Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[KP] I feel like I’m drowing

Charlene Hollowhill
12.12.98 Nowy Jork — została porwana gdy miała dziesięć lat — „Cudownie odnaleziona po latach” jak informują nagłówki gazet — po siedemnastu latach w niewoli i samotności stała się chodzącą historią — ludzie zainteresowani sprawą rozpoznają ją na ulicach — próbuje odnaleźć się w swoim nowym życiu — to co utrzymywało ją przy życiu to wspomnienie o nim

Gwałtowny oddech. Pragnie go tak bardzo. Poczuć tę lekkość i wolność. Ciągły ucisk w płucach sprawia, że wciąż szuka, próbuje, chce odnaleźć spokój. W głowie ciągle huczą własne myśli. Przesyt. Światła i hałas. Klaksony, nadmiar. Za dużo, za bardzo, za mocno. Cisza… tęskni za nią bardziej niż za wszystkim innym. Noce spędza na podłodze z kolanami przyciągniętymi do klatki piersiowej. Wpatruje się w ścianę przed sobą i nic, nic się nie dzieje, ciszy wciąż nie ma. Nie ma spokoju, lekkości, nie ma nic z tego, czego tak bardzo pragnie. Radość. Powinna czuć radość, słyszy to na każdym kroku, ale jedyne co czuje to tęsknotę za czymś odległym. Obcym a zarazem znajomym. Za czymś co było, czego już nigdy nie będzie. Za czymś, za czym nie powinna tęsknić, bo przecież w końcu odzyskała wolność. Odzyskała to, za czym kiedyś tęskniła. Bardzo dawno temu. Kiedy pamiętała jeszcze, jak to było żyć jak wszyscy inni… 

6 komentarzy

  1. [Mówisz i masz! ^^ Tylko te piękne oczy na pewno nie wystarczą nam jako punkt zaczepienia u Iana, więc zapraszam na burzę mózgów, może być na czacie Google ^^]

    IAN HUNT

    OdpowiedzUsuń
  2. [Czy ty tworzysz jeszcze szczęśliwe postacie? Co następna to ma gorzej od poprzedniej. A ja jestem wścibska i chcę wiedzieć kto, gdzie, dlaczego, po co więc chodź na wątek.]

