And I don't want to hear the sound of losing what I never found.
Starsze małżeństwo siedziało na plastikowych krzesełkach, dzieliły ich dwa puste miejsca, jakby chcieli zachować między sobą bezpieczną odległość. Skąd mógł wiedzieć? Nigdy ich nie poznał, nie widział nawet zdjęć. Marshall minął kobietę i mężczyznę, sunąc wzdłuż ściany, odbijając się od kolejnych drzwi, szukając dyżurki pielęgniarek lub jakiegokolwiek innego miejsca, w którym ktoś mógłby udzielić mu informacji. Wreszcie po kilku ciągnących się w nieskończoność minutach tej tułaczki, z jednej z sal wyszła kobieta z plikiem kartotek. Marshall dopadł do niej, o mało nie sprawiając, że upuściła dokumenty. Spiorunowała go wzrokiem, lecz w momencie jej wyraz twarzy złagodniał.
— Tak?
— Moja żona, Jennifer Woolf-Marshall. Przywieziono ją tutaj.
— Rzeczywiście, mamy taką pacjentkę. Proszę zaczekać, poproszę doktor Spellman.
Doktor Spellman. Dopiero teraz zorientował się, gdzie się znajduje. Oddział ginekologiczno-położniczy. Pomalowane na blady róż ściany. Gdzieś w końcu korytarza zamajaczyła kobieta w zaawansowanej ciąży, w szpitalnej koszuli wiązanej tasiemką na szyi. Szła powoli, trzymała się za krzyże, obok kroczyła położna, mówiąc coś o rozwarciu i o tym, że jeszcze trochę.
Nie. Za wcześnie. Za szybko. Może to cukrzyca? Ciężarne często miały cukrzycę.
Oparł się ciężko o ścianę, tylko cudem się po niej nie osuwając. Wzrok utkwił w drzwiach pomieszczenia, w którym zniknęła pielęgniarka, licząc, że to właśnie stamtąd wyjdzie doktor Spellman i zaraz wszystko mu wyjaśni, uspokoi, przypomni ich pierwszą wizytę u niej i zapewni, że nie ma się czym martwić. Póki jednak to nie nastąpiło, Jerome osuwał się w ciemną otchłań najczarniejszych myśli, tonąc, lecz jednocześnie wciąż gorączkowo młócąc rękami i wierzgając nogami, wciąż utrzymując głowę nad powierzchnią, mimo że raz po raz dławił się lodowatą wodą. Walczył jednak, o każdy oddech i uderzenie serca, o każdą kolejną sekundę wyrywaną z przewalającej się nad nim i pod nim rzeki czasu.
Kate na moment oderwała się od swoich rozmyślań, wzrokiem niespiesznie podążając za jakimś mężczyzną, który wparował nagle na oddział. Westchnęła jednak ciężko, pokręciła głową i oparła się wygodniej na krześle, choć w tym momencie żadna pozycja nie mogła dać jej ulgi. Podobnie jej mąż – Michael – walczył ze sobą wewnętrznie, zastanawiając się, dlaczego do tego wszystkiego doszło. Co było nie tak? Czy na ich rodzinie ciążyła jakaś klątwa?
— Trzeba zadzwonić do Edith.
— Zapomniałam… A ten mąż?
— Nie mam numeru.
— A to szkoda! Przecież wiedziałeś o wszystkim…
— Uspokój się, na Boga. Chociaż ten jeden raz — warknął, patrząc na kobietę spode łba. W tej samej chwili pojawił się lekarz, który przyjmował Jennifer. Był to mężczyzna koło pięćdziesiątki, nieco przy kości. Trzymał w ręku jakieś wydruki, poprawiając przy tym okulary i wzrokiem szukając państwa Jonesów. Gdy i jego zobaczyła kobieta, natychmiast wstała z krzesła i podeszła do niego.
— Panie doktorze… Czy już coś wiadomo? Co się dzieje z moją wnuczką?
Brunet westchnął, przełknął i wzruszył ramionami.
— Nie jest najlepiej. Wyniki wstępnych badań są słabe, pojawiła się mocna anemia, ale…
— Proszę mówić, musimy wiedzieć, co się dzieje — dodała przejęta, ściskając rączkę torebki. Wtedy też dołączył do niej mąż, choć jeszcze na moment spojrzał zza ramienia na mężczyznę, który stał nieco dalej. Zmarszczył brwi, dołączając do rozmowy.
— Chodzi o to, że pojawiły się pewne komplikacje. Podaliśmy państwa wnuczce leki, czekamy. Na razie tyle mogę powiedzieć, proszę być dobrej myśli, czekamy. Bardzo mi przykro, robimy wszystko, co w naszej mocy.
— Ale przecież ona tylko była blada i leżała na kanapie! — zawyła Kate, rozpaczliwym tonem. Pan Jones pokiwał głową i spojrzał porozumiewawczo na lekarza, po czym wymamrotał ciche dziękuję, odprowadzając żonę do krzesła.
— Kate… Nie sądzisz, że to może być on? — szepnął, wskazując podbródkiem na Marshalla. Staruszka przystanęła, zmierzyła nieznajomego wzrokiem, ale nim zdążyła zrobić cokolwiek, parę osób z personelu szpitala zaczęło biegać w tę i we w tę. Doktor Novak niemal zderzył się ze swoją koleżanką, podtrzymując trzymane przez nią dokumenty. Wymienili między sobą parę zdań, po czym spojrzeli w kierunku małżeństwa, jak i Jerome’a, następnie podbiegła do nich pielęgniarka, by o czymś poinformować. Wtedy obydwoje ruszyli szybko w stronę sali, na której znajdowała się blondynka. Serce Kate zabiło boleśnie, podobnie działo się z Michaelem. Obydwoje odwrócili się w stronę Jerome’a, robiąc kilka kroków do przodu.
— To ty jesteś mężem Jennifer? — zapytała z niepewnością kobieta, lekko przechylając głowę na bok. W kącikach jej oczu skrywały się łzy, a gardło zawiązywało się na ciasny supeł, przez co nie była w stanie powiedzieć niczego więcej.
— Idę zadzwonić do Edith — mruknął Jones, czując wyraźną potrzebę zaczerpnięcia powietrza. Czy to wszystko się działo przez niego?
Wszystko, co działo się wokół, zdawało się być przytłumione. Marshall stał i czekał, nie odrywając wzroku od jednego, upatrzonego wcześniej punktu, podczas gdy kilka metrów od niego zapanowało pewne poruszenie, nie zainteresował się tym jednak. Nie znał tych ludzi. Zapewne mieli swoje problemy, własnych bliskich za którymiś z tych przeklętych drzwi. Odwrócił jednak głowę, słysząc powolne, lekkie i niepewne kroki, spostrzegając zbliżającą się do niego starszą kobietę i posłał jej niezrozumiałe spojrzenie, nie wiedząc, czego ta może od niego chcieć. Aż zadała mu pytanie, które wszystko zmieniło.
