Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2125. Kingdom of silence


And I don't want to hear the sound of losing what I never found.

Starsze małżeństwo siedziało na plastikowych krzesełkach, dzieliły ich dwa puste miejsca, jakby chcieli zachować między sobą bezpieczną odległość. Skąd mógł wiedzieć? Nigdy ich nie poznał, nie widział nawet zdjęć. Marshall minął kobietę i mężczyznę, sunąc wzdłuż ściany, odbijając się od kolejnych drzwi, szukając dyżurki pielęgniarek lub jakiegokolwiek innego miejsca, w którym ktoś mógłby udzielić mu informacji. Wreszcie po kilku ciągnących się w nieskończoność minutach tej tułaczki, z jednej z sal wyszła kobieta z plikiem kartotek. Marshall dopadł do niej, o mało nie sprawiając, że upuściła dokumenty. Spiorunowała go wzrokiem, lecz w momencie jej wyraz twarzy złagodniał.
— Tak?
— Moja żona, Jennifer Woolf-Marshall. Przywieziono ją tutaj.
— Rzeczywiście, mamy taką pacjentkę. Proszę zaczekać, poproszę doktor Spellman.
Doktor Spellman. Dopiero teraz zorientował się, gdzie się znajduje. Oddział ginekologiczno-położniczy. Pomalowane na blady róż ściany. Gdzieś w końcu korytarza zamajaczyła kobieta w zaawansowanej ciąży, w szpitalnej koszuli wiązanej tasiemką na szyi. Szła powoli, trzymała się za krzyże, obok kroczyła położna, mówiąc coś o rozwarciu i o tym, że jeszcze trochę.
Nie. Za wcześnie. Za szybko. Może to cukrzyca? Ciężarne często miały cukrzycę.
Oparł się ciężko o ścianę, tylko cudem się po niej nie osuwając. Wzrok utkwił w drzwiach pomieszczenia, w którym zniknęła pielęgniarka, licząc, że to właśnie stamtąd wyjdzie doktor Spellman i zaraz wszystko mu wyjaśni, uspokoi, przypomni ich pierwszą wizytę u niej i zapewni, że nie ma się czym martwić. Póki jednak to nie nastąpiło, Jerome osuwał się w ciemną otchłań najczarniejszych myśli, tonąc, lecz jednocześnie wciąż gorączkowo młócąc rękami i wierzgając nogami, wciąż utrzymując głowę nad powierzchnią, mimo że raz po raz dławił się lodowatą wodą. Walczył jednak, o każdy oddech i uderzenie serca, o każdą kolejną sekundę wyrywaną z przewalającej się nad nim i pod nim rzeki czasu.
Kate na moment oderwała się od swoich rozmyślań, wzrokiem niespiesznie podążając za jakimś mężczyzną, który wparował nagle na oddział. Westchnęła jednak ciężko, pokręciła głową i oparła się wygodniej na krześle, choć w tym momencie żadna pozycja nie mogła dać jej ulgi. Podobnie jej mąż – Michael – walczył ze sobą wewnętrznie, zastanawiając się, dlaczego do tego wszystkiego doszło. Co było nie tak? Czy na ich rodzinie ciążyła jakaś klątwa?
— Trzeba zadzwonić do Edith.
— Zapomniałam… A ten mąż?
— Nie mam numeru.
— A to szkoda! Przecież wiedziałeś o wszystkim…
— Uspokój się, na Boga. Chociaż ten jeden raz — warknął, patrząc na kobietę spode łba. W tej samej chwili pojawił się lekarz, który przyjmował Jennifer. Był to mężczyzna koło pięćdziesiątki, nieco przy kości. Trzymał w ręku jakieś wydruki, poprawiając przy tym okulary i wzrokiem szukając państwa Jonesów. Gdy i jego zobaczyła kobieta, natychmiast wstała z krzesła i podeszła do niego.
— Panie doktorze… Czy już coś wiadomo? Co się dzieje z moją wnuczką?
Brunet westchnął, przełknął i wzruszył ramionami.
— Nie jest najlepiej. Wyniki wstępnych badań są słabe, pojawiła się mocna anemia, ale…
— Proszę mówić, musimy wiedzieć, co się dzieje — dodała przejęta, ściskając rączkę torebki. Wtedy też dołączył do niej mąż, choć jeszcze na moment spojrzał zza ramienia na mężczyznę, który stał nieco dalej. Zmarszczył brwi, dołączając do rozmowy.
— Chodzi o to, że pojawiły się pewne komplikacje. Podaliśmy państwa wnuczce leki, czekamy. Na razie tyle mogę powiedzieć, proszę być dobrej myśli, czekamy. Bardzo mi przykro, robimy wszystko, co w naszej mocy.
— Ale przecież ona tylko była blada i leżała na kanapie! — zawyła Kate, rozpaczliwym tonem. Pan Jones pokiwał głową i spojrzał porozumiewawczo na lekarza, po czym wymamrotał ciche dziękuję, odprowadzając żonę do krzesła.
— Kate… Nie sądzisz, że to może być on? — szepnął, wskazując podbródkiem na Marshalla. Staruszka przystanęła, zmierzyła nieznajomego wzrokiem, ale nim zdążyła zrobić cokolwiek, parę osób z personelu szpitala zaczęło biegać w tę i we w tę. Doktor Novak niemal zderzył się ze swoją koleżanką, podtrzymując trzymane przez nią dokumenty. Wymienili między sobą parę zdań, po czym spojrzeli w kierunku małżeństwa, jak i Jerome’a, następnie podbiegła do nich pielęgniarka, by o czymś poinformować. Wtedy obydwoje ruszyli szybko w stronę sali, na której znajdowała się blondynka. Serce Kate zabiło boleśnie, podobnie działo się z Michaelem. Obydwoje odwrócili się w stronę Jerome’a, robiąc kilka kroków do przodu.
— To ty jesteś mężem Jennifer? — zapytała z niepewnością kobieta, lekko przechylając głowę na bok. W kącikach jej oczu skrywały się łzy, a gardło zawiązywało się na ciasny supeł, przez co nie była w stanie powiedzieć niczego więcej.
— Idę zadzwonić do Edith — mruknął Jones, czując wyraźną potrzebę zaczerpnięcia powietrza. Czy to wszystko się działo przez niego?
Wszystko, co działo się wokół, zdawało się być przytłumione. Marshall stał i czekał, nie odrywając wzroku od jednego, upatrzonego wcześniej punktu, podczas gdy kilka metrów od niego zapanowało pewne poruszenie, nie zainteresował się tym jednak. Nie znał tych ludzi. Zapewne mieli swoje problemy, własnych bliskich za którymiś z tych przeklętych drzwi. Odwrócił jednak głowę, słysząc powolne, lekkie i niepewne kroki, spostrzegając zbliżającą się do niego starszą kobietę i posłał jej niezrozumiałe spojrzenie, nie wiedząc, czego ta może od niego chcieć. Aż zadała mu pytanie, które wszystko zmieniło.
— Tak — wychrypiał i odepchnął się od ściany. Górował nad nią o dobrych kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt centymetrów. Wisiał nad Kate niczym sęp wygłodniały choć strzępka informacji, najmniejszego ochłapu, chwilowo nie zaprzątając sobie głowy tym, kim właściwie była ta kobieta. Próbował dopasować jej twarz do imion obijających mu się o czaszkę, które znał i kojarzył z opowieści Jen, ale gonitwa myśli mu na to nie pozwalała. — Co się dzieje? Co znowu żeście jej zrobili? — spytał cicho, lecz pomimo tego w jego głosie przetoczył się ostrzegawczy, głęboki grom, a jasne i wściekłe rozbłyski sięgnęły oczu. Tylko tego mógł się teraz złapać, by nie rozsypać się na tysiące kawałków. Wypiętrzającej się niczym burzowa chmura wściekłości.
Kobieta westchnęła ciężko, na parę sekund powstrzymując powietrze w płucach. Wypuściła je zaraz ze świstem, a świat wokół niej zawirował, jakby była na jakiejś cholernej karuzeli.
— Ja tylko… Ja… Wszystko musi być dobrze — mruknęła jedynie, opadając z powrotem na krzesło. Wtedy też wrócił do pomieszczenia Michael, cały roztrzęsiony.
— Słyszałem co mówili, przez przypadek. Dwie pielęgniarki rozmawiały ze sobą, chyba o Jen. Jakiś krwotok, nie wiem, o co chodzi, ale chyba jest źle — odparł, przystając przy Marshallu. — Przepraszam. Jestem dziadkiem Jen. Michael. A to jest moja żona, Kate — wskazał na kobietę. — Oby wszystko się wyjaśniło… A ty wreszcie, kurwa, skończ te swoje gierki! — warknął, wymachując rękami w powietrzu.
— Zejdź ze mnie! To też moja wnuczka! Gdybyś mi o wszystkim powiedział, to może tej sytuacji by nie było!
— A kto wspomniał Rufusa?! Czy ty do reszty zmysły postradałaś?! — wrzasnął, łapiąc Kate za ramiona, by lekko nimi potrząsnąć. Spojrzał jej prosto w oczy. — Nie waż się więcej do niej zbliżać, rozumiesz? Właśnie dlatego o niczym nie wiedziałaś.
— Kurwa! — wrzasnął Jerome, uderzając pięścią o ścianę. Promieniujący ból otrzeźwił go na tyle, by mógł zrobić to, co uważał za jedyne słuszne wyjście z tej sytuacji. — Wyjdźcie stąd — warknął do kłócącej się dwójki. — Oboje. Zanim sam was wyprowadzę — rzucił, skinieniem głowy wskazując na drzwi oddziału, za którymi znajdował się jeszcze kawałek wolnej przestrzeni i klatka schodowa wraz z windą. Nie chciał słuchać ich wyjaśnień. Nie życzył sobie ich obecności. Nie, kiedy ewidentnie władowali się do życia jego i Jen z buciorami, nanosząc tyle błota, że teraz wszyscy, z młodym małżeństwem na czele, musieli taplać się w gównie.
— Czułem, że będą z tego kłopoty. Kurwa mać! Najpierw Noah, później Edith. A teraz wy — mamrotał ni to do siebie, ni to do dziadków Jennifer, mając ochotę splunąć z obrzydzenia na szpitalną podłogę. — Nie dotarło? Wynocha! — krzyknął, gwałtownym ruchem ręki wskazując im drogę, po czym obrócił się plecami do nich i oparłszy dłonie na głowie, mocno zacisnąwszy palce na włosach, zaczął nerwowo krążyć po korytarzu, będąc w coraz głębszym amoku. Nie chciał wierzyć w to, co się dzieje. Odpychał od siebie natrętne myśli, lecz te kąsały niczym wściekle atakujące psy, gryząc go do krwi. Posoka sączyła się z wielu krwawych ran, a Jerome znikał kawałek po kawałku wraz z każdym wyszarpywanym ostrymi zębiskami przerażenia fragmentem ciała.
Michael oderwał wzrok od żony, by posłać mężczyźnie krótkie spojrzenie. Skinął głową uznając, że faktycznie nie powinni teraz przebywać w swojej obecności, zwłaszcza w tej sytuacji.
— Kate, idziemy się przewietrzyć.
— Nigdzie nie idę.
— Kate! — warknął, szarpiąc ją za ramię na tyle mocno, by pociągnąć ją do góry. Potem popchnął w stronę windy, gdzie bezpiecznie zjechali na dół. A gdy byli w drodze do wyjścia ze szpitala, minęli się w drzwiach z Edith. Jak się okazało, była całkiem niedaleko, więc mogła szybko dotrzeć do szpitala. Michael wskazał, w której sali przebywa Jen, uprzedzając, że jest tam też Jerome. Brunetka jednak nie zważała na to; chciała być przy swojej córce. Chociaż ten jeden raz.
Po kilku minutach pojawiła się na korytarzu, a widząc Jerome’a aż sama stanęła. Nie sądziła, że zastanie taki widok – całkowitej rozpaczy. Ale… Dlaczego? Przecież wiedziała, że się kochają. Jej samej ręce trzęsły się strasznie, nogi były miękkie, jak z waty. Przez chwilę wahała się, jednak ostatecznie podeszła do mężczyzny i nic nie mówiąc usiadła na jednym z krzeseł. Miała prawo tu być. Po prostu być. Nie musiała mówić niczego. A nawet lepiej, że się nie odzywała.
Po upływie kolejnych dwudziestu minut, na korytarzu pojawiła się doktor Spellman. Nie znała Edith, więc tylko przyjrzała jej się krótko, podchodząc ostatecznie do Marshalla.
— Jerome… — zaczęła powoli, szukając w głowie odpowiednich słów. Nim jednak powiedziała, o co chodzi, położyła dłoń na karku, zacisnęła usta i spuściła głowę. Ten przypadek i dla niej był wyjątkowo ciężki. Zżyła się z Jen, chociaż nie widywała się z nią często. Ale… Może po prostu sama była kiedyś, jak blondynka? — Jerome, sytuacja się pogorszyła — wydukała. Naprawdę trudno było jej zachować się teraz profesjonalnie. W końcu wyprostowała się, zrobiła krok do przodu, a potem położyła obie dłonie na ramionach mężczyzny. — Jen straciła bardzo dużo krwi. Podaliśmy jej leki, ale to nie pomogło. Nie mogliśmy nic więcej zrobić. Bardzo mi przykro — wyszeptała ze łzami w oczach. — Ona…
— Co z moją córką…? — jęknęła Edith, czując jak od połowy ciała traci czucie. Łzy płynęły po jej policzkach, zalewając ją również od środka. Czuła, jakby właśnie wpadała do jakiejś czarnej otchłani, skąd nie było wyjścia. Jedynie ciemność, chłód i ból przedostawały się każdą, nawet najmniejszą szczeliną, odbierając racjonalne myślenie.
