coś dzikiego. Zatrzymał się. Popatrzył na nią jeszcze chwilę dłużej niż trzeba. Potem… uśmiechnął się. Prawie ciepło. Prawie naturalnie. Jakby poprzednie słowa w ogóle nie padły. Odszedł od niej. Sięgnął po smycz Rue, wiszącą na haczyku przy drzwiach. Zapią psu szelki i przygotował do wyjścia. Spokojnie, metodycznie, jakby planował wyprowadzić psa, a nie zostawić Sloane z gardłem ściśniętym od napięcia i pytaniami, które nie miały dobrych odpowiedzi.
— Gotowa? — zapytał lekko, gładząc ją po policzku, zupełnie tak, jakby nie przed chwilą wypowiedział słowa, które rozcięły powietrze w kuchni. Nie spojrzał już za siebie. Zrobił krok w stronę drzwi. — Chodź, zanim się rozmyślę. — rzucił przez ramię.
Carter
Zaire czekał przy drzwiach, klucze w dłoni, Rue na smyczy, ogon psa uderzający w jego nogawkę w rytm ekscytacji. Ale on nie patrzył na Rue. Jego wzrok był wbity w Sloane. W jej palce, które lekko drżały, kiedy sięgała po buty, jakby sznurówki były wyzwaniem. Wiedział, że nie chodziło o buty.
OdpowiedzUsuń— To kiedy w takim razie za mną tęskniłaś, Sloane? — zapytał cicho. — Jak mnie nie było? Czy może dopiero teraz, jak wróciłaś i zobaczyłaś, że jeszcze tu jestem?
Nie było w jego głosie gniewu. Brakowało tego wybuchowego „właśnie teraz musimy to rozwiązać”. Był za to ten spokojny, nierozpoznawalny ton. Głos faceta, który już nie potrzebował odpowiedzi, ale i tak je zadawał, bo coś w środku nadal nie pozwalało mu przestać próbować. Nie patrzył jej w oczy, ale jego pytanie nie zawisło w pustce. Było skierowane dokładnie do niej, wymierzone. Jak celnie wystrzelony pocisk. Nie z furią. Z chłodną precyzją. — Bo wiesz, próbuję zrozumieć… — dodał jeszcze ciszej. — Skoro można tęsknić za kimś i w tym samym czasie pozwolić komuś zostawić na sobie pamiątki, to może ja czegoś nie rozumiem. Może… coś mi umyka. — Spojrzał na nią w końcu, prosto. Bez cynizmu. Ale bez ciepła. I właśnie ten brak ciepła był tym, co piekło najbardziej. Zamilkł na moment. Patrzył, jak jej palce drżą przy sznurówkach, jak pochyla się w milczeniu, jakby szukała tam odpowiedzi. Ale nie spodziewał się jej od razu.
— Bo jeśli dopiero teraz, to nie wiem, czy powinienem się cieszyć, czy sobie współczuć. — Westchnął cicho, głos miał zbyt łagodny jak na to, co mówił. — Nie spojrzał na nią od razu. Stał przy drzwiach, trzymając w dłoni smycz Rue, która niecierpliwie kręciła się obok, zupełnie nieświadoma, że wokół niej atmosfera była gęsta jak dym po pożarze. Zaire sięgnął po czapkę z daszkiem leżącą na konsoli, zakładając ją niedbale. Wciąż nie podnosił głosu, ale każda jego pauza była jak ostrze zawieszone nad ich głowami.
— Więc? — zapytał jeszcze ciszej. — Co się stało, że nagle tak cię to ruszyło? Spałaś obok mnie i nawet się nie odwróciłaś. — Nie było w tym złości. Tylko to coś, co sprawiało, że nie wiedziała, czy zaraz ją przytuli… czy wyjdzie z mieszkania i nie wróci. — Chyba, że musisz to powiedzieć na głos, żeby w to uwierzyć… to powiedz jeszcze raz. Może tym razem coś poczuję. — W końcu spojrzał jej w oczy. Nie z wściekłością. Z tą samą emocją, którą miała ona, kiedy patrzyła przez okno na odlatujący samolot. Z pustką. Z żalem. Z niedowierzaniem, że naprawdę do tego doszło. Ale wciąż z uczuciem. Tyle że nie wiadomo, czy to była miłość, czy już tylko echo tego, co kiedyś było między nimi prawdziwe.
Zrobił krok w jej stronę, skracając dystans. Windy nie były duże to wystarczyło, żeby jej ciało automatycznie się spięło. Nie dotknął jej, nie musiał.
Wystarczyła jego obecność, ta gęstość powietrza, jakby niosła w sobie coś więcej niż tylko zawiedzione oczekiwania.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, kiedy ja za tobą tęskniłem? — zapytał, niższym głosem. — Kiedy obudziłem się na zimnym materacu w areszcie. Kiedy jedyne, co miałem w głowie, to to że może wróciłaś, że może jesteś w domu. Może nie jesteś z kimś innym. — Zacisnął szczękę i na moment spojrzał w bok, jakby chciał coś wypluć z ust, ale się powstrzymał. — Ale byłaś. I nawet nie próbujesz temu zaprzeczyć, więc oszczędź mi teatralnych westchnień i tej iluzji bliskości. Jeśli naprawdę tęskniłaś, to powiedz mi, kurwa, kiedy.
Spojrzał na nią, nie podnosząc głosu, nie robiąc żadnego dramatycznego gestu. Ale każde słowo niosło w sobie ciężar czegoś, co długo leżało w ciszy i dopiero teraz zaczęło się wyłaniać z cienia. — I teraz wracasz do domu… — powiedział wolno, głosem niższym, bardziej gorzkim niż złośliwym. — Wracasz do naszego łóżka. I kładziesz się obok mnie, jak gdyby to wszystko… jak gdyby to nic nie znaczyło.
Przeszedł obok niej, ale nie odsunął się daleko. Po prostu minął ją tak, jakby chciał dać sobie chwilę na złapanie oddechu. Albo kontroli.
— Ale powiedz mi, Sloane… to naprawdę nic nie znaczyło? — Zamilkł, pozwalając tym słowom wybrzmieć. Powolne, równe uderzenia jego serca mieszały się z hukiem krwi w uszach. Nie spojrzał już na nią. Nie musiał. Bo to pytanie, to jedno pytanie i tak trafiło w cel. Nie potrzebował odpowiedzi od razu. Chciał zobaczyć, co zrobi z tą ciszą.
Carter
Zaire wypuścił z siebie krótkie, puste parsknięcie. Bez rozbawienia. Bez cienia uśmiechu. Jego spojrzenie zrobiło się jeszcze ciemniejsze jakby coś w nim ostatecznie zgasło, choć stał tam dalej, blisko niej, jakby wciąż szukał odpowiedzi. Ale zamiast niej usłyszał coś innego. — Ty zawsze wiesz, jak obrócić kota ogonem, co? — powiedział cicho, z tym spokojem, który drapał po gardle bardziej niż krzyk. — Jak odwrócić każdą sytuację tak, żeby to nie ty była winna. Żeby wyglądało, jakbyś była tą zranioną. Jakbyś wracała tu z połamanym sercem, a nie z cudzymi śladami na ciele. Nie musiał mówić, że widział wszystko. Wiedziała to. Tak samo dobrze, jak on wiedział, że teraz właśnie grała swoją najtrudniejszą rolę.
OdpowiedzUsuń— Zawsze potrafiłaś się wykpić. Uciec w półprawdę, w zmęczenie, w ten smutny wzrok, który każdemu każe cię usprawiedliwiać.
Głos mu nie zadrżał ani razu. Nie musiał krzyczeć. Nie musiał jej szarpać. Stał spokojnie, jakby w ogóle się nie poruszał. — Pytasz, czy naprawdę chcę wiedzieć? — powtórzył jeszcze raz, tym razem bez uśmiechu. — Nie. Ja już wiem. Chcę tylko usłyszeć, jak to mówisz. Jak zrzucasz tę ostatnią warstwę kłamstwa.
Wciąż nie odchodził. Nie dotykał jej. Ale wisiał nad nią tym spojrzeniem, tym ciężarem, którego nie dało się zrzucić. Zaire nie odrywał od niej wzroku. Milczał przez chwilę, może za długo, może po to, żeby dać jej nadzieję, że już odpuścił. Ale nie odpuścił. Nachylił się nieco bliżej, tak że ich twarze dzieliły już tylko oddech. I kiedy mówił, jego głos był niższy, spokojny, nieprzyjemnie wyważony:
— Po co wróciłaś? — Słowa zawisły w powietrzu, suche, bez emocji, jakby sam próbował zrozumieć. — Skończyło się? Znudził ci się? — Głos ani drgnął, ale w oczach tlił się ogień, którego nie gasiła nawet jego powściągliwość. — Nie smakowało tak, jak myślałaś? Zrobiło się nudno? — Zamilkł, ale tylko na moment.
Zaire nawet nie musiał na nią patrzeć. Oparł się bokiem o ścianę windy, z założonymi rękami i spojrzeniem wbitym gdzieś w przestrzeń, jakby to, co miał jej powiedzieć, już dawno zostało rozstrzygnięte w jego głowie. Ale słowa wypowiedział dopiero teraz. Cicho. Prosto. Bez emocji i właśnie przez to zabolało mocniej.
— Nie udało ci się z Xavierem… — rzucił cicho, z cieniem kpiącego uśmiechu, który jednak nie sięgał oczu. — Więc spróbowałaś z innym?
Nie brzmiał, jakby oczekiwał odpowiedzi. Bardziej jakby układał sobie fakty na głos, powoli, z tą niepokojącą chłodną logiką, która u niego była zawsze początkiem ciszy przed burzą. — Próbujesz aż zadziała? — spytał z nutą pozornej ciekawości. — Tak to teraz wygląda? Skreślasz jednego, sprawdzasz drugiego… A potem wracasz tutaj. — Podszedł bliżej, ale nie dotykał jej. Był wystarczająco blisko, by zdominować przestrzeń między nimi, ale zbyt daleko, by miała pewność, co zrobi za chwilę. Milczał potem dłużej, jakby dawał jej szansę, żeby zaprzeczyła. Ale nie wyglądał, jakby zamierzał jej uwierzyć. Pochylił się lekko, wzrokiem przejeżdżając po jej twarzy, jakby próbował coś z niej wyczytać.
— Więc powiedz mi, kochanie… dlaczego wróciłaś naprawdę? — Jego głos nie drżał. Jego twarz nie zdradzała nic. Nie krzyczał, bo krzyk byłby emocją. A on był już dalej. Tam, gdzie kończy się nadzieja, a zaczyna obojętność.
— Albo nie mów nic. W tym też jesteś dobra.
Carter nie powiedział nic więcej. Nie czekał, aż odpowie. Nie wyglądał, jakby jeszcze czegoś oczekiwał. Milczał. A potem po prostu się odwrócił, wciskając przycisk parteru i nawet nie spojrzał na nią, kiedy drzwi windy rozsunęły się z cichym szelestem. Rue wyrwała się przodem, napinając smycz, gotowa do wyjścia, zupełnie nieświadoma ciężaru unoszącego się między jej właścicielami. Carter wyszedł pierwszy. Nie poczekał. Nie odwrócił się, by upewnić się, czy Sloane idzie za nim. Wyszedł na zewnątrz z nonszalancją, która bardziej bolała niż wszystkie jego słowa. Słońce uderzyło w oczy, ale nawet nie zmrużył powiek. Podciągnął lekko rękaw bluzy, sięgnął do kieszeni po okulary przeciwsłoneczne i założył je na nos. Rue ciągnęła go przed siebie, a on dał jej prowadzić, jakby był tylko cieniem tego, kim wcześniej był.
OdpowiedzUsuńZatrzymał się przy krawężniku, rzucił krótkie spojrzenie w bok i dopiero wtedy, gdy zbliżyła się do niego, zrobił kilka kroków dalej. Nie przyspieszył. Nie uciekał. Ale też nie szedł ramię w ramię. Był dwa kroki przed nią. Wystarczająco blisko, by nie wyglądało to jak scena z zakończenia związku. Wystarczająco daleko, by wszystko krzyczało, że coś się w nich właśnie wypalało. I że oboje o tym wiedzieli.
Carter
Zaire nie zatrzymał się od razu. Zareagował jak ktoś, kto musiał wziąć głęboki oddech, zanim w ogóle pozwoli sobie coś powiedzieć. Jak ktoś, kto zbyt dobrze wiedział, że jest na otwartej ulicy, że mijają ich ludzie, że gdzieś w pobliżu ktoś może ich rozpoznać. A przecież musieli wyglądać jak idealna para, piękni, dobrze ubrani, z psem. Jakby wyszli z reklamy. Odwrócił się do Sloane powoli, jakby potrzebował tej jednej sekundy, żeby nie wybuchnąć w miejscu. Słońce odbiło się w jego okularach, ale nie zdołało ukryć napięcia zarysowanego pod szczęką. W tej jednej sekundzie był chłodny, kamienny ale tylko przez chwilę. Bo zaraz potem… przestał być.
OdpowiedzUsuń— Słucham? — warknął, z głosem pełnym niedowierzania i narastającej złości. — Ty nigdy nie jesteś pierwsza? Zawsze są prochy i kumple, i kurwa Jade? — jego głos się uniósł, ale nie krzyczał. — Co ty sobie wkręcasz, Sloane?
Zrobił krok w jej stronę. Nie agresywny. Ciężki. Wolny. Ale pełen tej wściekłości, która się w nim kumulowała od dni, może tygodni. Miał jej dosyć, ale nie tak, jak mógłby mieć dosyć kogokolwiek. Miał dosyć tego, że ona wciąż mu wmawia, kim jest. Że rzuca na niego swoje paranoje, własne brudy, własne grzechy. A on… On miał to nieść.
— Ty, która potrafisz zniknąć na tydzień, wrócić do domu z cudzymi śladami na skórze i spojrzeć mi w oczy z tekstem, że to ja nigdy cię nie wybieram? — Zacisnął dłoń na smyczy. Rue szczeknęła raz, niepewnie, jakby chciała zaprotestować, ale zaraz się uspokoiła.
— Nie zdradziłem cię, Sloane. Nie spałem z żadną z tych dziewczyn. Z nikim. Nie tknąłem nikogo. Nawet kiedy miałem ku temu okazję, nawet kiedy się pieprzyli nade mną w hotelu, a ja nie mogłem spać.
Zrobił kolejny krok. Teraz dzieliły ich centymetry.
— Bo ty byłaś tą, którą wybierałem każdego dnia, nawet kiedy nie miałem siły już wybierać. Ty byłaś tą, której wybaczałem wszystko, nawet kiedy sam nie potrafiłem spojrzeć na siebie w lustro. — Wskazał na jej pierś. — A teraz stoisz tu bez obrączki i mówisz mi, że to ja cię nigdy nie stawiam na pierwszym miejscu?
Zamilkł na sekundę. Ciężko oddychał. Zacisnął szczękę.
— Nie jestem święty. Nigdy nie byłem. Ale nie waż się, kurwa, mówić, że cię nie wybierałem. Bo nawet kiedy chciałem wybrać siebie, nie potrafiłem. Wybierałem ciebie.
Wzrok miał ostry, błyszczący. Tłumił emocje, ale one wychodziły z niego każdym gestem, każdym słowem.
— Dziewczyno, ty nawet nie wiesz, ilu ludzi musiałem wypchnąć ze swojego życia, żeby móc choć próbować być z tobą. Ilu się odwróciło, bo nie chciałem cię w to mieszać. Ile razy powiedziałem „nie”, żebyś ty mogła czuć się chociaż odrobinę bezpieczna, kiedy zasypiałaś obok mnie.
Zamilkł. Zerknął na nią.
— I co dostałem w zamian?
Przez chwilę patrzył jej prosto w oczy, jakby chciał zobaczyć w nich chociaż cień zawahania. Cokolwiek. A potem odwrócił się. Bez słowa. Bez grymasu.
Zaire słyszał jej kroki za sobą. Każdy był jak echo, które nie dawało mu spokoju. Nie przyspieszał. Nie chciał, żeby pomyślała, że ucieka. Nie uciekał choć wszystko w nim krzyczało, żeby się od niej odciąć, zniknąć, zetrzeć z siebie wszystko, co zostawiła w tych ostatnich godzinach, dniach, tygodniach. Ale nie potrafił.
Zatrzymał się dopiero przy ogrodzeniu parku. Rue wskoczyła na krawężnik, gotowa wbiec na trawę, ale Zaire nie puścił smyczy. Spojrzał w dal, jakby musiał poukładać coś we własnej głowie, zanim znów na nią spojrzy. Bo jeśli spojrzy za wcześnie rozpadnie się cały spokój, który właśnie próbował udawać. A on nie zamierzał się teraz rozpadać. Nie pierwszy.