— Tak — wychrypiał i odepchnął się od ściany. Górował nad nią o dobrych kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt centymetrów. Wisiał nad Kate niczym sęp wygłodniały choć strzępka informacji, najmniejszego ochłapu, chwilowo nie zaprzątając sobie głowy tym, kim właściwie była ta kobieta. Próbował dopasować jej twarz do imion obijających mu się o czaszkę, które znał i kojarzył z opowieści Jen, ale gonitwa myśli mu na to nie pozwalała. — Co się dzieje? Co znowu żeście jej zrobili? — spytał cicho, lecz pomimo tego w jego głosie przetoczył się ostrzegawczy, głęboki grom, a jasne i wściekłe rozbłyski sięgnęły oczu. Tylko tego mógł się teraz złapać, by nie rozsypać się na tysiące kawałków. Wypiętrzającej się niczym burzowa chmura wściekłości.
Kobieta westchnęła ciężko, na parę sekund powstrzymując powietrze w płucach. Wypuściła je zaraz ze świstem, a świat wokół niej zawirował, jakby była na jakiejś cholernej karuzeli.
— Ja tylko… Ja… Wszystko musi być dobrze — mruknęła jedynie, opadając z powrotem na krzesło. Wtedy też wrócił do pomieszczenia Michael, cały roztrzęsiony.
— Słyszałem co mówili, przez przypadek. Dwie pielęgniarki rozmawiały ze sobą, chyba o Jen. Jakiś krwotok, nie wiem, o co chodzi, ale chyba jest źle — odparł, przystając przy Marshallu. — Przepraszam. Jestem dziadkiem Jen. Michael. A to jest moja żona, Kate — wskazał na kobietę. — Oby wszystko się wyjaśniło… A ty wreszcie, kurwa, skończ te swoje gierki! — warknął, wymachując rękami w powietrzu.
— Zejdź ze mnie! To też moja wnuczka! Gdybyś mi o wszystkim powiedział, to może tej sytuacji by nie było!
— A kto wspomniał Rufusa?! Czy ty do reszty zmysły postradałaś?! — wrzasnął, łapiąc Kate za ramiona, by lekko nimi potrząsnąć. Spojrzał jej prosto w oczy. — Nie waż się więcej do niej zbliżać, rozumiesz? Właśnie dlatego o niczym nie wiedziałaś.
— Kurwa! — wrzasnął Jerome, uderzając pięścią o ścianę. Promieniujący ból otrzeźwił go na tyle, by mógł zrobić to, co uważał za jedyne słuszne wyjście z tej sytuacji. — Wyjdźcie stąd — warknął do kłócącej się dwójki. — Oboje. Zanim sam was wyprowadzę — rzucił, skinieniem głowy wskazując na drzwi oddziału, za którymi znajdował się jeszcze kawałek wolnej przestrzeni i klatka schodowa wraz z windą. Nie chciał słuchać ich wyjaśnień. Nie życzył sobie ich obecności. Nie, kiedy ewidentnie władowali się do życia jego i Jen z buciorami, nanosząc tyle błota, że teraz wszyscy, z młodym małżeństwem na czele, musieli taplać się w gównie.
— Czułem, że będą z tego kłopoty. Kurwa mać! Najpierw Noah, później Edith. A teraz wy — mamrotał ni to do siebie, ni to do dziadków Jennifer, mając ochotę splunąć z obrzydzenia na szpitalną podłogę. — Nie dotarło? Wynocha! — krzyknął, gwałtownym ruchem ręki wskazując im drogę, po czym obrócił się plecami do nich i oparłszy dłonie na głowie, mocno zacisnąwszy palce na włosach, zaczął nerwowo krążyć po korytarzu, będąc w coraz głębszym amoku. Nie chciał wierzyć w to, co się dzieje. Odpychał od siebie natrętne myśli, lecz te kąsały niczym wściekle atakujące psy, gryząc go do krwi. Posoka sączyła się z wielu krwawych ran, a Jerome znikał kawałek po kawałku wraz z każdym wyszarpywanym ostrymi zębiskami przerażenia fragmentem ciała.
Michael oderwał wzrok od żony, by posłać mężczyźnie krótkie spojrzenie. Skinął głową uznając, że faktycznie nie powinni teraz przebywać w swojej obecności, zwłaszcza w tej sytuacji.
— Kate, idziemy się przewietrzyć.
— Nigdzie nie idę.
— Kate! — warknął, szarpiąc ją za ramię na tyle mocno, by pociągnąć ją do góry. Potem popchnął w stronę windy, gdzie bezpiecznie zjechali na dół. A gdy byli w drodze do wyjścia ze szpitala, minęli się w drzwiach z Edith. Jak się okazało, była całkiem niedaleko, więc mogła szybko dotrzeć do szpitala. Michael wskazał, w której sali przebywa Jen, uprzedzając, że jest tam też Jerome. Brunetka jednak nie zważała na to; chciała być przy swojej córce. Chociaż ten jeden raz.
Po kilku minutach pojawiła się na korytarzu, a widząc Jerome’a aż sama stanęła. Nie sądziła, że zastanie taki widok – całkowitej rozpaczy. Ale… Dlaczego? Przecież wiedziała, że się kochają. Jej samej ręce trzęsły się strasznie, nogi były miękkie, jak z waty. Przez chwilę wahała się, jednak ostatecznie podeszła do mężczyzny i nic nie mówiąc usiadła na jednym z krzeseł. Miała prawo tu być. Po prostu być. Nie musiała mówić niczego. A nawet lepiej, że się nie odzywała.
Po upływie kolejnych dwudziestu minut, na korytarzu pojawiła się doktor Spellman. Nie znała Edith, więc tylko przyjrzała jej się krótko, podchodząc ostatecznie do Marshalla.