Rudowłosa lekarka odwróciła się do niej, wciąż jednak będąc blisko Jerome’a.
— Walczymy. Proszę być dobrej myśli… — dodała cicho, następnie zaczęła iść w kierunku sali pacjentki.
— A dziecko? Dziecko… Co z dzieckiem? — zawołała brunetka, tym samym zatrzymując lekarkę w półkroku. Spellman wzięła głęboki wdech, niechętnie wracając do oczekujących. Splotła swoje palce, przygryzła delikatnie dolną wargę, ponownie stając przy brunecie.
— Niestety… Jerome, naprawdę tak mi przykro… — mruknęła, powstrzymując emocje. Na tyle, na ile się dało. — Był problem z łożyskiem. Potem pojawił się krwotok… Jen straciła dziecko — wydukała wreszcie, znów biorąc głęboki wdech. — Przepraszam, ale muszę do niej wracać. Potrzebuje mnie — dodała, następnie oddalając się szybko.
Edith wybuchła płaczem i schowała twarz za dłońmi. W tym momencie obwiniała się chyba najbardziej ze wszystkich. Wstała z siedzenia, a potem pobiegła do łazienki, chcąc się uspokoić.
Jak…?
Brunet słuchał słów doktor Spellman, lecz nie chciał słyszeć. Nie mógł. Nie potrafił. Nie. Po prostu nie.
Posłał Edith nieprzychylne spojrzenie, kręcąc głową. Ją również miał ochotę stąd wyrzucić, wyprowadzić za drzwi, tak by dołączyła do reszty swojej plugawej rodzinki, lecz zamiast tego wrócił spojrzeniem do stojącej na przeciwko niego lekarki, słysząc jedynie szybkie, oddalające się kroki.
Nie.
— Merida! — zawołał za pędzącą z powrotem do sali kobietą, z trudem przeciskając przez ściśnięte gardło kolejne słowa. Rudowłosa przystanęła, zaciskając mocno powieki, obiecując sobie, że to ostatni raz i spojrzała na mężczyznę przez ramię. — Weź mnie do niej. Słyszysz? Musisz mnie do niej zabrać. Obiecałem. Obiecałem, że nigdy nie zostanie sama. Proszę.
A teraz Jennifer Woolf-Marshall była samotna jak jeszcze nigdy dotąd w całym swoim życiu.
Jerome stał pośrodku oka cyklonu i było mu tu dobrze. Cicho i spokojnie. Nie czuł podmuchów wiatru, szalejącego wokół niego w chaotycznych i niszczących porywach, nie dosięgał go siekący poziomo deszcz. Gdzieś obok niego przewalały się gromy i trzaskały pioruny, lecz tu, w samym centrum, był bezpieczny. Nieosiągalny. Kiedy spojrzał w górę, widział błękitne niebo, wydzielone pośród skłębionych, czarnych, a wręcz podszytych zgniłą zielenią chmur równym okręgiem. Westchnął cicho, wiedząc, że będzie musiał porzucić ten posiadany na wyłączność fragment nieba. Przymrużył powieki, uśmiechnął się pod nosem. Żegnał się pośród zawodzenia wiatru, pośród wibrujących w ciele grzmotów.
— Proszę.
Zrobił krok naprzód, a potem kolejny i jeszcze jeden, a później wyciągnął rękę i to wystarczyło, by kręcący się wokół niego lej wciągnął go z całą swoją nieokiełznaną mocą.
Ból i strach rozlały się po jego ciele, wezbraną falą zalewając również umysł. Nie był w stanie już dłużej się bronić, odpychać od siebie tego wszystkiego. Nie, jeśli faktycznie chciał podążyć za Meridą na salę, wlepiając w nią rozpaczliwe spojrzenie i nie miał pojęcia, jaka siła sprawiała, że stał jeszcze na nogach. Wiedział tylko jedno. Musiał być teraz przy Jen, przy swojej żonie, która wkroczyła do jego życia niespodziewanie i z impetem, wywracając je do góry nogami – dla niej zaczął chodzić na rękach.
Doktor Spellman przełknęła, jej krtań poruszyła się w górę i w dół. A Jerome czekał, bo tylko to mu pozostało.
— Przepraszam, ale nie mogę. Naprawdę. Musisz zaczekać…
— Pani doktor! Proszę tutaj przyjść, prędko!
— Zaraz wrócę — odparła, szybkim krokiem przemierzając korytarz, by wejść do sali Jen, skąd nawoływała ją lekarka. W końcu zniknęła za drzwiami, na jakieś pół godziny. Potem zmaterializowała się ponownie przy Marshallu, oddychając już nieco lżej. — Jest przytomna. Częściowo była też przytomna wcześniej i… — urwała, patrząc na wchodzącą Edith. — Wie, co się stało. Stan się poprawił. Jest stabilnie. Słabo, ale stabilnie. Teraz możesz do niej wejść — uśmiechnęła się kącikiem ust, łapiąc go za ramię, by podprowadzić bruneta pod pokój. — Musicie to wytrzymać, nie ma innego wyjścia. Życzę ci dużo siły — dodała. Zostawiła go samego, wracając do Edith, do której zaraz dołączyli też dziadkowie Jen. Również chcieli wiedzieć, co się dzieje.
A przecież świat znowu wywracał się do góry nogami. Zwłaszcza tuż za progiem, gdzie zapach chemikaliów aż drażnił nozdrza i oczy, jeśli ktoś był na nie wyjątkowo wrażliwy. Ale dla Jennifer, która znajdowała się w środku, już nic nie miało znaczenia. Nic nie mogło wyrządzić krzywdy bardziej, niż to, co się działo w przeciągu tych kilku godzin. Do tej pory sądziła, że życie zaskakiwało ją stanowczo zbyt wiele razy i chyba wyczerpała już limit porażek. Jakież więc było jej zaskoczenie, gdy i tym razem się pomyliła... Z całego serca chciała, żeby wszystko okazało się tylko koszmarem, jednym z tych, które uderzały w dziewczynę ostatniej nocy. Bo ileż można wycierpieć? I czy to ta miłość była równoważnią dla tego całego zła, które się za nią wlokło? Czy to była cena, jaką przyszło blondynce zapłacić? Za to jedno, jedyne uczucie, które przecież doprowadziło ją do tego miejsca, pozwoliło też uwierzyć w siebie, zdobyć upragnioną wolność i sens życia. Czy właśnie, jednak, go traciła…? Miała wrażenie, że budowany przez lata pancerz pękł. Rozsypał się na miliony kawałków, zupełnie tak, jak to szkło w kuchni, pozostawiając ją nagą, zupełnie bezbronną. Jakby coś wydarło z jej wnętrza nie tylko dziecko, na które tak bardzo czekała, ale również wszystkie wartości, odwagę, nadzieję… Wiarę, że kiedyś będzie dobrze. Nie było. Nie mogło być. Najwidoczniej skaza na psychice miała pogłębić się jeszcze bardziej, a znamię zapiec boleśniej i po raz kolejny dać o sobie znać. Czy nie było już innego wyjścia?
Głucha cisza królowała nad wszystkimi bodźcami, atakując dwudziestoparolatkę z każdej strony. Nie słychać było dźwięku pikających maszyn, szelest liści zza szyby był niemy, zupełnie tak, jak głos sumienia Jen. Stała się pustą kukłą, jedynie skorupą podobną do wydmuszki, bez żadnego środka. Wszystkie kolory mieszały się ze sobą, ostatecznie dając splamić się smudze czarnej, oblepiającej mazi, przez którą nie widziała już nic. Początkowo ból, żal, rozgoryczenie, wstrząs i ta cholerna niemoc obejmowały ją ciasno, lecz teraz nie było już nic. Zupełna pustka.
Leki sprawiały, że przestawała pamiętać. Wymazywały z jej głowy to, co mogłoby jeszcze raz zakłuć i tak poranione serce, przez które przelewała się otworami jakby zimniejsza, wręcz zlodowaciała krew. Oddech stał się miarowy, spokojny. Zupełnie przeciwny do stanu podświadomości, gdzie Jen, jakaś jej druga strona, krzyczała przerażająco, wołając o ratunek. Wiła się i odbijała od ścian klatki, pragnąc przerwać tę wizję, aby zejść na ziemię do tego, co udało się przez niecały rok wspólnymi siłami zbudować. I najgorsze było to, że to wcale nie był sen, a jawa bezczelnie machała kluczami tuż za kratami pułapki.
Westchnęła ciężko i drgnęła, gdy otworzyły się drzwi. Nie musiała pytać, ani patrzeć. Wiedziała, że to był On.
Pozwoliła, aby ten ciężki moment trwał, pulsował i narastał między nimi, doprowadzając do katastrofy. Dla niej świat w tym momencie i tak stał się zwykłym płótnem, na które można wylać wszystkie pomyje, pomimo, iż jego przeznaczenie było zupełnie inne i miało być podstawą rajskiego krajobrazu. Pozwoliła, aby ogień trawił jej pozostałe narządy, a dym zatruwał powietrze, którego i tak już nie chciała nabierać. Poddała się. Ten jeden jedyny raz w życiu nie miała już sił, by dalej walczyć. Granica została przekroczona.
Przełknęła, odwracając głowę bardziej w stronę okna. Cała była blada i widocznie wycieńczona. Zupełnie tak, jakby odeszło z niej całe życie, a dusza tańczyła już daleko, w skrajnie innej czasoprzestrzeni. Otworzyła oczy, patrząc na wznoszące się do góry i opadające gałęzie.
— To był chłopiec — szepnęła, ledwo słyszalnie. — Powiedzieli mi. Mieliśmy syna.
Pojedyncza łza spłynęła po policzku Jen, wcale nie chcąc się zatrzymać. A ona marzyła teraz tylko o tym, żeby na zawsze zniknąć. Zasnąć i już nigdy się nie obudzić. Pozostając w tym przeklętym, zmaterializowanym koszmarze samą. Bo przecież od początku tak właśnie… miało być?
Wydawała się tak krucha na szpitalnym łóżku, będąc pod kroplówką, podłączona do aparatury mierzącej wiele parametrów życiowych. Tętno, ciśnienie, saturacja. Żyła, będąc jednocześnie cieniem samej siebie, jakby ciało stanowiło tylko materialną powłokę natomiast Jen… Samej Jen jakby tutaj nie było i stojący w drzwiach Jerome wiedział, że musi to zmienić. I mimo iż był złamany w środku, musiał być silny, za nich oboje, ale też przede wszystkim za nią. Za swoją żonę, której obiecywał tak wiele, lecz tym razem nie zdołał jej ochronić. Przed czym, tak właściwie? Chyba tylko wyjątkowo okrutnym chichotem losu. Mógł skumulować i skierować strumień złości ku jej rodzinie, ale czy oni tak naprawdę czymkolwiek zawinili? Może tak? Może nie?
Nie. A jednak. Mimo że powtarzał to jedno słowo jak szczególne zaklęcie, stało się. I od tej pory wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej, bo choć ich wspólne życie ponownie wywróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, to wcale nie zatoczyło koła; nie znaleźli się w punkcie początkowym, lecz o wiele dalej, na obcym i wyjątkowo wrogim terenie.
Nie wiedział, jak długo wpatrywał się w jej umęczoną sylwetkę, trawiąc nie tylko widok, który miał tuż przed sobą, ale także jej słowa, w końcu jednak zbliżył się i przysiadł na skraju łóżka, bez pytania ostrożnie biorąc w ręce dłoń blondynki, tą, z której nie wystawał osadzony w żyle wenflon.
— Popatrz na mnie — poprosił cicho, widząc, jak odwraca głowę ku oknu, za którym dzień powoli szarzał, ustępując pola zmierzchowi, a następnie długiej nocy. — Jen — szepnął i zamilkł, nie było bowiem takich słów, których mógłby teraz użyć, by załagodzić ból i cierpienie. Ludzkość nigdy nie poznała języka mającego moc zasklepiania dopiero co otwartych ran, łagodzenia żalu i poczucia straty; żadne słowa nie były w stanie wypełnić rozpychającej się pustki, która panoszyła się śmiało w sercu i umyśle Marshalla, niosąc ze sobą chwilowe ukojenie. W tej chwili zdawała się być lepsza niż wszystko inne, więc przywitał ją z otwartymi ramionami, pozwalając, by jego spojrzenie stało się rozmyte, bez wyrazu. Zaraz jednak poruszył się niespokojnie, wręcz wzdrygnął. Nie. Nie mógł pozwolić sobie na ten luksus, nie chciał.
— Lionel — powiedział ni to do siebie, ni to do Jen, a może do ech przeszłości wypełniających szpitalną salę. — Lionel Jack Nahuel. Mamy syna — uznał, zamrugawszy szybko, by nieco przytomniej spojrzeć na ukochaną. — Już zawsze będziemy go mieli — dodał, mocniej ściskając jej dłoń.