    Sophia Moreira, Sloane Fletcher & Zane Madox

    OdpowiedzUsuń
  3. Widział to codziennie, nawet jeśli nie było tego w zasięgu wzroku. Tamtą chwilę. Poranek o smaku rdzy, zapach asfaltu po deszczu i jej śmiech, który w jednej sekundzie zgasł, jakby ktoś zakręcił kran z rzeczywistością. Bawili się w chowanego. On liczył. I nie zauważył, że zniknęła na dobre. To nie był sen. Ale przez lata modlił się, żeby to jednak był sen. Teraz stała przed nim. Już nie dziecko. Już nie ta sama. Czas zrobił z nią to, co robi z ludźmi, którzy zbyt długo byli w ciemności. Gasił światło od środka. Była milcząca. Oszczędna w gestach. Jakby każda reakcja kosztowała więcej, niż była warta. Ethan nie wiedział, jak ją chronić — ale próbował. Cały czas. Zbyt często był zbyt blisko. Sprawdzał, czy je. Czy śpi. Czy nic jej nie grozi, choć wiedział, że największe zagrożenie nosiła w sobie. Zasiedziałe. Ciche. Uporczywe. Dbał o nią tak, jakby to mogło cofnąć czas. Ale nic się nie cofało. Mimo to nie umiał odpuścić. Zbyt dobrze pamiętał, jak to było — jej dłoń w jego dłoni, zanim ktoś ją brutalnie wyrwał z ich wspólnego świata. Był wtedy dzieckiem. Teraz był kimś innym, ale to dziecko w nim nadal trzymało tamtą winę jak relikwię. W jego świecie, pełnym reguł niepisanych i gier, które potrafiły złamać człowieka, ona była jedyną osobą, której nie chciał wystawiać na próbę. A jednocześnie — wiedział, że jeśli jej nie pozwoli oddychać po swojemu, to prędzej czy później straci ją drugi raz. A drugiego razu by nie przeżył. Nie zapowiedział się. Zresztą nigdy tego nie robił.
    Schody do jej mieszkania znał lepiej niż własne myśli — skrzypiący drugi stopień, poręcz chłodna nawet w lipcu, zapach starego lakieru i wilgoci. Mógłby tu trafić z zamkniętymi oczami. I czasami miał wrażenie, że właśnie tak to robi — na autopilocie, nie do końca świadomie. Pukał dwa razy, szybko, potem jeszcze raz — ciszej. Nikt nie odpowiadał. Ale wiedział, że jest w środku. Drzwi były otwarte. Typowe. Zawsze mówiła, że nie ma czego chronić. Jakby to miało ją ocalić przed kolejnym naruszeniem. Jakby brak oporu był formą kontroli. Wszedł. Ostrożnie, ale bez wahania. Mieszkanie pachniało chłodem i herbatą. Wszystko było na swoim miejscu — dokładnie, może zbyt dokładnie. Cisza panowała tu jak w muzeum zniszczonych rzeczy. Czystość jako forma kamuflażu. Albo rytuału przetrwania. Chciał coś powiedzieć — coś prostego, jak „wszystko w porządku?” — ale nie powiedział nic. Znał odpowiedź. I znał milczenie, które ją przykrywało. Oparł się o framugę. Miał ochotę podejść, sprawdzić jej temperaturę dłoni, zapytać, czy jadła, czy spała. Ale znał granice, które były tylko dla niej. I wiedział, że jeśli je przekroczy, znowu coś pęknie. Milczał, ale w tej ciszy było więcej niż w tysiącu słów. Był ciężar. I była troska — niezręczna, za ciasna, ale prawdziwa. Była też wina, która nie chciała z niego zejść. Nie był jej oprawcą. Ale był ostatnią osobą, która ją widziała tamtego dnia. I może właśnie dlatego nie potrafił przestać przychodzić.