— Jerome… — zaczęła powoli, szukając w głowie odpowiednich słów. Nim jednak powiedziała, o co chodzi, położyła dłoń na karku, zacisnęła usta i spuściła głowę. Ten przypadek i dla niej był wyjątkowo ciężki. Zżyła się z Jen, chociaż nie widywała się z nią często. Ale… Może po prostu sama była kiedyś, jak blondynka? — Jerome, sytuacja się pogorszyła — wydukała. Naprawdę trudno było jej zachować się teraz profesjonalnie. W końcu wyprostowała się, zrobiła krok do przodu, a potem położyła obie dłonie na ramionach mężczyzny. — Jen straciła bardzo dużo krwi. Podaliśmy jej leki, ale to nie pomogło. Nie mogliśmy nic więcej zrobić. Bardzo mi przykro — wyszeptała ze łzami w oczach. — Ona…
— Co z moją córką…? — jęknęła Edith, czując jak od połowy ciała traci czucie. Łzy płynęły po jej policzkach, zalewając ją również od środka. Czuła, jakby właśnie wpadała do jakiejś czarnej otchłani, skąd nie było wyjścia. Jedynie ciemność, chłód i ból przedostawały się każdą, nawet najmniejszą szczeliną, odbierając racjonalne myślenie.
Rudowłosa lekarka odwróciła się do niej, wciąż jednak będąc blisko Jerome’a.
— Walczymy. Proszę być dobrej myśli… — dodała cicho, następnie zaczęła iść w kierunku sali pacjentki.
— A dziecko? Dziecko… Co z dzieckiem? — zawołała brunetka, tym samym zatrzymując lekarkę w półkroku. Spellman wzięła głęboki wdech, niechętnie wracając do oczekujących. Splotła swoje palce, przygryzła delikatnie dolną wargę, ponownie stając przy brunecie.
— Niestety… Jerome, naprawdę tak mi przykro… — mruknęła, powstrzymując emocje. Na tyle, na ile się dało. — Był problem z łożyskiem. Potem pojawił się krwotok… Jen straciła dziecko — wydukała wreszcie, znów biorąc głęboki wdech. — Przepraszam, ale muszę do niej wracać. Potrzebuje mnie — dodała, następnie oddalając się szybko.
Edith wybuchła płaczem i schowała twarz za dłońmi. W tym momencie obwiniała się chyba najbardziej ze wszystkich. Wstała z siedzenia, a potem pobiegła do łazienki, chcąc się uspokoić.
Jak…?
Brunet słuchał słów doktor Spellman, lecz nie chciał słyszeć. Nie mógł. Nie potrafił. Nie. Po prostu nie.
Posłał Edith nieprzychylne spojrzenie, kręcąc głową. Ją również miał ochotę stąd wyrzucić, wyprowadzić za drzwi, tak by dołączyła do reszty swojej plugawej rodzinki, lecz zamiast tego wrócił spojrzeniem do stojącej na przeciwko niego lekarki, słysząc jedynie szybkie, oddalające się kroki.
Nie.
— Merida! — zawołał za pędzącą z powrotem do sali kobietą, z trudem przeciskając przez ściśnięte gardło kolejne słowa. Rudowłosa przystanęła, zaciskając mocno powieki, obiecując sobie, że to ostatni raz i spojrzała na mężczyznę przez ramię. — Weź mnie do niej. Słyszysz? Musisz mnie do niej zabrać. Obiecałem. Obiecałem, że nigdy nie zostanie sama. Proszę.
A teraz Jennifer Woolf-Marshall była samotna jak jeszcze nigdy dotąd w całym swoim życiu.
Jerome stał pośrodku oka cyklonu i było mu tu dobrze. Cicho i spokojnie. Nie czuł podmuchów wiatru, szalejącego wokół niego w chaotycznych i niszczących porywach, nie dosięgał go siekący poziomo deszcz. Gdzieś obok niego przewalały się gromy i trzaskały pioruny, lecz tu, w samym centrum, był bezpieczny. Nieosiągalny. Kiedy spojrzał w górę, widział błękitne niebo, wydzielone pośród skłębionych, czarnych, a wręcz podszytych zgniłą zielenią chmur równym okręgiem. Westchnął cicho, wiedząc, że będzie musiał porzucić ten posiadany na wyłączność fragment nieba. Przymrużył powieki, uśmiechnął się pod nosem. Żegnał się pośród zawodzenia wiatru, pośród wibrujących w ciele grzmotów.
— Proszę.
Zrobił krok naprzód, a potem kolejny i jeszcze jeden, a później wyciągnął rękę i to wystarczyło, by kręcący się wokół niego lej wciągnął go z całą swoją nieokiełznaną mocą.
Ból i strach rozlały się po jego ciele, wezbraną falą zalewając również umysł. Nie był w stanie już dłużej się bronić, odpychać od siebie tego wszystkiego. Nie, jeśli faktycznie chciał podążyć za Meridą na salę, wlepiając w nią rozpaczliwe spojrzenie i nie miał pojęcia, jaka siła sprawiała, że stał jeszcze na nogach. Wiedział tylko jedno. Musiał być teraz przy Jen, przy swojej żonie, która wkroczyła do jego życia niespodziewanie i z impetem, wywracając je do góry nogami – dla niej zaczął chodzić na rękach.
Doktor Spellman przełknęła, jej krtań poruszyła się w górę i w dół. A Jerome czekał, bo tylko to mu pozostało.
— Przepraszam, ale nie mogę. Naprawdę. Musisz zaczekać…
— Pani doktor! Proszę tutaj przyjść, prędko!
— Zaraz wrócę — odparła, szybkim krokiem przemierzając korytarz, by wejść do sali Jen, skąd nawoływała ją lekarka. W końcu zniknęła za drzwiami, na jakieś pół godziny. Potem zmaterializowała się ponownie przy Marshallu, oddychając już nieco lżej. — Jest przytomna. Częściowo była też przytomna wcześniej i… — urwała, patrząc na wchodzącą Edith. — Wie, co się stało. Stan się poprawił. Jest stabilnie. Słabo, ale stabilnie. Teraz możesz do niej wejść — uśmiechnęła się kącikiem ust, łapiąc go za ramię, by podprowadzić bruneta pod pokój. — Musicie to wytrzymać, nie ma innego wyjścia. Życzę ci dużo siły — dodała. Zostawiła go samego, wracając do Edith, do której zaraz dołączyli też dziadkowie Jen. Również chcieli wiedzieć, co się dzieje.
A przecież świat znowu wywracał się do góry nogami. Zwłaszcza tuż za progiem, gdzie zapach chemikaliów aż drażnił nozdrza i oczy, jeśli ktoś był na nie wyjątkowo wrażliwy. Ale dla Jennifer, która znajdowała się w środku, już nic nie miało znaczenia. Nic nie mogło wyrządzić krzywdy bardziej, niż to, co się działo w przeciągu tych kilku godzin. Do tej pory sądziła, że życie zaskakiwało ją stanowczo zbyt wiele razy i chyba wyczerpała już limit porażek. Jakież więc było jej zaskoczenie, gdy i tym razem się pomyliła... Z całego serca chciała, żeby wszystko okazało się tylko koszmarem, jednym z tych, które uderzały w dziewczynę ostatniej nocy. Bo ileż można wycierpieć? I czy to ta miłość była równoważnią dla tego całego zła, które się za nią wlokło? Czy to była cena, jaką przyszło blondynce zapłacić? Za to jedno, jedyne uczucie, które przecież doprowadziło ją do tego miejsca, pozwoliło też uwierzyć w siebie, zdobyć upragnioną wolność i sens życia. Czy właśnie, jednak, go traciła…?