Czuł, że mu się wymyka. Mimo że nie była zdolna do powszechnie rozumianej ucieczki, chowała się w głąb siebie, daleko i na tyle szybko, że nie wiedział, czy będzie w stanie ją doścignąć, zamierzał jednak próbować, aż do skutku, nawet jeśli miało zabraknąć mu tchu.
— Jen?
Nie mogła na niego patrzeć. Po prostu nie mogła. Coś w środku niej nie pozwalało dziewczynie zrobić kroku w tył; myśli zmuszały do rzucenia się w bieg, tak, jak to czyniła za każdym razem, gdy znalazła się w patowej sytuacji. Tak było i tym razem, lecz ciało stawiało solidny opór, każąc blondynce pozostać na miejscu. Czuła, jak coś pęka, kawałek po kawałku, jak wszystkie nici rozplątują się w powietrzu i opadają, tak, jak liście na wietrze. Wszystko, co wydawało się pewne, prowadzące prosto do szczęścia, teraz po prostu ginęło w morzu rozpaczy, jednocześnie zderzając się z wszechogarniającą głębią wewnętrznego milczenia.
Znów zamknęła oczy i pokręciła delikatnie głową, ogromnie pragnąc zatrzymać to wszystko. Chwycić brzytwę, nawet, jeśli miałaby sobie poranić ręce. Zrobić cokolwiek, byleby tylko cofnąć czas, chociaż o te kilka godzin… Tym bardziej nie mogła wytrzymać tego, co docierało do niej coraz mocniej; pomimo leków świadomość uderzała w głowę dziewczyny coraz intensywniej, paraliżującymi gromami rozwarstwiając się na wszystkie poziomy tkanek. Nawet oddech stał się szybszy, niespokojny, a serce łomotało nieznośnie.
— On nie żyje. Nie żyje. Nasze dziecko… Nie ma go, rozumiesz…? — jęknęła, w końcu odwracając głowę w stronę Jerome’a. W jej źrenicach nie było już tych wesołych iskier, ziały za to przerażającym bólem i goryczą wylewającą się na zewnątrz. — Lionel nie żyje.
Lionel nie żyje. Chyba nigdy żadne słowa nie potrafiły posiekać w sekundzie człowieka tak bardzo, jak informacja o czymś takim.
Nawet nie zdążyła go poznać...
Zabrała od niego swoją dłoń, by móc opuszkami dotknąć swoich nieprzyjemnie pulsujących skroni. Maszyna zaczęła pikać głośniej, częściej, co przywołało pielęgniarkę.
— Wszystko w porządku?
Jen skinęła do kobiety głową, a potem ułożyła się na boku.
— Muszę odpocząć. Proszę, zostaw mnie samą… — mruknęła, ledwo powstrzymując się przed pokazaniem światu tego, jak bardzo została mentalnie złamana. Zwłaszcza wtedy, gdy mimowolnie położyła rękę na swoim brzuchu, w którym…
Zacisnęła mocno wargi i powieki, chowając twarz w poduszkę. Pielęgniarka zauważyła to i z ciężkim westchnieniem podeszła do Jerome’a. — Proszę dać jej chwilę — powiedziała do niego cicho, nachylając się nad mężczyzną.
— Nie.
Tym razem to tłukące się w głowie słowo wypowiedział na głos. Posłał pielęgniarce ostre spojrzenie, lecz wstał i przeniósł się na stojące pod ścianą, znajdujące się w odległości może metra od łóżka, krzesło. Nie zamierzał wychodzić. A jeśli ktokolwiek zamierzał go wyrzucić, proszę bardzo, mogli wezwać ochronę, ponieważ sam, z własnej woli na pewno nie opuści tego pomieszczenia.
Oparłszy łokcie na kolanach, schował twarz w dłoniach, mocno zaciskając powieki.
Lionel nie żyje.
Tak bardzo chciał się z tym nie zgodzić. Tak bardzo wykrzyczeć całemu światu, co o tym wszystkim myśli. Zamiast tego przygryzł mocno wewnętrzną stronę policzka, czując w ustach krew, którą roztarł językiem po zębach i przełknął z trudem. Pielęgniarka jeszcze przez jakiś czas kręciła się po sali, lecz nie ośmieliła się więcej odezwać. I dobrze, Jerome bowiem nie ręczył za siebie, za swoje czyny i słowa. Spomiędzy rozwartych palców spojrzał na Jennifer, odwróconą do niego plecami, mając ochotę wyć niczym zranione zwierzę, głośno i przeraźliwie, przeszywająco do szpiku kości. Każdy skrawek jego ciała promieniował bólem, jakby ktoś wbijał w jego tkanki tysiące ostrzy, przekręcał, dociskał głębiej, wyjmował i powtarzał całą czynność, czerpiąc z tego dziką satysfakcję, a on nie był w stanie się bronić. Przyjmował więc cios za ciosem, nadstawiał policzek, był kopanym leżącym i było mu wszystko jedno, bo nie miał siły się podźwignąć.
— Nie odpychaj mnie — poprosił głucho i cicho, kiedy pielęgniarka wyszła, nie mając pewności czy blondynka go słyszy. Raz po raz wstrząsały nim nieprzyjemne dreszcze. W jednej sekundzie miał ochotę zerwać się z krzesła i obejść łóżko, zbliżyć się wbrew jej prośbie, w drugiej mocniej dociskał stopy do szpitalnej podłogi. Miotał się, trząsł, wiercił na trzeszczącym meblu jak w potrzasku; jak złapany w pułapkę, z której nie mógł się wyrwać.
Drzwi uchyliły się, do środka zajrzała doktor Spellman.
— Jerome? Rodzina… Chcieliby z tobą porozmawiać… — wydukała, przenosząc spojrzenie z mężczyzny na łóżko i z powrotem, po czym powoli skinęła głową i uśmiechnęła się blado. Zostanę z nią. Możesz iść, zdawała się mówić, lecz on wcale nie chciał. Co miał im powiedzieć? Czego od niego oczekiwali?
Ciężko podniósł się z krzesła i wyszedł, pozwalając, by w przelocie Merida musnęła jego dłoń. Zamknął za sobą drzwi i uniósł głowę, jak przez mgłę widząc trzy postacie. Zamrugał, chcąc odzyskać ostrość widzenia i dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, że płacze. Słone łzy potoczyły się po jego policzkach, które zaraz ze złością otarł wierzchem dłoni.
— I niby co chcecie ode mnie usłyszeć? — spytał, obdarzając spojrzeniem kolejno Edith, Kate i Michaela. — Czego szukacie? — pluł słowami, pocierając dłonią zmarszczone czoło. — Pocieszenia? — parsknął, zaśmiawszy się gorzko prosto w wpatrzone w niego twarze. — Idźcie do diabła, tam skąd wszyscy przyszliście — warknął, odwracając się z zamiarem wrócenia do sali.
— Jerome, poczekaj! — krzyknęła Edith, podchodząc do mężczyzny. — Wiem, że cierpisz. Uwierz mi, że wiem — dodała, mocno chwytając go za ramię. — Co z Jen? W jakim jest stanie? Możemy do niej wejść?
— Chociaż na chwilę… — dodał Michael, trzymając dłoń na karku. Czuł się winny za to wszystko, choć tak naprawdę wcale nie powinien. Cóż, mając na myśli oczywiście tę jedną sytuację, bo jeśliby ktoś chciał teraz rozprawiać o całej ich przeszłości, to miał wiele występków, nawet niemoralnych, na swoim koncie. Lecz w tej chwili… W zasadzie, to czyja to była wina?
Kate oparła się o ścianę i kręciła głową. Nie odzywała się, bo… Chyba pierwszy raz w życiu naprawdę zabrakło jej słów. Kim właściwie była? Kim byli ci wszyscy ludzie, którzy zdążyli przewinąć się przez jej życie? Czy to ona miała wpływ na to, co się w tym czasie wydarzyło? Czy to przez nią, rzeczywiście, rozleciała się jedna, a potem druga, być może teraz trzecia rodzina…?
Czy zerwała się kolejna linia?
— Przepraszam.
Edith i Michael odwrócili się w stronę pani Jones, ewidentnie zdumieni. Nie wierzyli w to, co słyszą; Kate Jones przeprasza?! Michael aż prychnął i złapał się dłońmi za głowę. Po chwili zaczął się głucho śmiać, niemal łamiąc się wpół. Woolfowa patrzyła na niego z niezrozumieniem, chociaż sama miała wrażenie, jakby to wszystko było jednym wielkim żartem.
— Coś ty powiedziała?! — zawołał starzec, podchodząc do żony.
— Przepraszam — powtórzyła głośniej, nie mogąc podnieść na niego wzroku.
— Po tym wszystkim? Teraz?! Po tych pierdolonych trzydziestu latach?! Wiesz, co ci powiem? Zabijasz wszystko, co spotkasz na swojej drodze, wszystkich, kurwa, zabijasz! Boże, jaki byłem ślepy! — warknął, w ostatniej chwili się powstrzymując, żeby jej nie uderzyć. — Ty doskonale o wszystkim wiedziałaś, a ja patrzyłem, jak ten kretyn, pozwalając ci na to wszystko! Jak taranujesz i niszczysz wszystkich dookoła! I to twoja wina, że Jen poroniła!
— Tato, przestań… — poprosiła cicho Edith, zbliżając się do mężczyzny. Ten jednak odepchnął ją od siebie jednym ruchem, przez co brunetka uderzyła plecami o ścianę naprzeciwko. Michael był wściekły; oddychał ciężko, otworzył szeroko oczy, a następnie skierował się prosto do wyjścia, w progu zatrzymując się. Odwrócił się na pięcie i zbliżył się do Jerome’a, kładąc mocno rękę na jego ramieniu.
— Nie pozwól, żeby ktokolwiek odebrał ci rozum. Nawet miłość twojego życia, nawet coś, co jest dla ciebie najcenniejsze. Nie daj sobie odebrać szczęścia, chłopcze. Pamiętaj o tym — mruknął, patrząc mu prosto w oczy. Potem zbiegł po schodach, by wyjść ze szpitala. Nie mógł tam dłużej przebywać.
Wystraszona Edith dalej stała pod ścianą, nie mogąc się ruszyć. Cała się trzęsła. Pani Jones zaś opadła na podłogę, dłoń kładąc na klatce. Dławiła się płaczem.
— To wszystko moja wina…
Ta gra nie była warta świeczki. Patrzył na nich, teraz już dość obojętnie, na te przepychanki i kłótnie. Nie chciał tego dla Jen. Nie teraz. Nigdy.
— Nie. — Znowu. — Nie możecie wejść.
Odprowadził wzrokiem Michaela, prześlizgnął się spojrzeniem po Kate, którą już zainteresowała się jedna z pielęgniarek i zatrzymał wzrok na Edith, lustrując jej sylwetkę. Otwierał usta, żeby coś powiedzieć, lecz ostatecznie zamknął je, pokręcił głową i chwycił za klamkę.
Merida siedziała na tym samym krześle, co on wcześniej. Na jego widok zerwała się, odruchowo wygładzając ubranie i chowając zmiętą chusteczkę do kieszeni spodni. Bez słowa zamienili się miejscami, rudowłosa kobieta wyszła, Jen nawet nie drgnęła. Spała?
Jerome wyciągnął nogi, krzyżując je w kostkach, oparł głowę o ścianę i splótł ręce na piersi. Przymknął powieki, wsłuchując się w brzęczenie aparatury. Miarowe dźwięki były jego jedynym łącznikiem z rzeczywistością, podczas gdy myśli błądziły swobodnie, ostatecznie rozpierzchając się na tyle, że został sam pośród niczego. I było to paskudne uczucie. Pustka była przytłaczająca i lepka, kleiła się do ciała, wciskając się do ust i odbierając mu oddech. Dławił się, szarpał rękami gardło, lecz za nic nie potrafił nabrać powietrza; zamiast niego do płuc wślizgnęła się oślizgła lodowata masa.
Szarpnął się, otworzył oczy. Przysnął? Potarł powieki, rozejrzał się po pomieszczeniu i utkwił wzrok w plecach Jennifer. Coś aż ścisnęło go w środku, strach wywrócił mu żołądek; bał się tego, co może nastąpić, lecz uznał, że podejmie kolejną próbę. I jeśli będzie to konieczne, później następną i jeszcze jedną.
Wstał, celowo pozwalając, by krzesło zaskrzypiało głośno, a buty szurały po linoleum. Znowu przysiadł na skraju łóżka, lecz na razie nie zrobił niczego więcej. Nie odezwał się nawet. Po prostu był.
Udawała, że śpi. Na początku, żeby mieć po prostu spokój. Potem jednak wszystko stało się na tyle ciężkie, że tylko ramiona Morfeusza mogły chociaż na krótki czas dać jej ulgę. Stworzyć iluzję, w której w dalszym ciągu było wszystko dobrze, kłamstwa kręciły się wokół, sklejając ze sobą karty i tworząc z nich swoisty domek, który i tak miał runąć. Na piasku, czy na wodzie, czy na czymkolwiek innym – nie miało to już znaczenia.