    zatroskany Ethan

    OdpowiedzUsuń
  4. Ethan siedział nieruchomo, ale wewnętrznie nieustannie się poruszał — pełen drobnych napięć, niemych impulsów, które nie miały dokąd się wydostać. Pamiętał. Nie wszystko. Nie tak, jak ona. Ale pamiętał wystarczająco. Pień drzewa, który zostawił mu ślad na czole. Cienie między liśćmi. Jej śmiech, nagły, krótki — urwany w połowie jakby ktoś odciął dźwięk nożem. I tę ciszę, która nadeszła potem. Zbyt gęstą, zbyt lepką, zbyt obcą. Od tamtego dnia żył z myślą, że zawiódł. Że nie zrozumiał sygnałów. Że był dzieckiem, które nie zareagowało na czas. I choć wszyscy powtarzali mu, że nie jego wina, on czuł tę winę jak zimny kamień noszony pod sercem — ciężar, którego nie potrafił odłożyć. Jego obecność była wyborem, nie instynktem. Trwał tu, nie dlatego, że miał nadzieję coś naprawić, ale dlatego, że uznał, że to jedyne, co mu zostało: być. Każde odwiedziny wyglądały podobnie. Ten sam krok zawahania pod drzwiami, ten sam stukot serca, kiedy czekał, aż mu otworzy. A potem cisza, którą dzielili, jakby była ich wspólnym językiem. Dawno przestał liczyć, ile razy przychodził, ile razy nie powiedział nic, ile razy chciał odejść i nie potrafił. Znał topografię tego mieszkania lepiej niż własnego ciała. Wiedział, gdzie kładzie kubek, gdy dłonie jej drżą. Wiedział, w którym momencie wyprostuje plecy, a w którym znowu się zapadnie w sobie. To było jak obserwowanie mapy miejsca, którego nie da się dotknąć — pełnej nieoznaczonych punktów, niewypowiedzianych nazw, milczących przystanków między jednym oddechem a drugim. Nie czekał już na jej słowa. Na przełom. Już dawno zrozumiał, że niektóre rzeczy nie mają początku ani końca — tylko trwają. Jak ból, który nie boli już ostro, ale osiada w kościach, staje się częścią postawy, sposobu siedzenia, sposobu patrzenia. Wszystko, co robił, było pozbawione wielkich gestów. Nie potrzebował ich. Nie chciał być bohaterem, który przychodzi z rozwiązaniem. Chciał tylko być punktem odniesienia, czymś stałym w świecie, który się kiedyś jej rozpadł i nigdy nie poskładał. Był zmęczony. Zmęczony własną bezsilnością, powracającym obrazem tamtego drzewa, tamtej liczby, której nigdy nie doliczył. Dziewięćdziesiąt cztery. Może dziewięćdziesiąt pięć. Potem cisza. A potem — wszystko inne. Ale mimo tego zmęczenia przychodził. Bo w tej bezsilności było coś uczciwego. Była obecność, która nie żąda niczego w zamian. Było milczenie, które nie ucieka. Było trwanie — nie po to, by coś zmienić, ale żeby coś utrzymać. Choćby tylko resztki tego, co kiedyś się wydarzyło. I tego, co z nich zostało. W pewnym momencie nie wytrzymał. Głos zdradził go wcześniej niż zamierzał, wypłynął sam, cicho, z tej samej części, która od lat próbowała się nie odezwać.
    — Wciąż tam jestem — powiedział — Pod tym drzewem. Z twarzą przy korze. Z zamkniętymi oczami. Jakby to coś mogło mnie ochronić przed tym, co miało się stać — nie patrzył na nią. Mówił do przestrzeni przed sobą, do kubka na stole, do własnych dłoni — I nawet kiedy wracam do domu, nawet kiedy śpię, to nie jestem nigdzie indziej. Wszystko inne to tylko powierzchnia. Pod nią… jestem tam — wziął wdech, zbyt płytki, żeby mógł cokolwiek z niego wypchnąć — Może dlatego przychodzę. Nie żeby sprawdzać, czy oddychasz. Tylko żeby sprawdzić, czy ja jeszcze oddycham — wypuścił z ust zalegające i ciężące mu powietrze, aby odetchnąć z pozorną ulgą. Nie spodziewał się odpowiedzi. Po prostu wypuścił te słowa, jakby były czymś, co od lat zalegało w gardle i wreszcie znalazło drogę na zewnątrz.