Miała wrażenie, że budowany przez lata pancerz pękł. Rozsypał się na miliony kawałków, zupełnie tak, jak to szkło w kuchni, pozostawiając ją nagą, zupełnie bezbronną. Jakby coś wydarło z jej wnętrza nie tylko dziecko, na które tak bardzo czekała, ale również wszystkie wartości, odwagę, nadzieję… Wiarę, że kiedyś będzie dobrze. Nie było. Nie mogło być. Najwidoczniej skaza na psychice miała pogłębić się jeszcze bardziej, a znamię zapiec boleśniej i po raz kolejny dać o sobie znać. Czy nie było już innego wyjścia?
Głucha cisza królowała nad wszystkimi bodźcami, atakując dwudziestoparolatkę z każdej strony. Nie słychać było dźwięku pikających maszyn, szelest liści zza szyby był niemy, zupełnie tak, jak głos sumienia Jen. Stała się pustą kukłą, jedynie skorupą podobną do wydmuszki, bez żadnego środka. Wszystkie kolory mieszały się ze sobą, ostatecznie dając splamić się smudze czarnej, oblepiającej mazi, przez którą nie widziała już nic. Początkowo ból, żal, rozgoryczenie, wstrząs i ta cholerna niemoc obejmowały ją ciasno, lecz teraz nie było już nic. Zupełna pustka.
Leki sprawiały, że przestawała pamiętać. Wymazywały z jej głowy to, co mogłoby jeszcze raz zakłuć i tak poranione serce, przez które przelewała się otworami jakby zimniejsza, wręcz zlodowaciała krew. Oddech stał się miarowy, spokojny. Zupełnie przeciwny do stanu podświadomości, gdzie Jen, jakaś jej druga strona, krzyczała przerażająco, wołając o ratunek. Wiła się i odbijała od ścian klatki, pragnąc przerwać tę wizję, aby zejść na ziemię do tego, co udało się przez niecały rok wspólnymi siłami zbudować. I najgorsze było to, że to wcale nie był sen, a jawa bezczelnie machała kluczami tuż za kratami pułapki.
Westchnęła ciężko i drgnęła, gdy otworzyły się drzwi. Nie musiała pytać, ani patrzeć. Wiedziała, że to był On.
Pozwoliła, aby ten ciężki moment trwał, pulsował i narastał między nimi, doprowadzając do katastrofy. Dla niej świat w tym momencie i tak stał się zwykłym płótnem, na które można wylać wszystkie pomyje, pomimo, iż jego przeznaczenie było zupełnie inne i miało być podstawą rajskiego krajobrazu. Pozwoliła, aby ogień trawił jej pozostałe narządy, a dym zatruwał powietrze, którego i tak już nie chciała nabierać. Poddała się. Ten jeden jedyny raz w życiu nie miała już sił, by dalej walczyć. Granica została przekroczona.
Przełknęła, odwracając głowę bardziej w stronę okna. Cała była blada i widocznie wycieńczona. Zupełnie tak, jakby odeszło z niej całe życie, a dusza tańczyła już daleko, w skrajnie innej czasoprzestrzeni. Otworzyła oczy, patrząc na wznoszące się do góry i opadające gałęzie.
— To był chłopiec — szepnęła, ledwo słyszalnie. — Powiedzieli mi. Mieliśmy syna.
Pojedyncza łza spłynęła po policzku Jen, wcale nie chcąc się zatrzymać. A ona marzyła teraz tylko o tym, żeby na zawsze zniknąć. Zasnąć i już nigdy się nie obudzić. Pozostając w tym przeklętym, zmaterializowanym koszmarze samą. Bo przecież od początku tak właśnie… miało być?
Wydawała się tak krucha na szpitalnym łóżku, będąc pod kroplówką, podłączona do aparatury mierzącej wiele parametrów życiowych. Tętno, ciśnienie, saturacja. Żyła, będąc jednocześnie cieniem samej siebie, jakby ciało stanowiło tylko materialną powłokę natomiast Jen… Samej Jen jakby tutaj nie było i stojący w drzwiach Jerome wiedział, że musi to zmienić. I mimo iż był złamany w środku, musiał być silny, za nich oboje, ale też przede wszystkim za nią. Za swoją żonę, której obiecywał tak wiele, lecz tym razem nie zdołał jej ochronić. Przed czym, tak właściwie? Chyba tylko wyjątkowo okrutnym chichotem losu. Mógł skumulować i skierować strumień złości ku jej rodzinie, ale czy oni tak naprawdę czymkolwiek zawinili? Może tak? Może nie?
Nie. A jednak. Mimo że powtarzał to jedno słowo jak szczególne zaklęcie, stało się. I od tej pory wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej, bo choć ich wspólne życie ponownie wywróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, to wcale nie zatoczyło koła; nie znaleźli się w punkcie początkowym, lecz o wiele dalej, na obcym i wyjątkowo wrogim terenie.
Nie wiedział, jak długo wpatrywał się w jej umęczoną sylwetkę, trawiąc nie tylko widok, który miał tuż przed sobą, ale także jej słowa, w końcu jednak zbliżył się i przysiadł na skraju łóżka, bez pytania ostrożnie biorąc w ręce dłoń blondynki, tą, z której nie wystawał osadzony w żyle wenflon.
— Popatrz na mnie — poprosił cicho, widząc, jak odwraca głowę ku oknu, za którym dzień powoli szarzał, ustępując pola zmierzchowi, a następnie długiej nocy. — Jen — szepnął i zamilkł, nie było bowiem takich słów, których mógłby teraz użyć, by załagodzić ból i cierpienie. Ludzkość nigdy nie poznała języka mającego moc zasklepiania dopiero co otwartych ran, łagodzenia żalu i poczucia straty; żadne słowa nie były w stanie wypełnić rozpychającej się pustki, która panoszyła się śmiało w sercu i umyśle Marshalla, niosąc ze sobą chwilowe ukojenie. W tej chwili zdawała się być lepsza niż wszystko inne, więc przywitał ją z otwartymi ramionami, pozwalając, by jego spojrzenie stało się rozmyte, bez wyrazu. Zaraz jednak poruszył się niespokojnie, wręcz wzdrygnął. Nie. Nie mógł pozwolić sobie na ten luksus, nie chciał.