Lecz obudziła się, gdy poczuła ciężar lądujący niedaleko niej. Zmarszczyła brwi i przeciągnęła się delikatnie, a raczej poprawiła pozycję. I wtedy znowu wszystko do niej dotarło. Z trudem otworzyła oczy, a pierwsze, co ujrzała, to uruchomione aparatury i faktyczne ciemności. Westchnęła cicho, potem odwróciła głowę na bok, dopiero teraz orientując się, że siedział przy niej Jerome. Żal znowu zalał ją od środka; patrząc na niego myślała tylko o ich straconym dziecku i nic nie mogła na to poradzić. Za bardzo wiązała to szczęście z mężczyzną, ich syn był nierozerwalnym spoiwem ich osobnych żyć. Jak miała z tą myślą żyć dalej? Jak funkcjonować?
Ale… Ta miłość, którą go darzyła…
— Prosiłam… — szepnęła, tym razem nie odwracając od niego wzroku. Jedna część dziewczyny potrzebowała go przy sobie, druga zaś odrzucała z całą siłą, broniąc się w ten sposób przed jeszcze większym bólem. Co będzie dla niej gorsze? — Prosiłam, żebyś zostawił mnie samą — wychrypiała, znów chowając twarz w poduszkę.
Wiedziała, że nie odejdzie.
— Kate mnie tu przywiozła. Podobno, gdyby nie ona, byłoby ze mną krucho — dodała tylko. Uznała, że powinien wiedzieć. — Ale może tak by było lepiej.
— Pewnie — przytaknął z nagłą złością i zerwał się z łóżka, podchodząc do okna. Oparł dłonie na wąskim parapecie i przytknął czoło do zimnej szyby, na której jego płytki oddech pozostawiał niknące kółeczka pary. — Nie rób tego, dobrze? — rzucił ostro, nie spoglądając na nią, wydawało mu się bowiem, że kiedy się odwrócił, wyleje się z niego cały żal i żółć. — Nie rób z siebie… — urwał, niekoniecznie chcąc użyć akurat tych słów, które cisnęły mu się na usta. — To nie była twoja wina Jen, ani nikogo innego — wykrztusił w końcu z trudem i odepchnął się od parapetu, znowu sprężystym krokiem okrążając łóżko. Przykucnął przy nim tak, że przedramiona oparł na pościeli tuż na wysokości głowy blondynki i ułożył na nich podbródek, spoglądając na nią z odległości zaledwie kilku centymetrów, a gdyby zechciała przed nim uciec i odwrócić głowę, gotów był chwycić jej podbródek i przytrzymać mocno, przed czym ostrzegało jego wiele mówiące spojrzenie.
— Naprawdę myślisz, że cię teraz posłucham? Że wyjdę? Znasz mnie, Jen. Jeśli chcesz mnie wyprosić, lepiej od razu wezwij cały pluton. Nie zostawię cię. Nigdy. I bez względu na wszystko. Rozumiesz? To jedno zawsze będę robił wbrew tobie. Obiecałem — mówił gorączkowo, wyciągając dłoń i gładząc jej wyjątkowo chłodny policzek. — I ty też mi obiecywałaś. Pamiętasz? Że postarasz się nie uciekać. Wiem, że gdybyś tylko była w stanie, gdyby… Już dawno by cię tu nie było — skrzywił się, kojarząc te słowa z jej poprzednimi, potrząsnął głową, błądząc spojrzeniem po jej twarzy.
— Nie możemy teraz… Nie możesz, Jen… — dławił się własnymi słowami i łapanym prędko powietrzem, gubiąc się w rwącym potoku myśli, ginąc pod załamującą się falą uczuć.
— Nie — powtórzył, nie wiedząc już, czemu zaprzecza, otoczony przez niebywały chaos. — Proszę — szepnął, nie wiedząc również, o co błaga, nosząc w sobie zbyt wiele niewypowiedzianych na głos próśb.
Patrzyła na niego, choć tak naprawdę nie chciała widzieć. Nie chciała być świadomą, nie chciała czuć. Bo kiedy człowiek czuje, jest bardziej podatny na zranienia. I sam też innych rani łatwiej. Zwłaszcza tych, na których zależy mu najbardziej. Może tak naprawdę niczym nie różniła się od babci czy matki? Może wszystkie kobiety tej krwi zabijały po cichu wszystkich tych, których najmocniej kochały?
Początkowo uciekała przed nim spojrzeniem, ostatecznie popatrzyła na twarz Jerome’a, zatrzymując się na jego oczach, od których już nie mogła się oderwać. Przyciągały ją za każdym razem tak samo, wabiąc do siebie i sprawiając, że widziała w nich duszę mężczyzny. Coś, za czym całe życie biegła, zaginiony element układanki. Czy mogło się okazać, że jednak pomyliła puzzle i wciąż szukała zupełnie innej planszy?
Serce podskakiwało dziewczynie do gardła za każdym razem, gdy wypowiadał kolejne słowa. Jej oczy zaszkliły się, a w kącikach pojawiły się łzy.
— Wiesz, czego nie możemy? — zapytała cicho, mówiąc z trudem. — Nie możemy cofnąć czasu. I nie możemy sprawić, żeby nasze dziecko ożyło. Właśnie tego, przede wszystkim, nie możemy — dodała, pozwalając bezbarwnym kroplom wypłynąć na wierzch, prosto po skórze. Położyła się na plecach, ale zaraz usiadła, mimo roznoszącego się po całym ciele bólu. Syknęła, ale wyprostowała się, opierając się tyłem o ścianę za łóżkiem. — Właśnie tego nie możemy, Jerome — powtórzyła. — I nie wiem, czy jeszcze cokolwiek możemy...
Czy możemy być razem po czymś takim…?
Pomyślała i wzięła głęboki wdech, ściskając dłonią prześcieradło. Pochyliła się, przyciągając do siebie nogi, nie zwracając już uwagi na przeszywające ukłucia w podbrzuszu. Nie miała siły już dalej udawać. Nie miała siły więcej się starać. Tym bardziej nie przed nim.
Bariera pękła. Płakała mocno, opierając czoło o swoje kolana. Wplotła palce jednej dłoni w długie blond włosy, nie mogąc poradzić sobie z rozdzierającym cierpieniem. W końcu z trudem zaczęła też łapać dech, dusząc się od wewnątrz.
— Nawet go nie przytuliłam… Już nigdy go nie poznam, nie zobaczę… Na zawsze go straciłam — jęknęła. — Nigdy nie usłyszę jego pierwszego słowa, nigdy nie zobaczę, jak zaczyna chodzić. Nigdy nie powiem mu kocham... Nie chcę tak żyć, Jerome, rozumiesz?! Nie bez mojego syna! — krzyknęła do mężczyzny, niemal prosto w jego twarz. — Na mam już na to siły! Już więcej nie mogę! Chcę mojego syna z powrotem… Chcę Lionela — powiedziała na wydechu, błagalnym tonem, marszcząc brwi i krzywiąc się wyraźnie. Łzy skapywały prosto na pościel tworząc na niej mokre kropki. Lionel nie żyje. — Chcę moje dziecko… — spuściła głowę, opierając się na lekko zgiętych rękach.
I właśnie w tej chwili do niej dotarło, że była dokładnie taka sama jak Edith. Z tą małą różnicą, że Noah wciąż żył, choć kobieta nie miała o tym pojęcia. Ale teraz Jennifer rozumiała już wszystko bardziej. I była w stanie jej wszystko wybaczyć.
Brunet zacisnął tylko usta w wąską kreskę, zmieszany, zagubiony. Chwilę później wstał i zatoczył się lekko, czując, jakby zderzył się ze ścianą. Kolejny raz tego dnia.
Tego jednego, o co prosiła, nie mógł jej dać.
Zerknął w stronę drzwi, później na krzesło, zawahał się. Ostatecznie chwycił mebel i zaciągnął go pod okno, usiadł i oparł skroń o ścianę, wlepiając spojrzenie w kołyszące się za szybą gałęzie.
— Nie tylko ty, Jen. Nie tylko ty.
Nie wiedział, co robić, jak reagować, czy można w ogóle zatrzymać tę postępującą lawinę, czy było już za późno? Chciał jej pomóc, lecz nie potrafił, dlatego wycofał się, uciekł, pozwalając, by po ciele rozpełzło się dojmujące odrętwienie. Skulił się bardziej na krześle, kryjąc ostre rany zadane jej słowami, bo Jen doskonale wiedziała, gdzie celować, podczas gdy on osłaniał się nieudolnie, nie dopuszczał kolejnych ciosów, jakby w ten sposób mógł zapobiec nieuchronnej katastrofie lub chociaż odsunąć ją w czasie. Lecz Lionel nie żył. I nie mógł już tego zmienić, naprawić, nie mógł niczego, dokładnie tak, jak powiedziała.
Poruszył się niespokojnie, schował twarz w dłoniach. Krzyk, który chciał wyrwać się z jego ust, wcisnął z powrotem głęboko do gardła. Chciał nie myśleć, otworzyć czaszkę, poprzecinać nerwy, wyrwać kręgosłup, byle tylko impulsy przestały biec po jego ciele niczym złowrogie szepty. Straciliście dziecko. Umarł wasz syn. Może to nie był jego czas? Jednakże jeśli nie teraz, to kiedy?
Odetchnął, uniósł głowę i spojrzał na siedzącą na łóżku Jennifer. Na swoją żonę. Na pierwszą i ostatnią kobietę, którą pokochał, miłość swojego życia. Matkę swojego syna. I wiedział, że nie może jej stracić. Nie pozwoli na to. Bo mimo że teraz nic na to nie wskazywało, mogli razem jeszcze wiele rzeczy, nawet jeśli to oznaczało, że będzie musiał sam stawić czoła całemu wrogiemu światu.
Trzęsła się. Umierała ze strachu, będąc polem do bitwy dla uczuć, jakie się teraz w niej kotłowały. Nie umiała zdecydować. Nie potrafiła wybrać. Co dalej?
Przetarła tylko policzki dłońmi i bezwiednie opadła na poduszki, zamykając oczy. Udając – jednak – że nic się nie stało. Że jest sama pośrodku niczego. Że to wszystko było snem. Tylko jednym wytworem fantazji, który… Niestety się spełnił. I który sprawił, że zmysły zaczynały pracować inaczej, zupełnie naprzeciw swojemu przeznaczeniu, tonąc pod dźwiękami z zewnątrz, nie dostrzegając muzyki, tej najcichszej i najprawdziwszej, chowającej się gdzieś w zakamarkach serca. Tak, by nikt jej nie odkrył, zamykającej się na świat. Chroniącej się przed całkowitym wyniszczeniem. I chociaż wciąż – mimo wszystko – dało się rozpoznać nuty zapisywane na tej mechanicznej, pobudzającej ciało pięciolinii zmysłów, słychać było tylko najcięższe tupnięcia. I to one właśnie sprawiały, że gdzieś ginęła ta muzyka. A na piedestale zasiadała długa, zabijająca uczucia cisza.
I nawet ta magia gdzieś zaczynała ulatywać, unosząc się tylko wokół danego człowieka, ostro ograniczając swój zasięg. Tak, że aby ją poczuć, trzeba było się zbliżyć i niemal namacalnie złapać. Lecz jak to zrobić, gdy galopujące konie nagle napotyka przepaść? I jest się tak blisko, a jednocześnie daleko… Naprzeciw i z tyłu własnego przeznaczenia, nie mając siły ani mocy, by wyciągnąć dłoń, tym samym tracąc szansę i sens istnienia.
Spojrzała jeszcze raz na bruneta. Na swojego męża. Swoją wielką miłość. Kogoś, kto dał jej więcej, niż mogła kiedykolwiek przypuszczać. Ojca swojego dziecka...
I znów następowała cisza.

Dziękujemy wszystkim, którzy byli z nami przez te dwie części notki i zostawili po sobie ślad Jednocześnie chcemy zaznaczyć, że akcja przypada na listopad i w związku z tym prosimy o przymknięcie oka na to, jak bardzo rozjechane w czasie jesteśmy. Pisanie nie nadążyło za życiem.
W związku z tym nowe wątki chciałybyśmy rozpocząć tu i teraz, bez wyliczania minionych miesięcy i tym podobne, ot, nagnijmy nieco rzeczywistość, za co będziemy Wam niezmiernie wdzięczne Jednocześnie prosimy o wyrozumiałość i zapraszamy do bycia świadkami, jak dalej potoczy się ta historia - Jen i Jerome szczególnie Was teraz potrzebują!

2124. King of the darkness

Czy wiesz, czym jest muzyka? Czy rozróżniasz wszystkie drgania mięśni i swojego serca, czujesz przepływ krwi w żyłach? Albo jak włosy na ciele stają  ci dęba, czy to pod wpływem wielkiej rozkoszy, czy gdy strach dogłębnie w ciebie przenika? Czy jesteś w stanie zauważyć, kiedy te wszystkie zmiany się pojawiają, będąc w centrum urzekających wydarzeń, zapierających dech, otwierajacych oczy i usta, a przy tym zamykających cię na pozostałe bodźce? Czy to jedynie wzrok i słuch, tak ważne w funkcjonowaniu człowieka, odgrywają tutaj największą rolę, czy może to dusza wewnętrznie rozbrzmiewa, na pięciolinii zmysłów zapisując kolejne nuty? Które też, nawiasem mówiąc, po odegraniu stanowią melodię porywistą, niczym galop dzikich koni nad urwiskiem, a potem lekką i kojącą, jak muskające piach fale przezroczystych wód rajskiego oceanu. Jak myślisz — w czym tkwiła cała ta potęga? I jak to się działo, że ta — na pierwszy rzut oka — niezauważalna magia nagle potrafiła stać się niemal czysto namacalną, materializując się wraz z pojawieniem pewnego człowieka…?