OdpowiedzUsuńPowoli się odwrócił. Ona już była bliżej. I nawet jeśli nie patrzyła mu prosto w oczy, on ją obserwował. Tak jak zawsze. Z tym samym bólem, którego nie chciał zdradzić żadnym drgnięciem twarzy.
— Wiesz, co mnie rozwala? — odezwał się w końcu. Głos miał przyciszony, chropawy. I znów: żadnej furii. Tylko napięcie, które dało się wyczuć w każdym słowie. — Że robisz to tak, jakby to była gra. Jakbyśmy mieli po dziesięć żyć i można było przegrywać, wracać, próbować z kimś innym, potem znowu ze mną. Jakby nic nie miało wagi. Ani ja, ani to miejsce, ani nasze łóżko.
Wbił wzrok w ziemię, ale tylko na sekundę. Potem znów patrzył jej prosto w twarz.
— I nie wiem… może rzeczywiście myślisz, że tak to wygląda. Że jestem na liście z innymi. Ale jeśli to miało być twoje „odpłacam mu”… — Zawiesił głos. Rue szczeknęła krótko, ale Zaire nie zareagował. Ani drgnął. Tylko przesunął dłonią po karku, jakby próbował coś z siebie zetrzeć. Może obraz. Może wspomnienie. Może wściekłość, która w nim kipiała, ale nie mogła się wydostać, nie tutaj.
— Nie jestem święty. Kurwa, nigdy nie byłem. Ale nigdy nie zniknąłem na tydzień, zostawiając cię z milionem niewiadomych.
Carter
Zaire stał przez chwilę bez ruchu, z ręką luźno zaciśniętą na smyczy, która nieznacznie szarpnęła, gdy Rue pociągnęła w bok. Nie ruszył się. Spojrzenie miał utkwione gdzieś tuż obok Sloane nie na niej, ale przez nią, jakby próbował dostrzec coś głębiej, dalej niż tylko jej słowa, które rozcinały go jak brzytwa.
OdpowiedzUsuń— Ty się mnie boisz? — powtórzył wolno, prawie bezgłośnie. Uniósł wzrok na Sloane, powoli, jakby każde słowo, które właśnie wypowiedziała, osiadało mu na barkach z dodatkowym ciężarem. Nie odzywał się przez moment, nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, ale dlatego, że próbował utrzymać ten cienki sznurek spokoju, który ledwo już trzymał go w całości. Na zewnątrz byli ludzie. Miasto. Ich pies. A on próbował nie rozwalić wszystkiego, czego i tak już prawie nie było.
— Zawsze wyciągasz to samo — powiedział w końcu, cicho, ale stanowczo. — Za każdym razem, kiedy coś nie idzie po twojej myśli, mówisz, że się mnie boisz.
Spojrzał jej w oczy, głęboko, uważnie. Nie było w tym nic łagodnego, ale nie było też przemocy. Był ból. Rozczarowanie. Zmęczenie. I coś jeszcze, może to, co trzymało ich razem mimo wszystko.
— A ja nigdy cię nawet nie dotknąłem. Ani przez przypadek, ani w furii. Nigdy. — Pokręcił głową z niedowierzaniem. — Ale ty? Ty potrafiłaś rzucać we mnie butelkami. Uderzyć mnie w twarz, jak ci coś nie pasowało i krzyczeć, że mnie nienawidzisz.
Zaciągnął się powietrzem, które nagle stało się cięższe. Jakby duszne lato w środku miasta zsunęło się na nich z całym smogiem wspólnych błędów. Nie musiał podnosić głosu. Ta cisza między nimi mówiła więcej niż jakakolwiek awantura. Ta jego kontrola była groźniejsza niż krzyk. A jednak w oczach Sloane nadal widział to coś — to samo, co kiedyś kazało jej wracać. I co teraz sprawiało, że nie potrafiła odejść.
— Więc nie mów mi, że się mnie boisz. Bo to nie ja zostawiałem ślady. Nie ja uciekałem.
Spojrzał na nią dłużej, niż powinien. I kiedy już miał coś dodać, coś więcej, coś ostrzejszego, tylko potrząsnął głową i odwrócił się, pociągając Rue za sobą.
Zamilkł.
Ale cisza, którą po sobie zostawił, była głośniejsza niż jakiekolwiek oskarżenie. Nie brzmiał jak mężczyzna, który się broni. Brzmiał jak ktoś, kto właśnie poczuł, że naprawdę coś stracił. Że coś zostało wypowiedziane na głos i nie da się tego już cofnąć.
Zrobił jeden krok do przodu, tylko po to, by znowu się zatrzymać. Spojrzał na nią z boku, przez długą sekundę. Oczy miał przygaszone, ale twarde. Jakby zbierał resztki siebie. Powietrze między nimi drgało, jak napięta lina przed zerwaniem. Ale jego dłoń już nie szukała jej ciała. Żadnego dotyku, żadnej ulgi. Stał z boku. Jak ktoś, kto doszedł do brzegu, ale nie ma już siły wskoczyć z powrotem do wody.
— Mówisz, że nie mogłaś na mnie patrzeć? — Jego głos lekko się zaciął. — A ja czekałem. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Bo myślałem, że jak tylko wrócisz, to może uda nam się jeszcze odbudować cokolwiek. Ale wróciłaś… z siniakami. Z pustką w oczach. I nagle to ja mam być potworem?
Odwrócił wzrok. Wciągnął powietrze nosem i wypuścił je powoli, przez zaciśnięte zęby. Jakby to miało mu pomóc nie wybuchnąć.
Carter szedł przed siebie powoli, z Rue ciągnącą delikatnie na smyczy, zbyt wesołą, zbyt beztroską, jak na to, co właśnie wydarzało się między jej właścicielami. Słońce przebijało się przez liście, w powietrzu pachniało miastem i czymś jeszcze, może końcem. Tym, który wisiał nad nimi od dawna, ale dzisiaj był już niemal dotykalny. I kiedy Sloane milczała za jego plecami, nie próbując go dogonić ani złapać za rękę, Zaire wiedział, że nie muszą już nic krzyczeć. Że najgorsze zostało wypowiedziane.
OdpowiedzUsuńA mimo to, po kilku krokach, przystanął. Nie obejrzał się od razu. Najpierw tylko spojrzał w bok, jakby potrzebował jeszcze oddechu, jednej krótkiej chwili, zanim powie to, co od dawna powinien był powiedzieć.
— Wiesz co jest najgorsze, Sloane? — zapytał w końcu. Spokojnie. Bez gniewu. Nawet bez tego chłodu, który wcześniej spinał mu barki.
Odwrócił się do niej.
— Że nadal cię kocham. Że z każdym pierdolonym krokiem, który robisz w przeciwną stronę, ja i tak cię wybieram. — Jego głos był niski, spokojny, ale coś w nim pękało. — I że nawet jak stoisz tu teraz przede mną bez obrączki, z cudzymi śladami na skórze, patrzę na ciebie i nie potrafię cię znienawidzić.
Zacisnął szczękę. Na moment spojrzał gdzieś ponad jej ramieniem. Musiał. Bo jakby patrzył dłużej, to pewnie by coś w nim puściło.
Carter
Zaire nie poruszył się od razu.
OdpowiedzUsuńCzuł jej dłoń na swojej bluzie ostrożną, niemal nieobecną, jakby bała się, że jeśli tylko dotknie go mocniej, pęknie. Jakby był szkłem. Albo jakby to ona była. A przecież dobrze wiedzieli, że jeśli ktoś tu miał w sobie rysy, to oboje. Nie istnieli bez pęknięć. Spuścił wzrok. Nie na nią, tylko gdzieś przed siebie, gdzie kończył się chodnik, a zaczynał park, przez który kiedyś biegli ze śmiechem, goniąc Rue, która porwała czyjegoś pluszaka. Ile to było? Rok temu? Pół? Inne życie. Inni oni. A jednak kiedy usłyszał jej głos, coś w nim się cofnęło. Zawahało. Ten cichy “Carter…” jakby wślizgnął się pod żebra. Miękki, pokruszony. Zabrał oddech, ale nie oddał nic w zamian. Zacisnął powieki, kiedy mówiła. Nie dlatego, że chciał zniknąć. Chciał to usłyszeć. Bez rozproszeń. Bez tego, że szum miasta będzie mu coś zakrywał. Chciał każdy jej szept i każdą zgubioną pauzę.
Kiedy objęła go w pasie, poczuł się jak ktoś, kto w końcu dotarł do brzegu ale nie wiedział, czy chce wyjść z wody, czy wrócić pod nią i zniknąć. Milczał. Bojący się, że cokolwiek powie, połamie to jeszcze bardziej. Ale ona… ona nie odpuszczała. Te słowa, które padły z jej ust, rozsadziły go od środka.
“Powinieneś mnie nienawidzić.”
“Przepraszam.”
Carter powoli odwrócił głowę i spojrzał na nią z góry. Bez gniewu. Bez chłodu. Z czymś zupełnie innym w oczach. Czymś, co mogło być wyczerpaniem. Ulgą. I czymś w rodzaju pokręconej czułości, która między nimi nigdy nie wyglądała tak, jak u innych. Podniósł dłoń i wsunął ją w jej włosy. Kciukiem dotknął skroni, jakby chciał się upewnić, że ona naprawdę tam jest. Że nie śni, nie majaczy.
— Gdybym cię nienawidził, Sloane… — odezwał się w końcu, cicho. — …to byłoby dużo łatwiejsze.
Zrobił krok bliżej, aż ich ciała niemal się stykały. Rue kręciła się niespokojnie wokół jego nogi, ale on jej nie zauważył. Świat zniknął. Zostali tylko oni.
— Ale ja cię kocham. — Wyszeptał. — I nie umiem inaczej. Bez ciebie.
Pochylił się i przycisnął czoło do jej czoła. Na ułamek sekundy. Prawie jak błogosławieństwo. Albo pożegnanie.
— Jeśli masz mnie jeszcze raz zostawić… — jego głos się załamał, ale nie odwrócił się. — …nie przeżyję, jak znikniesz.
Objął ją wtedy mocno. Nie delikatnie. Nie ostrożnie. Tak, jakby próbował wcisnąć ją z powrotem do swojej klatki piersiowej i tam już zatrzymać. Nos wtulił w jej włosy, przymknął oczy i przez długą chwilę tylko tak stali. Bez słów. Z ciężarem całego ich pieprzonego świata na plecach. Rue zapiszczała cicho, jakby przypominając, że czas płynie. Ale żadne z nich nie drgnęło.
Zaire trwał przy niej, z czołem opartym o jej skroń, jakby ta chwila miała cokolwiek naprawić. Może nie wszystko, za wiele zostało powiedziane, za dużo wykrzyczane, niektóre rany wciąż krwawiły, ale coś. Choćby milimetr. Choćby jedno bicie serca, które nie byłoby przepełnione wściekłością i strachem.
Nie puszczał jej.
Nie dlatego, że się bał, że znowu odejdzie. Ale dlatego, że nie chciał, żeby odeszła. Tym razem nie. Nie po wszystkim, co właśnie z siebie wyrzucili. Kiedy w końcu odsunął głowę, zrobił to powoli. Spojrzał jej w twarz. Nie była już tą samą kobietą, która patrzyła na niego z loży klubu ani tą, która odwracała wzrok, kiedy zderzali się w korytarzu ich własnego mieszkania.
Coś w niej pękło. Ale nie tylko w niej. Jego palce przesunęły się po jej policzku. Cicho. Uważnie. Tak, jakby badał, czy jeszcze może. Czy ma do tego prawo.
OdpowiedzUsuń— To, co powiedziałaś… że się mnie bałaś… — zaczął cicho. — Może powinno mnie to złamać, ale to tylko mnie wkurwia. Bo przez całe pieprzone życie próbuję być wszystkim, czym nie był mój ojciec. I jedyną osobą, dla której to miało sens… jesteś ty. A teraz ty się mnie boisz?
Zmrużył lekko oczy, ale jego głos nie podniósł się nawet o ton. Był spięty, ale stłumiony. Publiczne awantury to był temat na inny dzień.
— Nigdy nie podniosłem na ciebie ręki. Nawet kiedy wykrzyczałaś mi w twarz wszystko, co najgorsze. Nawet kiedy rzucałaś we mnie szkłem. — Przechylił lekko głowę, jakby chciał się z niej śmiać, ale nie potrafił. — To ty masz w sobie ogień, Sloane. Ale wiem, że mnie kochasz. I że nie robisz tego, żeby zniszczyć, tylko żeby przetrwać.
Zamilkł na chwilę, a potem westchnął, jakby każdy oddech coś z niego zabierał.
— I myślałem, że jestem na to przygotowany. Że jak znowu znikniesz, to to już nie będzie miało znaczenia, bo to nie pierwszy raz. Ale miałem nadzieję, że ten ostatni raz będzie właśnie ostatni.
Zsunął dłoń z jej policzka na kark. Nie agresywnie, miękko, jakby próbował sprawdzić, czy ona dalej oddycha jego powietrzem. Czy nadal tu jest.
— Wróciłaś i próbuję ci zaufać. Ale nie umiem cię dotknąć, nie myśląc, że może zaraz znowu cię stracę. Nie wiem już, co zrobić, żebyś została.
Zamilkł na kilka sekund. Rue znów zaskomlała, jakby wyczuwała napięcie. Carter spojrzał na psa, a potem wrócił spojrzeniem do Sloane.
— Jeśli wróciłaś tylko po to, żeby domknąć temat… — przełknął ślinę, choć to brzmiało, jakby dusił się czymś więcej niż powietrzem. — …to błagam, nie rób tego powoli. Nie rozciągaj tego w tygodnie. Po prostu mi to powiedz.
Zamilkł i dodał już znacznie ciszej, sucho:
— Bo ja naprawdę nie wiem, ile razy można umierać dla tej samej osoby.
Carter
Zaire patrzył na nią dłużej niż zamierzał. Tak, jakby chciał wyczytać z jej twarzy coś więcej niż słowa, które wypowiedziała. Zastanawiał się, czy już naprawdę padło wszystko, co miało paść, czy może jeszcze gdzieś w niej czai się ostatni gwóźdź do trumny ich związku. Ale nie… Nie tym razem. Skinął głową tak powoli, że prawie wyglądało to na bezwiedny ruch. Pozwolił, by jej dłonie trzymały jego twarz, choć w środku wciąż kipiało od tego, co widział, co czuł, czego nie powiedział. Ale kiedy patrzył w jej oczy, coś w nim miękło. Może nie całkowicie, może nie na zawsze, ale wystarczająco, żeby zagrać tę rolę, w którą grali zawsze. Przesunął kciukiem po jej policzku, wolno, z czułością, która brzmiała prawdziwie, nawet jeśli była podszyta cieniem.
OdpowiedzUsuń— Dobrze… — wymruczał, głosem niższym, spokojniejszym. — W porządku, Sloane. Wróciłaś. To się liczy.
Pochylił się i musnął jej usta, lekko, niemal ceremonialnie, jakby chciał potwierdzić słowa pocałunkiem. Potem jeszcze jeden, odrobinę głębszy, ciepły, znajomy. Gdy odsunął się o milimetr, uśmiechnął się krótko, tym swoim półuśmiechem, który zawsze potrafił rozbroić atmosferę. Pochylił się, dotykając czołem jej czoła. Przez krótką chwilę był tak blisko, że czuła każdy jego oddech. I kiedy musnął jej usta, miękko, nieśpiesznie, mógłby równie dobrze powiedzieć: Koniec tematu. Nie powiedział. Ale ten pocałunek właśnie to oznaczał.
Sięgnął do jej dłoni i splótł palce z jej palcami, tym samym gestem, którym kiedyś publicznie dawali światu znać, że są nierozłączni. Ścisnął lekko, naturalnie, jakby tak miało być.
— Chodź — pociągnął ją delikatnie, Rue zamerdała ogonem, szczekając cicho, jakby i ona czuła, że coś się przełamało. — Przejdziemy się, weźmiemy kawę, wrócimy do domu. Normalnie.
Tak to właśnie zabrzmiało. Normalnie. Jakby normalność była jeszcze w zasięgu ręki. Jakby Zaire potrafił uwierzyć w tę wersję wydarzeń, choćby na godzinę, na dzień, dopóki oboje mogli grać w tę grę bez wybuchów. Ale kiedy obrócił się przodem do ulicy, jego szczęka była zaciśnięta. A w oczach, za tym krótkim uśmiechem, tliło się coś, co nie zgasło. Chciał, żeby ona tego nie widziała. Żeby myślała, że wszystko już jest dobrze. Przesunął powoli dłonią po jej biodrze, potem po plecach, gładko, bez pośpiechu. Spokojnie. Może zbyt spokojnie.