— Lionel — powiedział ni to do siebie, ni to do Jen, a może do ech przeszłości wypełniających szpitalną salę. — Lionel Jack Nahuel. Mamy syna — uznał, zamrugawszy szybko, by nieco przytomniej spojrzeć na ukochaną. — Już zawsze będziemy go mieli — dodał, mocniej ściskając jej dłoń.
Czuł, że mu się wymyka. Mimo że nie była zdolna do powszechnie rozumianej ucieczki, chowała się w głąb siebie, daleko i na tyle szybko, że nie wiedział, czy będzie w stanie ją doścignąć, zamierzał jednak próbować, aż do skutku, nawet jeśli miało zabraknąć mu tchu.
— Jen?
Nie mogła na niego patrzeć. Po prostu nie mogła. Coś w środku niej nie pozwalało dziewczynie zrobić kroku w tył; myśli zmuszały do rzucenia się w bieg, tak, jak to czyniła za każdym razem, gdy znalazła się w patowej sytuacji. Tak było i tym razem, lecz ciało stawiało solidny opór, każąc blondynce pozostać na miejscu. Czuła, jak coś pęka, kawałek po kawałku, jak wszystkie nici rozplątują się w powietrzu i opadają, tak, jak liście na wietrze. Wszystko, co wydawało się pewne, prowadzące prosto do szczęścia, teraz po prostu ginęło w morzu rozpaczy, jednocześnie zderzając się z wszechogarniającą głębią wewnętrznego milczenia.
Znów zamknęła oczy i pokręciła delikatnie głową, ogromnie pragnąc zatrzymać to wszystko. Chwycić brzytwę, nawet, jeśli miałaby sobie poranić ręce. Zrobić cokolwiek, byleby tylko cofnąć czas, chociaż o te kilka godzin… Tym bardziej nie mogła wytrzymać tego, co docierało do niej coraz mocniej; pomimo leków świadomość uderzała w głowę dziewczyny coraz intensywniej, paraliżującymi gromami rozwarstwiając się na wszystkie poziomy tkanek. Nawet oddech stał się szybszy, niespokojny, a serce łomotało nieznośnie.
— On nie żyje. Nie żyje. Nasze dziecko… Nie ma go, rozumiesz…? — jęknęła, w końcu odwracając głowę w stronę Jerome’a. W jej źrenicach nie było już tych wesołych iskier, ziały za to przerażającym bólem i goryczą wylewającą się na zewnątrz. — Lionel nie żyje.
Lionel nie żyje. Chyba nigdy żadne słowa nie potrafiły posiekać w sekundzie człowieka tak bardzo, jak informacja o czymś takim.
Nawet nie zdążyła go poznać...
Zabrała od niego swoją dłoń, by móc opuszkami dotknąć swoich nieprzyjemnie pulsujących skroni. Maszyna zaczęła pikać głośniej, częściej, co przywołało pielęgniarkę.
— Wszystko w porządku?
Jen skinęła do kobiety głową, a potem ułożyła się na boku.
— Muszę odpocząć. Proszę, zostaw mnie samą… — mruknęła, ledwo powstrzymując się przed pokazaniem światu tego, jak bardzo została mentalnie złamana. Zwłaszcza wtedy, gdy mimowolnie położyła rękę na swoim brzuchu, w którym…
Zacisnęła mocno wargi i powieki, chowając twarz w poduszkę. Pielęgniarka zauważyła to i z ciężkim westchnieniem podeszła do Jerome’a.
— Proszę dać jej chwilę — powiedziała do niego cicho, nachylając się nad mężczyzną.
— Nie.
Tym razem to tłukące się w głowie słowo wypowiedział na głos. Posłał pielęgniarce ostre spojrzenie, lecz wstał i przeniósł się na stojące pod ścianą, znajdujące się w odległości może metra od łóżka, krzesło. Nie zamierzał wychodzić. A jeśli ktokolwiek zamierzał go wyrzucić, proszę bardzo, mogli wezwać ochronę, ponieważ sam, z własnej woli na pewno nie opuści tego pomieszczenia.
Oparłszy łokcie na kolanach, schował twarz w dłoniach, mocno zaciskając powieki.
Lionel nie żyje.
Tak bardzo chciał się z tym nie zgodzić. Tak bardzo wykrzyczeć całemu światu, co o tym wszystkim myśli. Zamiast tego przygryzł mocno wewnętrzną stronę policzka, czując w ustach krew, którą roztarł językiem po zębach i przełknął z trudem. Pielęgniarka jeszcze przez jakiś czas kręciła się po sali, lecz nie ośmieliła się więcej odezwać. I dobrze, Jerome bowiem nie ręczył za siebie, za swoje czyny i słowa. Spomiędzy rozwartych palców spojrzał na Jennifer, odwróconą do niego plecami, mając ochotę wyć niczym zranione zwierzę, głośno i przeraźliwie, przeszywająco do szpiku kości. Każdy skrawek jego ciała promieniował bólem, jakby ktoś wbijał w jego tkanki tysiące ostrzy, przekręcał, dociskał głębiej, wyjmował i powtarzał całą czynność, czerpiąc z tego dziką satysfakcję, a on nie był w stanie się bronić. Przyjmował więc cios za ciosem, nadstawiał policzek, był kopanym leżącym i było mu wszystko jedno, bo nie miał siły się podźwignąć.
— Nie odpychaj mnie — poprosił głucho i cicho, kiedy pielęgniarka wyszła, nie mając pewności czy blondynka go słyszy. Raz po raz wstrząsały nim nieprzyjemne dreszcze. W jednej sekundzie miał ochotę zerwać się z krzesła i obejść łóżko, zbliżyć się wbrew jej prośbie, w drugiej mocniej dociskał stopy do szpitalnej podłogi. Miotał się, trząsł, wiercił na trzeszczącym meblu jak w potrzasku; jak złapany w pułapkę, z której nie mógł się wyrwać.
Drzwi uchyliły się, do środka zajrzała doktor Spellman.
— Jerome? Rodzina… Chcieliby z tobą porozmawiać… — wydukała, przenosząc spojrzenie z mężczyzny na łóżko i z powrotem, po czym powoli skinęła głową i uśmiechnęła się blado. Zostanę z nią. Możesz iść, zdawała się mówić, lecz on wcale nie chciał. Co miał im powiedzieć? Czego od niego oczekiwali?