Jen czuła, że i jej serce zaraz wybuchnie, a krew się rozleje przez popękane żyły, wnikając w resztę ciała tak bardzo, że aż wyjdzie przez skórę. Niesamowity ucisk objął głowę dziewczyny, dlatego też mimowolnie oparła się o stół, zaraz siadając bezwiednie na krześle. Edith patrzyła na wszystko z boku, chyba nieco szybciej dochodząc do siebie. Zamrugała szybko, przełknęła ciężko, wzięła głęboki wdech i wyprostowała się.
— Co ty tutaj robisz…? — zapytała cicho, wpatrując się w osobę przed sobą. Postawnego, wysokiego, eleganckiego mężczyznę, który miał już wiele lat na karku.
— Dziadek…? — wyjąkała blondynka, nie mogąc uwierzyć w to, co się tutaj dzieje. Położyła dłoń na brzuchu, drugą zaś ścisnęła górną ozdobę oparcia krzesła, przypominającą dach pojedynczej wieżyczki.
Skąd on się tutaj wziął?!
Michael Jones odchrząknął, uniósł jedną brew, wzrokiem skacząc od jednej do drugiej kobiety. Uśmiechnął się kącikiem ust, może nawet nieco szelmowsko, przestąpił z nogi na nogę, a potem zajął jedno z wolnych krzeseł. Poprawił aksamitną apaszkę zawiązaną na szyi, rozpiął dwa guziki płaszcza i rozsiadł się wygodniej, swoją uwagę w tym momencie skupiając na blondynce.
— Aż tak się dziwisz, że mnie widzisz? — odparł spokojnie, z błyskiem w oku.
— A nie powinnam?
— Skąd się tu, do cholery, wziąłeś? — dopytywała Edith, zaciskając szczęki i chęcią mordu wpatrując się w ojca. — Śledziłeś mnie?
— Poniekąd — wzruszył ramionami, bardziej rozciągając kąciki ust.
— Rany boskie… — brunetka wywróciła oczami i pokręciła głową, zasłaniając twarz dłońmi. Zapadła cisza. Żadne z tej trójki nie potrafiło nagle powiedzieć ani słowa; wszystkie grzęzły w gardłach. Czy to chodziło o dwudziestoparolatkę, która po wielu latach znów ujrzała swojego dziadka, mając o nim niezbyt dobre zdanie; czy o córkę “uciekinierkę”, która odsyłała swoje dzieci do rodziców raz na jakiś czas, zawsze znajdując takie wyjście, by ze swoimi rodzicielami nie musieć się widzieć. Było to więc spotkanie przełomowe, którego żadne z nich — tak naprawdę — się nie spodziewało.
 Posiwiały mężczyzna westchnął, a jego twarz widocznie spoważniała. Stał się też nieco bardziej spięty.
— Przyjechałem tutaj, bo dowiedziałem się, że jakiś Anonim otwiera galerię. Mojej agentce zależało na tym, żebym zjawił się w Nowym Jorku i pokazał kilka swoich ostatnich prac. Jak uważa Cynthia, nie można zmarnować takiej okazji.
— A co, nowy pomysł masz na swoich ulubieńców? Co tym razem? Corgi w ogrodzie czy Corgi na wypasie?
— Mamo… — warknęła Jen, nie chcąc pogarszać i tak złej sytuacji. Jednak prawdą było to, że Michael już dawno temu porzucił prawdziwą artystyczną fotografię na rzecz swoich dwóch pupili. Cóż… Jak widać, nie tylko królowa Elżbieta ma zamiłowanie do tej rasy.
— Może cię to zdziwi, ale nie. Od kilku miesięcy mam wenę na coś innego. Ale tego ci nie zdradzę — mrugnął do córki z lekkim uśmiechem, a potem westchnął. I dopiero teraz postanowił przejść na zupełnie inny temat, zerkając w stronę Jen. — Jesteś w ciąży — zauważył, a w jego głosie i spojrzeniu pojawiła się nuta nostalgii i rozmarzenia, choć może było to po prostu objawienie? Może urywki z przeszłości nagle powróciły, by odświeżyć ciężkie i bolące wspomnienia?
— Jak widać — wzruszyła ramionami, spuszczając głowę.
— I bierze ślub.
— Kiedy? — Jones ożywił się, siadając prosto i przysuwając się z krzesłem do stolika.
Blondynka zmarszczyła brwi, zaciskając dłonie w pięści. Nie chciała, żeby akurat ta część rodziny się o tym dowiedziała, ponieważ wiedziała, że zwiastowało by to tylko i wyłącznie problemy. A czy nie miała już ich i tak za wiele w swoim życiu? Poza tym, jakim prawem jej matka nagle postanowiła, że szczegóły z prywatnego życia dwudziestoparolatki może ogłaszać wszem i wobec, a na swój temat milczy jak grób?
— Niedługo… To skromna ceremonia dla najbliższych. Praktycznie ja, Jerome, świadkowie i przyjaciele…
— Rozumiem, że nie jestem jednym z nich — burknął, choć bez zdziwienia, kiwając głową. Kobiety nawet nie odpowiedziały, a jedynie spojrzały się po sobie. Jednak jakaś dziwna gorycz rozlała się po podniebieniu dziewczyny, a na sumieniu zrobiło się niewiarygodnie ciężko.
Do tego właśnie doprowadzali krewni jej matki.
— A dziwi cię to? Przepraszam, ale chyba mam tego dosyć, nie czuję się najlepiej — odparła sucho, wstając od stołu i kładąc dłonie na blacie, przy tym przymykając oczy. Poczuła uścisk w okolicach brzucha, przez co zrobiło jej się znowu słabo. Edith natychmiast zareagowała, powtarzając ruch córki, a na koniec chwytając ją w boku.
— Też myślę, że to wystarczy. Ojcze… Lepiej będzie, jak w tym momencie się rozstaniemy — dodała brunetka, zabierając ich odzienia i pomagając ubrać się młodszej Woolfównej. Atmosfera zrobiła się zbyt gęsta, aż można by ją nożem kroić.
— Dobrze, przepraszam, wybaczcie. Zostańcie, proszę — uniósł obie dłonie w obronnym geście, zwracając się do towarzyszek. — Naprawdę chciałbym wiedzieć, co się teraz dzieje w twoim życiu, Jennifer. Proszę, daj mi chociaż godzinę na poznanie głównych punktów zwrotnych. Nie chciałbym żałować kolejnych błędów — dodał posępnie, przełykając z trudem. Westchnął ciężko, a potem zmierzył wzrokiem córkę, zatrzymując się na jej oczach. Ciemnych i dużych, zupełnie takich, jakie miała Kate. A jednak były mimo wszystko inne.
Jen spoglądała raz na matkę, raz na dziadka, mając ogromną ochotę stąd po prostu wyjść i zapomnieć. O tym, że go spotkała, że przeszłość znowu zaczyna mieszkać w tym, co się dzieje obecnie — w jej własnym szczęściu. Ale może kiedyś trzeba temu wszystkiemu powiedzieć dość w zupełnie inny sposób…? I pozwolić muzyce grać tak, jak chciała natura, mimo iż okazuje się czasem ona gwiżdżącym wiatrem, niż uspokajającym szumem morza.
— Dobrze. Ale tylko godzina. I nie chcę, żeby babcia…
— O niczym się nie dowie. Już zbyt wiele nabroiła — powiedział cicho, zupełnie poważnie, wyciągając rękę w stronę blondynki. Ta, po chwili zawahania, zrobiła podobnie, a kiedy już złączyli swoje dłonie przeszedł po niej dreszcz. I nie wiedziała, co to może tak naprawdę oznaczać, ani co zwiastować…


Kilka tygodni później…

Chłodne wieczory w Nowym Jorku coraz bardziej było czuć w kościach, dlatego też znaczna część mieszkańców wolała zagrzebać się we własnych łóżkach pod kołdrami, w dłoniach dzierżąc kubki z gorącą herbatą. Część wybierała jako dodatek do tego książkę, inni przeskakiwali po propozycjach seriali i filmów na Netfliksie, nie mogąc się na nic konkretnego zdecydować. W końcu więc usypiali samotnie lub też w ramionach ukochanej osoby, w ten sposób żegnając kolejny dzień. Następnego ranka budzili się, przygotowywali do pracy, wychodzili z domów, odznaczając wszystkie rzeczy z listy, pod wieczór znowu wracając do swoich mieszkań. Czy to było nudne? Być może dla niektórych tak. Jednak dla tych, którzy dopiero niedawno wkroczyli na wspólną, pełną — wciąż — bałaganu ścieżkę, taki tryb był wręcz błogosławieństwem. W końcu nie wiadomo, kiedy zamknięte koło danych wydarzeń może się przerwać, a fortuna odwrócić, obsypując kogoś nieszczęściem, albo wielkim skarbem…
Pod tym względem Jen i Jerome nie różnili się od reszty ludzkości. Pracowali, spędzali wspólnie czas, kładli się i budzili razem. Jednak wszystkie te czynności były ekscytujące w swej normalności i codzienności, były też ich celem, do którego uparcie dążyli, nie poddając się ani na moment. I mimo, iż wszystko wydarzyło się tak szybko i żadne z nich tego nie planowało, cieszyli się. Czasem niektóre rzeczy przychodzą ot tak, przewracając dotychczasową egzystencję do góry nogami i kiedy wydaje się, że nastał wielki chaos, może się on okazać jedynie przepustką do czegoś lepszego. Dokładnie tak, jak u nich.
Ale może być też odwrotnie.
Przeciągnęła się na łóżku, biorąc głęboki wdech i mimowolnie odwracając głowę w stronę dochodzących dźwięków. Wciąż miała zamknięte powieki, więc jedynie dłonią, sunąc po pościeli, mogła wyszukać brakującego elementu. Gdy jednak spostrzegła, że nikogo nie ma w pobliżu, otworzyła oczy. Chciała usiąść, ale kiedy próbowała część ciała postawić do pionu, kilka przeszywających wstążek wbiło się jej w plecy. Syknęła, opadając bezwiednie na poduszkę. Wtedy też w półotwartych drzwiach mignął czyjś cień.
— Jerome? — powiedziała głośniej, przekręcając się na bok. Było jeszcze ciemno, zbyt ciemno, jak na porę, w której brunet zazwyczaj szykował się do pracy. A jednak zdążył już wstać, kręcił się po mieszkaniu i skrzywił się na dźwięk swojego imienia.
— Nie chciałem cię obudzić — wymamrotał, wsuwając głowę w szparę powstałą w uchylonych drzwiach. Światło palące się gdzieś w głębi mieszkania oraz ciemność panująca w sypialni sprawiały, że jego twarz pozostawała skąpana w cieniu, nawet pomimo ulicznych świateł zaglądających do sypialni przez okno znajdujące się na przeciwległej ścianie.
— Śpij jeszcze — dodał łagodnie, chcąc się wycofać i przymknąć za sobą drzwi, lecz nim to zrobił, przesunął wzrokiem po sylwetce Jen, czekając na jakikolwiek sygnał z jej strony, że na pewno wszystko w porządku. Sam najzwyczajniej w świecie miał jedną z tych nocy, w czasie których nerwowo wiercił się z boku na bok, nie potrafiąc zasnąć, bądź też zapadając wyłącznie w płytkie drzemki, nieustannie mając wrażenie, jakby coś niespokojnego i oślizgłego pełzało tuż pod jego skórą. Z godziny na godzinę, będąc tym coraz bardziej zirytowany, w końcu odrzucił kołdrę na bok, uznając, że przynajmniej bez pośpiechu wypije gorącą jeszcze kawę, lecz na pewno swoją powolną krzątaniną nie chciał budzić blondynki.
Jen spojrzała na niego nieco krzywo; ta noc również nie należała dla niej do najlepszych — pani Woolf-Marshall (od całkiem niedawna, ale jakże lubiła to podkreślać!) miała same koszmary, dopiero nad ranem udało jej się nieco spokojniej zasnąć. Stąd była trochę rozdrażniona, chociaż wciąż zaspana, lecz nie przeszkodziło to dziewczynie w uważniejszym przyjrzeniu się mężczyźnie.
— Coś się stało? — wymruczała marszcząc brwi i zaczesując kilka kosmyków za ucho. Podniosła się na jednej ręce, ale wtedy znów poczuła ten sam ból. Na twarzy dwudziestoparolatki pojawił się więc grymas, a ona sama drugą dłonią mimowolnie zawędrowała na brzuch. Odwróciła się płasko, na plecy, biorąc kilka wdechów i wydechów. — Czemu już nie śpisz? — zapytała, unosząc nieco głowę, by móc na niego spojrzeć. Odsunęła też trochę kołdrę, aby mieć łatwiejszy dostęp do wyraźnej już wypukłości. I kiedy tak spogląda na tę część ciała, widząc przed sobą również połyskującą nawet w tym wątłym świetle obrączkę, uśmiechnęła się pod nosem i poczuła wszechogarniające szczęście. Bo czy trzeba było czegokolwiek więcej?