I faktycznie jakby nagle wszystko się uspokoiło. Ulice znów były tylko ulicami, ludzie przechodzili obok jakby nigdy nic. Słońce wisiało gdzieś ponad dachami budynków i rozgrzewało asfalt, jakby nie działo się nic złego. Carter szedł obok niej, trzymając jej dłoń, z psem na drugiej. Idealny kadr do zdjęcia. Ale nie patrzył już na nią. Jego spojrzenie wbijało się w chodnik przed nimi. Raz na jakiś czas zaciskał szczękę tak mocno, że mięsień na jego twarzy rysował się wyraźnie pod skórą. Nie powiedział nic więcej. Nie musiał. Zagrał tę rolę dobrze. Za dobrze. Wyglądało to jak zgoda. Brzmiało jak zgoda. Ale coś w jego ciszy… było inne niż zwykle.
Szli chwilę w ciszy. Niewymuszonej. Niewygodnej. Ale takiej, która teraz pasowała do wszystkiego między nimi, jak skóra, która zrosła się z raną. Słońce odbijało się w witrynach butików, ludzie przemykali obok, nie poznając ich w tej wersji bez fleszy, bez świty, bez całego cyrku. Para. Z psem. Po kłótni. Po wszystkim. Carter co jakiś czas unosił wzrok na Rue, żeby nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Nie patrzył na Sloane, choć jej dłoń nadal była spleciona z jego. Niby z własnej woli. Nie potrafił być zły. Nie teraz. Nie po tym, jak szeptała, że nie chce już odchodzić. Ale to nie znaczyło, że wszystko w nim przycichło. Przeciwnie, właśnie dlatego wszystko było tak cicho. Bo miał wrażenie, że wystarczy jedno słowo, a znów nie będzie mógł się zatrzymać. Zacisnął palce odrobinę mocniej na jej dłoni, jakby chciał się upewnić, że dalej tu jest.
Potem powoli puścił, wyciągając telefon z kieszeni. Sprawdził coś, kiwnął głową i bez większego zaangażowania powiedział:
OdpowiedzUsuń— Będę musiał się potem pojechać na plan.
Zerknął na nią, znów z tym półuśmiechem.
— Nowy klip.
Nie zapytał, czy pojedzie z nim. Nie powiedział, kiedy wróci. Nie oznajmił też, czy będzie z nią kontaktował się później. Wypowiedział to w taki sposób, jakby informował ją o pogodzie, niby neutralnie, ale zbyt świadomie. Odwrócił na moment głowę w bok, przeciągając dłonią po karku. Zmęczenie zaczęło przesiąkać przez jego ruchy, jakby nagle przypomniał sobie, ile godzin nie spał, ile emocji wypalił i ile jeszcze przed nimi do udźwignięcia. Odwrócił się do niej z powrotem. Na jego twarzy nie było już nic, co sugerowałoby złość, ani żalu. Ale coś nowego zaczynało się tam pojawiać. Coś… o wiele groźniejszego. Spokój, który nie brzmiał jak przebaczenie, tylko jak wyrok odroczony w czasie.
Carter
James patrzył na nią długo po tym, jak urwała. Milczenie wciąż unosiło się między nimi jak para nad taflą jeziora. W tym jednym pocałunku było wszystko ich żal, ich miłość, ich bezsilność. Ale też coś więcej. Może nuta buntu. Albo nadziei. Palcami wciąż delikatnie dotykał jej policzka. Pochylił się i oparł czoło o jej czoło, zamykając oczy. Przez chwilę nie mówił nic. Czuł jej oddech na swoich ustach. Czuł ciepło jej ciała, bijące serce, które biło też dla niego mimo wszystkiego. I wiedział. Wiedział, że nawet jeśli rozstanie byłoby teraz najbardziej logiczne, to żadne z nich nie było jeszcze gotowe go zaakceptować.
OdpowiedzUsuń— To zostań, Sloane. — szepnął. — Na dzień, na tydzień. Na tyle, ile będziesz chciała. Możesz zostać ze mną… nawet na zawsze.
Otworzył oczy i spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Bez żadnego filtra, bez osłony. Z całą miłością, jaką do niej czuł.
— Nie mam do czego wracać. Wiesz o tym. — głos miał cichy, ale stanowczy. — Nie chcą mnie z powrotem. A nawet jeśli kiedyś tak będzie… To nie teraz. Teraz mogę być, kim chcę. I gdzie chcę.
Delikatnie przesunął dłonią po jej karku, aż do pleców, jakby chciał ją przyciągnąć jeszcze bliżej.
— Jeśli mamy się ukrywać… to pieprzyć to wszystko. Zróbmy to. Ukryjmy się. Wyjedźmy. Zniknijmy.
Uśmiechnął się pod nosem. Smutno, ale z błyskiem w oku. Jakby ta decyzja była równie szalona, jak prosta.
— Może i to nie jest życie, które planowałem. Ale jeśli mam je przeżyć z tobą, Sloane… To nie chcę żadnego innego.
James nie odsunął się od niej nawet na milimetr. Wciąż czuł jej usta na swoich, ślad, który zostawiła pocałunkiem. Czuł jej drżenie w oddechu i wilgoć łez na skórze, której nie próbował już wycierać jakby każde z tych słonych wspomnień było dowodem na to, że naprawdę byli, że to nie był tylko sen na kilka dni. Zsunął dłonie na jej biodra, jakby chciał zakotwiczyć ją tu, przy sobie, przy tym pomoście, przy tej jednej rzeczywistości, która nagle miała sens.
— Jeśli chociaż przez moment czujesz, że moglibyśmy… chociaż spróbować żyć po swojemu, bez tłumaczeń, bez kompromisów… To chcę tego.
Objął ją mocniej, chowając twarz w zagłębieniu jej szyi, jakby chciał zachować ten zapach, ten moment, tę prawdę, która między nimi wisiała. Ich wersję życia, która nigdy nie miała być możliwa, a jednak się wydarzyła.
James
Zaire wsunął telefon z powrotem do kieszeni, nie odpowiadając od razu. Zatrzymał się przy przejściu, zerknął na sygnalizację i dopiero wtedy spojrzał w bok, na Sloane.
OdpowiedzUsuń— Nie musisz jechać. — Powiedział łagodnie, z tym spokojem, który nie pasował do ich historii. Jakby nic między nimi się nie wydarzyło. Jakby naprawdę był tylko plan zdjęciowy, a nie pole minowe zbudowane z przemilczanych spraw i duszonych emocji.
Zaczekał, aż światło zmieni się na zielone, i dopiero wtedy przeszedł na drugą stronę, trzymając Rue bliżej siebie. Suczka niecierpliwie popatrywała to na niego, to na Sloane, jakby wyczuwała napięcie, które ich otaczało, mimo tej całej fasady.
— Zresztą… — dodał po chwili, kątem oka zerkając na nią — …myślę, że dobrze ci zrobi trochę samotności. Odpoczynek. Może wanna. Może coś obejrzysz. — Jego głos był miękki, niemal czuły. Ale nie dało się nie zauważyć, jak precyzyjnie waży każde słowo. Jakby każde z nich miało dodatkowe znaczenie. — Nie musisz wracać od razu do starego tempa. Powoli.
“Stare tempo”, jakby to, co było między nimi, należało już do jakiegoś poprzedniego życia. I może właśnie tak było. Kiedy skręcili w stronę kawiarni, do której mieli iść, Carter otworzył jej drzwi, przepuszczając ją przodem z tym samym uśmiechem, co zawsze. Ale jego oczy już nie błyszczały tak samo. Gdy dziewczyna z obsługi uśmiechnęła się szeroko i przywitała ich z entuzjazmem, Zaire skinął jej głową znajomo, bez emocji.
— Matcha z czymś słodkim... — Powiedział, nawet nie pytając Sloane, co chce. Chodzili tu tak często, że obsługa dokładnie znała ich upodobania — I americano. — Zapłacił szybko, kartą, nawet nie patrząc na rachunek.
Gdy odsunęli się kawałek, żeby poczekać, Carter oparł się biodrem o ścianę, a drugą ręką oparł się tuż obok jej ramienia tak, że byli blisko, zbyt blisko, by nazwać to przypadkiem, ale nadal publicznie wciąż w tej roli idealnej pary. Twarz miał tuż przy jej uchu, gdy się odezwał.
Zanim dziewczyna zza baru zawołała ich imię, Carter zdążył jeszcze musnąć ustami jej policzek. Odbierając zamówienie, nie odezwał się już ani słowem, po prostu wziął dwa kubki i odwrócił się do Sloane.
— Matcha z truskawką i wanilią. — Podał jej kubek, bez komentarza, z lekkim, zupełnie neutralnym uśmiechem. Wyszedł z nią z kawiarni, przytrzymując drzwi. Rue zaraz znów plątała się wokół ich nóg, zadowolona, że wreszcie idą dalej. Szli kawałek chodnikiem. Miasto szumiało wokół nich, tętniło życiem i wszystko wyglądało tak, jakby właśnie wyszli na spokojny poranny spacer po kłótni, którą już zdążyli zakopać. Jakby nic się nie wydarzyło. Zaire sączył kawę i nie odzywał się przez chwilę, dopiero po paru krokach odezwał się nisko, spokojnie:
— W zasadzie niedługo muszę lecieć. — Rzucił to tak, jakby chodziło o zwykłe plany dnia. Nie patrzył na nią od razu, tylko przed siebie, na przechodniów, mijające auta, psa, który zatrzymał się przy drzewie.
Dopiero po chwili zerknął na nią kątem oka. Uśmiech nie sięgał do jego oczu.
— Mieliśmy kręcić w ubiegłym tygodniu, ale trochę się wszystko skomplikowało, wiesz, jak jest. — Zamilkł na sekundę. Ton jego głosu był lekki. Zbyt lekki. I dla kogoś, kto znał go tak dobrze jak Sloane, aż zbyt ułożony, zbyt perfekcyjnie neutralny. Jakby cały czas grał. Jakby zmiękczał słowa, żeby coś się pod nimi nie wymsknęło.
Ciągle nie spojrzał jej w oczy wprost. Nie raz, nie w taki sposób, w jaki robił to wcześniej. A mimo to był blisko. Szli razem, wyglądali jak idealna para z billboardu. Związek bez rys.
Ale to była tylko skorupa.
Carter
Carter nie skomentował niczego, co padło. Ani tego, że zostanie w domu. Ani tego, że miałaby wracać do Pamiętników Wampirów. Ani nawet tej zgryźliwej nuty w jej głosie, którą znał aż za dobrze. Zamiast tego skinął głową i wypił łyk kawy. Jakby uznał, że najlepsze, co może teraz zrobić to nic nie powiedzieć. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. Po prostu wiedział, że każde jego słowo będzie ważyło za dużo. Że mógłby ją rozbroić jednym spojrzeniem. Mógłby sprawić, że się posypie. A może nawet chciał. Ale nie teraz. Nie tu. Jeszcze nie. Ulice powoli się rozrzedzały, gdy ruszyli w stronę penthouse’u. Rue szła zadowolona, merdając ogonem, jedyne stworzenie w tym układzie, które naprawdę nie miało pojęcia, że między jej ludźmi jest coś głęboko nie tak.
OdpowiedzUsuńCarter szedł przy niej, tak blisko, że ich ramiona co chwilę się ocierały. Jak zawsze. Z zewnątrz wyglądali jak para, która po prostu za długo była razem, żeby przejmować się drobnymi napięciami. Nikt nie widział, że jego spojrzenie, choć spokojne, było puste. Albo, że jej oddech przyspieszał nie od emocji, ale od strachu, czy to już koniec tej ciszy przed burzą.
Zatrzymał się przed wejściem do budynku, tuż przy szklanych drzwiach. Pociągnął łyk kawy, potem sięgnął po kartę dostępu, otworzył drzwi i przepuścił ją pierwszą. Nawet uśmiechnął się pod nosem.
— Dam ci znać. Ale nie czekaj ze snem. — Jego głos był niski i miękki. Przypominał ten, którym kiedyś mówił jej najczulsze rzeczy. Tylko teraz… nie czuć było w nim tej samej intencji.
Winda odbiła się echem w marmurowych ścianach. Zaire stanął obok niej tylko na moment. Cichy, spokojny, jakby miał zamiar wsiąść razem z nią. Spojrzał na nią jeszcze raz, krótko. A potem nachylił się i musnął jej skroń ustami, tak naturalnie, że aż zabolało. Nie wsiadł. Zamiast tego zrobił krok w bok, w kierunku drzwi wyjściowych z budynku.
— Do później, Sloane.
Bez spojrzenia. Bez kolejnego gestu.
Tylko zapach jego perfum został jeszcze chwilę w powietrzu. I świadomość, że mimo całej tej gry w “wszystko gra”, wcale nie wrócili na stare tory. Może nigdy nie wrócą.
Zostawił ją w holu. Z kubkiem w dłoni, z rozgrzebaną myślą o tym, czy kiedykolwiek jeszcze będą prawdziwi.
A może… nigdy nie byli?
Carter
Na planie było jak zawsze: głośno, jasno, intensywnie. Kamery, światła, ludzie w ciągłym ruchu, krzyki reżysera, spóźnione okrzyki „akcja!”. Zaire znał ten świat na pamięć. Teledysk do nowego numeru zrobionego tak, żeby wypluć z siebie wszystko, czego nie mógł powiedzieć na głos, miał być mocny, surowy, niemal dokumentalny. Zero udawania. Zero sztucznych emocji.
OdpowiedzUsuńI właśnie dlatego dziś nie szło. Czuł to od pierwszych minut. Gdy tylko pojawił się na planie, coś było nie tak. Gardło miał ściśnięte, słowa wchodziły mu w usta jak piach. Każda próba z playbacku brzmiała sztucznie, a ciało które zwykle instynktownie poddawało się rytmowi było zbyt spięte. Każdy ruch był wymuszony. Każdy wers przypominał mu o niej.
„You made me look in the mirror and hate what I see.” Carter zamrugał. Spojrzał w obiektyw, ale tak naprawdę widział tylko ją. Z zamkniętymi oczami wciągającą powietrze, gdy mówił o śladach na jej ciele. Z opartą na jego ramieniu głową. Z tą cholerną szczerością, gdy szeptała mu, że go kocha. I jak do cholery miał teraz udawać, że wszystko gra?
— Jeszcze raz. Od początku. — Reżyser próbował brzmieć cierpliwie, ale głos miał już napięty. — Skup się, stary. Mamy opóźnienie.
Zaire nie powiedział nic. Tylko skinął głową, odwrócił się i stanął z powrotem na oznaczonym miejscu. Kamera poszła. Beat ruszył. Usta poruszyły się w rytmie, ale w środku… pustka.
Nie było ognia. Nie było pazura. Był tylko jeden wielki rozjazd między tym, co powinien czuć, a tym, co go naprawdę gryzło.
Po godzinie zrobili przerwę. Carter zsunął kaptur z głowy, wziął butelkę wody i przysiadł z boku scenografii. Wszyscy zrozumieli, żeby do niego nie podchodzić. Jego team widział go już w takim stanie. Zbyt spokojnym, zbyt wycofanym. To był Zaire na granicy wybuchu, który zamiast krzyczeć milczał.
Skończyli plan pod wieczór. Carter w milczeniu przyjął kilka pochwał od operatorów i reżysera, przybił piątkę z jednym z kumpli z labelu i zszedł ze sceny. Mógłby wsiąść do auta i za pół godziny być w salonie. Mógłby wejść do ich sypialni, zrzucić z siebie bluzę i udawać, że wszystko jest jak dawniej. Ale nie ruszył w tamtą stronę. Zamiast tego zjechał windą do poziomu -1, gdzie czekał kierowca. Wsiadł do auta i podal adres swojego apartamentu. Oparł głowę o szybę i zamknął oczy. Nie chciał widzieć Sloane. Bo bał się, że jak tylko wejdzie do środka i ją zobaczy wszystko, co sobie obiecał, się posypie. I znowu będzie musiał wybrać między dumą a słabością. A dziś… nie był pewien, co wygra.
Światła klubu pulsowały w rytmie basu, który wbijał się w ciało jak obietnica nocy bez hamulców. Pachniało potem, perfumami i dekadencją. Carter nie pamiętał już, ile drinków wypił. Nie czuł już ich smaku, tylko ciepło rozchodzące się po kręgosłupie. Gdzieś po drodze wciągnął coś, co rozluźniło mięśnie i zatarło granice między wspomnieniem a rzeczywistością.