Ciężko podniósł się z krzesła i wyszedł, pozwalając, by w przelocie Merida musnęła jego dłoń. Zamknął za sobą drzwi i uniósł głowę, jak przez mgłę widząc trzy postacie. Zamrugał, chcąc odzyskać ostrość widzenia i dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, że płacze. Słone łzy potoczyły się po jego policzkach, które zaraz ze złością otarł wierzchem dłoni.
— I niby co chcecie ode mnie usłyszeć? — spytał, obdarzając spojrzeniem kolejno Edith, Kate i Michaela. — Czego szukacie? — pluł słowami, pocierając dłonią zmarszczone czoło. — Pocieszenia? — parsknął, zaśmiawszy się gorzko prosto w wpatrzone w niego twarze. — Idźcie do diabła, tam skąd wszyscy przyszliście — warknął, odwracając się z zamiarem wrócenia do sali.
— Jerome, poczekaj! — krzyknęła Edith, podchodząc do mężczyzny. — Wiem, że cierpisz. Uwierz mi, że wiem — dodała, mocno chwytając go za ramię. — Co z Jen? W jakim jest stanie? Możemy do niej wejść?
— Chociaż na chwilę… — dodał Michael, trzymając dłoń na karku. Czuł się winny za to wszystko, choć tak naprawdę wcale nie powinien. Cóż, mając na myśli oczywiście tę jedną sytuację, bo jeśliby ktoś chciał teraz rozprawiać o całej ich przeszłości, to miał wiele występków, nawet niemoralnych, na swoim koncie. Lecz w tej chwili… W zasadzie, to czyja to była wina?
Kate oparła się o ścianę i kręciła głową. Nie odzywała się, bo… Chyba pierwszy raz w życiu naprawdę zabrakło jej słów. Kim właściwie była? Kim byli ci wszyscy ludzie, którzy zdążyli przewinąć się przez jej życie? Czy to ona miała wpływ na to, co się w tym czasie wydarzyło? Czy to przez nią, rzeczywiście, rozleciała się jedna, a potem druga, być może teraz trzecia rodzina…?
Czy zerwała się kolejna linia?
— Przepraszam.
Edith i Michael odwrócili się w stronę pani Jones, ewidentnie zdumieni. Nie wierzyli w to, co słyszą; Kate Jones przeprasza?!
Michael aż prychnął i złapał się dłońmi za głowę. Po chwili zaczął się głucho śmiać, niemal łamiąc się wpół. Woolfowa patrzyła na niego z niezrozumieniem, chociaż sama miała wrażenie, jakby to wszystko było jednym wielkim żartem.
— Coś ty powiedziała?! — zawołał starzec, podchodząc do żony.
— Przepraszam — powtórzyła głośniej, nie mogąc podnieść na niego wzroku.
— Po tym wszystkim? Teraz?! Po tych pierdolonych trzydziestu latach?! Wiesz, co ci powiem? Zabijasz wszystko, co spotkasz na swojej drodze, wszystkich, kurwa, zabijasz! Boże, jaki byłem ślepy! — warknął, w ostatniej chwili się powstrzymując, żeby jej nie uderzyć. — Ty doskonale o wszystkim wiedziałaś, a ja patrzyłem, jak ten kretyn, pozwalając ci na to wszystko! Jak taranujesz i niszczysz wszystkich dookoła! I to twoja wina, że Jen poroniła!
— Tato, przestań… — poprosiła cicho Edith, zbliżając się do mężczyzny. Ten jednak odepchnął ją od siebie jednym ruchem, przez co brunetka uderzyła plecami o ścianę naprzeciwko. Michael był wściekły; oddychał ciężko, otworzył szeroko oczy, a następnie skierował się prosto do wyjścia, w progu zatrzymując się. Odwrócił się na pięcie i zbliżył się do Jerome’a, kładąc mocno rękę na jego ramieniu.
— Nie pozwól, żeby ktokolwiek odebrał ci rozum. Nawet miłość twojego życia, nawet coś, co jest dla ciebie najcenniejsze. Nie daj sobie odebrać szczęścia, chłopcze. Pamiętaj o tym — mruknął, patrząc mu prosto w oczy. Potem zbiegł po schodach, by wyjść ze szpitala. Nie mógł tam dłużej przebywać.
Wystraszona Edith dalej stała pod ścianą, nie mogąc się ruszyć. Cała się trzęsła. Pani Jones zaś opadła na podłogę, dłoń kładąc na klatce. Dławiła się płaczem.
— To wszystko moja wina…
Ta gra nie była warta świeczki. Patrzył na nich, teraz już dość obojętnie, na te przepychanki i kłótnie. Nie chciał tego dla Jen. Nie teraz. Nigdy.
— Nie. — Znowu. — Nie możecie wejść.
Odprowadził wzrokiem Michaela, prześlizgnął się spojrzeniem po Kate, którą już zainteresowała się jedna z pielęgniarek i zatrzymał wzrok na Edith, lustrując jej sylwetkę. Otwierał usta, żeby coś powiedzieć, lecz ostatecznie zamknął je, pokręcił głową i chwycił za klamkę.
Merida siedziała na tym samym krześle, co on wcześniej. Na jego widok zerwała się, odruchowo wygładzając ubranie i chowając zmiętą chusteczkę do kieszeni spodni. Bez słowa zamienili się miejscami, rudowłosa kobieta wyszła, Jen nawet nie drgnęła. Spała?
Jerome wyciągnął nogi, krzyżując je w kostkach, oparł głowę o ścianę i splótł ręce na piersi. Przymknął powieki, wsłuchując się w brzęczenie aparatury. Miarowe dźwięki były jego jedynym łącznikiem z rzeczywistością, podczas gdy myśli błądziły swobodnie, ostatecznie rozpierzchając się na tyle, że został sam pośród niczego. I było to paskudne uczucie. Pustka była przytłaczająca i lepka, kleiła się do ciała, wciskając się do ust i odbierając mu oddech. Dławił się, szarpał rękami gardło, lecz za nic nie potrafił nabrać powietrza; zamiast niego do płuc wślizgnęła się oślizgła lodowata masa.
Szarpnął się, otworzył oczy. Przysnął? Potarł powieki, rozejrzał się po pomieszczeniu i utkwił wzrok w plecach Jennifer. Coś aż ścisnęło go w środku, strach wywrócił mu żołądek; bał się tego, co może nastąpić, lecz uznał, że podejmie kolejną próbę. I jeśli będzie to konieczne, później następną i jeszcze jedną.
Wstał, celowo pozwalając, by krzesło zaskrzypiało głośno, a buty szurały po linoleum. Znowu przysiadł na skraju łóżka, lecz na razie nie zrobił niczego więcej. Nie odezwał się nawet. Po prostu był.