    OdpowiedzUsuń
  5. Przesunął kciukiem po krawędzi porwanego ze stolika kubka, jakby w tym geście było coś, co mogło go uratować przed odpowiedzią. Ale nie było. Nie tym razem.
    — Nie mam już innego miejsca, Charlene — powiedział cicho, bez dramatyzmu, bez pretensji. Po prostu fakt — Tamten dzień… nie skończył się tylko dla ciebie — podniósł wzrok, powoli. Spojrzenie miał spokojne, ale nieobecny, jakby mówił o czymś, co od dawna działo się poza nim, ale wciąż trzymało jego ciało na smyczy — Wiem, że to nie moje. Wiem, że nie powinienem tam być. Ale… to nie wybór. To jak blizna, która nie pyta o pozwolenie, zanim zacznie znowu piec — uśmiechnął się słabo, gorzko. Nawet nie próbował udawać, że rozumie więcej, niż rozumiał — Nie oddycham przez ciebie, Charlene. Ale czasem, kiedy wchodzę do tej kuchni… kiedy widzę, że nadal tu jesteś, że nalewasz herbatę z tym swoim wiecznie zmęczonym ruchem, jakby nic się nie stało… to ja po prostu… mogę. Mogę oddychać. I nawet jeśli to nic nie zmienia, to znaczy dla mnie więcej niż wszystko inne — zamilkł na chwilę. Potarł palcem ślad po herbacie na stole, jakby próbował coś wytrzeć, a może tylko zyskać kilka sekund — Nie zamierzam cię naprawiać. Nie umiem. I nie chcę, żebyś była moim powodem. Nie chcę już nikogo za sobą ciągnąć. Ale jeśli czasem pozwolisz mi tu usiąść… jeśli nie wyrzucisz mnie za to, że nadal pamiętam… to może to wystarczy. Na dzisiaj —przesunął kubek w jej stronę, jakby coś jej oddawał. Ale nie wstał. Nie zamierzał jeszcze wychodzić.
    Ethan westchnął, ale tym razem nie ciężko. Raczej jak ktoś, kto właśnie przypomniał sobie, że ma jeszcze coś więcej niż ból i że może, choćby na sekundę, sięgnąć po odrobinę światła
    — Wiesz, jesteś jedyną kobietą, która potrafi sprawić, że człowiek czuje się winny za to, że oddycha — rzucił z krzywym uśmiechem, opierając łokcie na stole — To jakiś talent. Może powinnaś to wpisać w CV: "specjalistka od egzystencjalnych wyrzutów sumienia.” — przekrzywił lekko głowę, jakby chciał rozładować atmosferę, ale nie zupełnie ją wymazać. Wiedział, że granica między żartem a ucieczką jest cienka i nie chciał znów czegoś spieprzyć — Ale serio… jak już tu jestem, to może przynajmniej zrobię coś pożytecznego — rozejrzał się teatralnie. — Coś czuję, że ten chleb ma więcej lat niż nasza trauma. Daj nóż, uratuję twoją kuchnię przed zagładą węglowodanową — spojrzał na nią kątem oka, uważnie, z tą swoją charakterystyczną mieszanką niepewności i odwagi. I dopiero wtedy, cicho, dodał — Nie muszę być pod tym drzewem, jeśli nie chcesz. Ale mogę być przy tym tosterze. W ciszy. W herbacie. W czymkolwiek, co akurat będzie mniej bolesne — Ethan uśmiechnął się szerzej, widząc, że jej spojrzenie nie przebiło go jeszcze na wylot. Odchylił się na krześle, rozkładając ręce w przesadnym geście niewinności — No dobra, terapeutyczne grzanki to może nie jest szczyt moich umiejętności… ale weź pod uwagę, że nie przyszedłem tu z planem ratowania twojej duszy przez gluten. Chciałem tylko nie spierdolić wszystkiego bardziej niż ostatnio — przesunął dłonią po karku, czując znajome napięcie pod palcami. Niektóre rozmowy niosły więcej niż brzmiały. A ta niosła cholernie dużo — Poza tym... — zerknął na czajnik — Jak już się wjebałem w twoje życie, to mogę chociaż zrobić herbatę, zanim znów uznasz, że lepiej oddycha ci się beze mnie — ruszył do kuchennego blatu, nie pytając. Wziął dwa kubki — jej ulubiony, ten z obtłuczonym uchem, i pierwszy lepszy dla siebie. Czuł, że mówi za dużo, ale nie potrafił już wrócić do tej wersji siebie, który tylko siedzi i milczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — I nie, nie jestem tutaj, żeby cię obserwować, oceniać czy... no, być duchowym zakładnikiem tamtego poranka. Jestem tutaj, bo nie wiem, gdzie indziej miałbym być, żeby nadal czuć, że mam jakikolwiek sens — zalał wrzątek, pozwalając, by przez kilka sekund tylko dźwięk gotującej się wody mówił za niego. Potem odwrócił głowę przez ramię — Ale jak dasz mi jeszcze kilka minut w tej kuchni, to mogę rozważyć podjęcie pełnoetatowej funkcji twojego osobistego gościa od czajnika i cichych żartów egzystencjalnych. Umowa bez zobowiązań. I bez dotykania tostera, jeśli to dla ciebie za dużo bliskości — uśmiechnął się delikatnie, podchodząc do niej z kubkiem herbaty.

      Ethan

      Usuń