Jade tańczyła blisko i rzucała mu co chwilę zaczepne spojrzenia, w końcu sięgnęła po coś więcej. Dotknęła jego kolana, pochyliła się, szepnęła mu coś do ucha. Przekrzywił tylko głowę, leniwie przymykając powieki, jakby dopiero rozważał, czy warto. Ale kiedy jej palce wsunęły się między jego, pociągając go za sobą w kierunku parkietu, pozwolił jej to zrobić.
Wstał i poszedł nie dlatego, że miał na to ochotę. Nie dlatego, że potrzebował tego dotyku, ciepła czy rytmu muzyki rozbijającego się o żebra. Spojrzał tylko na swoich ludzi, skinął głową, jakby właśnie odchodził na królewskie polowanie. Podłoga drgała pod ich stopami, a światła rozlewały się kolorami po ich ciałach. Jade oparła się o niego, plecami wtulając się w jego tors, a on… podniósł dłonie do jej talii. Pewnie, niemal mechanicznie. Jakby wchodził w dobrze znaną rolę. Palce sunęły powoli po nagiej skórze nad paskiem jej spódnicy. Słyszał jej śmiech, czuł jak porusza się w rytm muzyki, jak opiera głowę o jego ramię, ale myślami był zupełnie gdzie indziej.
OdpowiedzUsuńNie musiał się rozglądać, czuł ją. Sloane. Cień jej obecności był jak sztylet między łopatkami. I właśnie dlatego to zrobił. Delikatnie, z precyzją kogoś, kto wiedział, gdzie uderzyć. Przesunął rękę po brzuchu Jade i obrócił ją przodem do siebie. Jej długie, proste włosy lekko zakręciły się przy ramionach, gdy stanęła naprzeciwko niego, uśmiechając się z tym błyskiem w oczach. Nie odpowiedział uśmiechem. Zamiast tego nachylił się, powoli, z tym samym chłodnym spokojem, z jakim podpisywał kontrakty. I pocałował ją. Mocno, pewnie. Jedną ręką trzymał ją za kark, drugą za biodro, pogłębiając pocałunek, jakby to miało znaczenie. Ręką przytrzymał jej twarz, palcami muskając jej policzek, jakby naprawdę była kimś, na kim mu zależało. Ale nie była. To był tylko teatr. Dla jednej widowni. Oderwał się od niej dopiero wtedy, gdy zaspokoił swój cel.
Otworzył oczy i nie szukał dziewczyny, tylko od razu spojrzał wprost w stronę, gdzie była Sloane. Trafił. Ich spojrzenia przecięły się jak ostrza. Uśmiechnął się do niej powoli, triumfalnie, z tą nutą okrucieństwa, którą zarezerwował tylko dla niej. I pozwolił, by dziewczyna znów przytuliła się do niego, ocierając się o jego bok. Nie spuszczając wzroku ze Sloane, pozwolił Jade przesunąć dłońmi po jego torsie, potem po szyi. Tańczyła przy nim dalej, wciskając się w jego ciało, ale on już nie był tu. Był z nią. Ze Sloane. Patrzył jej prosto w oczy z tym chłodnym błyskiem. Z tym spojrzeniem, które mówiło: tego chciałaś?
Bo zemsta nie zawsze musi krzyczeć. Czasem wystarczy jedno spojrzenie i cudze usta na swoich. Bo jeśli to była gra, to właśnie on miał przewagę.
Carter
Jeśli to, co zrobił na parkiecie, miało być ciosem, nie trafił. Sloane ani nie podbiegła, ani nie rzuciła drinkiem. Nie było też żadnej awantury. Nic. Zachowała zimną twarz, a to znaczyło tylko jedno, że właśnie rozpoczęła swoją własną grę. I nie zamierzała przegrać. I właśnie dlatego nie mógł przestać na jednym pocałunku. Nie, skoro nie wybił jej z rytmu. Skoro usiadła w ich loży jakby nadal należała do tej rodziny, jakby nadal była jego królową. Z kieliszkiem w dłoni i jointem między palcami. W błysku fleszy i złotych kolczyków. Jakby właśnie wróciła na tron, a nie została z niego zrzucona. Uniósł wzrok. Spojrzał na nią. Ona go już nie obserwowała, nie w sposób oczywisty.
OdpowiedzUsuńJade coś mówiła, jej głos przelatywał przez jego głowę jak szum wiatru. Rytm uderzał mocniej niż serce. Pulsował w skroniach, w żyle na szyi, w środku głowy. Carter był otępiały, ale trzymał się jeszcze rzeczywistości. Jade poruszała się przed nim jak zmysłowy cień, taniec pełen pewności, kobiecy, pewny siebie i prowokujący, jakby każde jej zbliżenie do jego ciała było starannie wyreżyserowanym ruchem. Zaire pozwolił dłoniom wędrować po jej biodrach, nie myślał o tym długo. Dotykał jej tak, jakby nie robił tego pierwszy raz. Bo nie robił. Jade znała go z czasów, kiedy nie musiał udawać wrażliwości. Gdy był prosty, brutalny i dostępny tylko dla tych, którzy nie zadawali pytań. Ona też wtedy nie pytała. Miała ten dar poddawała się impulsowi i umiała podać mu siebie tak, jak on tego potrzebował. Bez zbędnych słów. Bez konsekwencji. Była z jego świata i przez chwilę pomyślał, że powinien był się jej trzymać a uniknąłby tego wszystkiego, co ludzie nazywają złamanym sercem.
Jade odwróciła się przodem, odsunęła się tylko na tyle, by spojrzeć mu w oczy, jej spojrzenie było pewne, długie, pełne znajomości i ukrytego rozbawienia. Jade nawet nie musiała nic mówić, wystarczyło jedno spojrzenie, lekko przechylona głowa, delikatny ruch palców na jego torsie, by Zaire zareagował. Była przy nim blisko, tak blisko, że czuł jej oddech na swojej szyi.
— Chodź, postawisz mi coś mocnego — rzuciła mu przez ramię z uśmiechem. Nie odpowiedział. Pozwolił się prowadzić. Był już na etapie, gdzie wszystko robiło się miękkie, rozciągnięte. Wcześniej, jeszcze na kanapie, wrzucił coś pod język. Coś, co dostał od Julesa. Nie pytał, co to było, nie musiał. Chciał tylko uciec z głowy. I teraz mu się to udawało.
Przecięli parkiet, klub pulsował głośno i duszno. Czuł jak Jade splata palce z jego, jak jej biodro ociera się o jego ciało przy każdym kroku, ale w jego głowie wciąż odbijało się echo spojrzenia Sloane. Jej spokojna twarz, kiedy siedziała w loży. Jej perfekcyjny makijaż, zimna krew, to, jak zakładała nogę na nogę i podnosiła kieliszek tak, jakby nie widziała absolutnie nic, a widziała wszystko.
Zatrzymali się przy barze, Jade oparła się bokiem o kontuar, nonszalancko, z gracją typową dla kogoś, kto przywykł do tego świata. Barmanka ich znała, nie potrzebowała zamówienia, wystarczyło jedno porozumiewawcze spojrzenie i już nalewała im drinki. Dla niej coś kolorowego, dla niego whisky, mocna, bez lodu.
— Coś ci chodzi po głowie — rzuciła Jade, patrząc mu w oczy, jakby próbowała przejrzeć przez niego na wylot. — Slaone?
Carter nie odpowiedział od razu. Wziął szklankę, upił spory łyk, nie odrywając od niej wzroku. Czuł, jak alkohol pali mu gardło, ale to nie on robił największy ogień w jego wnętrzu.
— Nie rozmawiajmy o niej — powiedział w końcu, z taką chłodną stanowczością, że Jade więcej nie próbowała. Zbliżyła się jeszcze bliżej. Wsunęła się na wysoki barowy stołek. Ręką gładziła go po karku. — Zrelaksuj się — szepnęła mu do ucha, jej usta muśnięły jego skórę. On znów upił łyk. Obserwował jej dłoń na swojej klatce, a potem powędrował wzrokiem przez ramię, w głąb klubu. W stronę loży. W stronę niej. I właśnie wtedy Carter zdecydował, że naprawdę chce zapomnieć.
Nie na chwilę. Na całą noc.
Alkohol w połączeniu z tabletką rozluźniał go do granic. Świat kręcił się jak na karuzeli, ale on się tego trzymał. Trzymał się tej jednej rzeczy, którą znał najlepiej: jak sprawić, by ktoś go chciał. Bo Zaire nie był uzależniony od Sloane. To był głód. Chorobliwy, nienasycony głód bycia kimś w oczach innych. Bycia pierwszym. Najważniejszym. Tym, którego się wybiera. Tym, którego się pragnie. Zawsze miał ten głód w sobie, od dzieciaka. Gdy matka znikała na całe dni i tygodnie, a on uczył się, że jedynym sposobem, by go zauważono, było krzyczeć głośniej niż reszta świata. Robić więcej. Lśnić. Przebić wszystkich. Nie chciał tylko być kochany. On chciał być uwielbiany.
OdpowiedzUsuńI z początku Sloane mu to dawała.
Miała tę moc, uczynić go centrum swojego uniwersum. Wtedy to działało. Ale potem… potem to wszystko zaczęło się sypać. Uciekała, pisała miłosne teksty o innym, o kimś, kogo nie mogła zapomnieć, a potem spędziła z jakimś mężczyzną cały tydzień. I choć nigdy nie wypowiedziała tego na głos, on to czuł, nie był już tym jedynym. Nie był na pierwszym miejscu.
Jade robiła wszystko, żeby znów poczuł się jak król. Nie zadawała pytań. Nie patrzyła z wyrzutem. Nie kazała mu niczego udowadniać. Chciała go, teraz, tu, właśnie takiego. Znów był potrzebny. Wybrany. A gdzieś z drugiego końca sali czuł spojrzenie, które znał lepiej niż własne odbicie. I właśnie dlatego pozwolił Jade położyć dłoń na jego udzie, bliżej niż powinna. Pozwolił jej się śmiać, rzucać mu wspomnienia, które wcale nie wyblakły.
Jade nachyliła się obok, pewna siebie, pachnąca dymem, alkoholem i czymś, co kiedyś go kręciło.
— Pamiętasz, jak mówiłeś, że nigdy nie zwiążesz się z nikim na stałe, bo to śmierdzi nudą? — rzuciła z uśmiechem, przysuwając się bliżej. — A potem nagle… ślub, pierścionki, lojalność. Co się z tobą stało, Carter?
Zaire parsknął śmiechem. Suchym, pozbawionym rozbawienia.
— Zawsze wiedziałaś, że mam słabość do chaosu — rzucił, wbijając wzrok w kieliszek, a potem w jej oczy.
Jade zmrużyła oczy, przechylając głowę. Słuchała go uważnie. Nie z litością. Z zainteresowaniem. Przesunęła dłonią po jego udzie w górę, w kierunku biodra.
— Z nią nie dostaniesz chaosu. Dostaniesz dramat i długie monologi o tym, jak bardzo ją skrzywdziłeś. — Zrobiła pauzę, zanim dodała: — I cholerny szantaż emocjonalny w wersji couture.
Carter zmrużył oczy. Ta uwaga trafiła. Nie musiał odpowiadać.
Śmiała się razem z nim, bez skrępowania, bez sentymentów. Przesunęła mu dłoń po karku i przyciągnęła do siebie tak, jakby znowu miał dwadzieścia kilka lat, zero obowiązków, zero żon, zero moralnych dylematów. I całowała go tak, jakby tamtej blondynki nigdy nie było.
Ale przecież była. I widziała wszystko. Zaire o tym wiedział. I właśnie dlatego pozwalał Jade na wszystko. Choćby po to, żeby Sloane zobaczyła, że on też potrafi o niej zapomnieć. Też potrafi nie tęsknić.
Wszystko, co bolało, powoli ulatywało z jego myśli, z każdym kolejnym łykiem, z każdym muśnięciem palców Jade po jego karku. Narkotyki zrobiły swoje. Zalały umysł mgłą, odcięły go od tego, co było ciężkie, niewygodne, prawdziwe. Nie czuł już gniewu. Ani rozczarowania. Ani tego pulsującego napięcia, które jeszcze parę godzin temu kazało mu podejrzliwie spoglądać na każdy ruch Sloane.
Odleciał.Świat zniknął. Zaire parował od emocji, ale to już nie była złość. To był stan zawieszenia, błogi, głupi, chemiczny. Uśmiechnął się, przymykając oczy, gdy Jade nachyliła się bliżej, coś szepcząc mu do ucha. Nawet nie zarejestrował jej słów. Nie musiał. Liczyła się tylko obecność. Ciepło. Bliskość.
Sloane? Nie było jej. Rozmyła się. Wyblakła jak neon za brudnym oknem. W jego głowie została cisza. I w tej ciszy, przez krótką chwilę, Zaire poczuł ulgę.
Zaire był już daleko. Nie tu. Nie z nią. Nie w tym klubie. To nie była zwykła impreza, to była ucieczka. Oślepiające światła, zapach dymu i potu, gęsta atmosfera przesiąknięta alkoholem, mdłą perfumą tanich uwodzicielek i lepką potrzebą zapomnienia. Narkotyki rozmazywały granice rzeczywistości. Nie myślał już jasno. Jego oczy miały szklisty połysk, źrenice były rozszerzone, a uśmiech, który rozciągał mu usta, był tak nienaturalnie spokojny, że aż niepokojący, jakby ktoś zdjął z jego twarzy wszystkie emocje i zostawił tylko narcystyczne zadowolenie. Ciało mu parowało od emocji i podniecenia, ale głowa… głowa już dawno przestała należeć do niego.
OdpowiedzUsuńNie było już w niej Sloane.
Była tylko Jade. Ciepła, giętka, chętna. Dotykała go, mówiła coś do ucha, śmiała się. Zaire kiwał głową jak zahipnotyzowany, nie słuchając ani słowa. Gdyby przystawiła mu pistolet do głowy, nawet nie drgnąłby. Chłonął wszystko, co rozpraszało. I czuł się lepiej niż od tygodni. A może gorzej, ale nie miał już dostępu do tej warstwy siebie, która mogłaby to rozróżnić. W jego świecie wszystko było spowolnione, jakby czas kapał mu na język jak gęsty syrop. Oparł się bokiem o bar, głową przytulony do Jade, która szeptała mu coś do ucha. I wtedy dopiero podniósł wzrok na Sloane.
Zaire podniósł głowę, kiedy usłyszał jej głos. Nie musiał jej widzieć, żeby wiedzieć, że to ona. Sloane miała tę cechę, której nie dało się podrobić, nawet, gdy mówiła spokojnie, brzmiała jak ostrze noża przeciągany po szkle. A dzisiaj nie musiała krzyczeć. Dzisiaj jej spokój był bardziej niebezpieczny niż jakakolwiek furia.
Odchylił głowę, jakby potrzebował dodatkowej sekundy, żeby wrócić do siebie. Przypomnieć sobie, gdzie był, z kim, i kim był. Bo przez ostatnie minuty nie był mężem Sloane Fletcher. Nie był nawet Zairem Carterem. Był tylko facetem, który potrzebował zapomnieć. A teraz, teraz przeszłość upomniała się o niego głosem, który znał lepiej niż własne myśli. Spojrzał na Sloane. Długo. Bez słowa. Zmrużył lekko oczy, a potem… uniósł kącik ust w ledwie zauważalnym uśmiechu. Nie triumfalnym jak wcześniej. Nie drwiącym. Pustym. Tyle mu zostało.
— Sloane — Uśmiechnął się szeroko, z tym swoim przeklętym, rozanielonym uśmiechem, który przypominał bardziej grymas. — O, cześć kochanie.
Ale to nie był ten Carter, którego znała. Nie było w nim gniewu. Ani bólu. Ani wściekłości. Była czysta obojętność podszyta narkotycznym błogostanem.
— Zależy, o co pytasz — odpowiedział cicho, tak jakby naprawdę nie wiedział, czy pyta go o pocałunek, klub, kobietę na jego kolanach czy może o coś więcej. Może o wszystko naraz.
— Chciałaś otwarty związek, nie? — Rzucił lekko, beztrosko. — Więc masz. Tadaa. — Uniósł ręce teatralnie, rozlewając drinka, ale nie obchodziło go to. Nawet nie spojrzał na plamę.
Jade zachichotała, wsuwając dłoń pod jego koszulę, a on nawet nie zareagował. Jedynie zerknął na Sloane, głową lekko przechylony w bok.
Jego spojrzenie było puste. Ciało wciąż reagowało, dłoń przesuwała się po udzie Jade, biodra z nią współgrały, ale głowa… głowa była wszędzie, tylko nie przy nich. Tylko nie przy niej.