— Nie wiem, wierciłem się tylko z boku na bok, więc wstałem — odparł ze wzruszeniem ramion i zmarszczył brwi, w nikłym świetle dostrzegając grymas, który zamajaczył na twarzy jego żony. Zamiast się wycofać, tak jak początkowo zamierzał, pchnął drzwi sypialni i podszedł do łóżka, zaraz wyciągając się na boku obok blondynki. Dłoń położył na jej i zacisnął lekko palce, przyglądając jej się uważnie i nieustępliwie. — Za dwa dni kontrola? — Doktor Spellman mówiła im, że nie powinni martwić się lekkimi skurczami, lecz jednocześnie uczuliła, że gdyby tylko działo się coś niepokojącego, nie powinni się zastanawiać, tylko w te pędy jechać do szpitala. W końcu czyż nie lepiej dmuchać na zimne? Jerome wolał dmuchać i to dlatego po chwili ułożył głowę na piersiach dwudziestoparolatki, wzrokiem sunąc po zaokrąglonym brzuchu.
— Lionel, grzecznie tam proszę — napomniał syna, zaraz uśmiechając się od ucha do ucha. — Poznamy płeć — dodał zaraz, przekręcając się i spoglądając na Jennifer. Do tej pory nie mieli pewności, aczkolwiek blondynka miała silne przeczucie, że to chłopiec, więc jak miałby się z nią nie zgodzić?
Śledziła wzrokiem jego poczynania, a potem uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy Jerome pojawił się tuż obok. W takich momentach jeszcze bardziej zaczynała wierzyć w jakieś przeznaczenie, tym bardziej, że przecież ich historia nie była zwyczajna, a zdawała się być raczej rodem wyciągnięta z filmu.
Uniosła rękę, by wpleść palce we włosy Marshalla, po czym prześlizgnęła się po nich opuszkami.
— Ja i tak wiem — odparła wesoło, przypominając sobie ich niedawną rozmowę. Owszem, miała pewność, że to będzie chłopiec, a wizyta (w tym względzie) była jedynie formalnością. — I tak, za dwa dni. Miałam wrażenie, że to dzisiaj, ale najwyraźniej jeszcze częściowo śpię — zaśmiała się cicho… Jednak z drugiej strony nie było jej aż tak do śmiechu. Brzuch stał się dziwnie twardy; co prawda już kilka razy się to zdarzyło, ale w ostatnim czasie takie sytuacje powtarzały się coraz częściej. Wiedziała jednak, że kobietom w ciąży towarzyszą różne dolegliwości, dlatego też zdecydowała się poczekać aż przyjdzie czas kontroli. — Chyba faktycznie jeszcze trochę się zdrzemnę… Mama ma dzisiaj przyjść. Znowu. Po ostatniej wizycie zrobiła się dziwne troskliwa… Mam nadzieję, że nie ma w tym podtekstów — uniosła obie brwi, spoglądając na sufit.
— Może coś do niej dotarło — zauważył i choć w tonie jego głosu zadźwięczała nieprzyjemna nuta, wyprężył się niby kocur łasy na pieszczoty pod wpływem jej dotyku. Stąd ruszył się niechętnie, podźwignął się jednak na ramionach i cmoknął Jen prosto w usta, następnie całując również jej skryty pod koszulą nocną brzuch, by wreszcie po raz drugi w przeciągu godziny zwlec się z łóżka, przy czym tym razem czynił to o wiele bardziej niechętnie.
— Daj znać, jak już będzie po wizycie — poprosił, przystając w progu i mrugnął do niej porozumiewawczo. Miał mieszane uczucia co do Edith. Poznali się nie tak dawno temu i Jerome nie omieszkał powiedzieć kobiecie paru gorzkich słów, nie potrafiąc dusić w sobie tego, co leżało mu na sercu. Te wszystkie lata, kiedy panna Woolf szukała brata, kiedy dla własnej matki była jedynie środkiem do osiągnięcia celu… Nie mógł puścić jej tego płazem i musiał powiedzieć swoje, nawet jeśli ryzykował wejściem na wojenną ścieżkę z wtedy jeszcze przyszłą teściową. Edith jednak jakby odrobinę się otrząsnęła, stając się na pewno nieco mniej nieobecną, o czym miała świadczyć chociażby jej dzisiejsza wizyta.
— Śpij — powtórzył, uśmiechnął się do Jennifer ostatni raz i przymknął za sobą drzwi, wracając do powolnego szykowania się do pracy. Dopił przestudzoną już nieco kawę, po czym doprowadziwszy się do porządku, pozbierał swoje rzeczy i wsunął buty. Najciszej, jak tylko potrafił, podszedł do drzwi sypialni i uchylił je lekko, nie tyle zaglądając do środka, co nasłuchując. Miarowy oddech Jen utwierdził go w przekonaniu, że kobieta ponownie zasnęła, więc wyszedł, cicho i starannie zamykając za sobą drzwi wyjściowe. Miał wrócić dopiero za osiem długich godzin, z których każda, odkąd wracał do żony i nienarodzonego dziecka, ciągnęła się dla niego w nieskończoność, ale warto było czekać, warto dotrwać do tego słodkiego powrotu.
Minęło kilka godzin, odkąd widziała się tego ranka z ukochanym. Ten dzień ewidentnie wpływał na nią źle, bo nawet po długiej drzemce — jak się okazało — wciąż była strasznie zmęczona. Wstała jednak z łóżka, a potem zaczęła powoli przywracać się do stanu względnej normalności, mimo, iż nawet najmniejsze czynności sprawiały dziewczynie problem. A co będzie za kilka miesięcy? Kiedy przy schylaniu brzuch będzie sięgał niemal podłogi?
Wyszła z łazienki, w pełni ubrana, chociaż bez makijażu. Bo czy miała co ukrywać przed matką? To i tak było dziwne, że nagle zaczęła czuć względem blondynki matczyne odruchy. Kto by pomyślał, że musiało minąć tyle lat, by cokolwiek w tej materii się zmieniło…
Przeszła do kuchni, by zaparzyć wodę na herbatę i jednocześnie kątem oka zerknęła na zegarek. Edith powinna być za piętnaście minut.
Gdy nalewała już wrzątek do kubka, rozległ się charakterystyczny dźwięk. Zmarszczyła brwi, ciaśniej zawiązując sweter wstążką pod biustem, a następnie skierowała się do drzwi wejściowych. Zaraz jednak cofnęła się o kilka kroków, wpuszczając brunetkę do środka.
— Stało się coś? — zapytała, przyglądając się matce, która wparowała do środka niczym tajfun. Jen zatrzasnęła za nią drzwi, skrzyżowała ręce i podążyła za nią. Woolf zaś stanęła na środku pokoju, westchnęła ciężko, odwróciła się na pięcie i spojrzała prosto w oczy blondynki.
— Babcia tu jest.
— Że co?! — jęknęła opuszczając ręce. Aż wyciągnęła szyję i głowę do przodu, otworzyła usta szeroko, a brwi uniosła wysoko. — Jak to tu. O czym ty do mnie w ogóle mówisz?
— Tu, czyli w Nowym Jorku. Widziałam ją. Nie wiem, o co chodzi, może przyjechała sprawdzić, czy dziadek jej nie oszukuje z tą wystawą. Wiesz, jaka potrafi być — wywróciła oczami. — Ale to nie wszystko…
— Do cholery, co jeszcze… — warknęła, siadając na oparciu kanapy. Serce waliło dziewczynie jak szalone, a krew buzowała, przez co dwudziestoparolatka zaczęła słyszeć pisk w uszach.
— Ona chyba wie… Wie o ślubie. No i o tym, że dziadek wiedział, nie powiedział, no i wyszło.
— To jak nie powiedział, to skąd wie?! — rzuciła oschle, zaciskając szczęki i patrząc na matkę z ostrymi błyskami szalejącymi w źrenicach. — Wiedziałam, że to się tak skończy! Trzeba było wtedy wyjść i mieć to w dupie! Co jest z tą rodziną nie tak? Pytam się, co?! Nie możecie żyć normalnie? Jak przyzwoici ludzie? Spójrz na Jerome’a! Wychował się wśród kochających ludzi, a wy co odpieprzacie! — krzyczała wymachując przy tym rękami i ostatecznie wstała z mebla, by krążyć po pomieszczeniu. Edith stała i się jej przyglądała, lecz zaraz rzuciła torbę na krzesło, by podejść do córki i złapać ją za ramiona.
— Wiem. Bardzo dobitnie mi o tym ostatnio przypomniał — odparła twardo. — Ale teraz musisz się uspokoić, pamiętaj, że nosisz w sobie dziecko — dodała już lżejszym tonem.
— A ty od kiedy zrobiłaś się taka kochająco-opiekuńcza, co? Nagle sobie przypomniałaś, że masz też córkę?
Woolf puściła dziewczynę, gdy ta ze łzami w oczach postanowiła usiąść przy stole, gdzie schowała twarz za dłońmi. To wszystko… To było zdecydowanie za dużo. Nie potrafiła funkcjonować w takiej zamkniętej, non stop wylewającej na siebie wzajemnie toksyny rodzinie. To zabijało ją od środka i sprawiało, że sama coraz częściej zastanawiała się nad tym, jaką i ona będzie matką. Czy będzie popełniać te same błędy?
Brunetka ze zrezygnowaniem pokręciła głową, zaraz też usiadła przy dziewczynie i objęła ją ramieniem.
— Jen.... Wiem, że naprawdę dużo się u nas wydarzyło. Że nie da się wszystkiego naprawić. Że to, co raz zostało powiedziane, nie wygłuszy się już w żaden sposób… Że…
— Że wciąż szukasz Noah i nie potrafisz o tym zapomnieć, prawda? Bo ja wciąż cię do niego nie doprowadziłam — walnęła pięścią w stół i natychmiast wstała, żeby zatrzasnąć się w łazience. Wtedy nawet Edith skapitulowała. Bo co miała powiedzieć? Że to nieprawda? Skoro rzeczywistość, poniekąd, wciąż była inna…
Nie minęło pięć minut, a we wnętrzu znów było słychać ten sam dźwięk. Tę samą muzykę, choć nie bezpośrednio. Raczej taką, która poruszała wszystkie struny w sercu, a potem biegła dalej — po nerwach w ciele, pobudzając mięśnie do ruchu. Bezwarunkowego, takiego, jaka zazwyczaj powinna być miłość matki do dziecka. Co jednak zrobić, gdy i to nie jest takie proste?
Starsza z kobiet dźwignęła się na rękach i niespiesznie skierowała się do drzwi, aby je otworzyć. Teraz to i ona miała ochotę zemdleć.
— Co ty tu robisz?
— Och, dajże spokój! Taka jesteś tępa, czy naprawdę myślisz, że nabrałabym się na te twoje tanie chwyty? Co ty, w podrzędnym teatrze pracujesz? Wytropienie ciebie nie było takie trudne. Łazisz jak rozklekotany warchlak na śliskim wybiegu — prychnęła, zarzucając za siebie ześlizgujący się z płaszcza szal. Weszła do środka krokiem modelki z pierwszej klasy, a za nią unosiła się woń… Zgnilizny. Bo chociaż Kate używała perfum z najwyższych półek, widocznie ich kombinacja wywoływała tego typu efekty. Chociaż… Może to kupa kanarka, będąca jednym ze składników jej maseczki — cud maseczki, co trzeba podkreślić, bo przecież jakoś się konserwować musiała — tworzyła ten zapach? — Lepiej mów, co tu robisz, z kim tu jesteś i… Po co jesteś w Nowym Jorku? — zmarszczyła brwi, przyglądając się córce. Wtedy Edith stanęła prosto, wstrzymała nawet oddech, nie mając pojęcia, co zrobić.
Czyli nie wiedziała…
— A co cię to obchodzi?! Jakim w ogóle prawem za mną łazisz, co ty sobie wyobrażasz! Nie masz ze mną kontaktu od ponad dwudziestu lat…
— Trzydziestu.
— Zamknij się! Trzydziestu — poprawiła się, zaciskając dłonie w pięści. — A teraz tak po prostu za mną łazisz? Odbiło ci? Puknij się w głowę — sama zrobiła to, wskazującym palcem prawej dłoni kilka razy stukając o własne czoło. Kate Jones jedynie westchnęła, pokręciła głową i uśmiechnęła się szeroko, rozsiadając się wygodnie na kanapie.
— Szczerze przyznam, że to było ciekawe doświadczenie. No i nie zapominaj, widziałyśmy się…
— A niby kiedy? — fuknęła, opierając się plecami o ścianę.
Kate przez chwilę milczała, spuściła wzrok i zrobiła poważną minę, a przez jej twarz przebiegł cień.
— Na pogrzebie twojej siostry.
Pomimo, iż było na zewnątrz już jasno, wydawać by się mogło, że mieszkanie zalała ciemność. Taka, z której nie dało się tak po prostu wyjść, znaleźć odpowiedniej drogi, nawet gdyby dzierżyło się w dłoniach latarkę o dużym zasięgu. Zawsze pojawiały się jakieś kręte uliczki w tym zaginionym mieście przeklętych dusz, przez co porozumienie w rodzinie Jonesów i Woolfów było niemal niemożliwe do uzyskania. Dlaczego było aż tak trudno? Co najśmieszniejsze, tego chyba nie wiedział nikt.