Udawała, że śpi. Na początku, żeby mieć po prostu spokój. Potem jednak wszystko stało się na tyle ciężkie, że tylko ramiona Morfeusza mogły chociaż na krótki czas dać jej ulgę. Stworzyć iluzję, w której w dalszym ciągu było wszystko dobrze, kłamstwa kręciły się wokół, sklejając ze sobą karty i tworząc z nich swoisty domek, który i tak miał runąć. Na piasku, czy na wodzie, czy na czymkolwiek innym – nie miało to już znaczenia.
Lecz obudziła się, gdy poczuła ciężar lądujący niedaleko niej. Zmarszczyła brwi i przeciągnęła się delikatnie, a raczej poprawiła pozycję. I wtedy znowu wszystko do niej dotarło. Z trudem otworzyła oczy, a pierwsze, co ujrzała, to uruchomione aparatury i faktyczne ciemności.
Westchnęła cicho, potem odwróciła głowę na bok, dopiero teraz orientując się, że siedział przy niej Jerome. Żal znowu zalał ją od środka; patrząc na niego myślała tylko o ich straconym dziecku i nic nie mogła na to poradzić. Za bardzo wiązała to szczęście z mężczyzną, ich syn był nierozerwalnym spoiwem ich osobnych żyć. Jak miała z tą myślą żyć dalej? Jak funkcjonować?
Ale… Ta miłość, którą go darzyła…
— Prosiłam… — szepnęła, tym razem nie odwracając od niego wzroku. Jedna część dziewczyny potrzebowała go przy sobie, druga zaś odrzucała z całą siłą, broniąc się w ten sposób przed jeszcze większym bólem. Co będzie dla niej gorsze? — Prosiłam, żebyś zostawił mnie samą — wychrypiała, znów chowając twarz w poduszkę.
Wiedziała, że nie odejdzie.
— Kate mnie tu przywiozła. Podobno, gdyby nie ona, byłoby ze mną krucho — dodała tylko. Uznała, że powinien wiedzieć. — Ale może tak by było lepiej.
— Pewnie — przytaknął z nagłą złością i zerwał się z łóżka, podchodząc do okna. Oparł dłonie na wąskim parapecie i przytknął czoło do zimnej szyby, na której jego płytki oddech pozostawiał niknące kółeczka pary. — Nie rób tego, dobrze? — rzucił ostro, nie spoglądając na nią, wydawało mu się bowiem, że kiedy się odwrócił, wyleje się z niego cały żal i żółć. — Nie rób z siebie… — urwał, niekoniecznie chcąc użyć akurat tych słów, które cisnęły mu się na usta. — To nie była twoja wina Jen, ani nikogo innego — wykrztusił w końcu z trudem i odepchnął się od parapetu, znowu sprężystym krokiem okrążając łóżko. Przykucnął przy nim tak, że przedramiona oparł na pościeli tuż na wysokości głowy blondynki i ułożył na nich podbródek, spoglądając na nią z odległości zaledwie kilku centymetrów, a gdyby zechciała przed nim uciec i odwrócić głowę, gotów był chwycić jej podbródek i przytrzymać mocno, przed czym ostrzegało jego wiele mówiące spojrzenie.
— Naprawdę myślisz, że cię teraz posłucham? Że wyjdę? Znasz mnie, Jen. Jeśli chcesz mnie wyprosić, lepiej od razu wezwij cały pluton. Nie zostawię cię. Nigdy. I bez względu na wszystko. Rozumiesz? To jedno zawsze będę robił wbrew tobie. Obiecałem — mówił gorączkowo, wyciągając dłoń i gładząc jej wyjątkowo chłodny policzek. — I ty też mi obiecywałaś. Pamiętasz? Że postarasz się nie uciekać. Wiem, że gdybyś tylko była w stanie, gdyby… Już dawno by cię tu nie było — skrzywił się, kojarząc te słowa z jej poprzednimi, potrząsnął głową, błądząc spojrzeniem po jej twarzy.
— Nie możemy teraz… Nie możesz, Jen… — dławił się własnymi słowami i łapanym prędko powietrzem, gubiąc się w rwącym potoku myśli, ginąc pod załamującą się falą uczuć.
— Nie — powtórzył, nie wiedząc już, czemu zaprzecza, otoczony przez niebywały chaos. — Proszę — szepnął, nie wiedząc również, o co błaga, nosząc w sobie zbyt wiele niewypowiedzianych na głos próśb.
Patrzyła na niego, choć tak naprawdę nie chciała widzieć. Nie chciała być świadomą, nie chciała czuć. Bo kiedy człowiek czuje, jest bardziej podatny na zranienia. I sam też innych rani łatwiej. Zwłaszcza tych, na których zależy mu najbardziej. Może tak naprawdę niczym nie różniła się od babci czy matki? Może wszystkie kobiety tej krwi zabijały po cichu wszystkich tych, których najmocniej kochały?
Początkowo uciekała przed nim spojrzeniem, ostatecznie popatrzyła na twarz Jerome’a, zatrzymując się na jego oczach, od których już nie mogła się oderwać. Przyciągały ją za każdym razem tak samo, wabiąc do siebie i sprawiając, że widziała w nich duszę mężczyzny. Coś, za czym całe życie biegła, zaginiony element układanki. Czy mogło się okazać, że jednak pomyliła puzzle i wciąż szukała zupełnie innej planszy?
Serce podskakiwało dziewczynie do gardła za każdym razem, gdy wypowiadał kolejne słowa. Jej oczy zaszkliły się, a w kącikach pojawiły się łzy.
— Wiesz, czego nie możemy? — zapytała cicho, mówiąc z trudem. — Nie możemy cofnąć czasu. I nie możemy sprawić, żeby nasze dziecko ożyło. Właśnie tego, przede wszystkim, nie możemy — dodała, pozwalając bezbarwnym kroplom wypłynąć na wierzch, prosto po skórze. Położyła się na plecach, ale zaraz usiadła, mimo roznoszącego się po całym ciele bólu. Syknęła, ale wyprostowała się, opierając się tyłem o ścianę za łóżkiem. — Właśnie tego nie możemy, Jerome — powtórzyła. — I nie wiem, czy jeszcze cokolwiek możemy...
Czy możemy być razem po czymś takim…?
Pomyślała i wzięła głęboki wdech, ściskając dłonią prześcieradło. Pochyliła się, przyciągając do siebie nogi, nie zwracając już uwagi na przeszywające ukłucia w podbrzuszu. Nie miała siły już dalej udawać. Nie miała siły więcej się starać. Tym bardziej nie przed nim.