— Wiesz, że to jest zajebiście zabawne? — dodał nagle, patrząc jej prosto w oczy. — Bo ja pierdolę kogoś, żeby o tobie zapomnieć, a ty przyszłaś tu, żeby o sobie przypomnieć. — Zaśmiał się cicho, krótko, z głuchym rozbawieniem. — Które z nas ma gorzej?
Jego głowa opadła z powrotem na ramię Jade, jakby tam było najwygodniej. Jakby właśnie tam była jego bezpieczna przystań, nawet jeśli chwilowa, nawet jeśli zapomniana już jutro. Jutro i tak nic nie będzie pamiętał. Ani tego spojrzenia Sloane, ani słów, ani tego bólu, który teraz przemykał mu pod skórą jak cień. To wszystko się rozmyje. Tak samo jak ona.
Zaire spojrzał na nią jeszcze raz, przez półprzymknięte powieki, z rozleniwionym, niemal sennym uśmiechem. Głowa oparta o ramię Jade, palce nieprzytomnie błądzące po jej talii. Nie podniósł się. Nie zareagował agresją. Nawet nie wyglądał, jakby był w stanie teraz wstać. Ale słowa, które wyleciały z jego ust, miały ciężar granitu.
OdpowiedzUsuń— Wiesz co? — mruknął powoli, przeciągając słowa. — Jeśli tak bardzo chcesz się puszczać… to śmiało. — Opuścił wzrok na szklankę z resztką drinka, którą trzymał w dłoni, a potem wrócił spojrzeniem na nią. — Masz wolny wybór, Sloane.
Uniósł brwi, a kącik ust drgnął, jakby miał zaraz parsknąć śmiechem, ale nic z tego nie wyszło. Powiedział to cicho, bez krzyku. Z jadowitą lekkością.
— Możesz przelecieć każdego faceta przy naszym stoliku. Naprawdę. Każdego. — Wskazał nieco niepewnie dłonią w stronę loży, jakby wskazywał na menu. — Jules, Benji, nawet tego nowego, co wygląda, jakby się zgubił. Weź ich wszystkich, skoro już zaczęłaś.
Jade zachichotała i położyła dłoń na jego klatce piersiowej, jakby próbowała go uciszyć, ale Zaire nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Jego spojrzenie spoczęło na niej dłużej. I może przez ułamek sekundy coś w nim błysnęło niepewność, złość, rozczarowanie. Ale zaraz to zniknęło pod kolejną falą dymu, śmiechu Jade i hukiem muzyki. Świat znowu się rozmył.
— Zabawcie się dobrze — mruknął.
Przekręcił głowę w jej stronę, opierając policzek o ramię Jade, która wciąż siedziała przy nim jak ozdoba, uśmiechnięta, wtulona, idealna do roli, którą mu teraz grała. I choć jego ciało wyglądało na rozluźnione, w spojrzeniu czaiło się coś więcej. Coś ostrego, nieprzewidywalnego. Coś, co znała zbyt dobrze.
— A może… — zaczął wolno, zaciągając się jeszcze ostatnim słowem. — Może chcesz pójść z nami? — Skinął głową w stronę Jade i uniósł brew. — Zawsze lubiłaś się bawić tam, gdzie nie powinnaś. — Uniósł brew, a usta rozciągnęły się w prowokującym uśmiechu. — Ty, ja i Jade. Trójkącik na zgodę. Może to właśnie by ci się przydało.
Jade parsknęła śmiechem i spojrzała na niego z rozbawieniem, jakby to był tylko żart. Ale on mówił na serio. Albo przynajmniej chciał, żeby zabrzmiało, jakby mówił serio. Tylko po to, by ją złamać.
Nachylił się nieco bliżej, rozmazując oddechem zapach whisky i mięty między nimi. Wzrok wbity w jej oczy.
— Możesz do nas dołączyć, Sloane. Serio. Nie musisz się martwić, znajdzie się miejsce. — Musnął opuszkami palców wewnętrzną stronę jej nadgarstka, a potem wyprostował się znów nonszalancko, jakby nic się nie stało.
— Chciałaś otwarty związek, Sloane… — mruknął nisko, jakby tłumaczył coś oczywistego. — No to masz. Otwarty. Szeroko. — Ostatnie słowo wypowiedział z wyraźnym naciskiem, zadziornie, wręcz teatralnie.
— A jeśli nie — wzruszył ramionami i rozłożył teatralnie ręde na boki. — To Jade o mnie zadba, tak, jak wczoraj… — Skłamał bez mrugnięcia okiem. W rzeczywistości wczoraj siedział sam, w starym apartamencie. Myślał o niej. O tym, gdzie była, z kim, co robiła. Teraz grał. Grał, jakby wszystko było mu jedno.
Nie czekał na jej odpowiedź. Nie potrzebował jej. Ona miała tylko zobaczyć, do jakiego piekła ją zapraszał. I że właśnie sam się w nim urządzał.
Carter
Zaire odchylił głowę i zapatrzył się w wirujące światła nad parkietem, które zostawiały mu na siatkówce smugi, jakby patrzył przez rozlane farby. Wszystko wokół falowało, miękkie, rozmyte, zniekształcone. Jade wtulona w jego bok była jak ciepły, obezwładniający narkotyk. Jej zapach mieszał się z dymem i potem, ale jego nos ledwo już rejestrował różnice. Wszystko było po prostu… przyjemne. Ciepłe. Wygodne.
OdpowiedzUsuńSloane mówiła. Jej głos przecinał mu przestrzeń jak muzyka z sąsiedniego pomieszczenia, nie do końca zrozumiały, ale znajomy. Trochę jak echo dawnych dni, które miał głęboko w głowie, ale teraz zbyt dużo miał w krwiobiegu, by do nich wracać. Jego spojrzenie wprawdzie padło na nią, ale nie do końca ją widział. Siedziała tam, taka sama i zupełnie inna, z tym spojrzeniem, które znał na pamięć. I może przez to właśnie parsknął pod nosem z tym rozanielonym, półprzytomnym uśmiechem, rozpoznając ją w pół sekundy, zanim znowu się zgubił.
Na moment dźwięk muzyki ucichł, albo to jego mózg go wyciszył i słyszał tylko ją. „Cześć, kochanie.” To słowo w jej ustach zawsze miało jakiś ciężar. Nawet teraz, wypowiedziane z tym chłodnym spokojem, obiło mu się o żebra i zsunęło prosto w okolice mostka, gdzie zaczynało coś delikatnie pulsować, przypominając mu, że nadal potrafi czuć. Że nadal potrafi ją słyszeć.
Ale to było jak błysk zapalniczki, chwilowy żar w jego klatce piersiowej, który zgasł pod ciężarem dotyku Jade, jej ciała przyklejonego do jego boku, zapachu jej skóry wymieszanej z perfumami, które kiedyś nosiła inna. Prawie, jakby jego umysł świadomie spychał tamto „kochanie” w otchłań, gdzie już wcześniej utopił myśli o tym, że coś jeszcze między nimi zostało.
— Kochanie… — powtórzył sennie, a słowo w jego ustach zabrzmiało bardziej jak westchnienie niż odpowiedź. — Mhmm…
Nie było w nim jadu. Nie było ironii. Tylko rozmyta czułość, która przez chwilę odżyła na dnie jego otępiałej świadomości, zanim znowu się zanurzyła. Patrzył na jej usta, a potem na kieliszek, który trzymała, jakby coś mu to przypomniało. Jakieś wspomnienie, którego nie potrafił już złapać.
Jade nic nie mówiła. Siedziała przyklejona, wciąż z tą samą miękką, lekko zatroskaną miną. Doskonale wiedziała, jak to działa. Nie próbowała się wtrącać. Nie próbowała go trzymać siłą. Nie odciągała jego uwagi od Sloane. Wystarczyło, że była. Miękka. Uległa. Obecna. I ani przez chwilę nie zamierzała mu tego wypominać. Bo Zaire w takich momentach lgną do spokoju, do ciepła, to uziemiającego dotyku. Przesunęła dłonią po jego klatce piersiowej. Carter odchylił się do tyłu. Oczy miał półprzymknięte, zmysły rozlane. Nie był już całkiem tu. Nie był też całkiem z nimi.
— Ty zawsze… tak wszystko czujesz. Jakbyś miała płomień pod skórą, który nie wie, czy mnie spalić czy ogrzać — wymamrotał, nie do końca wiadomo czy do niej, czy do siebie. — Ale czasem człowiek nie chce już nic czuć, rozumiesz? Chce mieć ciszę. Ciszę w środku.
Jade powoli potaknęła, zaciskając delikatnie palce na jego dłoni. To wystarczało. Wiedziała, że tak długo jak nie będzie dokładać ciężaru, jak nie zacznie żądać i pytać, jak nie będzie rozliczać on sam się o nią oprze. Bo Zaire zawsze szukał stabilizacji. Uciekał przed tymi, którzy go przypierali go do muru. I przytulał do tych, którzy kochali go… po cichu.
— Z tobą zawsze wszystko musi boleć — wymamrotał jeszcze w kierunku Sloane, z zamglonym spojrzeniem, które przez sekundę zdawało się błagać, żeby tym razem nie bolało. — A ja po prostu… już nie chcę już niczego czuć.
Zamknął oczy. Uśmiechnął się do własnych myśli. Uciekł znowu. I tym razem nie było już w nim ani wyrzutów, ani złości, ani pytań. Był tylko rozlany, leniwy spokój. Jade wtulona w bok. Szum muzyki. I narkotyczny błogostan, który sprawiał, że przez krótką chwilę nawet Sloane przestawała go boleć.
— Każda inna, huh? — mruknął, a spojrzenie powoli powędrowało w dół, po jej ustach, szyi, obojczyku… i niżej. — Zawsze wiedziałaś, jak mnie dobić, Fletcher.
OdpowiedzUsuńZaire zaśmiał się cicho, gardłowo, nie otwierając nawet oczu. Uśmiech rozlał mu się po twarzy, powolny i niewyraźny, jakby dobiegał z oddali, z miejsca, gdzie nic już nie miało znaczenia. Przez sekundę milczał, cicho oddychając a potem westchnął, cedząc słowa z nutą goryczy i jakiegoś dziecięcego rozczarowania.
— Ale ty zawsze idziesz do jednego, Sloane.
Otworzył oczy, zerkając na nią spod półprzymkniętych powiek, jakby to właśnie był jego ostateczny argument. Nie musiał dodawać nic więcej. Bo wiedziała, o czym mówi. Wiedziała, kogo miał na myśli. Tego jednego. Tego, którego nie wymieniali już głośno, ale który wisiał nad nimi jak cień. Którego ślady niósł jej zapach, gesty, sposób, w jaki milczała, patrząc mu w oczy.
Zaire pokręcił głową, powoli, z jakimś łagodnym, niemal smutnym politowaniem.
— Z tylu ludzi do wyboru…— mruknął, unosząc lekko brew i zerkając na nią spod przymkniętych powiek. — Taka lojalna w tym swoim buncie.
Nie mówił tego głośno. Prawie szeptał, jakby między nimi była jeszcze jakaś cienka zasłona wspomnień, przez którą nie chciał krzyczeć. Głos miał matowy, lekko zachrypnięty od dymu i alkoholu, ale wciąż miał w sobie coś… intymnego. Takiego, jakby mówił tylko do niej, choć wokół było pełno ludzi.
— Ratuje cie… przede mną też?
Przez chwilę tylko oddychał. Ciężko, głęboko, prawie jakby nie potrafił złapać tchu. Oparł łokieć o kolano, splótł palce i przyłożył je do ust, jakby próbował sam siebie uciszyć. I może tak właśnie było. Chciał przestać słyszeć. Słyszeć jej głos, słyszeć siebie myślącego o niej. Bo przecież miał wszystko, czego potrzebował, prawda?
Sięgnął po jej drinka, nie pytając, nie dziękując. Upił łyk i westchnął, przymykając oczy. Czuł, jak wszystko powoli się rozmywa, ten klub, ci ludzie, to wszystko co ich dzieliło i łączyło. Narkotyki robiły swoje. Był dokładnie tam, gdzie chciał, na krawędzi. Ale gdzieś głęboko, w miejscu, które nawet on sam próbował zagłuszyć… miał nadzieję, że ona jeszcze nie wyszła.
Wciągnął powietrze nosem, a potem znów się uśmiechnął, zbyt spokojnie, jak na kogoś, komu to naprawdę nie robiło różnicy. Ale w jego oczach coś zadrżało. Jakiś ślad świadomości, że właśnie dlatego dziś tu siedzi z Jade. Że całuje ją na oczach Sloane. Że robi to wszystko nie po to, by zapomnieć, ale by choć przez chwilę przestać czuć się jak opcja numer dwa.
Bo może ona była wszystkim, co kochał. Ale on… on już dawno przestał być wszystkim dla niej.
Carter
Zaire nie odpowiadał.
OdpowiedzUsuńNie dlatego, że nie chciał, bo może jakaś część w nim wciąż chciała, ale dlatego, że nie potrafił. Nie ogarniał już słów. Ich sensu, ciężaru. Dźwięków w jego głowie było za dużo, za głośno, za szybko. Zdania, które wypowiadała Sloane, rozciągały się w jego świadomości jak echo dobiegające zza ściany. Docierały, ale niewyraźnie. Były jak cień, który przesuwał się za szybą, obecny, ale nietykalny. Siedział, z lekko rozchylonymi ustami, upijając kolejny łyk drinka, jakby jedynie on potrafił utrzymać go w pionie. Jego wzrok błądził, raz zawieszał się na twarzy Jade, potem wracał do kieliszka, przez moment zawisł na jej dłoni. Był tu ciałem, ale duchem całkowicie gdzie indziej. Zanurzony w narkotycznym letargu, w miejscu, gdzie wszystko było miękkie, ciche i bezpieczne, bo odarte z prawdziwego bólu. Narkotyki rozpuściły w nim wszystko, gniew, złość, czujność. Zostało tylko rozanielone półuśmiechnięcie, te rozchylone usta i oczy, które nie wiedziały już, gdzie patrzeć. Nie miał w sobie ani odrobiny ciężaru, którym jeszcze wczoraj potrafił przygniatać wszystko dookoła. Był pusty. Wystarczyło spojrzeć, by zrozumieć, że jeśli ktoś teraz wyciągnąłby do niego rękę i pociągnął, poszedłby. Bez sprzeciwu. Bez świadomości, z kim, dokąd ani po co. Tak, jakby jedynym, co utrzymywało go w tym miejscu, była dłoń Jade na jego udzie i szum muzyki, który tłumił myśli.
Mógł wyjść z nią, mógł wyjść ze Sloane, mógł wyjść nawet z przypadkową dziewczyną czy pierwszym lepszym kumplem z tłumu. Nie robiło mu to różnicy. Był na etapie, w którym nie miał już wyboru, bo jego wola nie należała do niego.
Był królem, ale takim, którego łatwo można było zdetronizować.
Dopiero gdy usłyszał swoje imię — „Carter” — i dźwięk głosu, który znał lepiej niż wszystkie wersy swoich numerów, uniósł powoli głowę.
Spojrzał na nią. Na Sloane. Jakby zobaczył ją po raz pierwszy. Jakby nie wiedział, że stoi tu od dłuższej chwili. Jego brwi nieznacznie drgnęły, a źrenice, choć rozszerzone, zareagowały zdumieniem. Jakby jej obecność w tej rzeczywistości była nie na miejscu. Jakby zmaterializowała się z jakiegoś wspomnienia, które miał już za sobą.
Milczał.
Zamiast odpowiedzi, sięgnął po leżącą na blacie, oszronioną butelkę wody. Otworzył ją niedbale i bez słowa przechylił, wylewając sobie część zawartości na kark. Strużka zimnej cieczy spłynęła po jego skórze, wzbudzając gęsią skórkę, jakby tylko w ten sposób potrafił wrócić do świata żywych. Jakby chciał wytrzeźwieć, chociaż przez moment, na tyle, by złapać z nią kontakt. Przetarł dłonie po twarzy, mocno, powoli. Przez chwilę wydawało się, że zaraz coś powie, że jego ciało ruszy w jej kierunku, że ręka wyciągnie się z gestem błagania o zostanie.
Ale nic takiego się nie wydarzyło.
Zaire złapał brzeg swojej przesiąkniętej wodą koszulki, ściągnął ją z siebie jednym ruchem i rzucił w kąt loży. Ot tak. Zmęczonym, nonszalanckim gestem. Nie zwracał uwagi na otoczenie, jakby cały świat stał się dla niego obojętnym tłem.