Edith, czując, jak wszystkie jej skrawki lodowacieją, zamarła na dłuższy moment. Potem uśmiechnęła się pod nosem, pokręciła głową i otarła policzek dłonią, na którym zdążyło pojawić się już kilka łez.
Były ze sobą blisko. Bardzo blisko, zwłaszcza wtedy, kiedy obie pojawiły się po jednej stronie muru, po ciemnej stronie mocy, jak często nazywały swoją sytuację. Helen była dla niej kimś więcej; oparciem, pomocą, mądrością w trudnych chwilach. Jak więc miała dalej bez niej żyć? Bez elementu, który znaczył dla niej aż tak wiele?
— I nawet tam musiałaś zrobić cyrk — skomentowała krótko, doskonale pamiętając, jak zachowała się wtedy ich matka. I wiedziała, że nie wybaczy jej tego do końca życia.
Smukła kobieta, bardziej przypominająca osobę bliżej pięćdziesiątki, niż siedemdziesiątki (albo i lepiej, bo do swojego wieku nigdy nie chciała się przyznać), ułożyła usta w dzióbek, nie odzywając się. Przeżywała tę tragedię na swój sposób. Jaki? Cóż, zdecydowanie niezrozumiały dla całej reszty. Ale jak można zrozumieć coś podobnego…?
— Co tu się dzieje? — spytała cicho Jennifer, wracając do głównego pomieszczenia. Brunetka westchnęła ciężko, wyciągnęła dłoń do przodu i wskazała na kanapę.
— Jen, babcia przyjechała. Huragan Katrina zawitał do Nowego Jorku — odparła, kierując się do kuchni, by nalać sobie czegoś do picia. Najlepiej zimnego, dla ostudzenia emocji, chociaż relacje między kobietami chyba nie mogły być już bardziej oziębłe.
— Już daruj sobie, co?
— A w życiu — dodała, dopadając do lodówki.
A blondynkę wryło w parkiet. Matka jakby nagle zapomniała, że Kate wcale nie musi wiedzieć o tym, że jej wnuczka wyszła za mąż i spodziewa się dziecka. A w dodatku jest z przyjezdnym, Noah się dalej nie odnalazł — przynajmniej taką wersję wydarzeń znała Edith — i cały świat wywrócił się na drugą stronę. I teraz między wybuchem ekstremalnej bomby dzieliło je wszystkie tylko parę sekund, a właściwie jeden ruch. Bo wystarczyło, że Kate odwróci głowę i…
— O rany boskie! Co to jest?! Co tu się dzieje! Co to jest! — krzyknęła, zrywając się z kanapy i podbiegając do blondynki. — Tak przytyłaś… Nie! O Boże, nie! Ty jesteś w ciąży! Jezu, zaraz mi botoks zejdzie! — jęknęła, chwytając w akcie rozpaczy swoją twarz. Woolf-Marshall patrzyła na nią jak wariatkę, która uciekła z zakładu psychiatrycznego, mającą naprawdę ostre zaburzenia poznawcze. — Z kim?
— Z pewnym bardzo przystojnym mężczyzną z Barbadosu — odpowiedziała za nią Edith.
— Skąd?! Puściłaś się  na wakacjach?
— Kurwa, mamo! Babciu! — wrzasnęła, nie mogąc uwierzyć w to, co tu się właśnie wyprawiało. Czy tak musiało być zawsze, za każdym razem? — Jest moim mężem! Wzięliśmy ślub! Żyjemy razem, szczęśliwie, z dala od was wszystkich! Co ty tu w ogóle robisz i jakim prawem wtrącasz się w moje życie?! — zrobiła wielkie oczy, podchodząc do kobiety. Gorąc zalewał ją już ze wszystkich stron, dziewczyna nie dowierzała, jak w przeciągu kilku minut ze zwykłej rozmowy można przejść do… Czym to właściwie było? — Lepiej swojego pilnuj! Bo dziadek o wszystkim wiedział, więc może gdybyś…
— COOOOOOO?! Co za stary skurczysyn! — warknęła, złapała się za boki i zamrugała kilka razy, oddychając ciężko. — Jak mogliście… Jak mogłaś do tego dopuścić! — dodała, podchodząc do Edith. — Dziewczyno, co ty robisz?! Co ty robisz z życiem tych wszystkich ludzi? Najpierw odeszłaś z domu, potem ten cholerny rozwód, śmierć Jacka… Gdybym wiedziała, to bym nie pchała w twoje ręce Rufusa…
— Co? — szepnęła brunetka, wypuszczając szklankę z dłoni. Ta rozbiła się na drobne kawałeczki, które zatoczyły się po posadzce, docierając nawet do salonu. — Co ty powiedziałaś?
— Kim jest Rufus? — zapytała Jen, z przerażeniem obserwjąc to całe pobojowisko. Lecz żadna z nich nie odpowiedziała. — Kim jest, do cholery, Rufus? — powtórzyła, o dziwo spokojnym tonem. Wtedy Kate Jones spojrzała na nią, lecz szybko wróciła wzrokiem na córkę, która teraz bardziej przypominała trupa, niż żywą istotę.
— No, Edith? Kim jest Rufus?
— Jak możesz… — jęknęła, zasłaniając usta dłonią. — Jak możesz być taka podła… Jak możesz mi to robić. Jak… Jak masz czelność to wszystko…
— Kim jest Rufus! — krzyknęła blondynka, nie mogąc już tego dłużej znieść. Kolejne tajemnice? Kolejne niewyjaśnione sprawy w tej rodzinie? Ile jeszcze można, jak długo człowiek jest w stanie pociągnąć taki los?
Edith przeskoczyła przez rozbite szkło, złapała za torebkę i wyszła, rzucając w locie krótkie nie mogę. W ten sposób w mieszkaniu została Jen i Kate — kobiety od siebie tak różne, a jednak w części podobne. Zamiast jednak krzyków, nastała cisza. Nawet cykanie zegara stało się głuche, zupełnie niedostrzegalne dla nich dwóch.
Jennifer podeszła do babci, która w dalszym ciągu w bezruchu pozostawała przy kuchennym blacie. Blondynka stanęła tuż za nią, pochylając się do jej ucha.
— Sprawia ci przyjemność niszczenie innych? Lubisz to, hm? Wylewać swoją pseudo rozpacz, grać w tym drętwym przedstawieniu i ułudzie, którą karmisz wszystkich wokół. Ale wiesz co? Mnie nie nabierzesz. Więc w tej chwili masz mi wyjaśnić, co tu się dzieje i o co chodzi, albo inaczej wyjdź natychmiast z tego mieszkania i nie wracaj do niego nigdy, a o mnie zapomnij. Że w ogóle istniałam — wycedziła przez zęby, zrobiła krok w tył, zaraz podpierając się o lodówkę. Nie czuła się dobrze, ba!, czuła się fatalnie. Do porannych bolączek dołączyły nowe, jeszcze bardziej dobijające. Mimo to Jen położyła dłoń na swoim wyraźnie zaokrąglonym brzuchu, delikatnie i uspokajająco go gładząc. Dziecko zaczęło się nieco bardziej ruszać, dzięki czemu dziewczyna mogła to wyczuć. I choć się na początku bała, teraz nie mogła się doczekać, kiedy stanie się to jeszcze mocniejsze, albo gdy wreszcie ujrzy swojego syna i weźmie go w ramiona. Teraz pragnęła tego całym sercem.
Kate odwróciła się, nie mając pojęcia, co zrobić. Czy choć raz do niej dotarło, że to ona wywołała całą burzę?
Drżała, nie mogąc się poruszyć. Nawet oddech miała nierówny, a oczy zaszkliły się w pełni. Odchrząknęła, potem z wielkim trudem odwróciła się w stronę Jen, uśmiechając się pod nosem. Lecz tym razem nie było w tym ani krzty złośliwości. Pierwszy raz się przejmowała.
— Jen… Będzie czas, że się dowiesz. Obiecuję. Ale dla twojego dobra…
— Och nie mów mi, co jest dla mnie dobre. Oszczędź chociaż to — sapnęła poirytowana, choć takiej wersji Kate Jones jeszcze nie znała. — Powiedz mi teraz. Już. A jak nie, to do widzenia, tam są drzwi — wskazała podbródkiem, nie odrywając wzroku od babki. I naprawdę, miała głęboką nadzieję, że chociaż coś, jakiś maleńki element z tej pokręconej układanki się wyjaśni. Ale Kate postanowiła inaczej.
— Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz — odpowiedziała zimno, poprawiła ubranie, a potem przeszła obok blondynki niczym wiosenny wiatr — lekko, delikatnie, o którym da się parę sekund później zapomnieć. I tylko dźwięk zamykanych drzwi wyrwał dziewczynę z matni, hipnozy, w jakiej się właśnie znajdowała. Nie sądziła, że coś takiego może się stać. Ale… Na co właściwie liczyła?
To przecież krew Jonesów. Woolfów była trochę inna.
Stała tak przez dobre kilka, jak nie kilkanaście minut. Patrzyła się w nieokreślony punkt przed sobą, coraz mocniej zaciskając pobielałe już palce na zewnętrznej stronie lodówki. Patrzyła i nie wierzyła, jak prosto przyszło zarówno matce, jak i Kate ją zignorować. Jakby była nikim. Niczym. Tak po prostu wyszły. Zniknęły. Aż tak bardzo nie zasługiwała na ich uwagę? Nawet po tym wszystkim?
Po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. Usiadła na podłodze, pośród rozbitego szkła, nie mając już kompletnie siły na to wszystko. Dlaczego nawet wtedy, gdy zaczynała od nowa, wszystko musiało się tak, z siłą tsunami, łamać, psuć i niszczyć? Dlaczego nie mogła być po prostu szczęśliwa?
Pół godziny później zdarzyło się coś niespodziewanego. Kate, wychodząc z kamienicy wnuczki skierowała się prosto do galerii, gdzie znajdowały się wystawy Michaela. Wiedziała, że go tam spotka; miał spotkanie umówione na popołudnie. To z nim przyjechała do Nowego Jorku, pod pretekstem umówienia się do miejscowego salonu odnowy biologicznej. Chciała też znaleźć coś u Tiffaniego. A jaka była prawda? Cóż, pani Jones doskonale wiedziała, że jej mąż ma kontakt z wnuczką. Kilka razy podsłuchała odpowiednie rozmowy, wynajęła też detektywa, który dostarczył kobiecie cały szereg niespodzianek. Mimo to nie zdawała sobie sprawy, że Jen jest w ciąży i że wyszła za mąż. To udało mu się perfekcyjnie zataić.
— Jak mogłeś, jak mogłeś milczeć i to w takiej sprawie!
— A co miałem zrobić? Wiedziałem, że zachowasz się jak totalna kretynka, czego zresztą właśnie dowiodłaś! — warknął zdenerwowany mężczyzna, w biegu zapinając guziki płaszcza. — Rany boskie, Kate! Co ty robisz tej biednej dziewczynie.
— Zamknij się i chodź, została sama. Mam złe przeczucia — dodała, ciągnąc męża za sobą by jak najszybciej wsiąść do auta, które po chwili mknęło już przez nowojorskie ulice, prosto do mieszkania Jerome’a i Jen. A gdy i tam zjawili się państwo Jonesowie, szybko wdarli się do środka. Klucz nie był przekręcony w zamku.
— Jen, Jennifer! Michael, szybko, łap ją! Moje dziecko… — jęknęła z przerażeniem Kate, dobiegając do wnuczki. Blondynka była nieprzytomna, leżała na kanapie  nie ruszając się. — Trzeba zawołać karetkę! Boże, co tu się dzieje…
— Wieziemy ją do szpitala. Nie ma na co czekać, patrz, jaka jest blada — dodał, biorąc ją na ręce i wychodząc z mieszkania. — Weź jej rzeczy, trzeba zawiadomić innych — dorzucił pod koniec, zbliżając się do windy. Michael co prawda miał już swoje lata, ale był w doskonałej kondycji, której pozazdrościć mu mógł nawet trzydziestolatek.
Kobieta w pędzie odnalazła torebkę Jen, spoglądając jedynie szybko na to, czy ma dokumenty. Nie zwróciła uwagi na telefon leżący na ławie. Nie było to teraz ważne.
Zaś na drugim końcu strefy życie płynęło zdecydowanie spokojniej — jak przynajmniej mogło się wydawać. Jerome starał się zbyt często nie spoglądać na zegar, gdyż wtedy czas zdawał się płynąć zdecydowanie wolniej. Miał jednak bardzo utrudnione zadanie, gdyż urządzenia odmierzające upływ kolejnych minut atakowały go zewsząd; godzina widoczna była na pulpicie komputera, na wyświetlaczu telefonu, a jakby tego było mało, to dokładnie na przeciwko jego stanowiska pracy wisiał duży zegar ścienny, który nieustannie znajdował się na pograniczu jego pola widzenia, nawet jeśli brunet patrzył w zupełnie innym kierunku. I to nie tak, że nie lubił swojej pracy i to dlatego niecierpliwie wyczekiwał siedemnastej. Po prostu, wiedząc, jak sekundy, minuty i godziny skąpane w rwącej rzece czasu nieubłaganie uciekały mu przez palce, próbował wyrwać wprost z rwącego nurtu każdą z nich, by móc przeznaczyć ją dla siebie i Jen, jakby nie wystarczyło, że już do samego końca, płynąc z prądem, nim wpadną w bezkres zimnego i ciemnego oceanu, będą razem.