Bariera pękła. Płakała mocno, opierając czoło o swoje kolana. Wplotła palce jednej dłoni w długie blond włosy, nie mogąc poradzić sobie z rozdzierającym cierpieniem. W końcu z trudem zaczęła też łapać dech, dusząc się od wewnątrz.
— Nawet go nie przytuliłam… Już nigdy go nie poznam, nie zobaczę… Na zawsze go straciłam — jęknęła. — Nigdy nie usłyszę jego pierwszego słowa, nigdy nie zobaczę, jak zaczyna chodzić. Nigdy nie powiem mu kocham... Nie chcę tak żyć, Jerome, rozumiesz?! Nie bez mojego syna! — krzyknęła do mężczyzny, niemal prosto w jego twarz. — Na mam już na to siły! Już więcej nie mogę! Chcę mojego syna z powrotem… Chcę Lionela — powiedziała na wydechu, błagalnym tonem, marszcząc brwi i krzywiąc się wyraźnie. Łzy skapywały prosto na pościel tworząc na niej mokre kropki. Lionel nie żyje. — Chcę moje dziecko… — spuściła głowę, opierając się na lekko zgiętych rękach.
I właśnie w tej chwili do niej dotarło, że była dokładnie taka sama jak Edith. Z tą małą różnicą, że Noah wciąż żył, choć kobieta nie miała o tym pojęcia. Ale teraz Jennifer rozumiała już wszystko bardziej. I była w stanie jej wszystko wybaczyć.
Brunet zacisnął tylko usta w wąską kreskę, zmieszany, zagubiony. Chwilę później wstał i zatoczył się lekko, czując, jakby zderzył się ze ścianą. Kolejny raz tego dnia.
Tego jednego, o co prosiła, nie mógł jej dać.
Zerknął w stronę drzwi, później na krzesło, zawahał się. Ostatecznie chwycił mebel i zaciągnął go pod okno, usiadł i oparł skroń o ścianę, wlepiając spojrzenie w kołyszące się za szybą gałęzie.
— Nie tylko ty, Jen. Nie tylko ty.
Nie wiedział, co robić, jak reagować, czy można w ogóle zatrzymać tę postępującą lawinę, czy było już za późno? Chciał jej pomóc, lecz nie potrafił, dlatego wycofał się, uciekł, pozwalając, by po ciele rozpełzło się dojmujące odrętwienie. Skulił się bardziej na krześle, kryjąc ostre rany zadane jej słowami, bo Jen doskonale wiedziała, gdzie celować, podczas gdy on osłaniał się nieudolnie, nie dopuszczał kolejnych ciosów, jakby w ten sposób mógł zapobiec nieuchronnej katastrofie lub chociaż odsunąć ją w czasie. Lecz Lionel nie żył. I nie mógł już tego zmienić, naprawić, nie mógł niczego, dokładnie tak, jak powiedziała.
Poruszył się niespokojnie, schował twarz w dłoniach. Krzyk, który chciał wyrwać się z jego ust, wcisnął z powrotem głęboko do gardła. Chciał nie myśleć, otworzyć czaszkę, poprzecinać nerwy, wyrwać kręgosłup, byle tylko impulsy przestały biec po jego ciele niczym złowrogie szepty. Straciliście dziecko. Umarł wasz syn. Może to nie był jego czas? Jednakże jeśli nie teraz, to kiedy?
Odetchnął, uniósł głowę i spojrzał na siedzącą na łóżku Jennifer. Na swoją żonę. Na pierwszą i ostatnią kobietę, którą pokochał, miłość swojego życia. Matkę swojego syna. I wiedział, że nie może jej stracić. Nie pozwoli na to. Bo mimo że teraz nic na to nie wskazywało, mogli razem jeszcze wiele rzeczy, nawet jeśli to oznaczało, że będzie musiał sam stawić czoła całemu wrogiemu światu.
Trzęsła się. Umierała ze strachu, będąc polem do bitwy dla uczuć, jakie się teraz w niej kotłowały. Nie umiała zdecydować. Nie potrafiła wybrać. Co dalej?
Przetarła tylko policzki dłońmi i bezwiednie opadła na poduszki, zamykając oczy. Udając – jednak – że nic się nie stało. Że jest sama pośrodku niczego. Że to wszystko było snem. Tylko jednym wytworem fantazji, który… Niestety się spełnił. I który sprawił, że zmysły zaczynały pracować inaczej, zupełnie naprzeciw swojemu przeznaczeniu, tonąc pod dźwiękami z zewnątrz, nie dostrzegając muzyki, tej najcichszej i najprawdziwszej, chowającej się gdzieś w zakamarkach serca. Tak, by nikt jej nie odkrył, zamykającej się na świat. Chroniącej się przed całkowitym wyniszczeniem. I chociaż wciąż – mimo wszystko – dało się rozpoznać nuty zapisywane na tej mechanicznej, pobudzającej ciało pięciolinii zmysłów, słychać było tylko najcięższe tupnięcia. I to one właśnie sprawiały, że gdzieś ginęła ta muzyka. A na piedestale zasiadała długa, zabijająca uczucia cisza.
I nawet ta magia gdzieś zaczynała ulatywać, unosząc się tylko wokół danego człowieka, ostro ograniczając swój zasięg. Tak, że aby ją poczuć, trzeba było się zbliżyć i niemal namacalnie złapać. Lecz jak to zrobić, gdy galopujące konie nagle napotyka przepaść? I jest się tak blisko, a jednocześnie daleko… Naprzeciw i z tyłu własnego przeznaczenia, nie mając siły ani mocy, by wyciągnąć dłoń, tym samym tracąc szansę i sens istnienia.
Spojrzała jeszcze raz na bruneta. Na swojego męża. Swoją wielką miłość. Kogoś, kto dał jej więcej, niż mogła kiedykolwiek przypuszczać. Ojca swojego dziecka...
I znów następowała cisza.
Dziękujemy wszystkim, którzy byli z nami przez te dwie części notki i zostawili po sobie ślad ♥ Jednocześnie chcemy zaznaczyć, że akcja przypada na listopad i w związku z tym prosimy o przymknięcie oka na to, jak bardzo rozjechane w czasie jesteśmy. Pisanie nie nadążyło za życiem.
W związku z tym nowe wątki chciałybyśmy rozpocząć tu i teraz, bez wyliczania minionych miesięcy i tym podobne, ot, nagnijmy nieco rzeczywistość, za co będziemy Wam niezmiernie wdzięczne ♥ Jednocześnie prosimy o wyrozumiałość i zapraszamy do bycia świadkami, jak dalej potoczy się ta historia - Jen i Jerome szczególnie Was teraz potrzebują!