I wtedy, w migających światłach, ciemnościach klubu, zbyt ostrej muzyce i przydymionej atmosferze, można było to zobaczyć. Ślady. Zsinienia w okolicach żeber i barków, pręgi pod skórą, które jeszcze nie zbladły. Drobne, charakterystyczne otarcia na nadgarstkach — ślady po zbyt ciasnych kajdankach. Nikt nie mówił o tej nocy. Nikt nie wiedział, jak długo siedział w policyjnej celi i co dokładnie mu zrobiono. Ale jego ciało mówiło samo za siebie.
Jade zamarła. Choć przez cały wieczór była dla niego idealną towarzyszką, czuła, posłuszna, niemal niewidzialna w swojej obecności, teraz nie potrafiła ukryć zaskoczenia. Jej spojrzenie przesunęło się po jego torsie, potem na jego twarz, potem znów niżej. Zupełnie jakby widziała go takiego po raz pierwszy, a nie ledwo wczoraj, jak powiedział.
A Zaire?
OdpowiedzUsuńNa moment wszystko się wyostrzyło.
Jakby ten zimny szok wody i chłód na nagiej skórze przeciął przez gęstą mgłę zalegającą w jego umyśle. Wzrok wyostrzył się, słowa zaczęły docierać do niego nie jako zlepki dźwięków, ale jako coś zbliżonego do znaczeń. Poczuł ciężar spojrzenia Sloane na sobie, wiedział, że patrzy, i po raz pierwszy od dłuższej chwili zrozumiał, że naprawdę tu była. Że istniała. Że jej obecność nie była złudzeniem ani snem.
Ale serce mu nie drgnęło. Nie zabiło mocniej, nie zabiło szybciej. Patrzył na nią, piękną, wściekłą i cichą jednocześnie i… nic. Ani ciepła fala emocji, ani chłodny ból. Nic. W jego ciele było cicho, zbyt cicho. Nawet echo wspomnień nie podnosiło głosu.
Z jednej strony potrzebował kreski. Jednej, mocnej, pewnej. Czegoś, co posklejałoby resztki jego świadomości i postawiło go na nogi. Co wygładziłoby zagięcia i pozwoliło mu znów trzeźwo myśleć. Ale z drugiej strony… Ten błogi stan, w którym był, wyprany z emocji, miał w sobie coś kuszącego. Bezwładność, która dawała wolność. Wolność od siebie samego, od wspomnień, od niej. Od ich historii, która coraz częściej wyglądała jak dramat powtarzany na okrągło z innym zakończeniem, ale zawsze tym samym bólem.
Patrzył na nią. Na jej usta, na jej oczy, na dłoń spoczywającą na blacie. I przez ułamek sekundy wydała mu się tak znajoma, jakby znów stali razem na scenie, pod światłami, spleceni dłońmi i spojrzeniem. Jakby to był jakiś inny wieczór, z innego życia, zanim wszystko się rozpadło. Ale potem ten obraz zgasł. Zsunął się z jego świadomości, jak obraz z brudnego ekranu. Słowa Sloane przepływały gdzieś w tle, jakby mówiła do niego spod tafli wody. Niby był blisko, ale głos niósł się stamtąd, gdzie jego serce nie dochodziło. Widział jej twarz, ale nie potrafił już na niej czytać.
Carter
Carter… zapomniał o tych siniakach.
OdpowiedzUsuńGdyby pamiętał, gdyby był sobą, a nie tym wypranym z emocji cieniem, nigdy nie zdjąłby koszulki. Nie w klubie, nie publicznie, nie przy nich. Nie pokazałby tego, co zazwyczaj zakrywał drogimi ubraniami, tatuażami, ciężarem ramion, dumą. Ale teraz nie myślał. Nie planował. Był tylko impuls, zimno wody na karku, ciężar wilgoci na skórze, coś, co miało go otrzeźwić.Ale nie otrzeźwiło. Zamiast wstydu, było obojętne zrezygnowanie. Zamiast reakcji puste spojrzenie rzucone przez ramię. On sam, jego ciało, jego noc, nic z tego nie miało dla niego znaczenia. Nikt nie wiedział, co dokładnie wydarzyło się wtedy, gdy zabrali go ludzie w odznakach, ale to nie była błyskawiczna i czysta sprawa. I chociaż on niczego nie mówił, jego ciało zrobiło to za niego.
Jade zamarła. Prawie niezauważalnie, ale Sloane to zobaczyła. Widziała, jak wzrok dziewczyny przykleja się do torsu Cartera, jak przez twarz przemyka cień czegoś, czego nie zdążyła wcześniej zobaczyć. Widziała go przecież wczoraj… ale nie tak. Nie rozebranego. Nie prawdziwego. Tamten Zaire był jeszcze ubrany w iluzję, w pozory. A ten, był już tylko skutkiem. I to, co odbiło się w oczach Jade, nie było współczuciem. To była wściekłość.
Nie na niego, tylko na Sloane. Na to, że to ona zawiniła, wtedy w klubie. I chociaż Jade wiedziała, jak się z nim obchodzić, mogła teraz podejść, wsunąć mu rękę pod ramię, powiedzieć spokojnym głosem, że wychodzą i Carter by się nie sprzeciwił. Bo jemu było… wszystko jedno. Mógł iść z nią. Mógł zostać. Mógł zasnąć na tej kanapie, z głową na udach Jade i kacem zamiast duszy. Jade spojrzała na Sloane. Wprost. Bez uśmiechu, bez słowa, bez udawanego spokoju. To było spojrzenie dziewczyny, która nie zamierzała zniknąć bez śladu. Jej oczy mówiły więcej niż słowa, była zła. Zła na nią, na siebie, na Cartera, że dał się zniszczyć. Bo wiedziała. Już wtedy, tamtej nocy, gdy Sloane zaczęła tańczyć z Xavierem, Jade wiedziała, że ktoś za to zapłaci. I wiedziała, że będzie to on. Że nie ujdzie mu to na sucho. Że świat go ukarze. I ukarał. Ale zamiast wybuchnąć, Jade zacisnęła szczękę. Zęby. Usta.
— Przyniosę jego kurtkę. — Wymamrotała nie patrząc już na niego, jakby chciała się ukryć za zadaniem. Za czynnością. Za jakimś mikroskopijnym gestem, który miał znaczyć, że jeszcze coś dla niego robi. A Carter… spojrzał na nią. Płasko. Bez wdzięczności. Bez emocji. Jakby nie zarejestrował, że w ogóle coś powiedziała. Potem jego wzrok wrócił do Sloane. Zatrzymał się na niej, na jej twarzy, a może raczej przez nią patrzył. Jakby wciąż nie był pewien, czy naprawdę tu jest. Ale pozwolił jej wziąć się pod ramię. Jego ramię samo opadło na jej plecy. Luźno. Bez decyzji. Po prostu tam było. Zaire, raper, mąż, performer, ikona, zniknął. Został mężczyzna. Zgaszony. Milczący. Obojętny. I tylko jedno jeszcze w nim żyło, ten ledwo uchwytny impuls, który kazał mu iść za głosem, który znał. Za dotykiem, który był mu znany. Za ciepłem, które pamiętał z czasów, kiedy jeszcze cokolwiek czuł.
Nie zarejestrował, że Jade przed chwilą zniknęła. Albo myślał, że to właśnie z nią teraz jest. Albo że żadnej z nich już nie ma, że zostały tylko dłonie na jego skórze, zapach perfum, który mógł należeć do jednej albo drugiej, i głos, który nie miał już konkretnej twarzy. Nie patrzył na nią najpierw w ogóle, ale po chwili, jakby coś w jego ciele nagle poczuło jej obecność, przekręcił głowę i zmrużonym wzrokiem wbił się w jej oczy.
— Mmm… znam tę minę… — wymamrotał w stronę Sloane, przerywając ciszę.
Dłoń Cartera uniosła się powoli, jakby ciążyła tonę i zawisła przy jej twarzy. Przesunął kciukiem po jej dolnej wardze, a potem objął jej podbródek i lekko ścisnął palcami jej policzki, zmuszając ją, by na niego spojrzała. Usta miał rozchylone, wzrok błyszczący od rozszerzonych źrenic i zmętniałej świadomości. Pachniał alkoholem, tytoniem i słodkawym dymem marihuany. Ale dotyk miał ciepły. Znajomy. Niemal czule zamroczony.
OdpowiedzUsuń— Nie lubisz mnie już? — wybełkotał, nachylając się bliżej. Głos mu się lekko załamał, jakby rozbawiony, ale coś w tej głupkowatej intonacji nie pasowało. Jakby to była jedyna wersja emocji, do której miał teraz dostęp. Przerysowana. Pusta. I podszyta zupełnym zagubieniem. Nie pamiętał już, co jej powiedział pięć minut temu. Nie pamiętał, że to z Jade całował się przy barze. Że przy tej samej loży wypowiadał słowa, które miały ją zaboleć. Że mówił o innych facetach, o zdradzie, o tym, że ma go zostawić. Teraz patrzył tylko na jej oczy. Na twarz, która w jego zamglonym umyśle była jedynym stałym punktem. I mimo wszystko, choć był daleko, szukał jej bliskości. Jakby nie wiedział już, że przed chwilą zrobił wszystko, by ją odepchnąć.
Patrzył. Dłużej niż wcześniej. Zbyt długo jak na kogoś, kto miał ją za nic.
— Nie bądź zła… — wymamrotał cicho, z czołem ściągniętym jak u dziecka, które wie, że zrobiło coś złego, ale jeszcze nie rozumie co. Jade wróciła szybciej, niż się spodziewała, z kurtką przewieszoną przez przedramię. Nie odezwała się już ani słowem. Nie próbowała go zatrzymać. Po prostu stanęła przy nich, wciąż z tą niemą nadzieją, że może jednak… może Carter magicznie wytrzeźwieje i pójdzie z nią. Że nie pozwoli Sloane wygrać.
Ale on nawet nie spojrzał w jej stronę. Wziął kurtkę od niej, mechanicznie. Prawie jej nie dotykając. Rzucił coś pod nosem, coś, co brzmiało jak niewyraźne „dzięki” albo może tylko westchnięcie. Wciąż oparty o Sloane, jakby jej ramię było dla niego jedynym punktem odniesienia w rozmazanym świecie. Pachniał alkoholem, obcymi perfumami i narkotykami.
I nagle, bez ostrzeżenia, coś się w nim ruszyło.
Zamrugał. Spojrzał znów, niby trzeźwiejszy, niby przez chwilę naprawdę obecny i przez ułamek sekundy wyglądał, jakby miał coś ważnego powiedzieć. Ale wtedy światło z parkietu znów zamigotało, ktoś w tłumie zawołał jego imię, muzyka uderzyła basem w ściany. Spojrzał na Sloane jakby… jakby zobaczył ją na nowo. Jakby jej obecność była dla niego czymś zupełnie świeżym, dopiero co wyłaniającym się z mgły. Jego źrenice wciąż były rozszerzone, spojrzenie ciężkie, ale nie puste. Ale dał się poprowadzić. Nie pytał, gdzie idą. Nie pytał, co dalej. Jedną ręką oparł się na jej barku, drugą trzymał lekko zaciśniętą przy biodrze, jakby cały czas balansował gdzieś na granicy, między wybuchem a upadkiem. I ruszyli. Powoli. Jakby szli przez wodę, nie przez parkiet.
Wiedział, że rano nie będzie pamiętał szczegółów. Ale ten moment, jej zapach, ciepło pod dłonią i fakt, że nie odeszła, może zostanie gdzieś w nim. Jak cień.
Nie odwrócił się już za siebie. Ani do Jade, ani do stołu, przy którym miało go nie być. Nie powiedział nic więcej, ale jego obecność u boku Sloane mówiła wszystko, dziś pozwolił jej zabrać się do domu. Nie dlatego, że chciał.
Tylko dlatego, że już sam nie wiedział, gdzie i do kogo należy.
Carter
OdpowiedzUsuńCisza penthouse’u, która wcześniej wydawała się ratunkiem, teraz obnażyła wszystko. Każdy krok Zaire’a odbijał się echem między ścianami, jakby nie było już nic do ukrycia. Wciąż pachniał klubem. Kobietą, którą miał na sobie. Narkotykami i potem. Ale pod tą warstwą, którą Sloane próbowała właśnie zetrzeć, był on. Gdzieś w środku. Zatracony, obolały, zniszczony, ale nie do końca stracony. Szedł za nią potulnie, jak zahipnotyzowany. Jego ciało miało ciężar, jakby każda kość ważyła podwójnie. Ale szedł. Dał się posadzić. Dał jej trzymać dłoń, dał się rozebrać z kurtki. Pozwalał, żeby dotykała go jakby był porcelanową rzeźbą z ostrożnością i drżeniem w palcach. Przez dłuższy moment był tylko cieniem samego siebie, ale chłód nocy, powietrze w samochodzie i cisza, która dopadła go w czterech ścianach penthouse’u, zaczęły w niego wnikać. Jakby każda z tych rzeczy była drobnym kłuciem przypominającym mu, że żyje. Że jeszcze tu jest.
Siedział na łóżku, a kiedy Sloane dotknęła jego pleców, czuł to inaczej niż wcześniej. Czuł w tym nie czułość, nie ból, tylko.echo tego, co go piekło pod skórą. Słyszał jej słowa, jak przez mgłę, ale nie były to już puste głosy. Wrócił mu częściowo rozum. Nie cały. Jeszcze nie. Ale na tyle, by pokręcić głową, gdy kazała mu się położyć.
– Nie – mruknął gardłowo. Cicho, ale zdecydowanie. I lekko ją od siebie odsunął. Nie brutalnie, po prostu potrzebował dystansu.
Wstał. Niemal od razu się zachwiał i musiał się jej przytrzymać. Nie spojrzał jej w oczy, jakby się bał tego, co w nich znajdzie. Może litości. Może bólu. Może siebie. Ale poszedł. Kroki ciężkie, ale coraz pewniejsze, prowadziły go do łazienki.
Nie zamknął drzwi. Nawet nie próbował udawać, że potrzebuje teraz prywatności. Jedyne, czego potrzebował, to coś, co zmyje z niego wszystko, co zebrało się w środku przez ostatnie dni. Godziny. Minuty.
Każdy ruch był wolny, nieskoordynowany, ale wypełniony jakąś desperacją. Zrzucił z siebie resztę ubrań. Wszystko spadło z jego ciała i wylądowało na kafelkach łazienki, jakby miało zostać tam już na zawsze. Nie spojrzał nawet w stronę lustra. Jakby wiedział, że nie zdołałby znieść swojego odbicia. Wszedł pod prysznic. Bez zawahania. Bez chwili wahania czy westchnięcia. Po prostu odkręcił kurek z zimną wodą, tak lodowatą, że aż zabolało w skroniach.
Strumień z impetem uderzył w jego kark, spływając wzdłuż pleców, ramion, klatki piersiowej, ud, aż do stóp. W jednej sekundzie cały jego układ nerwowy zareagował szokiem, jakby został porażony. Jego mięśnie się napięły, a usta otworzyły w bezdźwięcznym jęku, którego nikt nie usłyszał. Opadł ciałem do przodu. Ramiona wyciągnął nad głową, dłońmi opierając się o chłodne kafle, wdychając głęboko powietrze przesycone zapachem wody, mydła, wilgoci i czegoś starego. Swojej własnej winy.
Drżał. Cały się trząsł, jakby nie panował już nad swoim ciałem. Jakby ta zimna woda była karą, której potrzebował, żeby wrócić na ziemię. I może właśnie nią była. Z każdym kolejnym oddechem zaczynał zyskiwać odrobinę przytomności. Odrobinę kontroli. Świadomości. Nie wracała nagle. Nie przebudziła się jak grom z jasnego nieba. Wpełzała do jego głowy powoli, jakby bała się, że zostanie natychmiast wypchnięta przez kolejną dawkę chemii, która jeszcze krążyła w jego żyłach.
Zacisnął palce na ścianie. Gdyby miał siłę, może by krzyknął. Ale nie miał. W środku czuł się pusty. Wydrążony. Jakby wszystko, co było w nim żywe, zostało wyssane przez ostatnie dni, przez noc w Black Roomie, przez Jade, przez ten cholerny uśmiech triumfu, który wbił w twarz Sloane tylko po to, by ją zranić. I ją zranił. A siebie? Siebie zniszczył.
Myślał, że to zadziała. Że narkotyki i Jade w jego ramionach zrobią to, czego on sam nie umiał, że sprawią, iż Sloane przestanie dla niego znaczyć cokolwiek. Ale to nie zadziałało. Nawet teraz, kiedy próbował sam siebie odrętwiać zimną wodą, nawet teraz… ona była.