— Coś ty taki zamyślony? — zagadnęła go wychodząc z zaplecza Marita, łokciami opierając się o kontuar częściowo oddzielający go od pozostałej części pomieszczenia. — Wszystko w porządku?
— Tak. Po prostu źle dziś spałem. — Machnął ręką i posłał kobiecie blady uśmiech. W następnym ułamku sekundy jego uwagę przyciągnął wibrujący telefon, niemrawo przesuwający się po blacie biurka. Nie znał numeru, który się wyświetlił i westchnął bezgłośnie, zastanawiając się, co tym razem ktoś zechce mu sprzedać lub na jaki pokaz zaprosić. Przeprosił Maritę i mimo wszystko sięgnął po komórkę, kciukiem przeciągając w bok zieloną słuchawkę.
— Słucham?
— Pan Jerome Marshall? — spytała znajdująca się po drugiej stronie aparatu kobieta. W tle słychać było szum wielu głosów charakterystyczny dla call center, lecz gdzieś jakby nieco dalej wybrzmiały również krzyki i ponaglenia, przez co wyspiarz poczuł ukłucie niepokoju.
— Przy telefonie — odparł, uznając, że da nieznajomej szansę, nim się rozłączy bez pożegnania ani grzecznej odmowy. Telemarketerom niestety nie dało się wejść w słowo, więc już dawno zaprzestał wszelkich prób kulturalnej odmowy i pożegnania, po prostu naciskając czerwoną słuchawkę.
— Pańska żona, Jennifer Woolf-Marshall?
— Tak…?
— Jest w szpitalu. Proszę przyjechać — rzuciła zdawkowo i podała mu adres. — I proszę się pośpieszyć — dodała, po czym w głośniku wybrzmiał sygnał przerwanego połączenia, Jerome natomiast zamarł z komórką przyciśniętą do ucha.
— Sekretareczko? — Gdzieś z oddali, jakby stłumiony przez grubą szybę, doleciał do niego głos Jaspera. — Co się stało?
Te słowa były dla niego jak zapalnik. Nim uderzyła w niego fala uczuć, która bez wątpienia by go sparaliżowała, poderwał się z miejsca i pobiegł na zaplecze, gdzie szarpnięciem ściągnął z wieszaka kurtkę. Odepchnął od siebie wszystko, co tylko udało mu się odsunąć, z chęcią przyciągając bliżej jedynie adrenalinę napędzającą go do działania.
— Muszę jechać do szpitala. Jen — sapnął, przebiegając przez salon i wypadł na ulicę, dopiero na chodniku wciągając na siebie kurtkę. Wbiegł niemalże na sam środek ruchliwej drogi, gorączkowo machając do wszystkich taksówek. Został obtrąbiony i sklęty przez wszystkich mijających go kierowców, nim wreszcie jeden z charakterystycznych żółtych pojazdów zatrzymał się tuż przed jego nosem.
— Panie, co pan wyprawiasz! — warknął taksówkarz, opuszczając szybę. — Wsiadaj pan i mów, co się dzieje!
— Moja żona jest w szpitalu. Szybko, proszę. — W jego głosie wybrzmiała zdradliwa, jękliwa nuta, kiedy opadł na tylną kanapę pojazdu, zatrzaskując za sobą drzwi. Kierowca skinął głową, nie tyle poprosił, co zażądał dokładnego adresu, a następnie ruszył z piskiem opon. Wysiadając pod właściwym budynkiem, Jerome rzucił kilka banknotów na siedzenie przed sobą i w kilku susach pokonał parę stopni prowadzących do wejścia, kierując się do recepcji i dalej, na oddział, gdzie podobno Jennifer została niedawno przewieziona. Nie czekał na windę. Wbiegł po schodach na trzecie piętro, a serce tłukło się w jego piersi wcale nie z powodu wzmożonego wysiłku. Wreszcie, zdyszany, z potarganymi włosami i rozwianą kurtką, wpadł na pusty korytarz, gdzie panował zaskakujący spokój. Jerome zderzył się z nim jak z grubą ścianą, przystając gwałtownie i rozglądając się wokół. Jego rozbiegane spojrzenie skakało między kolejnymi punktami, a on sam z trudem zapamiętywał szczegóły. Krew szumiała mu w uszach, serce rozpaczliwie tłukło się o żebra, aż lekko pociemniało mu przed oczami i musiał podeprzeć się dłonią o ścianę, nim chwiejnym krokiem ruszył dalej.


Ciąg dalszy nastąpi...

2123. Czy moje miejsce jest gdzieś, gdzieś daleko stąd?


Czy krótkie trzysta sześćdziesiąt pięć dni mogło bardziej namieszać w życiu Jaspera, niż całe dwadzieścia osiem lat? Wydawać mogłoby się, że nie ma takiej szansy, bo od dzieciństwa lubił poukładane życie i nie znosił chaosu, a właśnie wysiadł z pędzącego rollercoastera, śmiejąc się z samego siebie. Jeszcze kilkanaście tygodni temu myślał, że w końcu odnajdzie szczęście, nie wspominając o przeszłości i nie wyobrażając sobie przyszłości. Nie miał pojęcia, co przyprowadziło go na casting do programu Wedding At First Sight. Ciekawość? Dwukrotnie zmiażdżone serce? Nadzieja na lepsze jutro? A może jedynie chwilowa rozrywka? Sam już dokładnie nie pamiętał, pragnął wymazać z pamięci pierwszą rozmowę z ekspertami. Wówczas opisywał, że szuka spokojnej, naturalnej dziewczyny; nie uwzględniając konkretnego wyglądu, bo jako doświadczony fryzjer wiedział, jaką metamorfozę może przejść płeć piękniejsza, wybierając się do któregoś z salonów. Zwykła zmiana koloru włosów powodowała, że stawały się odmienione, zyskując większe zainteresowanie, więc w takich momentach, jedynie oczy się nie zmieniały. One nie gubiły blasku ani skaczących iskierek, dlatego dostrzegając Willow, którą dopasowano do niego w telewizyjnym eksperymencie, zapomniał o tym, że spóźniła się o dwadzieścia jeden minut, bo stał przed nim najprawdziwszy anioł. Różniła się od byłych partnerek Małeckiego, a on patrząc w te zielone oczy, wypowiedział słowa przysięgi małżeńskiej, stając się mężem nieznajomej. Czy to nie brzmiało surrealistycznie? 
Tak samo oni, tak samo dwa pozostałe małżeństwa dostały trzydzieści dni na rozwinięcie relacji, zapoznanie się ze sobą, a także podjęcie jednej z najważniejszych decyzji. Czy nie powinni dostać więcej czasu? Zostali skazani na pośpiech, ale może znacznie łatwiej zadecydować, mając właśnie taką gonitwę myśli? Nie ma czasu na gdybanie, wspominanie dobrych chwil, a także szukanie wad u tej drugiej osoby. Jasper jedynie nie spodziewał się tego, że miesiąc minie aż tak szybko, bo czuł się, jakby przymknął oczy, a po przebudzeniu, musiał udać się na szczerą rozmowę z ekspertami, podejmując wraz z Willow niełatwą decyzję. 
Wiedział, że czas ucieka przez palce; że cztery tygodnie od czwartego lipca nie będą trwać wiecznie. Ile to już razy, stał z puszką energetyka o smaku mango, orientując się, że dzisiaj przyjmuje ostatnie klientki w danym miesiącu? Wiele razy łapał się na tym, że jeszcze znajduje się w marcu, czerwcu czy październiku, a panie siedzące na fotelu należącym do jego stanowiska, śmiały się, że ma głowę w chmurach. Wdzięczny był za istnienie terminarza, bo gdyby nie grafik, zginąłby w tym zabieganym świecie. Kilka lat wcześniej bardziej pilnował dat, żeby przyjść na każdy trening, zjawić się u lekarza sportowego, a także nie zaspać ze spakowaniem walizki, gdy wyjeżdżali całą drużyną z Nowego Jorku. 
Gdyby ktoś na początku stycznia przepowiedział mu przyszłość, uwzględniając małżeństwo z obcą kobietą, odnowioną kontuzją, przez którą musiał zrezygnować z profesjonalnej gry w koszykówkę, uznałby, że to już za dużo, jak na jedną osobą. Mimo wszystko może przeszedłby przez całe zamieszanie z uniesioną głową, szczerym uśmiechem i ognikami w oczach, z których był znany, ale nie przypuszczałby, że z męża od pierwszego wejrzenia, stanie się rozwodnikiem. Przy tym zakończonym małżeństwie, łaskawiej wyglądała pęknięta rzepka, którą dało się zoperować wcześniej, niż przypuszczał ortopeda. 
Korzystając ze zwolnienia lekarskiego, przepisał swoje klientki pozostałym pracownikom, znikając z miasta na dwa tygodnie. Spędził wówczas więcej czasu na pokładzie samolotu, odwiedzając kilka wymarzonych miejsc. Nowe doświadczenia nabyte w trakcie podróży, pozwoliły mu się otrząsnąć z całego zamieszania, gdyż nie tylko on myślał, że jako jedyni przetrwają, bo sami eksperci westchnęli ciężko. Dołączył do rosnących statystyk osób, które zakończyły swoje małżeństwa, a idąc z lekką walizką, przystanął przy koszu na śmieci, wyrzucając pusty kubek po czarnej kawie. Z trudem ściągnął obrączkę, rzucając ją obok zbiorowiska papierków i już miał ruszyć do samochodu, który zostawił na strzeżonym parkingu, gdy podbiegła do niego starsza kobieta.
— Chłopcze, obrączka to symbol miłości. — zaczęła przyglądać się biżuterii, wycierając palcem plamę. 
— Między nami nic nie było — popatrzył na obrączkę; zdążył się do tego elementu przyzwyczaić, dlatego od dwóch minut odczuwał pustkę na dłoni. — Żadnych zwierzeń, wyznań żadnych, nic nas z sobą nie łączyło, więc nie musiała pani za mną iść.
— To przykre, że ludzie muszą tak bardzo cierpieć. Może Twoja miłość sama przyjdzie nieproszona, zaskakując Ciebie i tę kobietę?
— Oby było w tym ziarenko prawdy. Jakoś dam sobie radę, dziękuję za chwilę tej rozmowy, podniosła mnie na duchu. Życzę dużo zdrowia i szczęścia. 
— Daj mi na chwilę swoją dłoń — poprosiła, a Małecki przystał na to bez problemu. — Twoja linia serca zaczyna się pod palcem wskazującym, więc wierzę w to, że wkrótce ustabilizujesz życie uczuciowe, powodzenia — mruknęła, uśmiechając się do niego serdecznie. — Pamiętaj, do trzech razy sztuka! 
W przypadku Jaspera należałoby powiedzieć do pięciu razy sztuka, bo najpierw związał się z uroczą Candy, która zdradziła go z innym koszykarzem; odpoczywając od nieudanego związku, poznał imienniczkę rodzonej siostry i myślał, że z Rachel pójdzie do ołtarza, bo dla niej zdążył kupić pierścionek, lecz dla dziewczyny ważniejsza była sława Małeckiego, niż prawdziwa miłość. W dwa tysiące osiemnastym roku zdecydował się na dwie przelotne noce, żeby dojść do tego, aby złożyć przysięgę małżeńską przed kobietą, z którą powiedzieli sobie cześć, poznając jedynie swoje imiona. I chociaż w sercu pozostała jeszcze niewielka rana, nie zamierzał robić z własnego życia, teatru dramatycznego, bo lepiej być wolnym, niż nieszczęśliwym, trzymając przy sobie kobietę, która nie chciałaby wspólnej przyszłości u jego boku. Cieszył się z tego, że wszystko związane z bólem i niekończącym się smutkiem, zostanie w starym roku, a on zamknie rozdział, nie powracając do tego nigdy. Może z czasem przestanie być rozpoznawalny, gdy zacznie wchodzić do sklepów, ale z niecierpliwością czekał na emisję finałowego odcinka, która miała rozpocząć się za siedem godzin. Spodziewał się tego, że rano zerkając na wyświetlacz telefonu zobaczy wiele wiadomości i nieodebranych połączeń od najbliższych, ale czym miał się przejmować? Życia jeszcze nie kończył, a kto wie, czy za rogiem nie czekała na niego ta jedyna? Zamierzał po raz pierwszy wraz z nadejściem nowego roku, zmienić swoje podejście do codzienności. Miał to szczęście, że całkowicie nie przepadł, a tęsknota za Willow, za zapachem jej włosów, nieśmiałością, uśmiechem, kiedyś się skończy. Na chwilę obecną wystarczyło mu to, że ma pracę, która była dla niego jedną z największych pasji, a wokół niego znajdują się odpowiedni ludzie, którym może zaufać w każdej sytuacji. Zapinając kurtkę pod sam podbródek, naciągnął kaptur, żeby ochronić się przed zimnem, a po cichu wierzył w to, że ktoś na nowo zaczaruje dla niego miasto, które nigdy nie zasypia, aby coraz intensywniej nie myślał nad powrotem do Polski albo co gorsza do Szwecji, gdzie po raz pierwszy posypało mu się życie.