Jej dotyk. Jej głos. Jej spojrzenie, które nie było już chłodne, a przepełnione troską. Jak mogła tak na niego patrzeć po tym wszystkim? Zadrżał mocniej. Jeszcze się trzymał. Chociaż psychicznie… nie miał już czego w sobie poskładać. Czuł się jak ktoś, kto zgubił się tak bardzo, że nawet nie wiedział, od czego zacząć powrót. Jakby właśnie próbował obudzić się z koszmaru, który sam sobie stworzył.
OdpowiedzUsuńWyszedł z łazienki powoli, zostawiając za sobą ślad mokrych stóp na chłodnych kaflach. Woda wciąż spływała z jego ciała drobnymi strużkami, zatrzymując się w zagłębieniach mięśni, skapując z końcówek włosów na tors i dalej, aż do pasa bokserków, które jako jedyne miał na sobie. Skóra była chłodna i napięta, pobudzona zimnem. Było w nim coś surowego, nagiego, nie przez brak ubrań, ale przez brak zbroi, którą zwykle zakładał. Sloane wciąż siedziała tam, gdzie ją zostawił. Nieruchoma, z rękami opartymi na kolanach, jakby zamarła w oczekiwaniu. Nie odezwała się, kiedy go usłyszała. Nie poruszyła się nawet, gdy stanął przed nią. W półmroku ich spojrzenia zderzyły się bez żadnych słów i może właśnie dlatego uderzyło to tak mocno. Zaire uniósł lekko dłoń i przeciągnął nią po karku, a potem znowu opuścił, jakby nie wiedział, co z nią zrobić. Stał nagi w tej chwili nie tylko fizycznie, ale emocjonalnie, bez dystansu, bez filtra. Z oczu powoli odpływała narkotyczna mgła, zostawiając po sobie zmęczenie. Westchnął ciężko, a potem, półkrokiem zbliżając się do niej, zapytał głucho, nisko.
— Jak to możliwe, Sloane… — zaczął przerywając na chwilę — że mogę cię kochać i nienawidzić jednocześnie?
Słowa zawisły między nimi jak dym. Nie były wyrzutem. Nie były też wyznaniem. Były prawdziwe, bolesne i nagie jak on sam. Wpatrywał się w nią, jakby szukał odpowiedzi, której sam nie był w stanie znaleźć. Jakby próbował pojąć, jakim cudem kobieta, którą kochał bardziej niż siebie, potrafiła sprawić, że chciał zniknąć. Jakim cudem jednocześnie była jego domem i jego końcem.
Zaire pokręcił głową powoli, jakby sam nie potrafił uwierzyć w to, co przed chwilą powiedział. W jego oczach nie było furii, nie było tej oszałamiającej otępiałości, która wcześniej rozmywała rysy jego twarzy. Było zmęczenie. Prawdziwe. Głębokie. Takie, które nie dotyczyło tylko ciała, ale wszystkiego, duszy, serca, głowy.
Nie czekając na słowa Sloane, nie próbując niczego więcej wyjaśniać, po prostu się poddał. Podszedł do łóżka, na którym wcześniej siedział, i z cichym westchnieniem położył się na brzuchu, dokładnie tak, jak wcześniej go poprosiła. Bez buntu, bez komentarzy. W tej chwili nie miał już siły się z nią spierać. Zsunął rękę pod głowę i przymknął oczy, chowając twarz w poduszce. Jego ciało nadal było mokre, zimne, skóra napięta, miejscami drżąca, ale nie z chłodu, a z przeciążenia. Każdy mięsień w nim był jak po walce. Nie z innymi. Z samym sobą.
Milczał. Oddychał ciężko, ale równo. Jakby sam oddech był teraz jedyną rzeczą, którą był w stanie kontrolować. Nie spytał, co zrobi. Nie spojrzał na nią. Ale dał jej dostęp. Do siebie.
Nie trzeba było więcej słów. Bo tten jeden gest, ten jeden moment uległości, był wszystkim, na co było go teraz stać.
Carter
Zaire leżał nieruchomo na brzuchu, jakby całe ciało odmówiło mu współpracy. Każdy mięsień pulsował w rytmie powoli powracającego bólu, a chłód od jej dłoni mieszał się z ciepłem kremu, które miejscami koiło, a miejscami jeszcze mocniej drażniło poranioną skórę. Oddychał głęboko, jednostajnie, z twarzą wtuloną w poduszkę. Nie dlatego, że było mu wygodnie. Chciał tylko, żeby nie widziała jego oczu. Żeby nie widziała tego, co się w nim działo. Bo Sloane była tuż obok. Na jego plecach. W jego przestrzeni. I to było najgorsze.
OdpowiedzUsuńChciał jej. Chciał jej dotyku, bliskości, głosu, który koił i rozpierdalał go na kawałki w jednej sekundzie. Ale jednocześnie nie mógł na nią patrzeć. Nie mógł znieść tego, jak wróciła. Jak otworzyła te pieprzone drzwi do apartamentu, jakby ich piekło sprzed tygodnia nie miało żadnego znaczenia. Jakby mogła po prostu wrócić, wejść w jego życie i znowu do niego należeć. Jak gdyby nic.
Zdradziła go. Nie mógł tego udźwignąć. Nie tylko dlatego, że inny facet dotykał jego kobiety. Ale dlatego, że potem… ona wróciła, jakby nic się nie stało. Z malinkami pod obojczykiem, z opuchniętymi ustami i spokojem na twarzy, który doprowadzał go do obłędu.
Nie wiedział, co było gorsze, to, że poszła do innego, czy to, że przyszła do niego z powrotem z oczami pełnymi czułości, jakby nie wyrwała mu serca z piersi i nie zostawiła, żeby zgniło. Zacisnął powieki. Jej pytanie prześlizgnęło się po nim, jakby dotarło do jego ciała, ale nie do świadomości. Nie odpowiedział od razu. Nie potrafił. Słyszał łamiący się ton jej głosu. Czuł drżenie jej dłoni na swojej skórze. I przez sekundę miał ochotę obrócić się i przytulić ją tak, jak kiedyś. Po prostu. Bez pytań, bez rozmowy, bez konsekwencji. Ale nie był już tym samym mężczyzną. Ona też nie była tą samą kobietą. Milczał. Oddech miał spokojny, ale jego gardło ścisnęło się jakby ktoś zacisnął na nim sznur.
– Przesłuchanie – rzucił w końcu cicho.
Głos miał zdarty, jakby długo nie mówił, albo jakby każde słowo wydrapywało mu gardło od środka. Nie tłumaczył się. Nie rozwijał. Nie musiał.
Nie było żadnego ostrzeżenia. Żadnej maski uprzejmości, którą zwykle zakładają gliniarze, gdy mają do czynienia z celebrytą. Kajdanki zatrzaskiwane na jego nadgarstkach z tą samą obojętnością, z jaką można zamknąć szufladę. Wzięli go jak psa, za kark, szarpiąc w głąb policyjnego vana, zanim zdążył wypowiedzieć jedno pełne zdanie. Uśmiech zgasł mu na twarzy, ale nie miał już siły protestować, miał kreskę we krwi i piasek zamiast mięśni. Reszta była tylko upadkiem.
Pytali o klub, o Xaviera, ale sprawy były tłem. Fasadą. Właściwe pytania zaczęły się dużo później, w innym pomieszczeniu, za innymi drzwiami. Tam, gdzie nie było rejestratorów. Tam, gdzie mogli sobie pozwolić na więcej. Został sam w celi, w której światło nie gasło ani na chwilę, i w której nie było nawet ławki. Tylko beton. Przez pierwsze kilka godzin myślał, że to rutyna. Że chcą go przeczołgać, dać mu nauczkę. A potem wypuszczą. Tak się przecież robi z takimi jak on. Z nazwiskiem, z pieniędzmi, z adwokatem gotowym na telefon. Tyle że nikt nie pozwolił mu zadzwonić. Nie od razu. Prawdziwe przesłuchanie zaczęło się następnego dnia. A może kilka godzin później. Nie wiedział. Czas tam nie istniał.
Mężczyzna w czarnym golfie nie przedstawił się. Nie musiał. Miał w sobie ten typ chłodu, który każe ci się spocić, zanim w ogóle padnie pytanie. Zaire siedział z rękami skutymi z tyłu. Tępym spojrzeniem śledził kabel lampy, który kołysał się nad ich głowami.
OdpowiedzUsuńChcieli nazwisk. Adresów. Powiązań. Kto dostarczał? Kto opłacał imprezy? Z kim robił interesy? Zaire. Raper. Ulubieniec tłumów. I jednocześnieczłowiek, który nie miał prawa mieć czystych rąk. W ich oczach był tylko dobrze wypłacanym łącznikiem. Wierzchołkiem góry lodowej. Na początku miał jeszcze energię. Jeszcze siedział z podniesioną głową, jeszcze milczał dumnie, jeszcze rzucał krótkie, obojętne „nie wiem”, „nie znam”, „nie pamiętam”. Ale potem czas się rozmył. Zaire stracił rachubę, ile godzin już tam tkwił. Nie wiedział, czy to noc, czy dzień. Czy coś się zmieniło za murami, czy świat w ogóle jeszcze istniał. Nie odpowiadał. Ale coraz mniej był sobą. Ciało pulsowała mu od uderzeń, ramiona bolały od kajdanek. Kiedy w końcu pozwolili mu usiąść na krześle, zaczął się trząść. Nie ze strachu. Z adrenaliny. Z wyczerpania. Z cichego wstydu.
Nie powiedział Sloane nic. Może dlatego, że część niego umarła tam, w tamtym pokoju. Nie dlatego, że był słaby. Dlatego, że zobaczył, jak szybko może przestać być człowiekiem w oczach innych. Jak mało trzeba, żeby rozebrali go do krwi. Do kości. Do pytań bez odpowiedzi.
Wyszedł. Ale coś zostało w środku.
Blizny nie były głębokie, ale nosił je na sobie tak, jakby wycięto mu je od środka. Nikt nie wiedział, co działo się za tamtymi drzwiami. A on nie zamierzał tego zdradzić.
Nie przez lojalność.
Przez wstyd.
Bo dał się złamać, chociaż niczego nie powiedział. I to była najgorsza część.
Carter
Zaire zaśmiał się cicho, bez cienia radości, a bardziej jakby dla samego rozładowania napięcia, tego, które czaiło się w nim od tamtej nocy, zżerając go od środka. Gorzki, bezdźwięczny śmiech przeciął ciszę między nimi, a jego ramiona ledwo się poruszyły pod jej ciałem.
OdpowiedzUsuń— W moim przypadku nie mogło być inaczej – rzucił sucho. – Musieli skorzystać z okazji.
Brzmiało to tak, jakby mówił o czymś nieuchronnym. Jakby już wcześniej, gdzieś w głębi siebie, wiedział, że prędzej czy później coś takiego się wydarzy. I może właśnie dlatego nie walczył. Nie stawiał oporu, kiedy go zabierali. Nie próbował nawet uciekać. Nie kiedy zbyt wiele widział, zbyt często milczał i za bardzo przypominał światu, że nawet bohaterowie z okładek mają powiązania, których lepiej nie ruszać.
Nikt nie spodziewał się, że sprawa potoczy się w taki sposób. Że zamiast formalnego wezwania do złożenia wyjaśnień, padnie rozkaz zatrzymania. Że zrobią z tego pokaz siły. Że rzucą się na niego jak na jakiegoś gangstera po akcji, choć był wtedy sam i cholernie spokojny. Żadnej eskorty, żadnych ludzi wokół. Zaire nie otaczał się ochroną dwadzieścia cztery godziny na dobę. Na początku nikt nawet nie zauważył, że zniknął. Zespół był przyzwyczajony. Menadżerowie myśleli, że znowu się zaszył gdzieś w apartamencie, w którymś z tych drogich hoteli, do których nie zapraszał nikogo, nawet siebie samego. Myśleli, że może godzi się z Sloane. Może zaszyli się razem. Może potrzebuje ciszy, jak zawsze, po jednym ze swoich wybuchów. W końcu jego telefon bardzo często nie odpowiadał. To była norma.
Ale tym razem nie było żadnej ciszy. Nie było żadnego pokoju hotelowego. Była tylko pusta cela i zimny beton. A jedyną osobą, która mogłaby zorientować się, że go nie ma, była Sloane. Ale ona też była nieobecna.
I może właśnie dlatego nikt nie wszczął alarmu.
Ale przyszedł ten moment, pozwolono mu zadzwonić do adwokata. Nie mogli go tak przecież trzymać całą wieczność. Tyle że wtedy było już po wszystkim. Sprawnie, bez komplikacji. Może nawet jego adwokat, choć dobrze znał ten świat, nie chciał widzieć prawdy.
Zaire nie rozwijał tego dalej. Nie mówił. I nie musiał. Leżał pod nią z zamkniętymi oczami, czując jej ciężar i ciepło jej skóry, które, w jakiś dziwny sposób, było teraz jedynym, co trzymało go przy rzeczywistości. Nie oczekiwał, że zrozumie. Nie musiała. Ale kiedy szeptała, że przeprasza, kiedy dotykała go tak delikatnie, jakby chciała naprawić coś, czego nie dało się posklejać, nie odepchnął jej. Nie wyganiał. Może dlatego, że miał już dość tej pieprzonej samotności. Może dlatego, że mimo bólu, który w nim siedział, mimo furii i rozczarowania, które nosił pod skórą nadal chciał ją czuć. Nawet jeśli jeszcze nie był w stanie jej wybaczyć. Nawet jeśli sam nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie.
Bo to nie była kwestia jednej nocy. Jednego błędu. Jednej zdrady. To było wszystko naraz, zawalone zaufanie, zmiażdżona duma, emocje, które zamiast budować, rwały go od środka. A mimo to pozwalał jej zostać. Bo ją kochał. Cholernie mocno. I nienawidził.
Każde słowo wbijało się w niego inaczej niż pięści tamtych facetów. Tamten ból był fizyczny, brutalny, łatwiejszy do przełknięcia. Ale teraz… Teraz bolało głębiej. Bliżej serca. Nie odpowiedział. Nie dlatego, że nie chciał. Po prostu nie umiał. Nie ufał sobie, że potrafiłby powiedzieć coś, co nie zrani ich obojga jeszcze bardziej. Milczał więc. Ale nie z wrogości. Z przemęczenia. Z nadmiaru emocji, których nie potrafił już trzymać w ryzach.
Kiedy Sloane delikatnie zsunęła się z jego ciała, Carter poruszył się w końcu. Ciężko, jakby całe jego ciało ważyło o tonę za dużo, ale zrobił to. Przetoczył się na bok, aż w końcu obrócił się do niej twarzą. Spojrzenie miał mętne, jakby wszystko wciąż docierało do niego z opóźnienie, ale było w nim coś… bardziej trzeźwego niż wcześniej. Jakby pomiędzy jednym bólem a drugim, pomiędzy chłodem łazienki a ciepłem jej dotyku, pojawiła się w nim odrobina jasności.
OdpowiedzUsuńOparł policzek o poduszkę. Przez chwilę tylko na nią patrzył.
— Może masz rację — odezwał się w końcu cicho. Głos miał zachrypnięty, jakby każde słowo przeciskało się przez niego z trudem. — Może dlatego do niego wracasz. Bo wiesz, że ze mną… nic dobrego cię nie czeka.
Nie było w tym pretensji. Tylko pustka. Cichy, bezbronny wniosek wypowiedziany po zbyt długiej ciszy. Patrzył na nią, jakby szukał potwierdzenia w jej oczach. I może go znalazł. A może nie chciał widzieć prawdy, nawet jeśli miała odbić się w niej jak w lustrze.
— Ty masz przyszłość. Ja mam… popieprzoną przeszłość — rzucił z goryczą. — I to się nie zmieni.
Wzruszył lekko ramieniem, jakby chciał coś z siebie strząsnąć. Ostateczność. Strach. Tę głupią nadzieję, że mimo wszystkiego mogliby do siebie wrócić.
— Co ja ci w ogóle mogę dać, Sloane? — zapytał cicho. Głos miał suchy jak dym i gorzki jak popiół. — Kłopoty? Tylko to. Kłopoty.
Zerknął na nią spod zmęczonych powiek, nie ruszając się już z miejsca.
— Ciągnę ze sobą w dół. Wszystko, czego dotykam, wcześniej czy później się sypie.
Zamknął oczy. Oddychał głęboko, jakby musiał zapanować nad czymś, co podchodziło mu do gardła. Nad bezradnością, której nigdy nie znosił w sobie rozpoznawać.
— Miłość nie wystarcza, prawda? — zapytał, ledwie otwierając oczy. — Nigdy nie wystarcza.
Słowa zawisły w powietrzu ciężko, jakby właśnie wyciął z ich wspólnego mitu kawał serca i położył go między nimi. Nie było w tym nawet goryczy. Tylko to zmęczone, bezsilne “może”, które miało więcej bólu niż jakiekolwiek oskarżenie. Jakby sam zaczął wierzyć w to, że zasługuje tylko na własne zgliszcza. Że ona… zasługuje na więcej.
Carter
Zaire nie odwracał wzroku. Nie odsuwał się, kiedy się do niego zbliżyła. Pozwolił jej mówić. Każde słowo Sloane chłonął bez komentarza, z lekkim, niemal nieistniejącym ruchem głowy, jakby coś w nim wewnętrznie reagowało, ale nie był jeszcze gotowy na odpowiedź. Jakby czekał, aż wyczerpie wszystko, co miała w sobie. Jej głos, ciepło, uparcie powracająca bliskość… to wszystko było jak coś z innego życia. Z tego, w którym istniał jeszcze jako człowiek zdolny czuć, nie tylko przetrwać. Dopiero gdy powiedziała: „To, że mnie kochasz, nawet, kiedy mnie nienawidzisz, to już dość”, jego oddech się zmienił. Spłycił. Zadrżał. I wtedy się odezwał. Spokojnie. Cicho. Jakby mówił coś, co długo w sobie nosił.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, że tamtej nocy chciałem przyjechać… — powiedział, odwracając lekko głowę, żeby na nią spojrzeć. Na jej oczy. Na ten znajomy, znajomy świat, który kiedyś był jego domem. — Pisałaś mi wtedy i nagrywałaś to pijackie głosówki… A ja… chciałem po ciebie jechać. — Uśmiechnął się krzywo, ale nie było w tym rozbawienia. Tylko ten ironiczny cień losu, który nigdy nie przestawał się z niego śmiać.
— Przysięgam. Miałem cię stamtąd wyciągnąć. Zabrać. Nawet nie wiedziałem, po co dokładnie
Odwrócił głowę, spojrzał na nią z ukosa. W jego spojrzeniu było coś z rezygnacji, coś ze złości i jeszcze więcej z czegoś, czego nie umiał już nazwać. — Tylko że nie dojechałem. Bo oni czekali.
Teraz już nie patrzył w ogóle. Odwrócił się w stronę sufitu, palce zacisnęły się na pościeli, jakby znowu był tam. W tamtej chwili. Czarny SUV. Zgaszone światła. Pusty parking, który zwykle tętnił życiem. A wtedy cicho. Nienaturalnie cicho. Kroki za jego plecami. I ten głos. Nie policyjny. Nie groźny. Ale pewny siebie. Zbyt pewny. Jakby wiedzieli. Jakby to był rytuał. Jakby to robili setki razy i jego kolej właśnie nadeszła. Zaire nie miał ze sobą nikogo. Nie otaczała go ochrona. Nikomu nie powiedział, że wychodzi.
— Ty byłaś z nim — dodał cicho. Bez pretensji. To nie był wyrzut. Raczej stwierdzenie. Obserwacja, którą niósł ze sobą przez cały ten czas, jak ciężki kamień w klatce piersiowej. — A ja… byłem z nimi.
Nie musiał dodawać więcej. Nie musiał mówić, co działo się dalej. Sloane wtedy nie wiedziała. Nie mogła. Bo James właśnie ją zabierał. Chronił ją, przed światem, przed prawdą, a może i przed nim. I był w tym jakiś chory, ironiczny porządek, jakby ich dwoje, w tym samym czasie, zostało od siebie fizycznie rozdzielonych. Pokręcił lekko głową. Jakby wciąż go to dziwiło. Albo jakby nie chciał tego przyjąć.
— Nie jestem dla ciebie dobry, Sloane. — Jego głos zadrżał na jej imieniu, tak, jakby po raz pierwszy od dawna nazwał ją czule, ale nie chciał, żeby to zauważyła. — I nie chodzi tylko o to, co się stało.
Spojrzał na jej dłoń na swoim torsie, jakby nie mógł się nadziwić, że jeszcze tam była.
Zaire milczał chwilę, wpatrując się w sufit, jakby szukał tam odpowiedzi, które nigdy nie nadchodziły. Powietrze między nimi zgęstniało. A potem jego głos przeciął ciszę — cicho, powoli, jakby każde słowo ważyło więcej, niż był gotów unieść.
— Wczoraj… — zaczął, przeciągając samogłoskę, jakby jeszcze się zastanawiał, czy w ogóle to powiedzieć. — Wczoraj, spojrzałaś na mnie tak jak wtedy pod tym klubem… Jakbyś mnie nie znała. Jakbyś się budziła z jakiegoś snu i dopiero widziała, z kim naprawdę jesteś. powiedziałaś, że się mnie boisz.
Przełknął ślinę. Nie patrzył na nią. Wpatrywał się przed siebie, jakby jej obecność była za bardzo, zbyt blisko, zbyt realna.
— A wiesz, co jest najgorsze? — Wziął płytki oddech, po czym w końcu odwrócił się lekko w jej stronę, tylko tyle, by móc na nią spojrzeć. — Że masz rację.
Zamknął na moment oczy. Obraz jej twarzy wtedy, przy krwi tamtego faceta, wracał do niego jak sen, który zamienia się w koszmar dokładnie w tym momencie, w którym zaczynasz się czuć bezpiecznie.
— Ja się nie zmienię, Sloane. Taki jestem.
Wypowiedział to, jakby z trudem, jakby przyznawał się do słabości, którą przez lata próbował w sobie zabić. Jakby ten moment złamał w nim coś, co do tej pory uważał za niezniszczalne.
Nie chodziło tylko o bójkę. Nie chodziło o krew. Chodziło o nią. O Sloane, która patrzyła na niego nie jak na męża, kochanka, nawet nie jak na wroga… tylko jak na coś nieznanego. Groźnego.
OdpowiedzUsuń— Powinnaś iść swoją drogą. Zająć się sobą. Odbudować to wszystko, co ja ci spieprzyłem. — Jego spojrzenie stało się ciemne, głębokie, z tą szorstką czułością, która była jego wersją miłości. — Z tym facetem, z kimkolwiek. Ale nie ze mną.
Mówił to spokojnie, ale jego oczy były pęknięte w środku. Jakby chciał, żeby zaprzeczyła. Ale nie błagał o to. Jakby chciał ją odepchnąć, ale sam nie miał już siły. Jakby nie wierzył, że może być kimś, z kim da się iść przez życie.
— Ja jestem kluczem do twojego końca, nie twojego szczęścia, Sloane.
I to był najprawdziwszy wers, jaki kiedykolwiek powiedział. Nie brzmiało to jak groźba. Ani jak usprawiedliwienie. Brzmiało to jak koniec historii, której nie udało się przepisać od nowa. Jak wyznanie, które miało ją uchronić, przed nim, przed wiarą, że jeszcze da się z niego ulepić coś innego. Bo prawda była taka, że Zaire potrafił kochać tak samo mocno, jak niszczyć. A kiedy jedno zderzało się z drugim, zostawały tylko zgliszcza.
Zaire przez chwilę milczał. Jego dłoń zadrżała nieznacznie na pościeli, ale nie cofnął jej. Patrzył na Sloane w ciszy, z tym samym spojrzeniem, które zawsze miało w sobie coś niepokojąco miękkiego i jednocześnie twardego jak beton. Jakby patrzył na coś, co kochał i czego nie mógł już dłużej trzymać w dłoniach, bo wszystko mu się z nich wysypywało.
— Myślę… — wypowiedział to cicho, ale bez zawahania. — Że powinniśmy się rozstać.
Nie spojrzał jej w oczy, kiedy to powiedział. Patrzył na miejsce za jej ramieniem. Na ścianę, na cień, cokolwiek, byle nie na nią.
— Nie dlatego, że cię nie kocham. — Jego głos był spokojny, ale każda sylaba ciążyła jak ołów. — Tylko dlatego, że chyba wszystko, co robię, prowadzi nas tylko głębiej w bagno.
Odwrócił głowę i spojrzał na sufit. Raz jeszcze. Jakby próbował się odciąć, zamknąć, nie dopuścić do siebie tego, co naprawdę czuł. Ale nie potrafił.
— Zasługujesz na coś więcej niż ból, Sloane. Nawet jeśli ci się wydaje, że chcesz właśnie mnie.
Westchnął ciężko. Odetchnął głęboko przez nos, żeby utrzymać się w ryzach. Powieki miał ciężkie, zmęczone. Jakby każde słowo, które wypowiadał, kosztowało go kolejne uderzenie serca. Nie powiedział tego chłodno. Nie był okrutny. Nie było w tym cienia wyższości ani dumy. Tylko bolesna, surowa świadomość tego, że wszystko, co kiedyś ich ratowało, dzisiaj ich dusiło. I że miłość… czasem po prostu nie wystarcza.
Carter
Carter wciągnął powietrze przez nos, wolno, jakby zaciągał się wspomnieniem. Patrzył gdzieś poza nią, ale był całkowicie obecny, już nie oszołomiony, nie rozedrgany. Jakby cała ta rozmowa przecięła coś w nim na pół, zostawiając tylko surową prawdę i zmęczenie. A może pokorę.
OdpowiedzUsuń— Może tak będzie lepiej… — powtórzył cicho, bardziej do siebie niż do niej. — Dla ciebie. Dla mnie też. Bo przez ciebie, Sloane… ja tracę rozum. Nie panuję nad sobą. Widziałaś, co zrobiłem tamtemu typowi w klubie. A jeśli w końcu zrobię coś, czego już nie da się cofnąć?
Spojrzał na nią, spokojnie, ale z oczami pełnymi ciężaru. Nie było w nim już ani krzyku, ani wybuchów. Tylko czułość zakopana głęboko pod warstwami wyczerpania i wstydu.
— Miałaś rację, Sloane. Ty powinnaś być z kimś, kto da ci spokój. Bezpieczeństwo. Kto będzie stabilny, przewidywalny… nie taki jak ja. — Pokręcił głową, krzywo się uśmiechając. — Ja cię kocham tak, że to mnie niszczy. I niszczy ciebie. A przecież ty zasługujesz na coś więcej niż tylko miłość, która boli. Przesunął dłonią po jej ramieniu, bardzo delikatnie. Jakby chciał dotknąć jej ostatni raz, nie po to, żeby zatrzymać, tylko żeby zapamiętać.
— Nasze małżeństwo… — urwał, czując, jak gardło mu się zaciska. — To nie było prawdziwe. To była ucieczka. Impuls. Vegas i emocje, i cholerne narkotyki. Gdybyś była wtedy trzeźwa, pewnie… już dawno by nas nie było.
To nie była kpina. Nie umniejszał tego, co ich łączyło. Każde słowo wypowiadał z miękkością, która tylko potęgowała ból. Głos mu nie drżał, ale mówił cicho, jakby każde kolejne zdanie musiał wyciągać z siebie paznokciami.
— Powinienem był cię wtedy zatrzymać. Dać ci czas. A nie wciągać cię w to wszystko. — Jego wzrok w końcu zatrzymał się na niej. Zamilkł. Patrzył na nią z takim spokojem, który mógł zwiastować tylko jedno: on to naprawdę rozważał. Nie mówił tego, by ją zranić. Ani żeby się wybielić. Ale dlatego, że myślał, że to jedyny sposób, żeby ocalić ich oboje choćby oznaczało to, że stracą siebie nawzajem.
— Nie chcę cię dłużej krzywdzić, Sloane. To wszystko. — Dodał ciszej. — Nawet jeśli to znaczy, że sam będę musiał się co noc zastanawiać, czemu cię nie zatrzymałem.
Carter przymknął na moment oczy, jakby próbował sięgnąć do wnętrza siebie, ale zamiast odpowiedzi, znajdował tylko chaos. Myśli przeskakiwały, jakby mózg nie mógł się zatrzymać na żadnej z nich na dłużej niż kilka sekund. Siedział cicho, dłonią wciąż muskając skórę Sloane, ale nieświadomie, jakby wykonywał ten gest tylko po to, by upewnić się, że jeszcze nie zniknęła.
Przełknął ślinę, ale w gardle miał sucho jak po piasku. Język ciężki, a serce, choć biło równo, wydawało się być zawieszone w próżni. Zacisnął palce na pościeli, ale od razu puścił, jakby dotknął rozgrzanego metalu. Odwrócił wzrok.
— To wszystko boli teraz jeszcze bardziej. Bo jesteś tu, i pachniesz tak, jak zawsze. I patrzysz tak, jak wtedy, kiedy myślałem, że nie ma nikogo innego na świecie, tylko ty.
Zamilkł. Odetchnął ciężko. Czoło mu się lekko spociło, a spojrzenie zmatowiało. Wsunął dłoń pod głowę i spojrzał na nią jeszcze raz, bez unikania wzroku, bez żadnej bariery. Głos miał już niższy, niemal szeptem, ale to tylko pogłębiało znaczenie słów. Jakby każde zdanie było wyrwane z niego siłą, z zakamarka, którego nawet on sam nie chciał dotykać.
Nie wiedział, ile z tych słów pochodziło naprawdę od niego. Od Zaire’a, który potrafił kochać ją tak bezgranicznie, że cały świat mógłby się spalić, byleby ona została nietknięta. A ile mówiła przez niego mieszanina tego, co miał w sobie od kilku godzin, stęchłej kokainy, resztek alkoholu, emocjonalnego zjazdu i ciszy po wszystkim, co tej nocy widział i zrobił. Myśli wirowały mu jak dym po ciężkim uderzeniu w płuca. Trudno było oddzielić ból serca od bólu głowy, własne emocje od tego, co zniekształcały chemikalia.
Czasem miał wrażenie, że to nie on mówi, tylko jakaś wersja niego. Ten sam głos, ten sam język, ale zupełnie inna świadomość. I może właśnie w tym było najwięcej prawdy, że nie rozróżniał już tego, gdzie kończył się on sam, a zaczynały substancje, które brał, by zasnąć, wyłączyć się, przestać czuć. Czuł na sobie jej wzrok, jej dotyk, jakby próbowała go przytrzymać tu, w tej rzeczywistości, zanim całkiem odpłynie. Ale Carter już dawno nie stał twardo na ziemi. Unosił się gdzieś pomiędzy, w tym dziwnym stanie zawieszenia, gdzie wszystko miało sens tylko przez kilka sekund, a potem znikało, zostawiając po sobie pustkę i pytania bez odpowiedzi. Może to wszystko była tylko reakcja na to, co się wydarzyło wcześniej. Krew na jego rękach. Strach w oczach Sloane. Jej głos, cichy, łamiący się, gdy powiedziała, że się go boi. Jade, całująca go, gdy próbował zapomnieć. A może nie zapomnieć, może po prostu przestać czuć cokolwiek. To wszystko mieszało się teraz w jego głowie. Obrazy przeskakiwały jak migawki. Nie umiał ich zatrzymać, ani poskładać w całość. Nawet kiedy patrzył na Sloane, tak bliską, że wystarczyło wyciągnąć rękę czuł, jakby patrzył przez szybę. Jakby był obok, ale jednak daleko. Za daleko, żeby cokolwiek jeszcze naprawić.
OdpowiedzUsuńCisza zawisła między nimi ciężka i lepka jak dym po spalonym mostku. Jej wzrok, dotyk był dla niego jedynym punktem zaczepienia w tej rozsypanej świadomości. Nie mówił nic więcej. Zamiast tego wyciągnął do niej rękę. Powoli. Ostrożnie, jakby sam nie był pewien, czy ma do tego prawo. Jego palce musnęły jej przedramię, potem bok, i w końcu, kiedy nie uciekła, objął ją. Przyciągnął bliżej. Nie gwałtownie. Nie z głodem, jak zawsze. Nie jak mężczyzna, który chce ją mieć. Ale jak ktoś, kto się jej trzyma, żeby samemu się nie rozpaść. Wsunęła się w jego ramiona bez słowa, a on objął ją ciasno, jakby chciał zapamiętać ten moment. Tylko że w tym uścisku nie było już dominacji, żadnej gry.
Nie było w nim tej pewności, tej surowej siły, która zawsze przyciągała ją jak magnes. Był inny. Miękki w środku, szorstki na zewnątrz.
Nie mówił: Zostaniesz ze mną?
Nie mówił: Potrzebuję cię.
Nie mówił już nic.
Ale w tym, jak przytulał ją do siebie, jak jego dłonie zaciskały się na jej plecach, jak jego broda dotykała jej ramienia, można było wyczytać wszystko, czego nie potrafił wypowiedzieć na głos.
Że się boi.
Że się wstydzi.
Że tęsknił.
Że się pogubił.
I że może jeszcze, choćby przez chwilę, nie chce być sam.
Carter